Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 30-06-2016, 21:39   #81
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Zofia rozejrzała się niepewnie po zgromadzonych.
– Zgaduje że… Mogłabym odwiedzić tego Haszko? – zasugerowała cicho. - … Skoro i tak nie spodziewamy się że uda nam się go przekonać…
- Nie lepiej byś odwiedziła kogoś mniej... - Węgier szukał delikatniejszego epitetu od tych cisnących się na usta - nieprzewidywalnego?
– A,ha ha. – dziewczyna zaśmiała się nerwowo. – Z p-pewnością nie jest z nim aż tak źle…? Matka Agnieszka nigdy nie pozwalała by jej… Klątwa… Przeszkadzała w pomaganiu innym. -
Mentorka Zofii przecież też była Malkavianką.
-Z tego co wspominała o nim Honorata, to szaleniec ale niegroźny. Nic jej w sumie nie grozi.- stwierdził Wilhelm spokojnie.-Ot pobełkocze i pokrzyczy, ale muchy nie skrzywdzi.-
- Nie każden potomek Malkava jest matką Agnieszką. Pamiętasz o tem? - Marta odepchnęła nogą zbyt nachalnie łaszącego się do niej psa i wychyliła się zza Węgra, by się lepiej twarzy Zofii przypatrzeć.
- Ale… Podobno leczy miejscowych? - zasugerowała niepewnie - To chyba taki zły nie jest?
- Weź Boruckiego - Milos dał za wygraną. - I nie ufaj wszystkim tak bezgranicznie. Pozory często mylą.
Zaszeleścił ciężki samodział Marcinej spódnicy, kiedy Gangrelka z jakiegoś zakamarka przyodziewy wydobyła małą buteleczkę i ku Zofii w dwóch palcach trzymając wyciągnęła.
- Masz. Źle z gołymi i pustymi ręcoma iść. Krew topców przeszłość pozwala zobaczyć. Smak ohydny, jak każda wiedza. Ale komuś, kto wieszczby stawia do gustu może przypaść.
Wampirzyca przytaknęła, i schowała buteleczkę.
- Dziękuje Pani Marto. I Panie Zach, ja… – zawahała się. - … Chyba lepiej będzie jak pójdę sama. Jakby coś poszło nie tak, to wezmę nogi za pas. Nie wydaje mi się.. Żeby pan Borucki mógł mi dotrzymać kroku, aha, ha ha. – uśmiechnęła się niezręcznie i uciekła wzrokiem.
Węgier podążył wzrokiem za buteleczką, która zmieniła właścicielkę.
- Skąd wiesz? - skinął tylko Zosi zwracając się do Marty. - Że przeszłość pozwala zobaczyć? Wcześniej mówiłaś by nie pić bo trująca jest dla nas.
- Od Swartki. Chcesz zapłacić szaleństwem za obejrzenie przeszłości bagna, na którym topce biliśmy? To kosztuj. Szaleńcowi krzywdy to nie zrobi - Rozbójniczka spojrzała twardo i wymownie.
Zach odwrócił głowę ewidentnie zawstydzony.
- Odwiedzę Salome i miejscowy dom uciech. Niewiastom chyba nie przystoi progów tych kalać swoją obecnością.
Marta na zdziwioną wyglądała faktem, że jej jakoby zamtuza odwiedzać nie przystoi.
- Niewiast to tam akuratnie jest bez liku… Ja do Olgi zajdę. Z Giacomem, jeśli zechce krajankę przywitać.
- Z chęcią odwiedzę ową kobietę. Ciekaw jestem czy aby pobożna.-
wtrącił Giacomo zgadzając się na propozycję Gangrelki.
- Kobiet. Nie niewiast - sprostował Zach z ustami skrzywionymi rozbawieniem. - To zostaje mości Jaksa i pani Sarnai. Dokąd wy?
Tatarka na Bożogrobca spojrzała i mruknęła:
- Gangrela spotkać, albo jego sługę. - czekała na potwierdzenie ze strony Toreadora.
Ten skinął jedynie w milczeniu głową.
Na stronie rozbójniczka szeptem upewniła się u Węgra, że iluminator to cuda wianki na pergaminach wyrysować potrafi, by po chwili zaproponować, że Popielski spróbuje odnaleźć i zapoznać się z Elimelechem.
- Na Swartkę - wypowiedziała się w imieniu nieobecnej wampirzycy - to przy takich terminach liczyć nie ma co…-
Milczała dłuższą chwilę, wisząc na Tyrolczyku nieruchomym spojrzeniem, jakby to miało reakcję jakąś wywołać.
- Skoro lada dzień rozbijamy się na grupy, by się mniejszym zagrożeniem zdawać, to już teraz kłamać trzeba - wypaliła w końcu. - Ino z sensem i spójnie. Kogo każde jedno z nas reprezentuje? Samych siebie? Dokleiliśmy się do ciebie dla bezpieczeństwa w podróży, ale związani na śmierć i życie nie jesteśmy? Będą pytać o ciebie. Wszyscy. Co gadać mamy.
- Nie ma co udawać. Obaj kniaziowie pewnikiem się domyślą żeśmy z Szafrańcowego nadania. Lepiej od razu ukazać się im jako potencjalny sojusznik w sporach… sojusznik, którego warto pozyskać, acz i szacunkiem darzyć trzeba.-
stwierdził zawadiacko Koenitz.
- Acz rozbity on jest na małe kawałeczki, więc niegroźny? - upewniła się Marta, bo sie jej nijak inne kawałeczki - planu Koenitza - w jedną całość nie układały.
- Tegom jeszcze nie dopracował. Niemniej wszyscy w jednym miejscu tkwić nie możemy. Za dużo tu koni i ludzi, by je tylko ziemie Honoraty wyżywiły.- wyjaśnił Wilhelm.
- Czyli nasze rozbicie jeno organizacyjne i aprowizacyjne, a nie za przedstawianie odrębnych partyji robić ma? - drążyła Marta na resztkach cierpliwości.
- Tak. Choć nie wątpię że takie próby rozbicia będą szykowane przez obu kniaziów to… nie ma co tworzyć odrębnych partyi, których szanować nie będą.- stwierdził spokojnie Koenitz.
Kiedy Marta skończyła rozmawiać z Lordem Wilhelmem, Zosia zabrała jeszcze głos.
– Um… Dlaczego Pan Jaksa nie jedzie odwiedzić swoich pobratymców? – zapytała skołowana. - … Nie będzie to nieuprzejme z jego strony, jeżeli ich zignoruje?
- Kiedy to sprytne jest - odparła szybko Marta - to może i być trochę nieuprzejme. Ci co do Żydów pójdą, opowiedzą, że możny rycerz Toreador zjechał. I niech Stary Testament sam przyjdzie do Nowego. Z ghulem owym Sarnai zaś by rozprawiła się bez trudu. Ale jego uhonorować podwójnie trzeba i podwójnie przytłoczyć. Choćby i gównem był, za nim stoi kniaź - wytłumaczyła z rozmysłem i przez cały stół ku Tatarzynce spojrzała, namacalnie niemal promieniejąc zamiarem wspierania obranej strategii. On ich nie zignoruje. On im pokaże w ten sposób, Zosiu, że się kniazia, co ich gnębi, nie stracha. Prawda, Jakso?
Rycerz na te słowa uśmiechnął się jeno półgębkiem.
- Na wszystko przyjdzie czas.
- … Skoro tak... – odparła bez przekonania Zosia, nie chcąc się jednak wykłócać.

SMOLEŃSK



Dojeżdżali do niego. Miasto wyglądało na bogate i ludne. Idealny kąsek dla krwiopijców wszelakiej maści.


Nic dziwnego że Rzeczpospolita Obojga Narodów i Moskwa walczyły o niego. Nic dziwnego, że o ten kąsek dwóch kniaziów wampirzych kąsało się nawzajem, choć po prawdzie.. dla tych dwóch każdy powód był dobry jak stwierdziła Honorata. Sam Smoleńsk miał ruski charakter, mury jak u każdego kremla wybudowanego na typowo ruską modłę. Most co prawda był drewniany, na łodziach osadzonych w nurcie, ale w tej okolicy była to zaleta. Wystarczyło most podpalić, łodzie spławić i wróg od strony rzeki nie miał już dostępu. Z najwyższego punktu miasta na okolicę patrzył Sobór Zaśnięcia Matki Bożej, ale poza nim były też inne cerkwie.Był też mały drewniany kościółek dla katolików. Przybywający małymi grupkami kainici przyciągali uwagę ciekawych spojrzeń straży, ale nie było problemów z przejściem bramy. Dobry znak. Ostatnie lata musiały być spokojne, skoro straż nie była zbyt czujna.


Każdy wiedział gdzie jest “Szkarłatna Lilijka”, każdy wiedział i każdy gotów był wskazać drogę wielmożnemu rycerzowi w zamian za nikłą nadzieję w postaci brzęczącej monety. Wszak szczodrość była jedną z cnót rycerskich, nieprawdaż?
Zach więc bez kłopotu dotarł pod ów osławiony przybytek. I stwierdził że jak na swą sławę Lilijka rozczarowywała. Była to zwykła mała karczma przycupnięta w cieniu murów miasta. Jakby kryjąca się przed blaskiem słońca i księżyca.
Także i wewnątrz zamtuz nie powalał luksusami. Ławy okryte futrami, stary kominek ubrudzony sadzą. Wiejskie dziewuchy w giezłach i spódnicach. Rozpuszczone włosy, wielkie biusty i zadki. Nic dla konesera, wszystko skrojone pod gusta okolicznych szlachetków. Na widok wchodzącego Zacha dziewczęta z piskiem obsiadły go niczym muchy garniec miodu. Każda się uśmiechała, każda wyginała ponętnie krągłości swego ciała. Każda chciała Zacha zaciągnąć na górę i poznać zarówno jego możliwości, jak i poznać zawartość jego sakiewki. Przy okazji wzbudzając oburzenie stałej klienteli, głównie mieszczan… toteż jedynie werbalnie wyrażali swój gniew krzykami i prośbami próbując znów przywabić do siebie dziewuchy.
Oczywiście ten rumor musiał przywabić właścicielkę, która miała swe komnaty ukryte za zasłoną z paciorków.


Toreadorka na widok Zacha zamarła, po czym przez chwilę mu się przyglądała. Wreszcie skarciła dziewczęta.- Moje drogie… nie wstyd wam wiernych waszych adoratorów porzucać? Wy nie mężatki, jakaś wierność was obowiązuję. Zresztą ów zacny rycerz przyszedł do mnie.-
Uśmiechnęła się ciepło i skinęła palcem na Milosa.- Tędy mój panie. Pomówmy w przyjemnej atmosferze.-


– A ów wróg twój... -
Potężny, z długimi ręcami. Tyle się wywiedziała. Marcel okazał się enigmatyczny w mówieniu o przeszłości. Wił się jak piskorz, mówił ogólnikami, a konkretów… tych się nie wywiedziała. No cóż, puzderko przynajmniej zyskała. Teraz Marta jechała z Giacomo uliczkami miasta kierując się do jedynej karczmy godnej przyjmować osoby o ciężkiej sakiewce i wyrafinowanych gustach.

“Carskie Sioło”, najlepsza i najdroższa karczma w Smoleńsku. Tam z pewnością Contessa była. Giacomo jednakże nie wydawał się specjalnie zachwycony pomysłem spotkania z Lasombra, nawet jeśli z jego rodzinnych stron się wywodziła.
Italczyk co prawda nie wyraził sprzeciwu by towarzyszyć Gangrelce, ale nie widział sensu spotykać się przejeżdżającą jedynie przez miasto Kainitką. Dziwne to było… czyżby nie radował się na możliwość pomówienia z krajanką w ojczystej mowie?
Najwyraźniej nie bardzo. Niewątpliwie jednak był uśmiechnięty i zadowolony z czegoś. Dla Giacomo ta wyprawa była bardziej przejażdżką i zapoznaniem się z miastem, niż negocjacjami z Contessą.

A samo “Carskie Sioło” robiło wrażenie. Duży przybytek z własną bramą i własnym dziedzińcem. Zwinne pacholiki przytrzymywały już konie, w kilka chwil po przybyciu Marty i Giacomo. Chwilę później rumaki Spokrewnionych i ich świty odpoczywały w stajni, a Marta i Giacomo weszli do środka.
Gwarno tam było, głośno, tłocznie. Pełno podgolonych głów, okoliczni szlachetkowie to właśnie miejsce upodobali sobie na zebrania. A prym wśród nich niemłody ale za to bardzo głośny szlachcic , stał na stole i wymachując orężem opowiadał o swoim zwycięskim pojedynku z jakimś… zbójem? Opowieść była chaotyczne i przerywana gromkimi brawami szlacheckiej braci. Dlatego też Marta i Giacomo weszli niezauważeni prawie przez nikogo. Prawie…
Gangrelkę dostrzegł jeden ze sług contessy i ruszył na górę, by powiadomić swą panią o przybyciu niespodziewanych gości.


Spóźniała się.


Jaksa stał na rozdrożach ze swymi przybocznymi. Czekał na Sarnai. Razem mieli sie udać, by znaleźć i rozmówić się z miejscowym ghulem. Imć Piesińskiego. Mieli się udać tam razem. Razem.
Jak to cudownie brzmiało. Jak rozgrzewało martwe serce. Myśli Jaksy wyrywały się do małej tatarki. Pamiętał każde słowo, każdy gest gdy umawiali się przy tych rozstajach spotkać.
Pamiętał każdy szczegół wspólnej nocy razem. Pamiętał smak je krwi. I teraz czuł narastający niepokój.
Sarnai… spóźniała się. Marta z Giacomem, Zach, Marcel z Wilhelmem, nawet młoda Zofia udała się do ruin monastyru.
Tylko on tkwił jak głupi na tych rozstajach czekając na tą jedyną i czuł wzrastający niepokój. Tak jak przedtem widział niepokój i u swych ludzi. Ta zażyłość z Sarnai niepokoiła ich.
Jaksa czekał cierpliwie, ale w końcu… musiał zdecydować. Czy zawróci do dóbr Honoraty by sprawdzić co z Sarnai. Czy też pogna do Smoleńska co koń wyskoczy i wypełni swój obowiązek.


Dlaczego, ach dlaczego, że odwiedzi tego Haszkę? Wtedy, w dworku pani Jasnorzewskiej wydawał się to taki dobry pomysł. Ale teraz… im bliżej była owego monastyru, tym bardziej lęk wkradał się w serce Zofii.
Bo wszak ten Haszko był szaleńcem. Czy oni nie są niebezpieczni?
I jak rozmówić się z taką osobą. Szalony prorok… wyobraźnia Zofii podpowiadała obraz brodatego starca podobnego Mojżeszowi, gromiącego słowami grzeszników jak proboszcz włościan z kościelnej ambony.
Jak rozmówić się z kimś takim, tym bardziej mieszkającym w tym… czymś.


