Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-07-2016, 18:00   #83
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Giacomo w swych czarnych księżowskich szatach wyglądał pośród Marcinych warchołów jak kruk pośród wróbli. I jedno tylko współdzielił z nimi. Podejrzanie dobry humor. Źródłem radości trzech zbójów było przeczucia pochlaju i bitki, a także rzucenia lepkim okiem na wdzięki Olgi, o których już się zdążyli nasłuchać nie wiedzieć od kogo. Entuzjazm Italczyka wypływał z bliżej nieznanego źródła. Marta, której do takowego było daleko, wlokła się na końcu, żółć i gorycz międląc bezgłośnie za zasłoną włosów. Zbyt świeże było wspomnienie bezmyślnej lupińskiej furii, a także uwłaczającej propozycji Wilhelma, do której nikt inny jak Giacomo Tyrolczyka nakłonił. I chyba trwał w błędnym mniemaniu, że Marta z odmową kryguje się tylko i utargować coś chce. A całkiem na wierzchu do tego miała w pamięci – widok Zacha znikającego w tumanie pyłu na drodze ku miastu. Jakby go tam matula stęskniona czekała, syna marnotrawnego. Marta wypluła obrzydliwe przekleństwo i popędziła konia, warchołom znak dając, by odstąpili deczko, dla komfortu pogwarek nie dla ich uszu przeznaczonych. Popielski perororował gdzieś na przedzie, że Wilhelm Koenitz już w cechy książęce przyobleka się, od tych najgorszych poczynając, nie wiedzieć czemu. Takiego samego węża w kieszeni próbuje wyhodować jak Jan Szafraniec. Jeszcze ten jego wąż malusi, kiepsko odpasiony... ale aż strach pomyśleć, co to będzie dalej.

– Czemuś taki rad, Giacomo Księże? – rąbnęła Marta prosto z mostu, już sprężona, by kalwinowi jego misterny planik ze zdradą z jej udziałem jednym kopnięciem w drobiazgi rozsadzić.
– Po prostu… mam przeczucie, że jestem blisko czegoś… – uśmiechnął się delikatnie Giacomo i spytał nagle Gangrelkę. – Myślisz czasem o życiu po życiu? O celu swego istnienia? Przeznaczeniu naszej.. rasy?
– Co – wpiła w niego z nagła podejrzliwe spojrzenie – ten pleciuga Stwosz o mnie nagadał ci?
– Nieee… właściwie to… – zamyślił się Włoch. – Może i wspominał? Nie zapamiętałem. Mi chodzi o bardziej egzystencjalne podejście. Nie bardzo o twą przeszłość. Raczej o opinię.
– Jedno wynika z drugiego – warknęła. – Gdy widzisz gałęzie, jak poruszają się w wichurze – to wiesz, że mogą szaleć dlatego, że pień stoi niewzruszony, a korzenie tkwią głęboko w ziemi. Czy nie? To, co ty sądzisz, nie idzie z tego, kim jesteś, Giacomo?
– To ciekawa koncepcyja. Pozostaje jednak kwestia owych korzeni. Czy one są kłami w twych ustach, czy sięgają jeszcze tej pierwszej osoby. Tej, która narodziła się w słońcu. Człowieka, którym byłaś – odparł niezrażony jej gniewem Giacomo.

– Mówić mogę jeno za siebie. Czy jeśli ja ci powiem – ty mi odpowiesz na jedno pytanie? Szczerze?
– Zależy, na jakie pytanie. Jeśli będzie tyczyć się innych osób, to… ale jeśli mnie, to mogę szczerze – stwierdził stanowczo Giacomo.
– Tyczy się innych. Tego z Sabatu, którego wypił żeś. – Marta nachyliła się ku kalwinowi w siodle. Uśmiechnęłaby się złośliwie, ale jakoś jej było nieskoro.
– Och…– Giacomo zmarkotniał i jakby skurczył się w sobie. Martuś najwyraźniej słownie kopnęła go w klejnoty. – ...Cóż takiego chciałabyś wiedzieć?
– Gadali mi tacy… co twierdzili, że zrobili to co ty – że ten wypity gada do nich. Że nie umiera całkiem. Że walczy.

