Wieczór, sobota (3 dni wcześniej) Chloe Krystyna Kłopot kładła się dość wcześnie. Należała do tych osób, które ze wschodem rozpoczynały swój dzień i kończyły go wraz z zachodem Słońca.
Fabrice natomiast padł nie tyle wykończony podróżą, co najedzony naprawdę pokaźną ilością jadła, jaką go uraczyła gospodyni.
Chloe nie mogła natomiast zasnąć. Stary dom trzeszczał i “gadał” swoje, a wiatr ocierał wąsy winorośli o drewniane ściany i okiennice. Tomik poezji, który próbowała zmęczyć, choć tak nudny, nic nie pomógł. Kakao też niewiele dało. Bezsenność ostrzyła swoje zębiska na bezbronną dziewczynę.
Wtem gdzieś za oknem coś głucho huknęło i jęknęło. Był to na tyle dziwny dźwięk, że nie mógł go wydać ani gruby kot
Klemens, ani dom. Zaszeleściło, rozdarło materiał i zaklęło wniebogłosy. Wszystko to pod oknem
Chloe.
Wieczór, poniedziałek
Redgar
Dupa a nie
Łowczy! - teraz sam się tak nazywał, gdy zgubił nocnego wędrowca. Czy to w ogóle była żywa istota, czy jaka dusza potępiona? Wydawało mu się , że kształt był zbyt wyraźny, by to była jeno jego wyobraźnia. A i gotów był przysiąc, że słyszał szmer kroków. Śladów jednak nie znalazł. Nic to jednak dziwnego, gdy ciemno się zrobiło po zachodzie Słońca jak w dupie trolla.
Nic to. Podszedł do bramy cmentarza i postanowił się rozejrzeć, czy czegoś podejrzanego nie zobaczy. Już miał dać sobie spokój i wrócić do kolacji, gdy na starym murku cmentarnym zauważył ciemniejszą plamę. Dotknął, powąchał. Posoka. Prawie już zaschnięta, ale jednak posoka, bez dwóch zdań. Jakby kto tu na chwilę trupa położył... i to świeżego trupa!
Redgar zmarszczył czoło. Starał się znaleźć sensowne wytłumaczenie nim dopuści do siebie zabobonne gadanie starych bab. Może to po prostu Grabarz kolację złowił w lesie i na chwilę odłożył tutaj? Przecie to nie musiała być ludzka krew. Może warto go będzie jutro o to spytać?
Wieczór i poranek Rodolphe, Hoe, Ocaleniec, Józef, Armand, Miłogost
BNi: Zdzich, Zbażynowa, Marianna, Drwal
Tego wieczora wesoło było u
Młynarza. Do północy się tak żegnali
Kowal, Mer i Rzeźniczka, a piwniczka pustoszała. Wreszcie jednak przyszło rozejść się do domów, bo przecie rano do roboty każdy iść musiał. Każdy poza
Ocaleńcem.
Poczciwy
Józef położył go na sienniku koło
Zdzicha na poddaszu, choć przecież obcy nie miał mu nic do zaoferowania. Nawet własnej tożsamości, bo niestety, nawet
Rodolphe nie dał rady obudzić jakichkolwiek wspomnień.
SZUWARY, II dzień kalendarzowej wiosny, wtorek
Trudno powiedzieć czy to za sprawą nawyku, czy pod wpływem smakowitych zapachów, ale
Ocaleniec zbudził się skoro świt. Nic mu się nie śniło. Podniósł się z posłania i rozejrzał.
Zdzicha nie było. Pomieszczenie, w którym go położono spać nie miało wielu sprzętów i wyglądało raczej na przybudówkę niż dom gospodarza, ale kąty były zamiecione a strzecha równo ułożona. Widać
Józef dbał o swoich pomocników.
Choć nie czuł głodu, nęcony zapachami Ocaleniec zszedł na dół i skierował się prosto do kuchni. Mimo iż Słońce dopiero tliło się na linii horyzontu, a na dworze ciąż panowała szaruga,
Zbażynowa krzątała się żwawo między misami a piecem.
- Ooooo powitać gościa! - uśmiechnęła się na widok mężczyzny -
Na śniadanie to jeszcze trza będzie poczekać aż drugi kur zapieje. Ja tu mam ręce pełne roboty, ale jak chcesz, to możesz iść do mego męża, co to w stajni teraz karmi bydło ze Zdzichem.
- Dzień dobry! - przywitała się także
Hanna, żona jednego z synów
Zbażyna - Też niedługo
Drwal ma do nas zawitać, więc jakby co zaproś go na śniadanie. - powiedziała i odwróciła głowę, jakby chcąc coś ukryć.
Nim
Ocaleniec zdążył odpowiedzieć, coś mignęło mu za oknem, a konkretnie między sztachetami płota. Coś tam podrygiwało - raz lecąc przed siebie, raz idąc zakosami i... marudząc coś pod nosem.