Klasztor zachował się w lepszym stanie niż się spodziewała, ale to tylko dodawało upiorności sytuacji. Podobnie jak cisza… Nagły głośny pisk przeciął ową ciszę. Kobiecy pisk. Przeszył też piorunem strachu Zofię.
Jej przyboczni sięgnęli po broń i zobaczyli. Wieśniaczkę ostrożnie wymykającą się z klasztoru. Chichoczącą głośno. Na widok jeźdźców uciekła jednak do środka. A Borucki sięgnął po oręż i ruszył za ową młódką z jednym z ludzi, Zofię zostawiając z tyłu wraz dwójką przybocznych.
Ledwo jednak weszli w mury klasztoru, a ryk można posłyszeć.
- Wynocha… sługi czarowników! Chodzące trupy... wynocha stąd!- i przyboczny Boruckiego wyfrunął wyrzucony przez okno. Sam Borutek nie zamierzał podzielić jego losu i pierwszy dał dyla. W drzwiach klasztoru pojawił się ów jurodiwy Haszko. pospolite chłopskie oblicze, dzikie wejrzenie, kudły na brodzie i twarzy. Suknia plugawa. I ponad dwa metry wzrostu! Całkiem spory jak na niegroźnego ponoć proroka.
- Ha! Malutka zagłada…- jęknął głośno łapiąc się za głowę, podczas gdy Borucki z wyciągniętą bronią oddalał się od wampira mając go na oku. Podobnie jak ten, który przez okno wyleciał. Poobijany ale żywy.
- Nadchodzisz drobniutki aniołku, ale w krwi twoje skrzydła… zdradza i piekło kroczy za twymi plecami, a śmierć wyciąga po nas ręce. Klątwa... ona się zbliża. Najgorszy i najlepszy przywiedzie.- zawył głośno Haszko. - I ani jeźdźcy anielscy nie pomogą, ani obrona najświętszej panienki. Zło! Zło nadchodzi.-
-Pójdźmy stąd. Prawdę prawiła Jasnorzewska. To szaleniec bardziej szalony niż inni jego rodzaju.- syknął gniewnie Borutek.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 30-06-2016 o 21:50.
abishai jest offline  
Stary 06-07-2016, 22:33   #82
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Zach zgrabnie wystąpił spośród ciżby roześmianych dziewek. Przed Torreadorką zgiął plecy, kołpaka z piórami uchylił i kroczył jej śladem za zasłonę dźwięcznych korali.
- Więc… jak cię mam zwać szlachetny rycerzu i jaki klan reprezentujesz? -prowadząc go do niedużego pokoiku który zaadaptowała na gabinet. Rozrzucone na biurku papiery zapisane były hebrajskim pismem. Było nieduże łoże z baldachimem i ciężka szafa z ubraniami. Oraz duży piękny perski dywan pokrywający dębową klepkę.
- Pierwsza… jest na mój koszt. Za kolejne jednak trzeba zapłacić. Bądź co bądź, muszę jakoś się utrzymywać. Przypuszczam że ktoś cię tu skierował cny rycerzu?- przysiadła na krześle przy biurku i wskazała dłonią krzesło naprzeciw siebie.
- Wybacz pani lecz wątpię by jakakolwiek z twoich podopiecznych była w stanie utrafić w gust mojego podniebienia - osełedec na tył głowy zaczesał, zębem błysnął w namiastce uśmiechu. - Milos Zach z klanu Ventrue. Pani Salome jak mniemam.
- Ventrue… cóż… jeszcze nie znasz mojej oferty.- zaśmiała się Salome zadziornie i opierając podbródek na dłoniach.- A więc… skoro nie gust, to co sprowadza cię do mego przybytku? I po co przybyłeś do Smoleńska? Oczywiście, jeśli to nie jest jakaś tajemnica.-
- Jeśli oferujesz również swoich strażników to nie odmówię - oblizał się bezwiednie. - I oczywiście tajemnicy w tym nie ma. Nie łatwo zresztą tajemnicą nazwać hurmę jaką tu ściągnęliśmy z ramienia Jana Szafrańca, prosto z Krakowa. Wzbogacił się właśnie Smoleńsk o kilku Kainitów. Mnie szczęśliwie przypadłaś do zapoznania ty, pani. Inni, jak pewnie wiesz, mieli mniej szczęścia.
- Z pewnością.- zaśmiała się cicho Salome zakrywając usta dłonią i dodała z uśmiechem.- Więc… masz rację. Doszły nas plotki o tym, że Jan wesprze swego sojusznika wampirami Krakowa. O dziwo… do dziś nie wiadomo kto jest jego sojusznikiem w okolicy.-
- Milczę jak grób - Zach odwzajemnił śmiech. - Poza tym nie ważne jest, pani, kto jak dotąd sympatyzował z całkiem odległym księciem całkiem odległego miasta. Lepiej zapytać kto w potencjalnie nowej sytuacji będzie chciał upatrzyć korzyść i kto opowie się po jego stronie dziś. A dokładniej, po stronie mojego współklanowca, który nam w tej wyprawie przewodzi. Rycerz z Tyrolu, Wilhelm Koenitz. Możeś się pani na przestrzeni dekad na niego natknęła. Kainita waleczny i honorowy. No i charyzmą obdarzony znacznie większą niż ja - kącik ust podskoczył do góry. - Choć pewnie nie dorównującym twemu, pani, wdziękowi.
- Elimelecha spytaj, albo Abrahama… Ja urodziłam się tutaj.- westchnęła smętnie Salome.- I nie opuszczałam Rusi od czasu narodzin. Mój ojciec mi nie pozwala.-

Zach zwarł gębę na chwilę. W zrozumieniu pokiwał głowę.
- Czasem uczucia naszych rodziców duszą jak powrozy, rozumiem ja cię doskonale. To któryś z miejscowych Izraelitów?
- Abraham… Nasz Primogen.- potwierdziła skinieniem głowy Salome i wzruszyła ramionami.- A co do zmiany… wszyscyśmy ją wyczekujemy jak wiosny. Bo te ciągłe swary… szkodzą naszej społeczności.-
- Mówisz o dwóch kniaziach - domyślił się Ventrue. - Jak Torreadorzy odnajdują się między jednym a drugim?
- My jesteśmy Rzemieślnikami w dosłownym tego słowa znaczeniu.- wzruszyła ramionami Salome.- Nie… stoimy po żadnej stronie sporu. Nie angażujemy się w walkę między nimi. Nie jesteśmy zresztą wojownikami, a artystami. Po prostu słuchamy, tego kto włada Smoleńskiem.-
Nie brzmiało to do końca szczerze, ale też wszelki nacisk mógłby zaowocować wrogością później. Oczywistym było dla Milosa, że Salome mu nie ufała. To była wszak zdrowa postawa. Był dla niej obcą osobą, a zaufanie wymaga czasu i cierpliwości by wyrosnąć.
- To zdroworozsądkowe, że jawnie nie trzymacie żadnej ze stron. Prawdopodobnie taka stanowcza postawa naraziłaby was na gniew drugiego z kniaziów. I może jesteście Rzemieślnikami ale zbyt długo chodzę po tej ziemi aby nie dostrzegać waszych zalet i przydatności. A i wobec artystów i pięknych kobiet trzeba zachować ostrożność, może nawet szczególną. Po uzbrojonym mężu wiesz czego się spodziewać, po czarującej spojrzeniem niewieście, nigdy - zaśmiał się i pochylił lekko, jakby w wyrazie uznania.
- Och… doprawdy. Czy ja wyglądam na zagrożenie.- zaśmiała się Salome lekko speszona jego słowami.- Acz.. jeśli zgodzisz się przyjąć dobrą radę, to takiej mogę ci udzielić. Z oboma kniaziami trzeba się jak z jajkiem obchodzić. Ostrożnie. Są bardzo drażliwi na swoim punkcie. A jeśli tej drażliwości nie okazują, gdy powinni… tym gorzej dla ciebie.-
- Taka wzajemna nienawiść musi mieć twarde podłoże, nie wierzę by wzięło się jedynie z sąsiedztwa. Co się między mini wydarzyło co rozpętało tą wojnę?
- Obawiam się, że cię rozczaruję…- uśmiechnęła się delikatnie Salome.- Ale niektórzy Spokrewnieni są właśnie tacy. Małostkowi, aroganccy i zbyt dumni by żyć z innymi w zgodzie. Może być tylko jeden kniaź w Smoleński i ani Janikowski, ani Siebrienicz nie nawykli zginać przed nikim karku. Ty wiesz chyba iż Siebrienicz jest skłócony z własnym klanem z tego powodu? Żaden ruski Tzimisce nie przyjdzie mu z pomocą. Zresztą i Janikowski nie ma przyjaciół w swoim klanie.-
- A te powody są komukolwiek znane? Czemu Tzymisce wyklęli Kościeja?
- Kościej… uważaj przy kim mówisz ten przydomek.- zaśmiała się cicho Salome i skinęła głową.- To akurat wie każdy ghul w tym mieście. Kościej nie jest stąd. Przybył z południa Europy tuż po tym jak Wielka Orda zaczęła upadać. Ruscy Tzimisce są ze sobą spokrewnieni… On zaś jest obcy i w dodatku nie uznaje ich prymatu nad sobą. Pewnie by go obalili, gdyby…- wzruszyła ramionami w geście bezradności.-... nie mieli ważniejszych problemów na swych głowach. Osobiście nie wiem czemu ostawili Kościeja w spokoju, ale on dobrze wykorzystał ten czas umacniając swoje władztwo na ziemiami ruskami na wschód od Smoleńska.-
- Z południa - Zach potarł szczeciniasty policzek. - Ciekawe. Wybacz, pani, nawał pytań ale takie otrzymałem zadanie. Jak najwięcej wywiedzieć się o zastałej sytuacji. Twoja wiedza jest dla mnie bezcenna. Nadzieję mam, że cię nie zamęczam nudną konwersacją w dusznych ścianach. Nie spieszy mi się z powrotem do swoich, nikt mi terminów nie postawił. Jeśli pozwolisz, ośmioro moich ludzi czeka na zewnątrz. Rad byłbym mogąc sprezentować im atencję twoich dziewcząt, przyda im się po dzielnej walce nikła nagroda. A jeśli komnatę jakąś pozwolisz mi nająć zatrzymam się na dzień. Odświeżę i wtedy kontynuować chciałbym, mniej oficjalnie i w przyjaznym bardziej otoczeniu. Może owych rzeczonych strażników? - zakończył uprzejmym uśmiechem.
- Zobaczę co się da zrobić w sprawie tych strażników, ale nagrodę za dzielną walkę ktoś musi opłacić.- wyciągnęła zgrabną dłoń w kierunku Zacha oczekując ciężkiego mieszka.- Pokój jeno dla Spokrewnionych za darmo. Zostajesz więc na następną noc? Ty i twoi… podwładni?-
- Zachowie zawsze spłacają swoje długi - z lisim uśmiechem podkręcił wąs, mieszek przeszedł z rąk do rąk. - Pokój dla mnie, towarzystwo dla moich raców. Będą mnie za dnia strzec, korzystając na zmianę z wdzięków twych podopiecznych.
Szorstka smagła dłoń Węgra odrobinę za długo stykała się z chłodną rączką Toreadorki.
- Przejdziemy do głównej sali? Melodia stamtąd dobiega a ta ożywia każdą pogawędkę, nawet tą o polityce.
- W głównej sali… nie opowiada się o polityce… mój panie.- pogroziła mu żartobliwie palcem Salome wstając i podając ramię Węgrowi.- Ale możesz mi w niej opowiedzieć o sobie.-
- Zacznę od tego, że nie daje mi spokoju pewna myśl odkąd wysłuchałem listy smoleńskich Rzemieślników. Jeden jest jubilerem, inny skrybą. O tobie, pani, mówiono że prowadzisz to miejsce. Tyle, że waszą klanową cechą jest pasja, której hołubicie. Kunszt, który pielęgnujecie. Czy twoim, pani, z racji imienia jest taniec? A jeśli tak, to komu trzeba sprzedać duszę aby go doświadczyć? - pozwolił by oplotła rączką jego ramię i z szelmowskim błyskiem w oku poprowadził do głównej sali ku oknom, aby Gezie dać gestem znak by racowie rozkulbaczali konie i wchodzili się rozgościć.
-Winnam się obrazić na ciebie.- westchnęła w udawanym oburzeniu i odepchnęła nagle Węgra. Obróciła się zwinnie dookoła wodząc prowokacyjnie dłońmi po krągłościach swej kibici.- Czyż na pierwszy rzut oka nie widać, czemu mnie ojciec wybrał? Czyż nie jestem dziełem sztuki sama w sobie? Najpiękniejszym, bo ukształtowanym przez samego Stwórcę.-
- Nie kwestionuję twojej oczywistej urody - podjął jej grę kłaniając się przepraszająco. - Sądziłem jedynie, że czymś wypełniłaś życie, jak każdy z nas nieśmiertelników. Coś musiało cię zająć. Coś napędzało by wstać z łoża każdej kolejnej nocy. Jeśli się pomyliłem, wybacz mój pochopny osąd.
- Mój ojciec zauroczony moją urodą postanowił mnie unieśmiertelnić. Nie param się żadną sztuką. Może zostałabym Ventrue jak ty… gdyby cenili kupców, a nie tylko krew szlachetną.- odparła ironicznie, acz ciepło Salome.- Mam za to smykałkę do interesu i nie będąc krześcijanką mogę… cóż… parać się tym zawodem, którym się param.-
- Gdzie zatem ojciec twój odszukał taki jak ty klejnot? Urodą odbiegasz od miejscowych niewiast a i imię sugeruje ześ z daleka.
-Salome nie jest moim prawdziwym imieniem. Nazywam się Yasmin, za życia się nazywałam.- zaśmiała się cicho Salome, gdy weszli do głównej sali zamtuzu.- I pochodzę… cóż… nie ze Smoleńska, a z Kazimierza. Dawne czasy… A ty mości rycerzu… nie opowiesz nic o sobie?-
- Jestem Węgrem. Obecnie w polskiej formacji husarzy w randze porucznika. Moja matka z Ventrue związana jest z Sandomierzem i tamtych ziem pewien czas się trzymałem. Dalej nie sięgał mój sznur, wiesz co mam na myśli - Zach zajął miejsce w najcichszym rogu sali i zrobił miejsce Rzemieślniczce. - Powiedz ty, lupini tu u was problemem są od dawna?
-Lupini? Problemem? Nie wydaje mi się.- zamyśliła się Salome pocierając kciukiem dolną wargę i siadając obok.- Słyszałam plotki, że wilkołaki grasują na leśnych traktach na północ od Smoleńska, ale w najbliższej okolicy ich nie spotkasz.-
- A czy te plotki mówią o tym, że ci lupini są jacyś inni? Wypaczeni? - ściszył głos i dalej szeptał blisko jej ucha, wychwytując delikatną woń pachnidła. - Napadli na nas podczas podróży do Smoleńska. Nie działali jak stado, bardziej… jak marionetki, którymi coś kieruje.
- Interesujące… myślę że nas obecny kniaź wielce by był tymi wieściami zainteresowany, bo nie posądzam go o taką finezję. Prędzej to Kościeja robota.- stwierdziła niezbyt zaskoczonym tonem głosu, acz równie cichym.
- Skąd myśl, że stoi za tym Tzimisce? - zaciekawiły go jej słowa. - Wydaje się on dość tajemniczą personą. Legendy o jego sercu są prawdą? Jak i o żywej i martwej wodzie.
- Legendy o jego sercu są prawdą aczkolwiek to nie jest Kościej z bajek. Ino taki przydomek mu nadano ze względu na podobieństwa. Jeśli prawdziwy kościej istnieje, to z pewnością żyje gdzieś w głębi Rusi.- odparła Salome z delikatnym uśmiechem na obliczu.
- Dlaczego wszyscy biorą to za fakt, nikt nie wątpi? - już wcześniej wydawało się to Zachowi dziwne. - Ktoś go publicznie dźgnął w serce i następstwa nie nastąpiły? No i zawsze może to serce po prostu być gdzieś indziej niż w piersi. Tzimisce są mistrzami zmieniania ciała.
- Może…- stwierdziła Salome zamyślona.- W każdym razie podczas jednej z bitwy, gangrele zrobili z Kościeja jeża za pomocą bełtów z kusz. Widać w żaden w serce nie trafił skoro.. dzielny bojar Siebrienicz nic sobie z tych pocisków nie robił.-
- To dość dobry argument - Zach pokiwał z uznaniem. - Tyle, że nie daje nam to odpowiedzi na pytanie jak tego dokonał. Może jednak jest tym Kościejem? Z legendy? Jego umiejętności musiałyby wykraczać poza te jakimi dysponują Tzymisce. Może to zabrzmi głupio, ale czy mieliście tu jakieś incydenty dotyczące węży? Duże populacje gadów, gigantyczne węże, kulty węży? - zakrył uśmiechem zmieszanie bo sam zdawał sobie sprawę jak idiotycznie to brzmi.
- Tak szczerze to…- zamyśliła się Salome. - Niewiele miałam okazji zobaczyć Siebrienicza w działaniu. Wiele opowieści o nim to plotki z różnych źródeł, a co do węża to… hmm… coś było o wielkim wężu w lochach. Większych i bardziej przerażającym niż zwyczajne węże. Zresztą… czego on tam nie trzyma.- zaśmiała się cicho.