– Może… Jeśli bym go zabił w boju i wypił, ale…– zaśmiał się gorzko Giacomo.– Widzisz moja droga, ja go nie zabiłem, a przyspieszyłem jeno jego zgon. Ja sam miałem rozerwane trzewia, połamane nogi i sam byłem umierający, jako i on. Dookoła toczyły się walki między Camarillą a Sabatem. Kogo obchodziły dwa trupy zbliżające się do ostatecznej śmierci. Ja… miałem więcej sił. Udało mi się doczołgać do niego, wgryźć w krtań i wyssać tej krwi, która jeszcze nie wypłynęła z niego przez inne rany. To historia która nie napawa mnie dumą, a i też nie przydała mocy. Może za mało wypiłem z niego? Wszak niewiele krwi w nim było. Tak więc… nie ma we mnie głosu Sabatu. Nigdy nie było. To ci mogę przysiąc – odparł smętnie Giacomo.
– Giacomo Księże – z głosu Marty zniknął cały gniew. – Kłamstwa innym serwuj, nigdy sobie. My nie umieramy ode ran, ode wypływu krwi. Szalejemy. Zasypiamy. Ale nie umieramy jak śmiertelnicy. Mnie nie ciekawi, coś wtedy zyskał. Chcę, żebyś mi rzekł. Ze wszystkiego, coś sam doświadczył. Usłyszał. Przeczytał. Czy może stać się tak, że ten wypity wygra. Że jego głos przeważy. Że jego dusza zacznie dowodzić ciałem, które ją spiło, wypełni je jak naczynie.
–To prawda… jeno w połowie. Dyć bitwa się toczyła. A osuszony ze krwi, w razie gdyby Sabat wygrał, w najlepszym przypadku zostałbym pozostawiony na pastwę słońca. Jako i on… nie jestem co prawda znawcą, ale Sabat nie ma litości dla przegranych i słabych, także w swych szeregach.– wyjaśnił Giacomo krótko i dodał.– Nie u Ventrue. Klątwa Malklava może na tyle osłabić umysł, że ten drugi wygra, ale wampir który diabolizuje innego zwykle jest osobą wystarczająco silną by zdusić całkiem wszelki wpływ diabolizowanego. Zresztą… może to i nieprawda? Może wmawiamy sobie, że ten drugi nadal żyje w nas. Uciekamy w kłamstwo po zbrodni kainowej, tej która wszak nałożyła na nas te piętno? W moim przypadku byłoby to trudno.. nie znałem owego sabatnika. Nawet jego imienia. Nie czuję żadnego wpływu jego na sobie. Może go zdusiłem wtedy? To była ciężka noc, pełna zdarzeń które odcisnęły się bolesnym piętnem na mej duszy.

– Zakładasz. Że walczyli. Walczyli, więc pokonali tę wypitą duszę. Dziękuję, Giacomo. Pomogłeś mnie. Co tam… chciałeś wiedzieć?
– Jaką przyszłość widzisz przed sobą. I nie mówię o tej doczesnej, nawet jeśli nienaturalnie przełożonej. Jaką przyszłość, gdy i ten żywot się dokona? – zapytał Giacomo zaciekawiony wyraźnie.
Marta jechała w milczeniu, wodze międląc w dłoniach.
– Zobaczę mych braci i siostry ucztujących pod sklepieniem z zielonych liści – odezwała się wreszcie. – Ojca i matkę, i ich ojców i matki, wszystkich, co byli przede mną, aż do początków czasu, gdy świat został powołany z ciemności. Przodkowie moi osądzą mnie. Jeśli żyłam godnie, będę ucztować razem z nimi. Będzie mi wtenczas także wolno wrócić. Moja dusza zamieszka w nasionku, a gdy wyrośnie, stanie się drzewem. Jeśli bóg pozwoli… – Miała już bardzo konkretne wątpliwości, że bóg pozwoli. – Ty gdzie się widzisz?
– No właśnie… nigdzie. Klątwa Kaina skazuje nas na potępienie, acz musi przecież istnieć ścieżka miłosierdzia, ścieżka przeznaczona nam, Kainitom. I mam wrażenie, że ostatnio dostrzegliśmy.... jej przebłyski przez ciemne chmury zgromadzone nad naszą rasą.– odparł enigmatycznie Giacomo i uśmiechając się dodał.– I to jest moja odpowiedź. To ostatnio poprawia mi nastrój. Ten mglisty przebłysk nadziei na horyzoncie przed nami.
– Ekhm, gdzie coś zabłyszczało? – zdziwiła się Marta szczerze i głęboko.
– Za wcześnie by o tym mówić i rozbudzać nadzieje… blask może okazać się fałszywy. – odpowiedział cicho Giacomo. – Przyjdzie czas, to… powiem więcej. Na razie to bardziej mrzonka i sen.
– Widziałam, coś zrobił na pobojowisku – poinformowała go Marta.
– Przyglądałem się i badałem… nie smakowałem krwi jak biedny Jaksa, wypijając jej z trupów. Spróbowałem na język, by się przekonać. Odrobinę. Nie poczułem ni szału, ni nic – nie zaprzeczał kalwinowy syn.

