Ulriczeit, 2521 roku K.I. Wielka Baronia Middenlandu, Wisslagerberg
Ranek zawitał w Weisslagerbergu pianiem koguta, wrzaskiem kobiety i nieustannym chrapaniem nowicjusza Boga Snów. W kilku sypialniach gościnnego domu Voltera, Chłopcy ze Strirlandu mieli się wygodnie i leniwie w pierzastych pieleszach po udanym festwalu. Opici, obżarci, obtańcowani, ze zdartymi od śpiewania gardłami. Prawie wypoczęci, bo po takich baletach również należał się odpoczynek, a na dodatek nic nie zapowiadało, że ucztowanie skończy się na jednym dniu.
Grymaśny Grimm zanudził się w krzorach przy Ogrodzie Morra walcząc nierówny bój z komarami.
Morritz na łące pod Mannsliebem liczył gwiazdy w oczach trzęsącej rytmicznie biustem najmłodszej, dosiadającej go młynarzówny.
Detlef ostatni odszedł od stołu i tylko dlatego, że skończyły się jego ulubione potrawy, a inne wystygły lub straciły urok, aby nie mógł im się nie oprzeć.
Alex w tłumie wieśniaków znalazł się jak pudrowany pączek w maśle. Tyle pochwał, tyle komteplentów, ilu pochlebców w gawiedzi. A nie dosyć, że podróżnik z krasnoludzkim giermkiem był herbowy, to na dodatek za pan brat z Wilkobójcami! Dowiedział się dużo o mieścinie, może nawet za dużo, bo nie o wszystkim ma się ochotę wiedzieć. Że w ruinach aresztu straszy duch Zweikera, który kurwisynem i przechujem. Że U Otta i Anny leją wodę z piwem, acz miód godzien jest każdego wydanego szeląga. Że młynarzówna puszcza się mimo ojca twardej ręki trzymania. Że Ogród Morra nawiedza czarny jak noc kapturnik, zapewne nekromantofil grzebiący w grobach. Że Wagnerowie dosyć mają Weissdrachen i wyglądali ku przenosinom do Talabheim, tylko, że małżonek dał nogę z kochanką i ślad po nim zaginął. Że farma DeFabaga ma niemiłosierny problem ze szczurami.
Aldric z Kasparem, prócz nieco skrzypiącego łoża w sypialni, którą przyszło im dzielić, nie odnotowali żadnych innych nadzwyczajności. Heiner poradzić nic na sprężynę nic nie mógł prócz nie wiercenia się podczas zasynania. Lutzen zaś z podłogi, gdzie na twardych deskach wysypiał się najlepiej od czasu pobytu w gościnie u barona Crutzenbacha, oczy wznosił ku sufitowi, aby Pan Snów pobłogosławił czym prędzej, albo jemu, lub synowi biberhfiańskiego rzeźnika.
Aldric pierwszy obudził się porankem i rozsunąwszy kotary, przeciągając się w oknie, zobaczył ludzi spieszących ku domowi Voltera. Wychynąwszy głowę na zewnątrz popatrzył na rezydencję gospodarza i zobaczył gromadzącą się tam gawiedź miejscowych. Ich głosy rychło obudziły resztę wychodzących z sypialni Wilkobójców, a że walczyć z ciekawością nie mieli zamiaru, to pchani jej natarczywością szybciutko oporządzili się i przybieżeli do domu Voltera. Nieopodal wejścia zgięta w pół wymiotowała nieszczęśnie młoda służka.
- Okropnie! – mamrotała wypluwając z ust zalegające resztki z trzewi. – Tam jest po prostu Okropnie…
Drzwi broniło kilku rosłych mężczyzn przed gromadą starających się zajrzeć do środka podekscytowanych gapiów. Nawet bohaterów ani myśleli wpuszczać, aż dopiero przykuśtykał o kuli z grymasem wysiłku na spoconej twarzy Szeryf Ernst.
- Przepuście Wilkobójców. Teraz przyda mi się każda pomoc, jaką bogowie mi zesłać raczą. – westchnął.
Poprowadzeni korytarzami przez spowitą półmrokiem rezydencję dotarli do komnaty, do której przez ciężkie kotary w oknach nie wpadało prawie wcale światło poranka. Powietrze był ciężkie i słodkawe od niewietrzonego zaduchu. W gabinecie zebrali się już debatując męscy przedstawiciele Rady Starszych. Stali przejęci koło wielkiego dębowego biurka, na którym zalegały szklane flakony, pękate spiralne i cylindryczne, dźwignie, zębatki oraz przeróżne inne przybory, żelastwa i instrumenta rodem z pracowni uniwersyteckiej, czy też alchemicznej tudzież inżynieryjnej.
- Zawsze przeczuwałem, że paktował z demonami. – szepnął Bartfelt.
- Był szurnięty. – mruknął Bolster.
Pracownia, zważywszy na twórczy rozpiździaj, nie mogła być sprzątana przez nikogo innego niż jej właściciela. W ciężkim drewnianym fotelu, pod wysokim na półtorej stopy, szklanym cylindrem oznaczonym cyframi, wypełnionym przezroczystą cieczą zatrzymaną poziomem na kresce z cyfrą dwanaście, siedział z rozdartą białą koszulą Herr Volter. Głowa dobrodzieja opadała lekko na bok z niewidzącymi, zgaszonymi oczami, a z ust i nosa strugi krwi plamiły ubranie, bezwładne ciało. Pierś mężczyzny pokrywały tatuaże, które po przyjrzeniu się były mapą Weissdrachen z licznymi napisami w reikspielu.
- Śmierć wisi nad głowami tych, którzy nie chcieli lekarza – podwójna choroba ich spotka nim woda upłynie, a jedyna nadzieja spoczywa w idiocie. - przeczytał głośno i wyraźnie Bolster pochylny nad ciałem.
- Podwójna choroba? – sapnął Ernest Pfulger. – Co chciał przez to powiedzieć? Jedyna nadzieja spoczywa w idiocie? Sądzicie, że chodzi o Freda? – obrócił się rzucając pytanie do wszystkich i nikogo konkretnego. - Czyż Fred nie asystował Volterowi w zeszłym roku?
- Ano tak, czasu dużo z nim spędzał. – pokiwał głową Bartfelt. – Zwołajcie chłopaka Turbinów czym prędzej.
- Co o tym wszystkim wie Magdalena? – zapytał Bolster.
- Kiedy ją znajdziemy, to ci powiemy. – spanął Pfulger. – Nikt nie wiedział jej od wczorajszego festiwalu…
- A co ze służbą? – Barftlef poniósł głos.
- Wszyscy spali w swoich kwaterach. – odrzekł Pfluger.
- Co nasz nowy szeryf zamierza? – zapytał Bolster.
Ernest wzruszył ramionami, jakby to była oczywistość.
- Musimy odkryć z jakiego powodu popełnił samobójstwo.