Te słowa wyraźnie Węgra zainteresowały.
- W lochach Kościeja? Mogłabyś sobie przypomnieć coś więcej odnośnie tegoo węża? Jak i innych dziwactw z jego podziemnej kolekcji?
-Duży i zlepiony z dziesiątek węży i ludzi… Nighdog… tak go ponoć nazywa. Jeden z jego kreacji. - zamyśliła się wampirzyca.- Kościej bywa bardzo pomysłowy w tych kwestiach.-
- Nikhdog - powtórzył w zamyśleniu. - Bardzo mi pomogłaś, Salome. Informacja jest cenniejsza niż złoto a ty mi jej nie poskąpiłaś. Wiem, że cały twój klan woli trzymać się z daleka od przepychanek o władzę a nie ulega wątpliwości, że tylko się one nasilą. Nie musicie nas jawnie popierać. Ale gdybyście nieoficjalnie wspierali Camarillę swoją wiedzą i talentami, jestem pewien, że Camarilla odwdzięczy się za nie w swoim czasie.
- Nasz obecny kniaź twierdzi że my już Camarilla, a i Kościej też uważa się za kniazia Camarilli. Twoja Camarilla będzie już trzecią tutaj.- zażartowała wampirzyca.
- W takim razie wreszcie tą prawdziwą - podjął dowcip. - Niewykluczone zresztą, że Wilhelm poprze któregoś z kniaziów. Czas pokaże. Poza tym przybyły tu lub niebawem przybędą inne zainteresowane Smoleńskiem osoby. O Oldze już pewnie coś słyszałaś?
- Och… Któż nie słyszał o zachwycającej hrabinie Oldze, która oczarowała swą urodą śmiertelnych i nieśmiertelnych. Stiopa się do niej próbuje przylepić i Abraham także. I pewnie Kościej się by tu przylepił, gdyby nie dbał o swoje życie.- odparła sarkastycznie Salome.
- Myślę, że kto jak kto, ale ty pani z pewnością nie musisz zazdrościć jej urody. Dlaczego niby Kościej miałby jej unikać? Taką dużą nieufnością darzy obcych, że każdego podejrzewa o to, że chce go zamordować?
- Miszka chce zabić Kościeja…- zaśmiała się Salome splatając dłonie razem.- ...Dyć oni walczą ze sobą. Jeśli wjechałby do miasta, Gangrel ściągnąłby wszystkie swoje siły, by ubić Kościeja..-
- W takim razie Kościej ma tylko jedno wyjście. Ciekaw urody nowej Kainitki musi ją do siebie zwabić. Zaproszeniem lub siłą.
- Trudno przewidzieć co zrobi bojar. Na razie takie zaproszenie nie padło z żadnej strony. W każdym razie ja nic o tym nie wiem.- oceniła sytuację Salome.
- Z sytuacji jaką roztaczasz mam wyobrażenie, nie wiem czy właściwe, jakoby to Miszka miał nad Kościejem przewagę sił. Tamten ukrywa się w swojej twierdzy i niechętnie rozmawia twarzą w twarz.
- Przewagę? Ma w swoich rękach Smoleńsk, więc z pewnością ma przewagę.- zaśmiała Salome.- Nie dość dużą by zniszczyć Kościeja, by najechać na jego zamek, ale… wystarczającą by trzymać w szachu.-
- Zapewne każdy z nich ma w Smoleńsku swoich ludzi, którzy donoszą im nowiny i plotki. Pewnie więcej niż po jednym. Byłabyś w stanie wymienić ich z nazwisk?
- Pewnie bym była w stanie… acz…- spoważniała spoglądając w oczy Milosa.- Acz tego nie zrobię i ty nie zrobisz nic by je ze mnie wydobyć, jeśli rzeczywiście liczysz na sojusz ze smoleńskimi Torreadorami.-
- Dlaczego chcesz ich chronić? - zapytał wprost. - Jesteś coś kniaziom winna?
- Dlaczego uważasz mój drogi, że darzę cię zaufaniem?- zapytała w odpowiedzi Salome z ciepłym uśmiechem.- Jesteś obcy w tych stronach. Powiedziałeś mi o sobie wiele, ale nie czyni cię to osobą godną zaufania mój drogi. Na to… trzeba sobie zasłużyć. Cierpliwością między innymi.-
- Zaufanie, owszem, może nadejść w swoim czasie. Na razie jednak mogą nas połączyć wspólne korzyści. Ty dzielisz się swoją wiedzą i wsparciem, a my odpłacimy się za nie gdy sprawa władzy nad Smoleńskiem zostanie wreszcie rozstrzygnięta. Od tego kogo poprze lord Koenitz w większej mierze zależeć będzie który z kniaziów wygra w tym sporze, z błogosławieństwem krakowskiej Camarili. Jak więc widzisz, my wygrywamy w tym konflikcie tak czy inaczej. A dobrze być po stronie zwycięzców. Tym bardziej jeśli ma się apodyktycznego ojca, od którego pragnie się uwolnić. A do tego konkurentkę, która chce skraść twój blask. Nie chcesz pomóc sobie samej? Przygotować sobie wygodne posłanie na kolejne dekady?
Salome cicho się zaśmiała i położyła dłoń na policzku Zacha.- Musisz mnie mieć za bardzo głupiutką gąskę. Może i jestem młoda w nieżyciu w porównaniu z tobą cny rycerzu, ale żyłam wystarczając długo by wysłuchać dziesiątek podobnych tej obietnic. Ale słowa są tanie… a ty już kroisz skórę na niedźwiedziu, którego jeszcze nie złapałeś. Na razie mój drogi, jesteście kolejnymi ambitnymi wampirami, a buta… to za mało.-
- To nie są puste słowa tylko propozycja współpracy. I tak niewiele ryzykujesz. Nie oczekuję, że oficjalnie nasz poprzesz a będziesz jedynie wspierać zakulisowo. Nikt ci niczego nie zarzuci a jeśli wygramy, masz szansę zyskać. Ale nie będę naciskał. Jeśli dobrze ci tam gdzie jesteś, na swoim szczebelku torreadorskiej drabiny i nie łakniesz zmian, uszanuję to.
- Torreadorzy żydowscy… najwięcej zyskiwali, będąc neutralnymi. Tak było i pewnie będzie.- odparła uprzejmie Salome wstając.- A teraz pozwól, że się oddalę by znaleźć odpowiednią przekąskę dla ciebie panie.-

Zach miał jeszcze wiele pytań ale zrozumiał, że za mocno naciskał. Torreadorka nie była skora do podejmowania minimum ryzyka. W każdym razie nie na tym etapie.
- Wybacz pani jeśli byłem zbyt bezpośredni - żachnął się.
- Wybaczam, wybaczam… mądrze, że się uczysz dworskiej gry i subtelności.- mruknęła z ciepłym uśmiechem przez ramię.- Mniemam że estetyka posiłku jest ci obojętna? Nie znajdziesz pięknych obliczy w straży miejskiej.-
- Nie szkodzi. Piękne wojownicze niewiasty zdarzają się rzadko. Ale pewnie dlatego tak wybornie smakują.

*
Muzyka

Rzeczona przekąska przyszła niebawem. Jej kanciasta gęba i kaprawe oczka zawisły nad Węgrem wyczekująco. Kazał się jej przysiąść. Przekąska opadła na pustą ławę lustrując ustawiony przed nią dzban z mocnym miodem.
- Pij - Zach nie musiał go długo zachęcać.
Opróżnił całość i beknął soczyście. Oczy mu mętniały prędko. Twarz pokrył pijacki rumieniec.
Gezie rozkazy wydał jasne. Wolno się zabawiać, na dwie zmiany. Pić nie wolno wcale. Za dnia mają go pilnować jak oka w głowie. Nie spoufalać się. Dziewkom się nie dać za jęzory ciągnąć. Nawet jakby jakim cudem która z nich umiała po węgiersku albo serbsku gadać.
Geza do wiadomości przyjął i wrócił do raców tyle, że z tyłu się trzymał. Ścianę podpierał z ręką na szabelce i okiem czujnym. Za wdzięki szczebiotliwej dziewki podziękował. Ale inni korzystali aż miło.

Zach odczekał aż trunek strażnika przyszpili w pełnej skuteczności. Dopiero wtedy nadgarstek jego do ust przywiódł i wgryzł się łapczywie. Zalała go słodycz i błogostan. Ogień trzaskał w przeciwnym rogu sali, przygrywała muzyka. Splątane w uściskach sylwetki wydawały z siebie na wpół zwierzęce odgłosy. Wysokie jęki, niskie powarkiwania, głębokie westchnienia. A Zach patrzył i próbował znaleźć w sobie jakąś tęsknotę za tym co mieli oni a on dawno stracił. Nie potrafił. Nie mógł sobie przypomnieć.
Myślał o Małgorzacie i tych, których za nim pośle. Może pierwszy będzie chciał rozmawiać. Drugi już przyjedzie zabić. Może Zach go przechytrzy. Może wygra. Ale wtedy przyjdzie drugi. Po drugim trzeci. Małgorzata jest cierpliwa. Poczeka aż synkowi podwinie się noga. Nikomu bogowie nie sprzyjają wiecznie.
Zachciało mu się buntu, psia jego mać.
Myśli gładko spłynęły na Martę. Jej krzepką sylwetkę i dzikie wejrzenie. Wyobrażał sobie jej umizgi względem Swartki i zaciskał palce na kancie stołu aż trzaskało drewno. Postawił wszystko na ostrzu noża. Spalił za sobą mosty. Bo sobie coś uroił we łbie. Coś czego nie ma.
Gdzieś przez sale śmignęła Salome, gibka i wdzięczna jak łania. Powiódł za nią spojrzeniem sam się sobie dziwiąc, że nic go do niej nie ciągnie. Uśmiechnął się jednak uprzejmie i podziękował za napitek. Choć czuł już, że wypiłby takich jeszcze więcej. Dwóch teraz i dwóch na rano. Czasem myślał o sobie ze wstrętem, że jest jak świnia. Nienażarty. Szczególnie gdy w zapomnieniu wypijał więcej niż powinien zalewając sobie ubrania i paprząc twarz jak dziecko, które dopiero uczy się jeść. Wolał jednak to niż pozwalać przebudzać się bestii. Jego własna była szczególnie podstępna. Śpi i drzemie, drzemie i śpi, by nagle stać na zgiętych nogach, wściekła i gotowa do skoku. Ciiii, kurwi synu. Leż. Krew szumi miodową melodią. Niech cię kołysze do snu.
Podniósł się z ławy i ruszył do przydzielonej mu komnaty. Była ciasnym pokojem bez okna zdominowanym przez wielkie łoże z baldachimem.
- Szlag- Zach zdjął z siebie ubranie i buty. Ułożył wszystko starannie na pościeli.
Nie położył się na łóżku. Wybrał najdalszy skrawek podłogi i zaległ na twardych deskach. Pluł sobie teraz w pysk, że to nie był dobry pomysł. Jak wytłumaczy się gospodyni kolejnego wieczora?
Obrócił się na jeden bok i przykrył od stóp po czubek głowy najbardziej sfatygowanym kocem jaki znalazł w izbie. I tak będzie go trzeba wyrzucić.
 
liliel jest offline  
Stary 07-07-2016, 18:00   #83
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Giacomo w swych czarnych księżowskich szatach wyglądał pośród Marcinych warchołów jak kruk pośród wróbli. I jedno tylko współdzielił z nimi. Podejrzanie dobry humor. Źródłem radości trzech zbójów było przeczucia pochlaju i bitki, a także rzucenia lepkim okiem na wdzięki Olgi, o których już się zdążyli nasłuchać nie wiedzieć od kogo. Entuzjazm Italczyka wypływał z bliżej nieznanego źródła. Marta, której do takowego było daleko, wlokła się na końcu, żółć i gorycz międląc bezgłośnie za zasłoną włosów. Zbyt świeże było wspomnienie bezmyślnej lupińskiej furii, a także uwłaczającej propozycji Wilhelma, do której nikt inny jak Giacomo Tyrolczyka nakłonił. I chyba trwał w błędnym mniemaniu, że Marta z odmową kryguje się tylko i utargować coś chce. A całkiem na wierzchu do tego miała w pamięci – widok Zacha znikającego w tumanie pyłu na drodze ku miastu. Jakby go tam matula stęskniona czekała, syna marnotrawnego. Marta wypluła obrzydliwe przekleństwo i popędziła konia, warchołom znak dając, by odstąpili deczko, dla komfortu pogwarek nie dla ich uszu przeznaczonych. Popielski perororował gdzieś na przedzie, że Wilhelm Koenitz już w cechy książęce przyobleka się, od tych najgorszych poczynając, nie wiedzieć czemu. Takiego samego węża w kieszeni próbuje wyhodować jak Jan Szafraniec. Jeszcze ten jego wąż malusi, kiepsko odpasiony... ale aż strach pomyśleć, co to będzie dalej.