– I o czym się przekonałeś? – Marta uniosła brwi. – Nie mówili ci, że krew lupinów niesie szał?
– Właściwie … o niczym… Tak. Mówiono mi o szale, ale bądźmy szczerzy. Nawet mała Zofia jest większym zagrożeniem niż ja. Byle ghul by mnie położył na łopatki – westchnął smętnie Giacomo.– Ktoś musiał być kozłem ofiarnym i uznałem, że ja będę najlepszym wyborem. Lecz ni szału, ni bólu, ni nic… Może za mało spróbowałem?
– Czy Wilhelm Koenitz z tobą o Jaksie rozmówił się? – spytała ostro.
– Tak. Rozmówił. To było niepokojące co mu się stało na polu bitwy. Ale jeśli w boju zbyt wiele krwi utracił, to lepiej tak, niż…– zamyślił się Giacomo i skinął głową.– Jestem jego spowiednikiem i mam baczenie na jego duszę. Póki co… żadnych niepokojących implikacyj nie zauważyłem.
– Jaksa spowiada ci się? – obrzuciła Italczyka spojrzeniem od stóp do głów. Koncepcyja wydała się jej nie wiedzieć czemu dziwna. – I nic mu po tej krwi nie było?
– Przede wszystkim jestem jego i nie tylko jego powiernikiem duchowym.– stwierdził Giacomo spokojnie.– A co do kwestii krwi, pomijając ten… nagły atak Jaksa nie odczuwa żadnych zmian czy dolegliwości. Przeszło mu całkiem.
– To dobrze – odetchnęła z wyraźną ulgą. – Jednakże, Giacomo Księże, musisz być ostrożniejszy. Uważać tu, w co wbijasz zęby. Nie zlizywać byle czego z trawy. To się mogło skończyć bardzo źle. Jesteś powiernikiem zbyt wielu z nas, byśmy mogli sobie pozwolić na stratę ciebie. Pojmujesz? Ta krew na pobojowisku dziwna była i inna. Upodliła tych lupinów, zabrała im wolę. Obiecaj mi, że będziesz wstrzemięźliwszy.
– Obiecuję – odparł z uśmiechem Giacomo i spojrzał przed siebie. – Ale wiedz, że my nie Lupini. To co im szkodzi, nie musi szkodzić nam. My pijemy posokę, jesteśmy wyjątkowi na tle wszelkich istot chodzących po tym padole.
– Wyjątkowi? Zdawało mnie się, żeś mówił, iśmy przeklęci – wytknęła mu Marta, która mogła nie zrozumieć, ale pamięć miała bardzo dobrą. – Prawda to, co Wilhelm Koenitz mówił. Żeś mnie chciał jako owieczkę między wilców wsadzić?
– Wyjątkowi i przeklęci. Jedno nie wyklucza drugiego.– zaśmiał się cicho Giacomo i skinął głową.– Prawda to… lecz nie taka jak ją ujmujesz słowami. Przypuszczam, że kniaź Miszka z racji klanowego pokrewieństwa spróbuje właśnie ciebie skaptować. I umyśliłem sobie wykorzystać jego podstęp przeciw niemu. Acz… była to propozycja dla ciebie. Nie nakaz. Odmowa nie byłaby obrazą ni dyshonorem.