Mężczyzna nie mógł wiedzieć, że to skacowana skrzacica
Marianna wracała akurat do swojego szałasu, gdzieś w lesie. O brzasku bowiem, gdy nie było już żadnego gościa w głównej sali,
Miłogost stracił resztki cierpliwości i wyciągnął bardkę spod stołu, gdzie ta ucięła sobie drzemkę. Nie bacząc na groźby i wrzaski
Karczmarz wyrzucił
Mariannę na bruk, a sam zamknął się w Kocurze, by wreszcie wypocząć. Teraz więc rozeźlona skrzacica ni to szła, ni to leciała obok gospodarstwa
Zbażyna, mamrocząc najgorsze epitety pod adresem
Miłogosta.
Ranek
Harl
Gdy tylko Słońce wzniosło się na tyle, by rozproszyć mrok nocy,
Szeryf Manhattan wrócił pod Basztę Maga. Służba nie drużba.
- Widziałeś tu kogoś przez noc, Vince? - zapytał golema.
- Nikogo! - zadudnił stwór, a
Harl aż się skrzywił.
Gorzałka w dobrym towarzystwie wchodziła nadzwyczaj gładko. Aż nazbyt gładko. Ale co było robić, gdy go
Paulette tak pięknie częstowała? Poza tym opłacało się, karta szła! Wygrał z krasnoludkami szyty na miarę kapelusz i to, o czym marzy każdy stary kawaler - domowy obiad u siostrzyczek we wtorek! Dawno się tak nie rozerwał, a i chyba wpadł w oko najmłodszej siostrzyczce
Leroux. Kto by to pomyślał...
Szeryf otrząsnął się jednak i wrócił do rzeczywistości. Spojrzał na trupy. Pies w dwóch częściach, szkielet kota, szkielet półtrolla, czyli zapewne
Vandy Lortie i... chwila! A gdzie podział się trup
Theodore'a? Przecież wczoraj wieczorem tu był!
Sytuacja poważnie się skomplikowała tym bardziej, że do Baszty Maga lepiej było nie podchodzić, patrząc na szczątki tych, którzy próbowali.
Rodolphe, PanTrouve Jean-Christophe Trouve, jak co rano rozpoczął mocowanie się z kłódką, zamykając drzwi do swojej baszty. Była to stara, zardzewiała kłoda, wielkości talerza stołowego. Ciężka jak sami diabli. Klucz też niczego sobie. Była tak stara jak jej właściciel.
- Bez przesady - mruknął zaspany kobold.
Nie musiałby się tak męczyć, gdyby nie był takim ostatnim skąpcem i kupił chociaż oliwę i posmarował stare tryby w zamku.
W końcu zgrzytnął zamek i kobold swoimi małymi nóżkami rozpoczął przebierać ku Urzędowi Miasta, dźwigając ze sobą stertę papierów, dokumentów i ksiąg.
Pierwszy Budynek Szuwar był już otwarty.
Iris Pascal musiała być w środku i pewnie parzyła jakiś napój dla
Mera... pana
Trrotiera.
- Cholerna imigrantka.. - klął pod nosem kobold gdy już wdrapał się na stopnie i otworzył wysokie drzwi.
Nie oglądając się na nic, przemaszerował hallem dzwoniąc tymi wszystkimi pękami kluczy jakie posiadał: od piwnic, strychów, pomieszczeń większych i mniejszych, posiadłości miejskich i tych pozostawionych, od archiwów, bibliotek oraz biur.
- Dzień dobry panie Trouve! - przywitała go
Pascal z sekretariatu i jak zwykle odpowiedziała jej głucha cisza. A w zasadzie rytmiczne dzwonienie kluczami jakby jakiś pokutnik uciekł z marszu.
Już za chwilę mlasnęły zamki w drzwiach i skrzypnęły zawiasy.
Pan Jean-Christophe Trouve schował się w swoim zagraconym, ciemnym biurze i oczekiwał przybycia mera. Miał do niego tak wiele spraw, że właściwie nie wiedział, od której zacząć.
Laura
Dwie przekupy skoczyły sobie do gardła i w sumie chyba każda dała sobie po pysku bo jazgot szybko minął, następnie jakiś pies postanowił odgryźć jakiemuś człowiekowi kulasa, przy czym ten zdzielił go kijem. Ciężko już było przy napitych robotnikach, którzy zrobili sobie przerwę, ale już stukot kopyt i toczący się wóz z drzewem palonym totalnie wyrwał
Laurę spod pierzyn.
Zaspane oczy kleiły się i przez chwilę dziewczyna nie wiedziała gdzie jest. Okno komnaty, lekko uchylone wychodziło na ryneczek i razem z różnymi zapachami, również wpuszczały nieco dźwięku. Wiosenny wiaterek zabawiał się właśnie firankami… Słońce za oknem świeciło, a na zegarze widać było godzinę 10.
Chlupocice tętniły już życiem.
Theseus
Choć było to niewinne, lekkie pukanie do drzwi, wielebny
Glaive gwałtownie otworzył oczy, jakby sam demon się dobijał. W izbie było ciemno, więc gwałtowne podrywanie się z miejsca nie było wskazane.
Zabolało, gdy sufitowa belka postanowiła bliżej poznać czoło
Kapłana.
- Ojcze Theseusie? Śniadanie na dole - dał się słyszeć głos, który był cichy i niepewny, jakby chciał zbudzić
Kleryka, ale nie śmiał tego czynić.