– Czemuś taki rad, Giacomo Księże? – rąbnęła Marta prosto z mostu, już sprężona, by kalwinowi jego misterny planik ze zdradą z jej udziałem jednym kopnięciem w drobiazgi rozsadzić.
– Po prostu… mam przeczucie, że jestem blisko czegoś… – uśmiechnął się delikatnie Giacomo i spytał nagle Gangrelkę. – Myślisz czasem o życiu po życiu? O celu swego istnienia? Przeznaczeniu naszej.. rasy?
– Co – wpiła w niego z nagła podejrzliwe spojrzenie – ten pleciuga Stwosz o mnie nagadał ci?
– Nieee… właściwie to… – zamyślił się Włoch. – Może i wspominał? Nie zapamiętałem. Mi chodzi o bardziej egzystencjalne podejście. Nie bardzo o twą przeszłość. Raczej o opinię.
– Jedno wynika z drugiego – warknęła. – Gdy widzisz gałęzie, jak poruszają się w wichurze – to wiesz, że mogą szaleć dlatego, że pień stoi niewzruszony, a korzenie tkwią głęboko w ziemi. Czy nie? To, co ty sądzisz, nie idzie z tego, kim jesteś, Giacomo?
– To ciekawa koncepcyja. Pozostaje jednak kwestia owych korzeni. Czy one są kłami w twych ustach, czy sięgają jeszcze tej pierwszej osoby. Tej, która narodziła się w słońcu. Człowieka, którym byłaś – odparł niezrażony jej gniewem Giacomo.

– Mówić mogę jeno za siebie. Czy jeśli ja ci powiem – ty mi odpowiesz na jedno pytanie? Szczerze?
– Zależy, na jakie pytanie. Jeśli będzie tyczyć się innych osób, to… ale jeśli mnie, to mogę szczerze – stwierdził stanowczo Giacomo.
– Tyczy się innych. Tego z Sabatu, którego wypił żeś. – Marta nachyliła się ku kalwinowi w siodle. Uśmiechnęłaby się złośliwie, ale jakoś jej było nieskoro.
– Och…– Giacomo zmarkotniał i jakby skurczył się w sobie. Martuś najwyraźniej słownie kopnęła go w klejnoty. – ...Cóż takiego chciałabyś wiedzieć?
– Gadali mi tacy… co twierdzili, że zrobili to co ty – że ten wypity gada do nich. Że nie umiera całkiem. Że walczy.

– Może… Jeśli bym go zabił w boju i wypił, ale…– zaśmiał się gorzko Giacomo.– Widzisz moja droga, ja go nie zabiłem, a przyspieszyłem jeno jego zgon. Ja sam miałem rozerwane trzewia, połamane nogi i sam byłem umierający, jako i on. Dookoła toczyły się walki między Camarillą a Sabatem. Kogo obchodziły dwa trupy zbliżające się do ostatecznej śmierci. Ja… miałem więcej sił. Udało mi się doczołgać do niego, wgryźć w krtań i wyssać tej krwi, która jeszcze nie wypłynęła z niego przez inne rany. To historia która nie napawa mnie dumą, a i też nie przydała mocy. Może za mało wypiłem z niego? Wszak niewiele krwi w nim było. Tak więc… nie ma we mnie głosu Sabatu. Nigdy nie było. To ci mogę przysiąc – odparł smętnie Giacomo.
– Giacomo Księże – z głosu Marty zniknął cały gniew. – Kłamstwa innym serwuj, nigdy sobie. My nie umieramy ode ran, ode wypływu krwi. Szalejemy. Zasypiamy. Ale nie umieramy jak śmiertelnicy. Mnie nie ciekawi, coś wtedy zyskał. Chcę, żebyś mi rzekł. Ze wszystkiego, coś sam doświadczył. Usłyszał. Przeczytał. Czy może stać się tak, że ten wypity wygra. Że jego głos przeważy. Że jego dusza zacznie dowodzić ciałem, które ją spiło, wypełni je jak naczynie.
–To prawda… jeno w połowie. Dyć bitwa się toczyła. A osuszony ze krwi, w razie gdyby Sabat wygrał, w najlepszym przypadku zostałbym pozostawiony na pastwę słońca. Jako i on… nie jestem co prawda znawcą, ale Sabat nie ma litości dla przegranych i słabych, także w swych szeregach.– wyjaśnił Giacomo krótko i dodał.– Nie u Ventrue. Klątwa Malklava może na tyle osłabić umysł, że ten drugi wygra, ale wampir który diabolizuje innego zwykle jest osobą wystarczająco silną by zdusić całkiem wszelki wpływ diabolizowanego. Zresztą… może to i nieprawda? Może wmawiamy sobie, że ten drugi nadal żyje w nas. Uciekamy w kłamstwo po zbrodni kainowej, tej która wszak nałożyła na nas te piętno? W moim przypadku byłoby to trudno.. nie znałem owego sabatnika. Nawet jego imienia. Nie czuję żadnego wpływu jego na sobie. Może go zdusiłem wtedy? To była ciężka noc, pełna zdarzeń które odcisnęły się bolesnym piętnem na mej duszy.

– Zakładasz. Że walczyli. Walczyli, więc pokonali tę wypitą duszę. Dziękuję, Giacomo. Pomogłeś mnie. Co tam… chciałeś wiedzieć?
– Jaką przyszłość widzisz przed sobą. I nie mówię o tej doczesnej, nawet jeśli nienaturalnie przełożonej. Jaką przyszłość, gdy i ten żywot się dokona? – zapytał Giacomo zaciekawiony wyraźnie.
Marta jechała w milczeniu, wodze międląc w dłoniach.
– Zobaczę mych braci i siostry ucztujących pod sklepieniem z zielonych liści – odezwała się wreszcie. – Ojca i matkę, i ich ojców i matki, wszystkich, co byli przede mną, aż do początków czasu, gdy świat został powołany z ciemności. Przodkowie moi osądzą mnie. Jeśli żyłam godnie, będę ucztować razem z nimi. Będzie mi wtenczas także wolno wrócić. Moja dusza zamieszka w nasionku, a gdy wyrośnie, stanie się drzewem. Jeśli bóg pozwoli… – Miała już bardzo konkretne wątpliwości, że bóg pozwoli. – Ty gdzie się widzisz?
– No właśnie… nigdzie. Klątwa Kaina skazuje nas na potępienie, acz musi przecież istnieć ścieżka miłosierdzia, ścieżka przeznaczona nam, Kainitom. I mam wrażenie, że ostatnio dostrzegliśmy.... jej przebłyski przez ciemne chmury zgromadzone nad naszą rasą.– odparł enigmatycznie Giacomo i uśmiechając się dodał.– I to jest moja odpowiedź. To ostatnio poprawia mi nastrój. Ten mglisty przebłysk nadziei na horyzoncie przed nami.
– Ekhm, gdzie coś zabłyszczało? – zdziwiła się Marta szczerze i głęboko.
– Za wcześnie by o tym mówić i rozbudzać nadzieje… blask może okazać się fałszywy. – odpowiedział cicho Giacomo. – Przyjdzie czas, to… powiem więcej. Na razie to bardziej mrzonka i sen.
– Widziałam, coś zrobił na pobojowisku – poinformowała go Marta.
– Przyglądałem się i badałem… nie smakowałem krwi jak biedny Jaksa, wypijając jej z trupów. Spróbowałem na język, by się przekonać. Odrobinę. Nie poczułem ni szału, ni nic – nie zaprzeczał kalwinowy syn.

– I o czym się przekonałeś? – Marta uniosła brwi. – Nie mówili ci, że krew lupinów niesie szał?
– Właściwie … o niczym… Tak. Mówiono mi o szale, ale bądźmy szczerzy. Nawet mała Zofia jest większym zagrożeniem niż ja. Byle ghul by mnie położył na łopatki – westchnął smętnie Giacomo.– Ktoś musiał być kozłem ofiarnym i uznałem, że ja będę najlepszym wyborem. Lecz ni szału, ni bólu, ni nic… Może za mało spróbowałem?
– Czy Wilhelm Koenitz z tobą o Jaksie rozmówił się? – spytała ostro.
– Tak. Rozmówił. To było niepokojące co mu się stało na polu bitwy. Ale jeśli w boju zbyt wiele krwi utracił, to lepiej tak, niż…– zamyślił się Giacomo i skinął głową.– Jestem jego spowiednikiem i mam baczenie na jego duszę. Póki co… żadnych niepokojących implikacyj nie zauważyłem.
– Jaksa spowiada ci się? – obrzuciła Italczyka spojrzeniem od stóp do głów. Koncepcyja wydała się jej nie wiedzieć czemu dziwna. – I nic mu po tej krwi nie było?
– Przede wszystkim jestem jego i nie tylko jego powiernikiem duchowym.– stwierdził Giacomo spokojnie.– A co do kwestii krwi, pomijając ten… nagły atak Jaksa nie odczuwa żadnych zmian czy dolegliwości. Przeszło mu całkiem.
– To dobrze – odetchnęła z wyraźną ulgą. – Jednakże, Giacomo Księże, musisz być ostrożniejszy. Uważać tu, w co wbijasz zęby. Nie zlizywać byle czego z trawy. To się mogło skończyć bardzo źle. Jesteś powiernikiem zbyt wielu z nas, byśmy mogli sobie pozwolić na stratę ciebie. Pojmujesz? Ta krew na pobojowisku dziwna była i inna. Upodliła tych lupinów, zabrała im wolę. Obiecaj mi, że będziesz wstrzemięźliwszy.
– Obiecuję – odparł z uśmiechem Giacomo i spojrzał przed siebie. – Ale wiedz, że my nie Lupini. To co im szkodzi, nie musi szkodzić nam. My pijemy posokę, jesteśmy wyjątkowi na tle wszelkich istot chodzących po tym padole.
– Wyjątkowi? Zdawało mnie się, żeś mówił, iśmy przeklęci – wytknęła mu Marta, która mogła nie zrozumieć, ale pamięć miała bardzo dobrą. – Prawda to, co Wilhelm Koenitz mówił. Żeś mnie chciał jako owieczkę między wilców wsadzić?
– Wyjątkowi i przeklęci. Jedno nie wyklucza drugiego.– zaśmiał się cicho Giacomo i skinął głową.– Prawda to… lecz nie taka jak ją ujmujesz słowami. Przypuszczam, że kniaź Miszka z racji klanowego pokrewieństwa spróbuje właśnie ciebie skaptować. I umyśliłem sobie wykorzystać jego podstęp przeciw niemu. Acz… była to propozycja dla ciebie. Nie nakaz. Odmowa nie byłaby obrazą ni dyshonorem.

– Po klanowym pokrewieństwie? – parsknęła. – Zali sądzisz, że myśmy są jedną kochającą się rodziną? Nieważne… – urwała, zanim powiedziała za dużo. – To był głupi pomysł. Nie będzie mojej zgody na to nigdy. A Wilhelm Koenitz niechaj poćwiczy w samotności składanie trudnych propozycji. Na przykład gdy następnym razem w powozie zbroję sobie będzie oliwił. Tak na zaś.
– No i dobrze. Niech będzie po twojemu.– odparł Giacomo niezbyt się przejmując jej odmową.– Masz li rację, że klan to nie wszystko. Ale powiedz mi jedno… tak z ciekawości. Jeśli nie ciebie Miszka będzie próbował przekonać ku swej sprawie… to kogo innego z naszej grupy?
– Przekonać? Zofię. Bo się zda najłatwiejszym celem. A przekupić… Milosa.

– Hmmm… tak myślisz?– zastanowił się Giacomo najwyraźniej rozważając jej słowa.– Cóż… prędzej czy później przekonamy się które z nas ma rację.
– Poniekąd. Albo i nie. – Wzruszyła ramionami. – Coś ci ku Oldze nieśpieszno. Za mową rodzinną nie ckni ci się?
– Nie minęło wszak jeszcze nawet dziesięciolecie – zaśmiał się cicho Giacomo. – Jak miałem zdążyć zatęsknić za rodzinnymi stronami, kiedy wszak je niedawno dopiero opuściłem?
– Korzystaj, póki możesz – mruknęła. – Ani się obejrzysz, a świat, który cię zrodził, umrze i rozsypie się w pył. I ziemię byś całą przejechał, majątek cały oddał, obcego bratem nazwał, gdyby do ciebie w rodzinnej mowie przemówił… tyle że nie będzie już nikomu mówić. Olgi nie lekceważ. Ona nie przejazdem, ona domu szuka. Możliwe, że tu zostanie.
– Nie jestem za dobry w… no… wiesz…– mruknął speszony klecha.– W rozgrywkach damsko- męskich. Nie bardzo umiem przekonywać ku sobie płeć przeciwną.
– Jedziemy zdobyć jej poparcie. Nie do łoża ją zaciągnąć – przypomniała sucho.
– W tym też dobry nie jestem – jęknął smętnie Giacomo. – Wilhelm winien tu być.

Marta jęczeć nie zamierzała, choć rozgrywek damsko-męskich za życia to ledwie zaznała, a potem unikała przez dziesięciolecia, bo się jej jeno z opadającą i wznoszącą się miarowo nad nią w kolejnych ciosach pięścią ojcową kojarzyły.
Niewątpliwie, ktoś tu powinien być. Wilhelm albo Milos. Ale byli oni. Wespół z księdzem to zaiste przygniotą contessę ciężarem swych połączonych eksperiencji.


Cebulowe łby wszystkich cerkwi Smoleńska chyliły się ku mości Popielskiemu, gdy przejeżdżał, zawadiacko rozparty w siodle, z wąsiskami nawoskowanymi i butami sadzą z tłuszczem wyglancowanymi, w swym najlepszym żupanie srebrną nicią szamerowanym i kontuszu zdartym z niejakiego pana Białłozora ledwie przeszłej jesieni, jeszcze się zbrudzić nie zdążył. Tu i ówdzie z okienka zza kraty uśmiechy krasnemu mołojcowi słała jakowaś mieszczka, co się na nocny pacierz lub na podkurek przebudziła, takich widoków nie spodziewając się na pewno. Popielski dzieweczkom całusy dłonią posyłał, ale gdy go szlachcic obcy jakowyś grzecznie na półkwaterka wołać począł do towarzystwa spode progu karczmy dostatniej, równie grzecznie odmówił. Zadanie miał i spieszyć się z nim musiał, a powód miał niebylejaki. Otóż Martuś w towarzystwie kalwina psiewiercy do obcego miasta wjechała, pierwszy raz od dawna gotowiznę miała w mieszku... nie będzie miała za to gwiazdy swej przewodniej, porucznika usarskiego, Milosa Zacha, w zasięgu wzroku. To zaś, wieszczył Popielski w cichości swego kozackiego ducha, skończy się niechybnie zwadą. Wyjdzie szydło z worka, wilk z lasu i słoma z butów, ani chybi. Liczył farbowany na szlachcica kozaczysko skrycie, że i trup jakiś w związku z tem padnie, i łupy wreszcie będą. Polityka polityką… politycznym być warto i zacnie, że się Martuś wreszcie do tego przekonała ale zarobić na życie też trzeba! Musiał się więc spieszyć, aby nie spóźnić się na kulminacyję spodziewanych wielkich wydarzeń i godnie zaprezentować swą personę szlachcie województwa smoleńskiego. Wszak go jeszcze nie znali, ale nic straconego, niebawem poznają. Jako i Martusię.