– Po klanowym pokrewieństwie? – parsknęła. – Zali sądzisz, że myśmy są jedną kochającą się rodziną? Nieważne… – urwała, zanim powiedziała za dużo. – To był głupi pomysł. Nie będzie mojej zgody na to nigdy. A Wilhelm Koenitz niechaj poćwiczy w samotności składanie trudnych propozycji. Na przykład gdy następnym razem w powozie zbroję sobie będzie oliwił. Tak na zaś.
– No i dobrze. Niech będzie po twojemu.– odparł Giacomo niezbyt się przejmując jej odmową.– Masz li rację, że klan to nie wszystko. Ale powiedz mi jedno… tak z ciekawości. Jeśli nie ciebie Miszka będzie próbował przekonać ku swej sprawie… to kogo innego z naszej grupy?
– Przekonać? Zofię. Bo się zda najłatwiejszym celem. A przekupić… Milosa.

– Hmmm… tak myślisz?– zastanowił się Giacomo najwyraźniej rozważając jej słowa.– Cóż… prędzej czy później przekonamy się które z nas ma rację.
– Poniekąd. Albo i nie. – Wzruszyła ramionami. – Coś ci ku Oldze nieśpieszno. Za mową rodzinną nie ckni ci się?
– Nie minęło wszak jeszcze nawet dziesięciolecie – zaśmiał się cicho Giacomo. – Jak miałem zdążyć zatęsknić za rodzinnymi stronami, kiedy wszak je niedawno dopiero opuściłem?
– Korzystaj, póki możesz – mruknęła. – Ani się obejrzysz, a świat, który cię zrodził, umrze i rozsypie się w pył. I ziemię byś całą przejechał, majątek cały oddał, obcego bratem nazwał, gdyby do ciebie w rodzinnej mowie przemówił… tyle że nie będzie już nikomu mówić. Olgi nie lekceważ. Ona nie przejazdem, ona domu szuka. Możliwe, że tu zostanie.
– Nie jestem za dobry w… no… wiesz…– mruknął speszony klecha.– W rozgrywkach damsko- męskich. Nie bardzo umiem przekonywać ku sobie płeć przeciwną.
– Jedziemy zdobyć jej poparcie. Nie do łoża ją zaciągnąć – przypomniała sucho.
– W tym też dobry nie jestem – jęknął smętnie Giacomo. – Wilhelm winien tu być.

Marta jęczeć nie zamierzała, choć rozgrywek damsko-męskich za życia to ledwie zaznała, a potem unikała przez dziesięciolecia, bo się jej jeno z opadającą i wznoszącą się miarowo nad nią w kolejnych ciosach pięścią ojcową kojarzyły.
Niewątpliwie, ktoś tu powinien być. Wilhelm albo Milos. Ale byli oni. Wespół z księdzem to zaiste przygniotą contessę ciężarem swych połączonych eksperiencji.


Cebulowe łby wszystkich cerkwi Smoleńska chyliły się ku mości Popielskiemu, gdy przejeżdżał, zawadiacko rozparty w siodle, z wąsiskami nawoskowanymi i butami sadzą z tłuszczem wyglancowanymi, w swym najlepszym żupanie srebrną nicią szamerowanym i kontuszu zdartym z niejakiego pana Białłozora ledwie przeszłej jesieni, jeszcze się zbrudzić nie zdążył. Tu i ówdzie z okienka zza kraty uśmiechy krasnemu mołojcowi słała jakowaś mieszczka, co się na nocny pacierz lub na podkurek przebudziła, takich widoków nie spodziewając się na pewno. Popielski dzieweczkom całusy dłonią posyłał, ale gdy go szlachcic obcy jakowyś grzecznie na półkwaterka wołać począł do towarzystwa spode progu karczmy dostatniej, równie grzecznie odmówił. Zadanie miał i spieszyć się z nim musiał, a powód miał niebylejaki. Otóż Martuś w towarzystwie kalwina psiewiercy do obcego miasta wjechała, pierwszy raz od dawna gotowiznę miała w mieszku... nie będzie miała za to gwiazdy swej przewodniej, porucznika usarskiego, Milosa Zacha, w zasięgu wzroku. To zaś, wieszczył Popielski w cichości swego kozackiego ducha, skończy się niechybnie zwadą. Wyjdzie szydło z worka, wilk z lasu i słoma z butów, ani chybi. Liczył farbowany na szlachcica kozaczysko skrycie, że i trup jakiś w związku z tem padnie, i łupy wreszcie będą. Polityka polityką… politycznym być warto i zacnie, że się Martuś wreszcie do tego przekonała ale zarobić na życie też trzeba! Musiał się więc spieszyć, aby nie spóźnić się na kulminacyję spodziewanych wielkich wydarzeń i godnie zaprezentować swą personę szlachcie województwa smoleńskiego. Wszak go jeszcze nie znali, ale nic straconego, niebawem poznają. Jako i Martusię.