Lecz do tego musiał pierwej odbębnić towarzyską pogwarkę ze starozakonnym Toreadorem. Tym, że nie wiadomo zupełnie, kędy Żydowina zatraconego szukać, nie przejmował się wcale. Do cerkwi największej zajechał, konia uwiązawszy przed wejściem, wkroczył dumnie do środka. Kołpak jak przystoi ściągnął, gdy tylko zapach kadzideł go owionął. Ode dziadka siwiuteńkiego drzemiącego w przedsionku trzy świeczki ofiarne kupił, smukłe i blade jak Marcine palce. A przy okazji dziada cerkiewnego zagadnął, czy jest tu mnich jakowyś natchniony, co ikony pisać potrafi. Bowiem wykoncypował sobie w kudłatej głowie, że jeden pacykarz drugiego znać musi, i mnich go pokieruje ku tajemniczemu Elimelechowi.

Nie trafił jednak… owszem dziad wspomniał o natchnionych osobach piszących ikony w okolicy Smoleńska. O bracie Igorze z pobliskiego monastyru i jego dwóch uczniach, co to obrazki święte malują dla cerkwi pobliskich. Wiedzę ową skrzętnie w pamięci zanotował sobie, nie wiadomo, kiedy się przyda, będzie ją mógł wyciągnąć jak diabła z pudełka. Tymczasem przed ikoną Rakha, Dobrego Łotra, pierwszego świętego i jedynego powołanego przez samego Jezusa Chrystusa świeczkę wotywną zapalił. Jedną za siebie, jedną za Martusię, i, po namyśle, jedną za pułkownika. Bo skoro Martusia z nim trzymała, to takiego całkiem bieluśkiego sumienia mieć nie mógł. Wychodząc, dziadu cisnął grosza. A niech zna gest. Do żydowskiej dzielnicy skierował kroki, prowadzony głównie powonieniem. Żydzi bowiem gustowali w cebuli, czosnku i kozach, w tym ostatnim smak dzieląc z jejmość królową mości Popielskiego. Synagogę odnalazłszy, zasadził się na szamesa. W końcu taki skryba żydowski musi coś dla synagogi pisać. Tudzież malować, owe ich zaklątka w szklanych fiolkach żydowskie. Zasadziwszy się, oko puścił ku dwóm przechodzącym Żydówkom. Stare com prawda były i pomarszone jak zimowe jabłka – ale stare Żydówki zawsze mają córki. A mości Popielski nic przeciwko Żydom, dopóki młodymi a urodziwymi Żydówkami byli nie miał. Był wręcz bardzo otwarty. Drzwi do młodych Żydówek jednak okazywały się zawarte, ale by jak najszybciej odgonić natrętnego szlachetkę co to za bardzo błyskał oczami ku owym córkom… ich rodzice wylewnie i szybko informowali, gdzie można znaleźć Elimelecha. A można było znaleźć w kilku miejscowych oberżach. W końcu jednak dotarł do jednej takiej koszernej jadłodajni, w której to Elimelech dla zachowania pozorów się stołował i… jak na Torreadora okazał się… stary. Biała broda. pejsy, okulary w drucianej oprawce, mycka na głowie i łatany chałat. Jakoś trudno uwierzyć było w to że ten staruszek należy do tego samego klanu co Jaksa i wiele innych ładniutkich Torreadorek i Torreadorów.

– Szlachetny Elimelechu! Perło korony Salomonowej! – zawrzasnął od progu mości Popielski, chwilę wcześniej upewniwszy się u rumianej, krześcijańskiej posługaczki, że ten w rogu ze szkłami na nosie jak kartofel to właśnie poszukiwany Rzezmieślnik. – Toć ja ciebie ode godzin dziesięciu po mieście całym szukam i już wątpić począłem, że istniejesz! – ruszył ku Żydowinowi, ręce rozkładając, jakby go miał porwać w ramiona i wyściskać.
– Znamy się się szlachetny panie?– spytał zdumiony starzec ściskany żelaznymi ramionami Popielskiego. Wydawał się taki kruchutki.
– Nie jeszcze! Ale radem cię zapoznać! – jęknął Popielski jakby wielki ciężar z piersi zrzucił. – Bowiem masz coś, co mi zapewni uśmiech mej królowej.
– Nie rozumim.– rzekł zupełnie skołowany Elimelech.
– Talent – odparł na to mości Popielski i ręce Żyda ścisnął w swoich. – Twoje dłonie złote i oko bryliantowe! Jam jest mości Popielski, a moja pani chce mieć najpiękniejszą panoramę Smoleńska. To co… da się?
– Z dobrym pergaminem, czasem i złotem… wszystko się da. Ino czas i monety wielce potrzebne.– odparł Elimilech pojmując słowa ghula.
– Ach, dogadamy się bez ochyby w tych szczegółach bez znaczenia – zapewnił mości Popielski i kiesę utuczoną u kuferka Koenitzowego wyłożył na ławę przed introligatorem. – Jeno zaznaczyć muszę – Marta moja wielce o szczegóły dbała. Wszystkie wieże i kopuły cerkiewne na malunku policzy. Nie tylko ładnie być ma. Być ma – prawdziwie – wgapił się w Rzemieślnika z nadzieją.
–Będzie jak na obrazkach w świętych księgach... katolickich.– stwierdził Kainita, co by sobie Popielski nie pomyślał, że Elimelech łamie dekalog, malując “bałwany”.
– Wybornie – zachwycił się Popielski i z kiesy odsypał połowę, by Rzemieślnikowi podać odchudzony trzosik. – Teraz pół. A reszta jak pani ma efekta obaczy. Po jej uważaniu. A ona zna się – nachylił się ku Elimelechowi, jakby sekret jakowyś wielki miał mu powierzyć - w Krakowie o rzeźbach na nagrobkach królów z samym Witem Stwoszem jak ja tu z tobą sobie zwykła konferować. Panorama na podarek będzie. Pewnie dla tego możnego Patrycjusza – dumał Popielski ściszonym do szeptu głosem. – Ale może ona kniaziowskie oko chce ucieszyć…? – przerwał słowotok i na Żyda się zagapił, jakby ten pomóc mu mógł w jego rozterkach. – Eh, sam nie wiem. A gustuje w takich rzeczach kniaź tutejszy?
– Mały ghul z ciebie?– stwierdził bardziej niż spytał starozakonny wampir, po czym kolejne pytania zaczął zadawać.– Kniazia chce uładzić twa pani? Ta Olga co robi wokół siebie tyle szumu za pomocą swej tajemniczości?
– Całkiem pokaźny jestem – Popielski zadarł nos pod okopconą powałę i do dziewki krzyknął, by mu gorzałki podała. – A moja pani Marta, nie Olga. Dawniej szeryf grodu Kraka. Co ona chce i kogo, to rzadko mi mówi – puścił Żydowinowi oko znad krawędzi szklanicy. – Ale podarunki dawać lubi. Tak ma. Kniaź w tych nocach wściekły, że go każden nowo przybyły głaskać musi, czy jak? A o Oldze tej słyszałem i ja, słyszałem… Prawda to, że mózg przez oczy wdałością piecze?
– Zależy który kniaź…– odparł ironicznie Elimelech.– I tak… panna Olga nie potrzebuje patrycjuszowskich sztuczek by ludzie i wampiry padali do jej nóg wielbiąc ją. Stary Cap… eem… Abraham by ją pewnie próbował “unieśmiertelnić”, gdyby była śmiertelna. Teraz też łasić się próbuje.–
Elimelechowi najwyraźniej jednak sama Olga nie przypadła do gustu sądząc po pogardliwym tonie w jakim o niej opowiadał.
– Ejże… wyście, mistrzu Elimelechu, Toreador, a pięknych niewiast nie lubiacie? Oczów gładkością nacieszyć nie zwykliście? – posunął ku wampierzowi drugą szklanicę, aby dla postronnego obserwatora wyglądało, iż się na paru głębszych dla ubicia interesów przysiedli.
– Za życia doceniałem inne rodzaje piękna.– Spokrewniony musnął pieszczotliwie dłoń Popielskiego.– A w nowym życiu jedynie sztuka tworzona przez artystów jest warta mej uwagi, a nie ciało ulepione z prochu.
– Ja tam wolę – oznajmił dobitnie Popielski – gładkie liczka i krągłe cycki. Ale coś mi się widzi, że te krągłe jabłuszka Olgowe zatrute być mogą? Jak nadgryziesz, żałować możesz, he?
– Nie mnie to sprawdzać. Toże i wątpię... by cię do nich dopuściła.– stwierdził Żyd taksując spojrzeniem Popielskiego.– Więc nie masz się co martwić o truciznę.
– Ja tam się o nic nie martwię, nigdy – roześmiał się ghul beztrosko. – Eh, pewnie, że owa Olga to za wysokie progi dla porządnego, bogobojnego szlachcica. Ale miło wiedzieć, że nie tylko do kniaziów uderza, ale i wam nie przepuszcza. To sobie chociaż popatrzę, jak będzie przechodziła.
– Nie uderza do nikogo, to wszyscy uderzają do niej.– odparł ironicznie Elimelech.
– Twoim zdaniem – niewarto? – Popielski aż się nachylił nad stołem.
– Mam swoją dumę… i nie zamierzam skakać dookoła babskiej spódnicy jak pałacowy pudel.– odparł z pogardą żydowski wampir.
– A nie idzie o to… że prócz krągłych cycków niewiele zyskać u niej można? – Popielski usmiechnął się miło, szczerbato i przebiegle. – No wybaczcie, mistrzu Elimelechu, ale tak o was, starozakonnych mówią. Że dobry interes jak ogar zza siedmiu gór i rzek wyczujecie. A mierny przejrzycie przez siedem zasłon tajemnicy
– To też, to też … cycki i nic więcej tam nie ma.– potwierdził Elimelech.– Dużo blichtru kryje pusty kufer.
– A kniazie? Dobry interes czy zły?
– Jak dwa kamienie młyńskie. Zmielą wszystko co wejdzie między nie.– odparł Żyd.
– Nu, to się teraz wszystko pozmienia – oznajmił radośnie Popielski i aż w uda się dłońmi prasnął z uciechy.
– Zapewne… na gorsze.– Elimelech do optymistów najwyraźniej nie należał.
– U nas siła wiary, i Spokrewnionych, i ludzi – Popielski za to nieustannie był dobrej myśli. – Uśmiechnijże się więc, mistrzu, bo ci dobrą nowinę niosę – wyszczerzył się ostrzami połamanych zębów. – Nastaną dla Smoleńska nowe dni i noce. – roześmiał się perliście.
– Pożyjemy… zobaczymy – stwierdził cynicznie Żyd.
– Podzielmy się – zaproponował na to Popielski, podkręcając zawadiacko wąsa. – Ja pożyję, ty popatrzysz.

Chwil parę później w korycie rękę szorował z dotyku przebrzydłego sodomity. O, Martuś będzie musiała wywołać bitkę na dwie dzielnice, jeśli chce by zapomniał, gdzie go posłała i jak się politycznie sprawił, choć ręce go świerzbiały, by Toreadora za pejsy do nogi stołowej uwiązać jak konika i w zadek kropnąć butem safianowym... A jeśli to on znowuż ma Elimelecha odwiedzać, by owe bohomazy odbierać, to mu się jaki całus przy następnym karmieniu należy za wyrzeczenia i poświęcenie dla dobra wyprawy. Jak Marta przypadkiem przy tym zamknie oczy i pomyśli o poruczniku, to może i nawet miło a słodko będzie?
 
Asenat jest offline  
Stary 07-07-2016, 20:06   #84
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację

Rycerz stał na rozstaju czekając. Zostawił swoich ludzi u Honoraty Jasnorzewskiej. Nie jechali wszak demonstrować swojej siły. Choć krzyżowiec wiedział jak zostanie to odebrane przez ghula. Oto przybywa do niego wampir, który nie boi się przybyć bez swojego “orszaku”. W końcu Gangrel musiał mieć swoich szpiegów również na dworze Jasnorzewskiej.
Rycerz swoim zwyczajem przesuwał w prawej dłoni kolejne paciorki różańca odliczając czas. W głowie też układał wszystko. Krew. Wizje. Przyszłą “zdradę” Sarnai. Wychodzącą na każdym kroku nieudolność Koenitza. Przebiegłość Giacomo. Spadające morale bożogrobców. Paciorki przesuwały się nieubłaganie. Wiedział, że popełniał w ostatnim czasie błąd za błędem. Jednak wampiry nie miały władzy nad czasem. Co się stało, to się nie odstanie.
Skończył właśnie tajemnice bolesne. Wszystko ciągnęło się za długo. Pognał konia do dworku Jasnorzewskiej, a konkretnie do pobliskiego obozowiska Tatarów.

Nie zajęło mu to dużo czasu. Koń gnał jak wicher, jakby wyczuwając niepokój swego pana.
Pędzący gościńcem krzyżowiec budził niepokój psów podwórzowych budząc ich szczekaniem całą wieś Jasnorzewskiej, tyle że… gdy dotarł na miejsce, to po obozowisku Sarnai pozostały ślady palonych ognisk. Tatarzy chyłkiem zniknęli, jak to mieli w swoim zwyczaju.

Gryfita rozejrzał się bardzo dokładnie po okolicy. Jego wrażliwe zmysły poszukiwały czegoś co mogło go naprowadzić. To co czuł w jej włosach… Co nazwał wolnością. Prawie wszyscy Tatarzy mieli taki zapach… Zapach koni.
Jaksa nie był łowcą czy tropicielem. Pech chciał, że jedyny łowczy z bożogrobców leżał z rozszarpaną łydką w stodole Jasnorzewskiej tymczasowo zaadaptowanej na lazaret. Cóż… Musiał poradzić sobie z tym wyzwaniem sam. O ile wyzwaniem można nazwać podążanie po śladach dziesięciu ludzi, dwóch ghuli, wampirzycy i kilkunastu koni.
Zapach koni był jednak wonią dość powszechną w okolicy. Sam Torreador siedział wszak na jednym z nich. Zapachy uderzyły w nozdrza Jaksy na moment go oszałamiając, nie tylko smród własnego rumaka, ale ostra woń trawy kwiatów, obornika z pobliskich obór i innych koni. Te wyczuwał wszędzie. I konie pociągowe włościan i rumaki Jasnorzewskiej. To był nieudany wybór niestety. Nie tylko Tatarzy cuchnęli końmi.
Dźwięki, które dochodziły z całej okolicy do uszu krzyżowca były co najwyżej irytujące. Utrudniały skupienie się na zadaniu. Ryki krów, szczekanie psów, piski myszy… rozmowy chłopów. Nic ciekawego, nic wartego uwagi.
Rycerz zsiadł z konia i jeszcze raz powoli przespacerował się po terenie wczorajszego obozu Tatarów. Szukał czegoś co mu umknęło. Nie było to łatwe. Ślady zatarto, rozproszone i nieliczne odbite w glebie końskie kopyta świadczyły, że Tatarzy się rozproszyli, co uniemożliwiało ich wyśledzenie. Natomiast coś znalazł przy ognisku. Resztki spalonego pergaminu. Obecnie proch z którego nic już nie dało się odczytać zarówno w tradycyjnym, jak i mnie konwencjonalnym znaczeniu tego słowa. Niemniej świadczyło to o tym, że do Tatarki wysłano jakieś pismo. Ważne i kłopotliwe zarazem, skoro je zniszczyła.
Jednooki obejrzał pozostałość pergaminu bardzo dokładnie, po czym uklęknął, usiadł na swoich piętach i sięgnął po pokłady Vitae. To było trudne… proch nie był przedmiotem, który ktoś trzymał. Był pozostałością po pergaminie zniszczonym przez ogień i żar niszczonej kartki, jednak… udało się zobaczyć ją znowu. Serce Jaksy zabiłoby szybciej, gdyby nie to że od wieków było nieporuszone. Znów ją zobaczył. Znów przez chwilę czuł jej emocje, tak jak wczoraj podczas wspólnego kosztowania krwi. Tym razem, poczuł strach… poczuł niepokój o kogoś ważnego, ważniejszego niż on sam, czy ona. Widział jak rzuca kartkę w ogień. Posłyszał słowa, których nie rozumiał… ale których znaczenie również poczuł. “Ruszamy natychmiast”.
Rycerz wstał gwałtownie rozsypując proch i spalone resztki. Wiedział już co nią kierowało. Jednak nadal nie znalazł odpowiedzi na pytanie które go dręczyło. Dokąd wyruszyła. Nie było sensu dalszego wyczulania zmysłów. Przestał słyszeć kłótnie chłopstwa, a szczekanie psów stało się dużo cichsze. Zacisnął dłonie. Zagryzł zęby. Nie lubił, gdy coś mu nie wychodziło. Z drugiej strony, gdyby oczekiwała jego pomocy posłałaby po niego. Wsiadł na swojego konia. Z niewypowiedzianą tęsknota spojrzał na miejsce, w którym Tatarka miała swój prywatny namiot. Ściągnął lejce i powoli opuścił miejsce. W jego głowie było więcej pytań niż odpowiedzi.


Powoli podjechał do dworu Honoraty. Rzucił okiem na parobków i innych okolicznych ludzi. Rycerz zauważył jednego z ludzi, którego oblicze wydawało się nieco bardziej pokalane inteligencją niż jego oderwanych od pługa towarzyszy.
- Czy widzieliście może dokąd wybył Tatarski zwiad? Kiedy wyjechali? Czy który z was ich widział? - Krzyżowiec pytał dociekliwie nie zsiadając z konia.
Gnący się przed nim chłopi z wyraźnym ruskim akcentem jaśnie panu ryceszowi wyjaśniali, iż Tatarzy nagle się zaczęli pakować z cztery pacierze po zmroku i ruszyli nagle bez słowa. Inna sprawa że nikt tam nie pytał, bo to skośnookie dzieci kozy i diabła, budziły nieufność i strach ruskich chłopów. Toteż trzymali się oni od nich z dala. Widzieli jak Tatatrzy ruszyli na zachód, w stronę puszczy, acz… niespecjalnie ich obchodziło, czy do niej dotarli czy zawrócili.
Gryfita wiedział, że nie ma sensu poświęcać im więcej uwagi ani czasu. Cztery pacierze po zachodzie słońca. Ruszali na zachód. Zatem powinni mijać ludzi wystawionych do obstawy wampirów. Skierował swoje kroki do ludzi Koenitza wypytać ich o szczegóły wyruszenia Tatarów.
Koenitzowi uprzejmie wysłuchali pytań i ghul Wilhelma zaprosił Jaksę na rozmowę przy stole. Niewiele jednak mógł powiedzieć w sprawie zniknięcia Tatarów. Potwierdził kierunek i czas w którym wyruszyli i wspomniał, że jego pan układał się z nią w jakiejś sprawie, ale… przypuszczał, że to kolejna samowola Gangrelki, o której zapewne powiadomiła Wilhelma. I tylko jego. Zapewne więc warto poczekać aż Koenitz wróci i popytać się go o plany Sarnai. Sam zresztą był zdziwiony tym że Jaksa nic nie wie o zniknięciu Tatarki. Czyż nie byli blisko ze sobą?
Krzyżowiec opuszczał ghula Wilhelmowego w naprawdę podłym nastroju. W głowie coś mu mówiło, że nie zauważył czegoś oczywistego. Czegoś banalnego. Zerknął na swój różaniec. Zacisnął pięść. Musiał porozmawiać z Koenitzem. Być może ta rozmowa była odwlekana już za długo. Teraz zaś znalazła się okazja. Jednak do powrotu ich “księcia” mogło upłynąć jeszcze sporo czasu.


Żal napełniał serce Gryfity gdy ten patrzył na swoich rannych ludzi. Połamane nogi. Przetrącone żebra. Ukąszenie przy obojczyku. Miną miesiące zanim jego ludzie dojdą do siebie. O ile dojdą. Stał tak w drzwiach wodząc po zebranych wzrokiem. W końcu wziął na stronę swojego ghula.
- Rochu, możemy im pomóc. Mogę dać im swojej krwi. A w zasadzie… waszej. To im pomoże. Ale wiesz, że to droga w jedną stronę.
Ghul skinął głową.
- Porozmawiam z innymi.
- Dobrze więc. Powiadom mnie gdy Koenitz wróci do dworku.
- Pewnikiem wróci wraz z pozostałymi ze Smoleńska- wtrącił się rycerz koenitzowy, który również doglądał rannych. Oznaczało to jednak czas blisko świtu. Za późno na rozmowę. Tak więc wypadało następnej nocy się rozmówić.
Wampir odwrócił się i odszedł. Rewelacje nie poprawiły mu humoru. Jego ludzie mieli przed sobą trudną decyzję, której nie chciał im narzucać. Wolałby, żeby zdecydowali się wypić jego krew i wyleczyć nieco szybciej. Z drugiej strony nie miał pewności czy nie zamyka im w ten sposób drogi do raju. Wolał, żeby była to ich decyzja.
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.

Ostatnio edytowane przez Mi Raaz : 08-07-2016 o 12:40.
Mi Raaz jest offline  
Stary 11-07-2016, 12:21   #85
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Nie podchwyciła wzroku zdążającego na pięterko sługi, choć i ona go poznała. Niechaj contessa ma swe kilka chwil więcej na dozbrojenie. Zmianę naszyjnika, poczernienie brwi, wyszczypanie policzków i poprawienie piersi w gorsecie. Otoczenie się chmurą piżmowej parfumy. Zajęcie odpowiedniej pozycji... Czy czego tam jeszcze nie czyniły nieustannie damy pokroju hrabiny Visconti. I Małgorzaty Tęczyńskiej. Obdarzone niecodzienną, kłującą boleśnie w oczy urodą, której miłosierne bogi Marcie nie rzuciły nawet ułomka.

Marta na własne zabiegi i ćwierci pacierza nie potrzebowała. Barwiczkę poprawiła na ustach. Włosy rozpuszczone przerzuciła przez lewe ramię, a karabelę przesunęła na pasie, by jej nie przeszkadzała, gdy przy ławie zasiądzie. Stać nie zamierzała. Nowe trzewiczki, jedne ze stada, które jej Milos sprezentował w porywie pełnej fantazji szczodrości, sztywne jeszcze były i okrutnie piły w palcach.

Giacoma pod rękę ujęła, bo się jej w tej ciżbie i ścisku, pośród gwaru i dymiących gorzałą podgolonych głów zdał po dwakroć zagubiony i roztargniony. Skrawek wolnej ławy znalazła i tam się rozsiedli, pastor, ona, i trzech jej zawalidrogów, a tak kalwina ściśle otoczyli, jakby był dzieweczką, której cnoty strzec poprzysięgli. Czasu marnić Marta w oczekiwaniu na powrót sługi contessy nie zamierzała, bo i były sprawy, nad którymi każden jeden roztropny zbój i infamis pochylał się niezwłocznie i z należytą troską, gdy tylko kołpak i szubę w jakim miejscu zawiesił na dłużej. Mianowicie, ustalał szybko, kto wśród miejscowej braci największy mir ma, kto kiesę, kto zacz starosta i jego ramię, czyli podstarości i jako z pyska wyglądają obydwaj. A także, gdzie jest tiurma, do której trafiają wszyscy nieroztropni zbóje i infamisi, jeśli tutejszy starosta i podstarości robią swoje... Dochodzenie do prawdy, jak i żywot niezbyt bogobojnych i pokornych Marcinych baranków mógł, acz nie musiał zapętlić fakt, że się starostą miejscowy kniaź kazał tytułować.

Marta służkę o krzykacza na stole zagadnęła, i posłać mu na jej koszt poleciła szklenicę owej słynnej gorzały gdańskiej, w której płatki złote pływały. Warchoły jej już wąsiska sumiaste w kuflach maczały. Także i Giacomo dostał kielich tokaju, by mógł się w niego powpatrywać smętnie.
Służka skinęła głową i odpowiedziała, wywołując zdziwioną minę zarówno u Marty, jak i Giacomo. Pyszałkowatym i pijanym krzykaczem był nikt inny jak osławiony… Stiepan Piesiński, co to przybył usłużnie prosić o spotkanie z hrabiną Olgą. No tak, tego się można było spodziewać, prawda?
No i gdzie Sarnai i Jaksa, którzy mieli Głupiego Stiopę nagabywać?

Zdziwienie Marcine nie zdążyło przejść w gniew, a ręka Gangrelki już wystrzeliła do przodu jak żmija, posługującą dziewkę za łokieć unieruchamiając w miejscu, nim odejść zdążyła.
– Zazulo śliczna, szklenicę złotej gdańskiej podaj tedy gibko panu Piesińskiemu i zaproś go do nas. A nam na stół gąsiorek cały. Ten tu szlachcic italijski wielce zaciekawion owego człeka opowieściami – wskazała na Giacoma. – Samojeden bawi się acan Piesiński?
– Samojeden? Nigdy… zawsze ma kilku towarzyszy przy sobie, pieczeniarzy. Wszak wiadomo iż mości Piesiński służy waszmości Janikowskiemu, a to ważna persona w okolicy – odparła szybko służka, a Giacomo spytał:
– Nie winniśmy go Jaksie i Sarnai ostawić?
– No to proś, proś tę ważną personę – zezwoliła Marta dziewczynie łaskawie, a potem nachyliła się do Italczyka. – A widzisz ich gdzie? – Pokręciła głową. – Boję się, że Jaksa zmajstrował co… po temu ich nie ma. Ostawić nie możemy. Kniaziowi asumpt dalibyśmy do obrazy. U wszystkich byli, u jego ghula nie… W razie czego się rozdzielimy.
– Znaczy... ja pójdę do Olgi, ty tego ghula będziesz bałamucić? – zapytał cicho klecha.– Jasnorzewska nazwała go Głupim Stiopą, a skoro na Olgi skinienie oczekuje, musi się uważać za pogromcę niewieścich serc.
– Tak. To ty tu jesteś ważniejszy. Dla niej jam prostaczka z miasteczka pod granicą. Zapowiem cię i tyle. Arunas – szepnęła do warchoła. – Dowiedz się, kędy jej pokoje. Okno znajdź właściwe. A wy… – skinęła dwóm pozostałym. – Upić to chłopskie nasienie. W trupa. Czy ty, księże, sekrety z krwi odczytać umiesz?
– Gdzieżby… ale bystry obserwator ze mnie. Umiem nieco autorytet wzbudzać. Odrobinkę.– stwierdził przesadnie dumnie Włoch, podczas gdy Piesiński właśnie otrzymywał zamówiony przez Martę kufelek.

– Szlag by to… najwyżej po Milosa poślemy. – Gangrelka podchwyciła spojrzenie ghula i wzniosła ku niemu w pozdrowieniu ciężki gąsiorek, w którym płatki złota wirowały jeszcze wzburzone szybkim krokiem służki, co butelczynę przed chwilą na ławie postawiła.
Stiepan uśmiechnął się na widok Marty, ale mina mu zrzedła, gdy spostrzegł blisko niej klechę kalwińskiego oraz ludzi Gangrelki. Podkręcił jednak wąsa i sam ruszył na czele czwórki podgolonych łbów, w których czubach gorzała już szumiała.
– Waćpanna pozwoli żem się przedstawę. Stiepan Piesiński, pogromca bandytów i Tatarów, Rusinów, Turków, Szwedów… suma sumarum wszelkiego tałatajstwa, co świętą Rzecz Pospolitą najeżdżać próbowali – przedstawil się dumnie, ostentacyjnie ignorując Włocha. Nie robili tego jednak jego towarzysze, otwarcie drwiąc z kalwina.
– Ty… co to za czorny bocian? Musi być Niemiec, co to luterańskie wyznanie szerzy i ludzi z prawdziwej wiary do zejścia do piekła chce nakłonić.
– Dyć… takich powinno się kijami przepędzać, czyż nie? – zasugerował kolejny. –Toć zasługa dla nieba, heretyków bić… w Jerozuzalem?
– Heretyków bić to wszędzie zasługa… zwłaszcza niemieckich heretyków, co na Najświętszą Panienkę plują – wtórował mu kolejny pijaczek.

Gangrelka z kolei zignorowała ochlapusów, choć warchołom swym ku ich skrytej radości znak dała, że sprawa szykuje się i bulgocze już jak war w garze. Ku ghulowi się nachyliła, by przez opary gorzałki łacniej mógł dojrzeć bladość lica i oczy wilcze, znamię klanowe. Uśmiechnęła się leniwie, umalowane wargi kleiły się do suchych zębów.
– A jam, jak na teraz i jak dla ciebie, to pani Marta – objaśniła cicho, tylko dla jego uszu, ospale, lecz dobitnie. – Onegdaj szeryf krakowski. A dziś za wolą krakowskiego księcia pana oraz sprzymierzeńcy jego, Wilhelma Koenitza, wysłannika księcia Wiednia, obstawa tego tutaj Giacomo. Szlachcica italijskiego. Przyjaciela dworów zachodnich, królewskich i książęcych. Których to wszystkich person godności w jego osobie uchybiły twoje szaraczki. – Biała rączka Marty sięgnęła ku gąsiorkowi, smukłe palce oplotły szyjkę.
– Dwory królewskie książęce… daleko. Tutaj jeden jest autorytet, waćpanno, i ja jestem jego przedstawicielem – odparł butnie Stiepan, ale był to tylko pozór, bo też i jego głos drżał. A i dał ręką gest swym poplecznikom, by odstąpili.
– Starosta Bolesław. Janikowski. Abdankiem się pieczętujący... – odparła mu na to spokojnie Marta, wywołując zmieszanie na twarzy Głupiego Stiopy. – Jest mężem przebiegłym i roztropnym kniaziem. Czuje, jakie wiatry dmą ze wschodu i zachodu. Wie nie od wczoraj, że świat się kurczy. Miasta dziś odległe, jutro będą bliższe niż giezło skórze... Wieści zaś mkną szybko. A armie, choć wolno maszerują... toć dochodzą i doszły w końcu, mości Piesiński. Który nie czujesz i nie wiesz tego, co pan twój.