Lecz do tego musiał pierwej odbębnić towarzyską pogwarkę ze starozakonnym Toreadorem. Tym, że nie wiadomo zupełnie, kędy Żydowina zatraconego szukać, nie przejmował się wcale. Do cerkwi największej zajechał, konia uwiązawszy przed wejściem, wkroczył dumnie do środka. Kołpak jak przystoi ściągnął, gdy tylko zapach kadzideł go owionął. Ode dziadka siwiuteńkiego drzemiącego w przedsionku trzy świeczki ofiarne kupił, smukłe i blade jak Marcine palce. A przy okazji dziada cerkiewnego zagadnął, czy jest tu mnich jakowyś natchniony, co ikony pisać potrafi. Bowiem wykoncypował sobie w kudłatej głowie, że jeden pacykarz drugiego znać musi, i mnich go pokieruje ku tajemniczemu Elimelechowi.

Nie trafił jednak… owszem dziad wspomniał o natchnionych osobach piszących ikony w okolicy Smoleńska. O bracie Igorze z pobliskiego monastyru i jego dwóch uczniach, co to obrazki święte malują dla cerkwi pobliskich. Wiedzę ową skrzętnie w pamięci zanotował sobie, nie wiadomo, kiedy się przyda, będzie ją mógł wyciągnąć jak diabła z pudełka. Tymczasem przed ikoną Rakha, Dobrego Łotra, pierwszego świętego i jedynego powołanego przez samego Jezusa Chrystusa świeczkę wotywną zapalił. Jedną za siebie, jedną za Martusię, i, po namyśle, jedną za pułkownika. Bo skoro Martusia z nim trzymała, to takiego całkiem bieluśkiego sumienia mieć nie mógł. Wychodząc, dziadu cisnął grosza. A niech zna gest. Do żydowskiej dzielnicy skierował kroki, prowadzony głównie powonieniem. Żydzi bowiem gustowali w cebuli, czosnku i kozach, w tym ostatnim smak dzieląc z jejmość królową mości Popielskiego. Synagogę odnalazłszy, zasadził się na szamesa. W końcu taki skryba żydowski musi coś dla synagogi pisać. Tudzież malować, owe ich zaklątka w szklanych fiolkach żydowskie. Zasadziwszy się, oko puścił ku dwóm przechodzącym Żydówkom. Stare com prawda były i pomarszone jak zimowe jabłka – ale stare Żydówki zawsze mają córki. A mości Popielski nic przeciwko Żydom, dopóki młodymi a urodziwymi Żydówkami byli nie miał. Był wręcz bardzo otwarty. Drzwi do młodych Żydówek jednak okazywały się zawarte, ale by jak najszybciej odgonić natrętnego szlachetkę co to za bardzo błyskał oczami ku owym córkom… ich rodzice wylewnie i szybko informowali, gdzie można znaleźć Elimelecha. A można było znaleźć w kilku miejscowych oberżach. W końcu jednak dotarł do jednej takiej koszernej jadłodajni, w której to Elimelech dla zachowania pozorów się stołował i… jak na Torreadora okazał się… stary. Biała broda. pejsy, okulary w drucianej oprawce, mycka na głowie i łatany chałat. Jakoś trudno uwierzyć było w to że ten staruszek należy do tego samego klanu co Jaksa i wiele innych ładniutkich Torreadorek i Torreadorów.