Gangrelka zamilkła i przyciągnęła ku sobie omszały gąsior, zakręciła butelczyną, podziwiając w skupieniu wirujące tancerki złotych płatków. Jej warchoły maczały wąsiska w kuflach, ale coś w napięciu ramion i spojrzeniach spod byka kazało domniemywać, że to poza jeno, ręce trzymają na broni i tylko czekają na znak, by zacząć bigosować. Marta gestem przywołała służkę.
– Złota gdańska trunek zbyt wyszukany i szlachetny dla kompanionów imć Piesińskiego, jako się okazało. Jak i towarzystwo – rzekła wolno, choć nie na dziewkę patrzyła, a na kniaziowego sługę. – Przynieś im, duszko, przepalanki, którą fornali i czeladź częstujecie. – Odczekała, aż posługaczka odejdzie i nachyliła lekko głowę ku ghulowi, by go z cicha zagadnąć. – A wy, Stiepanie Piesiński, jako kto pragniecie być przy stole moim podjęty i ugoszczony? Jako ciura ze słomą w butach i sianem we łbie? Czy szlachcic herbowy, szermierz zawołany i defensor Rzplitej, zaufany i prawa ręka możnego pana, z którym krew przodka dzielę? – poinformowała się sucho i uprzejmie, acz nawet z niejaką ciekawością obranej pośród dwóch opcji drogi. – Bo to od was zależy.
Najprzedniejszy trunek Carskiego Sioła tańczył w gąsiorku, który ciągle trzymała za szyjkę, i składał własne propozycje. Spraw ważkich i miłych wielce duszy, uchu i podniebieniu, jakich we dwójkę, Piesiński z gąsiorkiem, mogliby razem doświadczyć, jeśli gąsiorek nie zostanie rozbity na podgolonym łbie.
– Dyć szlachta ze mnie herbowa i powiernik myśli mego patrona, starosty Bolesława Janikowskiego. W jeden ino sposób można mnie podejmować. W jeden właściwy – burknął Stiopa urażony takim traktowaniem. Ale słowa Marty zrobiły na nim wrażenie, na tyle że pyskować nie próbował. A Giacomo… przyczyna tego sporu bardzo starał się być niewidocznym. Bardzo cichutko siedział. Także i kamraci Piesińskiego się uspokoili i starali się nie przyciągać niczyjej uwagi, coby swemu fundatorowi trunków kłopotów nie przysporzyć. Jednakże ich spojrzenia obiecywały zemstę. Łomot sprawiony księżuli i podwładnym Marty w ciemnej uliczce… oczywiście incognito. Na Gangrelkę jednak nie wydawali się chcieć nastawać. Za krótkie szabelki na nią mieli pod kontuszami.

Na horyzoncie zaś między podgolonymi łbami pojawił się niczym mroczny cień milczący sługa contessy, trzymający się z dala od tego harmidru i czekający na wynik negocjacji.
Marta przysunęła szklenicę Piesińskiego i pod rant, z czubem gorzały złocistej nalała.
– Tedy owo szlachectwo okażcie. Ze stołu i tak, aby wszyscy słyszeli. Że ten tu szlachcic italijski Giacomo, co to przybył... dla potomności piękno, obyczaje i historię Rusi opisywać, druh twój jest i przyjaciel serdeczny. I że kto mu pomoże, ten wdzięczność twą szlachecką ma. A kto czynem czy słowem ukrzywdzi, temu żebra porachujesz ostrym i na swój honor wszelkie wstręta mu czynione bierzesz. Jeśli Giacomo kontent twą obietnicą będzie, to ja swoje ze stołu też powiem. Potem, mości Piesiński, siadniem sobie, pokażem Italczykowi, jak szlachta polska pije i bawi się, bo on tego wystaw sobie, nie widział jeszcze. – Przez twarz Marty przemknął uśmiech jak strzęp obłoku. – A ciekaw bardzo. W międzyczasie sprawy nasze omówimy sobie.

Piesiński obojętnym spojrzeniem obrzucił Giacomo, jakoś niezbyt przejmując się obecnością Italczyka. Skinął głową i wstał wygłaszając “słowa” Marty poniekąd nieco skracając jej przemowę.
– Ten tu szlachcic z Włoch… jest że kronikarzyną i mym druhem, a każdy, kto mu zaszkodzić zachce, temu osobiście jajca obetnę i do gardła wepchnę. Wszak kara za napaść na duchowną sukienkę musi być właściwa.
Nawet trochę bardzo przekręcił jej mowę, obrazowo podchodząc do sytuacji, ale Giacomo skinął głową, że kontent. Za to inni szlachetkowie zadowoleni nie byli. Ot okazja do sprawdzenia, jak heretycy pływają w gnojówce, przeszła im koło nosa.
– Ech – westchnęła na to Marta przeciągle i całkiem po ludzku, i westchnęli jej barankowie z rozczarowaniem, że tak dobrze zapowiadało się, a wystarczyło nakłuć i powietrze uszło jakoby świński pęcherz przedziurawił. – Mógłbyś ty kiedy skłamać, Giacomo, i rzec, żeś niekontent. Ażebym rozrywkę miała. Widzicie, panie Piesiński, jaki rzadki specjał mi się trafił? Ksiądz, a się łżą nie splami za nic na świecie, nawet za rzadki klejnot mego uśmiechu...
Gąsiorek w ręce ghula z rozmachem powierzyła i z rumorem wlazła na stół. Wzniosła szklenicę i ryknęła jak tur na całą izbę.
– Vivat Sigismundus Rex! Vivat starosta Bolesław Janikowski, niechaj mu Bóg darzy, siły ramieniu, a złota w komorze pomnaża nieustannie! Vivat Pan Piesiński, co nas tu w jego imieniu podjął zacnie jako dobry krześcijanin i wierny syn tej ziemi! Niechaj jego imię po wszystkich karczmach Rzplitej powtarzają, bo tego godzien!
Szklenicę przy ustach przechyliła. Pociekła mimochodem przednia gorzała z kącików ust policzkami pod żuchwę, we włosy na plecach rozpuszczone wsiąkając. A potem Marta z uśmiechem dzikim i brzękiem szklenicę stłukła o własną głowę, na kalwińskiego księdza i ghula kniaziowego posypały się kryształowe ułomki. – Karczmarzu! Beczkę węgrzyna! Ode pana mego, Wilhelma Koenitza, rycerza z Tyrolu, co gości w okolicy, dla was, waszmościowie! Vivat szlachta smoleńska!– zaordynowała jeszcze z ławy, po czym do Piesińskiego rękę wysunęła, aby jej przy schodzeniu pomógł.
– Vivat, vivat!– podniosły się pochwalne krzyki, wiwatowano pod różnymi pozorami, acz Marta wiedziała, że prawdziwy powód jest jeden. Wiwat darmowa gorzała, nawet jeśli była winem. Oczywiście po tylu wiwatach szlachta zaczęła się bratać przy kielichu, każdy z każdym... i biedny Giacomo był całowany przez każdą zionącą alkoholem mordę w okolicy. Takoż i dziewki karczemne, takoż i Marta byłaby, gdyby kuksańców “zalotnikom” nie rozdawała. Za to Piesińskiego złapała za uszy i wyboćkała siarczyście po polikach.
– No… co wy taki zmizerniały? – pogroziła mu białym palcem. – Bo jeszcze pomyślę, żeś nigdy innego z mego rodzaju prócz pana swego nie widział. Siadnijże sobie. To teraz możesz mi mówić: Martuś. Ja ci będę mówiła: Stiepanie – oznajmiła tonem jednorazowej propozycji nie do odrzucenia.
– Dobrze, Martusiu złota… – rzekł, zionąc do niej miłością w głosie i przetrawionym alkoholem.– To cóż takiego ten szeryf… kwiatuszku? Bo dyć tatko takich ładnych pannic nie usynawia.

– A czekajże… o takich rzeczach to nie we wspólnej izbie, Stiepanie – zganiła go, w sługę Włoszki wpatrując się jakby dopiero teraz go zobaczyła. – O, znam tego draba – ucieszyła się.
– Ogary hrabiny Olgi, pilnują je jak te no… mityczne Cebry – syknął gniewnie Stiopa, zerkając również na niego.– Nie dopuszczą bez jej zezwolenia, mimo że ja tu władza i pomazaniec.
– To bez zezwolenia do alkowy niewieściej się wybierałeś? Toć na to nazwa jest. I wyroki stosowne. Acz nie dziwię się, że oskoma dusi… eh – zerknęła na Giacoma. – Nie będziem o takich rzeczach przy duchownym gwarzyć.
Podniosła się i ku słudze hrabiny ruszyła. Ten najwyraźniej na to czekał, podobnie jak biedny klecha, z którym to się nagle chciała cała karczma bratać. Ale Marta w dwóch miejscach być nie mogła, toteż nie mogła obu spraw naraz załatwić.
– Moja pani cię oczekuje – stwierdził sługa contessy obojętnym tonem głosu.
Marta krok bliżej postąpiła ku drabowi, Giacoma ciągnąc za sobą za rękaw jak dziecko zabawkę na uwięzi.
– W każdej inszej chwili – wyszeptała. – Ale tu szlachta pod wodzą owego Stiopy ledwie przed chwilą bardzo cudzoziemców chciała bić. Gotowi by byli roznieść pani schronienie, a mnie towarzysza poturbować, boć Italczyk. Spytaj pani, czy podopiecznego mego, swego krajana, nie wzięłaby na chwil jeno parę na pokoje. Wdzięczna bym była, dozgonnie. I przyszłabym zaraz, jak upewnię się, że nastroje już spokojniejsze.
– W jednej chwili piją, w drugiej biją. Nie pierwsza to taka noc – odparł sługa i zerknął zza Martę.– A kogóż to na górę wziąć mamy?
– To łeb temu ukręcić trza, bo twa pani ani słów niczyich, ani myśli własnych nie usłyszy – mruknęła Marta i odsunęła się lekko, by sylwetka Giacoma ukazała się w pełnej okazałości. – Oto jest Giacomo. Szlachcic z Italiji, ale skąd dokładnie, tom przepomniała. Fi...lozof i z teatrem obznajomiony. Doradca Wilhelma Koenitza, Ventrue z Tyrolu, co grupie naszej przewodzi.
Miała nadzieję, że do głębszego roztrząsania profesji kalwina nie dojdzie. Nie rozumiała ni w ząb, o co chodzi z tym byciem filozofem. Tłumaczeń klechy, że to ktoś, kto rozmyśla, nie kupowała. Po takiemu to i ona wszak była filozofem, i Głupi Stiopa, bo coś tam w tej swej łepetynie hodował, nawet jeśli słabo rosło.

– Pani będzie zaciekawiona – stwierdził sługa przyglądając się nieszczęsnemu, wymiętoszonemu przez szlachtę księdzu. – Ktoś jeszcze?
– Jak się ów Piesiński sprawi… i to uczyni, co winien, a nie jeno z gębą rozwartą do zaszczytów spijania będzie stał, to ja bym go tam wzięła, może mu to dobrze na maniera uczyni. Ale to twej pani schronienie, nikogo jej niemiłego ani nikogo w ogóle wbrew jej ciągnąć nie będę – rąbnęła Martusia.
– O nie nie nie… Piesiński dziś przystępu do mej pani mieć nie będzie – uśmiechnął się krzywo mężczyzna. – Ten… szlachetka niemalże co noc zawraca głowę mej pani. Toteż wszak wczoraj go do siebie dopuściła. Dziś szans na to nie ma. Jako adorator jest wyjątkowo namolny, jako pośrednik między swym panem, a mą panią spisuje się… poniżej jej oczekiwań. Mały post dobrze mu zrobi.
– Jakoś mu nie współczuję – mruknęła Marta i Italczyka ramieniem otoczywszy, ku schodom lekko popchnęła. – Giacomo z racji powołania pośrednikiem zdaje się być dobrym, na ile poznałam go. Rzeknij mi… jakbym ostać na dole musiała. Czy weselsza już twa pani?
– Zadowolona to właściwe określenie. Smoleńsk wydaje się śpiącym smokiem, ale póki śpi…– wzruszył ramionami sługa i wskazał dłonią piętro. – Moja pani ciebie zaprosiła i osoby towarzyszące, ergo jeśli chcesz ostać na dole, to tylko z własnej woli.
– Zapewnię trochę ciszy… i przyjdę. Mam wolę pomówić w spokoju. Dla odmiany – skinęła i zawróciła do Piesińskiego.

Zaległa ciężko za stołem i wpatrzyła się w oczy ghula.
– No to teraz nasze sprawy, Stiepanie, skoro ksiądz już nam nie wadzi i dworną mową nie musimy sobie języków łamać. Sprawa jest prosta. Wilhelm Koenitz. Bardzo ważna persona w Camarilli. Umyślił sobie, że przyjedzie do Smoleńska. I wedle praw wszelakich z kniaziem musi pogwarzyć sobie. To kiedy i kędy?
– Kiedy kniaź udzieli tej no… jak to się mówi… – zamyślił się Stiepan. – Kiedy zaprosi tego Koenitza z towarzyszami na audiencję. O! Tego właśnie słowa szukałem. Poślę wieść do starosty, a on przyśle swe sługi z zaproszeniem.–
– Słowo dobre, ale nie o to rozchodzi się – odpaliła mu Marta. – Idzie o to, kiedy twój kniaź i mój Patrycjusz mogą się spotkać i pouprawiać sobie po-li-ty-kę – przesylabizowała ghulowi, żeby mu się utrwaliło. – To coś więcej niż audiencyja. Nie tylko: to wam na mojej ziemi wolno, a tego nie wolno, złamiecie, to słonko obaczycie. Rozmowy przy stole, Stiepanie. O wrogach i zagrożeniach. Tyś obrotny, dasz radę zorganizować wszystko, by twój kniaź rad był – skinęła mu.
– Kniaź uprawia politykę, kiedy kniaź chce i kniaź… nie lubi jak mu się coś narzuca. Dobrze radzę, byś pamiętała o tym – rzekł nieco trwożliwie Siopa. – Nie należy brać kniazia pod włos. Nigdy.
– Tedy mu rzeknij, że mu Patrycjusz z setką ludzi i dziesiątką Spokrewnionych w gościnę wjechał. I pragnie go poznać. Jego i jego prawa. Sam dobrze rozumiesz – lepiej żeby to było szybciej niż później. Nas moc luda i zaraz ktoś nieobacznie z niewiedzy na odcisk staroście wdepnie. Źle by było dla polityki, he?
– Pewnikiem tak – ocenił Stiopa, zgadzając się z Martą kiwnięciami głowy, albo po prostu głowa kiwała mu się od nadmiaru trunków.
– Chcesz Olgę obaczyć? – Marta podjęła próbę reanimacji.
– Oczywiście… – ożywił się Stiepan i dodał z animuszem. – I nie tylko zobaczyć.
Marta, akuratnie całkiem świadoma, na co Stiopa mógłby liczyć poza zobaczeniem, bo ogladała to przez okno w innej karczmie, nachyliła się wprzód, twarz podpierając na dłoniach.
– Ona teraz z Giacomo rozmawia. A zaraz ze mną będzie. Jako rozmawiać, gdy ciżba noc całą pokrzykuje pijana na dole, burdy wszczyna o byle co. Rejwach jej tu pod bokiem czynisz jak w taborze, tylko murew brakuje. To dama. Zapewnij jej nieco ciszy, bitki tłum, jak się rodzić zaczynają. Toć ledwie co z podróży zjechała, miejże trochę litości… Karczmę jej teraz opróżnij, gdy się cieszy rozmową z krajanem. O spokój zadbaj. A jutro czy pojutrze zobaczysz, że starania doceni.
– Eeee…. dobrze… no… zrobi się to – stwierdził po namyśle Stiopa i wstał wrzeszcząc, by się szlachta wynosiła do innych karczm. Takie to starościńskie zarządzenie. O dziwo, te słowa wywołały popłoch. Gangrel musiał trzymać żelazną dłonią nie tylko Spokrewnionych. Przy okazji rozbójniczka dowiedziała się, że nawet jeśli Misza tytuł uzurpował sobie, to za starostę jest uważany. Powiodła tymczasem z uznaniem spojrzeniem po wyludniającej się karczmie.