– Szlachetny Elimelechu! Perło korony Salomonowej! – zawrzasnął od progu mości Popielski, chwilę wcześniej upewniwszy się u rumianej, krześcijańskiej posługaczki, że ten w rogu ze szkłami na nosie jak kartofel to właśnie poszukiwany Rzezmieślnik. – Toć ja ciebie ode godzin dziesięciu po mieście całym szukam i już wątpić począłem, że istniejesz! – ruszył ku Żydowinowi, ręce rozkładając, jakby go miał porwać w ramiona i wyściskać.
– Znamy się się szlachetny panie?– spytał zdumiony starzec ściskany żelaznymi ramionami Popielskiego. Wydawał się taki kruchutki.
– Nie jeszcze! Ale radem cię zapoznać! – jęknął Popielski jakby wielki ciężar z piersi zrzucił. – Bowiem masz coś, co mi zapewni uśmiech mej królowej.
– Nie rozumim.– rzekł zupełnie skołowany Elimelech.
– Talent – odparł na to mości Popielski i ręce Żyda ścisnął w swoich. – Twoje dłonie złote i oko bryliantowe! Jam jest mości Popielski, a moja pani chce mieć najpiękniejszą panoramę Smoleńska. To co… da się?
– Z dobrym pergaminem, czasem i złotem… wszystko się da. Ino czas i monety wielce potrzebne.– odparł Elimilech pojmując słowa ghula.
– Ach, dogadamy się bez ochyby w tych szczegółach bez znaczenia – zapewnił mości Popielski i kiesę utuczoną u kuferka Koenitzowego wyłożył na ławę przed introligatorem. – Jeno zaznaczyć muszę – Marta moja wielce o szczegóły dbała. Wszystkie wieże i kopuły cerkiewne na malunku policzy. Nie tylko ładnie być ma. Być ma – prawdziwie – wgapił się w Rzemieślnika z nadzieją.
–Będzie jak na obrazkach w świętych księgach... katolickich.– stwierdził Kainita, co by sobie Popielski nie pomyślał, że Elimelech łamie dekalog, malując “bałwany”.
– Wybornie – zachwycił się Popielski i z kiesy odsypał połowę, by Rzemieślnikowi podać odchudzony trzosik. – Teraz pół. A reszta jak pani ma efekta obaczy. Po jej uważaniu. A ona zna się – nachylił się ku Elimelechowi, jakby sekret jakowyś wielki miał mu powierzyć - w Krakowie o rzeźbach na nagrobkach królów z samym Witem Stwoszem jak ja tu z tobą sobie zwykła konferować. Panorama na podarek będzie. Pewnie dla tego możnego Patrycjusza – dumał Popielski ściszonym do szeptu głosem. – Ale może ona kniaziowskie oko chce ucieszyć…? – przerwał słowotok i na Żyda się zagapił, jakby ten pomóc mu mógł w jego rozterkach. – Eh, sam nie wiem. A gustuje w takich rzeczach kniaź tutejszy?
– Mały ghul z ciebie?– stwierdził bardziej niż spytał starozakonny wampir, po czym kolejne pytania zaczął zadawać.– Kniazia chce uładzić twa pani? Ta Olga co robi wokół siebie tyle szumu za pomocą swej tajemniczości?
– Całkiem pokaźny jestem – Popielski zadarł nos pod okopconą powałę i do dziewki krzyknął, by mu gorzałki podała. – A moja pani Marta, nie Olga. Dawniej szeryf grodu Kraka. Co ona chce i kogo, to rzadko mi mówi – puścił Żydowinowi oko znad krawędzi szklanicy. – Ale podarunki dawać lubi. Tak ma. Kniaź w tych nocach wściekły, że go każden nowo przybyły głaskać musi, czy jak? A o Oldze tej słyszałem i ja, słyszałem… Prawda to, że mózg przez oczy wdałością piecze?
– Zależy który kniaź…– odparł ironicznie Elimelech.– I tak… panna Olga nie potrzebuje patrycjuszowskich sztuczek by ludzie i wampiry padali do jej nóg wielbiąc ją. Stary Cap… eem… Abraham by ją pewnie próbował “unieśmiertelnić”, gdyby była śmiertelna. Teraz też łasić się próbuje.–
Elimelechowi najwyraźniej jednak sama Olga nie przypadła do gustu sądząc po pogardliwym tonie w jakim o niej opowiadał.
– Ejże… wyście, mistrzu Elimelechu, Toreador, a pięknych niewiast nie lubiacie? Oczów gładkością nacieszyć nie zwykliście? – posunął ku wampierzowi drugą szklanicę, aby dla postronnego obserwatora wyglądało, iż się na paru głębszych dla ubicia interesów przysiedli.
– Za życia doceniałem inne rodzaje piękna.– Spokrewniony musnął pieszczotliwie dłoń Popielskiego.– A w nowym życiu jedynie sztuka tworzona przez artystów jest warta mej uwagi, a nie ciało ulepione z prochu.
– Ja tam wolę – oznajmił dobitnie Popielski – gładkie liczka i krągłe cycki. Ale coś mi się widzi, że te krągłe jabłuszka Olgowe zatrute być mogą? Jak nadgryziesz, żałować możesz, he?
– Nie mnie to sprawdzać. Toże i wątpię... by cię do nich dopuściła.– stwierdził Żyd taksując spojrzeniem Popielskiego.– Więc nie masz się co martwić o truciznę.
– Ja tam się o nic nie martwię, nigdy – roześmiał się ghul beztrosko. – Eh, pewnie, że owa Olga to za wysokie progi dla porządnego, bogobojnego szlachcica. Ale miło wiedzieć, że nie tylko do kniaziów uderza, ale i wam nie przepuszcza. To sobie chociaż popatrzę, jak będzie przechodziła.
– Nie uderza do nikogo, to wszyscy uderzają do niej.– odparł ironicznie Elimelech.
– Twoim zdaniem – niewarto? – Popielski aż się nachylił nad stołem.
– Mam swoją dumę… i nie zamierzam skakać dookoła babskiej spódnicy jak pałacowy pudel.– odparł z pogardą żydowski wampir.
– A nie idzie o to… że prócz krągłych cycków niewiele zyskać u niej można? – Popielski usmiechnął się miło, szczerbato i przebiegle. – No wybaczcie, mistrzu Elimelechu, ale tak o was, starozakonnych mówią. Że dobry interes jak ogar zza siedmiu gór i rzek wyczujecie. A mierny przejrzycie przez siedem zasłon tajemnicy
– To też, to też … cycki i nic więcej tam nie ma.– potwierdził Elimelech.– Dużo blichtru kryje pusty kufer.
– A kniazie? Dobry interes czy zły?
– Jak dwa kamienie młyńskie. Zmielą wszystko co wejdzie między nie.– odparł Żyd.
– Nu, to się teraz wszystko pozmienia – oznajmił radośnie Popielski i aż w uda się dłońmi prasnął z uciechy.
– Zapewne… na gorsze.– Elimelech do optymistów najwyraźniej nie należał.
– U nas siła wiary, i Spokrewnionych, i ludzi – Popielski za to nieustannie był dobrej myśli. – Uśmiechnijże się więc, mistrzu, bo ci dobrą nowinę niosę – wyszczerzył się ostrzami połamanych zębów. – Nastaną dla Smoleńska nowe dni i noce. – roześmiał się perliście.
– Pożyjemy… zobaczymy – stwierdził cynicznie Żyd.
– Podzielmy się – zaproponował na to Popielski, podkręcając zawadiacko wąsa. – Ja pożyję, ty popatrzysz.

Chwil parę później w korycie rękę szorował z dotyku przebrzydłego sodomity. O, Martuś będzie musiała wywołać bitkę na dwie dzielnice, jeśli chce by zapomniał, gdzie go posłała i jak się politycznie sprawił, choć ręce go świerzbiały, by Toreadora za pejsy do nogi stołowej uwiązać jak konika i w zadek kropnąć butem safianowym... A jeśli to on znowuż ma Elimelecha odwiedzać, by owe bohomazy odbierać, to mu się jaki całus przy następnym karmieniu należy za wyrzeczenia i poświęcenie dla dobra wyprawy. Jak Marta przypadkiem przy tym zamknie oczy i pomyśli o poruczniku, to może i nawet miło a słodko będzie?
 
Asenat jest offline