– No, z ciebie, Stiepan, to by był całkiem dobry szeryf. W Krakowie może nie, ale w takim Płocku.... A powiedz ty mnie, skoro tak dobrze myśli starosty znasz. To czego on u obcych nie cierpi szczególnie. Poza byciem Diabła poplecznikami.
– Mhmmm.. jak się wywyższają. Jak się przemądrzają. Tchórzy… To chyba wszystko – zamyślił się Piesiński. – Choć są wyjątki... Ta Olga sobie z nim pogrywa, ale jakoś nie wpadł tutaj z wizytą na czele swych ludzi.
– Jak pogrywa… poza tem, że ciebie, prawą rękę kniazia, odprawia, gdy nastroju nie ma?
– Zaprosił już ją parę razy na swój dwór, ale ciągle miała jakieś uprzejme wymówki. Ostatnio, przestał zapraszać nawet…– zamyślił się Stiopa i zbladł, jakby nagle zbyt wiele wygadał.
– Przemówić za tobą, jak do niej pójdę? – poinformowała się Marta rzeczowo.
– Nie trzeba. Kniaź jak zechce, to ją weźmie sam lub przyjedzie… Zapraszała wszak go do siebie tutaj – rzekł w odpowiedzi Stiepan.
– Jako chcesz. Widzisz, Stiepan – poklepała go po prawicy. – Toć wychodzi, że z ciebie całkiem zacny kompanion… jeno towarzyszy masz prostaków i wytresuj ich, bo ci splendoru ujmują. Prośbę mam. Ghul mój tu zaraz zejść powinien. Poznasz bez ochyby. Wdały całkiem jak i ty. Do szabli i do wypitki całkiem jak ty. Szlachcic jako i ty… tylko zębów mniej ma. Pomów no z nim przy szklenicy, jak jeden szlachcic z drugim. A potem księdza razem do burdelu zabierzem… ha co, przedni pomysł?
– Dyć chyba nie wypada do burdelu nawet heretyka – ocenił Stiopa zamyślony, ku Marcinej frustracji, bowiem wolałaby, by nie myślał.
– Toć on jest kronikarzem i historyje do swych memuarów zbiera – przypomniała mu. – Nie chcesz się zapisać?
– Nie jako szlachetka, który mu zamtuz pokazał. Nie chcę tak przejść do historii – rzekł Stiopa.
Marta zmierzyła ghula od stóp do głów, wilcze oczy wytrzeszczyła, a potem wybuchnęła niepowstrzymanym, serdecznym śmiechem.
– Nie jako przewodnik do zamtuza… A niechże cię, filucie, nie opowiadaj mnie facjecyi, jak nienażarta jestem, bo mi zęby w uśmiechu wychodzą dalej niż powinny – klepnęła Stiepana między łopatki. – Ambicja zdrowy objaw – szepnęła mu już poważnie do ucha. – Ale chadzanie na dziewki takoż zdrowy, zwłaszcza u mężów. Jako tam sobie zresztą chcesz… Kawalkadę naszą na zamtuz i tak ja powiodę, jako kamrat możesz iść. A… Prośbę panu swemu sam złożysz, czy mam cisnąć Patrycjusza, by inkaustu szukał i kupra gęsiego, by pióro z niego wyrwać?
– Prośby i raporty zawsze sam waszmościowi Janikowskiemu składam, zawsze. O nic się nie martw, następnej nocki wszystek będzie wiedział – stwierdził Stiopa dumnie.
– To wybornie. A nastroje jakie u niego ostatnio? Na dobre noce śmy trafili, czy gorsze?
– Starosta Janikowski nie zwykł mi się zwierzać – odparł speszonym głosem Stiepan, przyznając się mimowolnie, że nie ma takich faworów u Miszki, jakie sobie przypisuje.
– Toć ja nie chcę byś mi sekrety jego największe opowiadał, boś byś przecie nie rzekł nic – żachnęła się Marta. – Jeno się pytam, czy Diabeł ostatnio grzecznie siedzi, czy go czym rozeźlił.
– Ostatnio…. gdzieś w okolicy poprzednich jesiennych chłodów, posłał Slawomira i kilkanaście swych tworów do lasu, coby podstępnie ubili Miszkę – zaśmiał się Stiepan. – Miszka odesłał mu uszy Slawomira w puzderku, wraz jego zakołkowanym sercem. Od tego czasu… cisza.
– Ekhym – odparła Gangrelka po dłuższej chwili, próbując ukryć zachwyconą minę. Wysyłanie uszu w puzderku bardzo jej się podobało. A wiedziała, że nie powinno. – No to chyba niedługo jakaś ruchawka będzie, tak by wypadało niejako, rok przestoju to wieczność. Idę ja rozmówić się z Olgą… a my to się pewnie nieraz jeszcze obaczym. Jak nie dziś, to jutro zamtuzowe wiktorie nam pisane.
Uniosła się zza stołu i skinęła ghulowi, jeszcze raz pogroziwszy mu palcem białym, ażeby sobie nie myślał, że o jego pierwszym potknięciu wobec ich całkiem po tym brataniu zapomniała. Długo Stiopa bez towarzystwa nie siedział.


Szlachta płynąca od Carskiego Sioła nieprzebraną tłuszczą skłoniła mości Popielskiego do przyspieszenia kroku. Toć się Marta musiała wysrożyć, skoro tak uciekali. Miał jeno nadzieję, że nie tak jak pod Orszą, gdy mu się kazała przed bitwą żagwią między oczy dźgnąć... To by było nie bardzo podług praw Camarilli, którymi zdawała się przejmować, więc chyba jednak nie... Ale na pewno zabawa była przednia! Dobrze, że się nie spóźnił.

Wpadł do karczmy z szablicą do połowy z pochwy wysuniętą.
– Ha, psubraty! – zakrzyknął i oklapł.
Smagłolicy Ormianin za szynkwasem brudnawą szmatą szklenice obcierał, kilka dziewek statki po ławach i stołach zbierało, a poza tym karczma ziała pustkami. Jeno w kącie właśni Martusiowi ludzie z jakimś obcym szlachciem pili jakby świat miał wraz z nocą się skończyć. Podszedł do nich, głośno obcasami butów podkutych po podłodze stukając.
– Nu, cóże to się stało, mili towarzysze, głowy takie słabe w Smoleńsku czy diak w cerkwi godziny omylił i za wcześnie dzwonić począł?
– Ten szlachcic tutaj kazał im iść precz – zrelacjonował Arunas, a Piesiński okiem łypnął niezbornie.
– Kazałeś im iść precz?
– Tak jest.
– A oni poszli?
– Tak jest.
Popielski oczy czarne wytrzeszczył i śmiechem wybuchnął serdecznym.
– Dalibóg, kawalerska w tobie fantazja! A kto ty jesteś? – zapytał, bo czuł już, że to nie własna szlachetki mir i władza, że tu przed kimś potężniejszym, kto za nim stoi acaństwo mores czuje.
– To mości Piesiński, ghul kniaziowy – przedstawił go bełkotliwie Arunas.
– Ach – zachwycił się posłusznie Popielski. – A jam jest ghulem Martusi. – Coś w jego postawie mówiło, że uważa owe tytuły i funkcyje za co najmniej równorzędne.

Dosiadł się do stołu i po szklenicę sięgnął. Bo oprócz wielkiej władzy za małym Piesińskim, czuł tutaj białą jak brzoza rączkę swej królowej, która coś namieszała po swojemu. I nakazała schlanie owego nadętego pęcherza, co mu Karaut na stronie powiedział szeptem, jak wyszli obszczać pospołu bruk smoleński.


 
Asenat jest offline  
Stary 11-07-2016, 12:23   #86
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Gangrelkę bez problemu wpuszczono na komnaty wynajęte przez Olgę. Podchodząc do drzwi, za którymi spotkało się dwoje Włochów, słyszała dość głośny świergot, raz kobiecy, raz męski. Italska mowa była bardziej ugładzona niż niemiecki szwargot Wilhelma. Zapukała, dość cicho, i wsparła się ramieniem o futrynę w oczekiwaniu na reakcję. Te wszystkie zabiegi potwornie ją męczyły. Trzewiki potwornie piły.
Otworzył jej rozmarzony Giacomo i wpuścił do środka. Contessa wyglądała jak zwykle zjawiskowo. Nic dziwnego, że Stiopa niemal niczym pies warował przy drzwiach jej małego królestwa. Uśmiechnęła się na widok Marty i rzekła.
– Jak miło cię znów zobaczyć. Giacomo powiedział mi, że przystąpiłaś do ich małej wyprawy.
– A tak. Dużo wojaków. Dużo koni. Dużo wszystkiego… to i dla mnie starczy. – Marta uśmiechnęła się bezwiednie. – Wybacz, że się przywitać nie podejdę. – Gangrelka ustawiła się pod oknem i przy okazji zerknęła, czy nikt tam nie podsłuchuje... na przykład jej własny człowiek. Arunasa jednak widać nie było. Albo nie wlazł jeszcze, albo schował się sprytnie. – Ale mam na plecach i w kudłach złotą gdańską. Nie nudził cię towarzysz mój? – zerknęła na kalwina.
– Och nie… Dobrze było rozmówić się z kimś na innym poziomie towarzyskim, niż… cóż… namolni szlachcice i mieszczanie – zachichotała Contessa, zakrywając usta dłonią i lekko przymrużyła oczy, mówiąc z delikatnym uśmieszkiem. – Choć dziwi mnie że uważasz mnie za tak… małostkową, by się przejmować takimi drobnostkami.
– Takimi jak cuch, jak nuda czy namolne byczki? – uściśliła Marta dla porządku.
– Też…– zaśmiała się wampirzyca. – Płeć niewieścia musi niestety zmagać się z niedoskonałościami brzydkiej płci. To nasze brzemię.

Giacomo był cichutki jak mysza. Kalwiński klecha najwyraźniej nie radził sobie z płcią piękną.
– Hm – Marta uniosła jedną ciemną brew. – Ja się z niczym takowym nie zmagam. – Zaplotła dłonie na piersi i przyjrzała się hrabinie zmęczonym wzrokiem. – Tamtą suknię wolałam chyba. Bardziej pasowała do oczu – oceniła. – Lecz miano leży jak ulał… a jak tobie Smoleńsk leży, pani?
– To zaskakująco spokojne miejsce, jak pole bitwy między dwoma Kainitami – przyznała contessa. – Miła jest tutejsza koteria wampirza. Tyle że… spory między Tzimisce i Gangrelami brzmią niepokojąco. Na razie jednak, dobre to miejsce na postój. A jak ty widzisz to miasto, bo zdanie signore Giacomo już znam.
– Ochłap mięsa, którym dwa ogary targają między sobą. A żaden nie dba o nie bardziej niż o to, by temu drugiemu nie popuścić – mruknęła Marta. – Nie ma elizjum. Niby ratusz chronion, ale nie ma miejsca dla Spokrewnionych. Tedy będzie dzicz i bezhołowie. Mnie to tam… miasto. Ale tacy jak mój miły towarzysz i ten drugi, ciekawszy Patrycjusz… no to odczują brak. Może i boleśnie. Ty nie?
– To dzicz – przyznała contessa skinieniem głowy. – Choć Gangrel mieni się księciem w prawie Camarilli, to nie ma tu ani prawa, ani księcia, ani tym bardziej Camarilli, acz… ja akurat Camarilli nie szukam i dzicz mi odpowiada. I tak będzie tu mniej krwawo i bardziej swojsko niż w Rzeszy Niemieckiej, Francji czy księstwach i królestwach włoskich.

– Na dwór księcia pana wybierasz się? – Marta prześlizgnęła się wzrokiem po hrabiowskich wdziękach. – To musi być wyjątkowe miejsce, skoro ghul kniaziowy mnie za urodną uznał.
– Och… zaprawdę nie doceniasz siebie, moja droga. Urodna z ciebie bestyjka, może trochę zbyt dzika i zaniedbana… Ale to nic, czego by barwiczki z Włoch i suknie uszyte przez najlepszego krawca nie poprawiły – odparła Lasombra, uśmiechając się drapieżnie i taksując wzrokiem postać gangrelki. Sama opięta ciasno burgundową suknią była niczym słodkie ciasteczko. Aż kusiło, by ukąsić tę szyję, a jeszcze bardziej owe krągłe piersi, które gorset dumnie wypinał do przodu. Marta się patrzyła bezwstydnie. W końcu nie po to ślepia miała, żeby nie patrzeć. Myślała o Milosie, mozaice mięśni drgających w ruchu, gdy z nią tańczył nagi na wąskiej ścieżynie topcowego moczaru, kiedy mając oczy usilnie próbowała nie patrzeć i jakoś nie szło jej. A potem ojciec jej um wypełnił szczelnie jak miał w zwyczaju, żółte oczy nad wpółotwartą jamą ust, skóra spękana i twarda jak kora tysiącletnich dębów. Dla którego z nich niby winna się odszykować jak jej hrabina poddawała, niczym główna brama miasta na przyjazd króla? Jednemu zajedno, co będzie miała na sobie. Drugi porównywać zaraz zacznie.

– Nie. Nie wybieram się na dwór księcia – kontynuowała tymczasem conetessa. – Zbyt wiele miałby tam przewagi. Wolę go skusić, by sam do mnie przyszedł, jeśli tak mu zależy. Ale sama nie pójdę. Za bardzo cenię swoją skórę i za dużo się nasłuchałam o nieobliczalności Miszki.
Marta wybuchnęła chrypliwym, gorzkim śmiechem na te połączone rozważania o strojach i kniaziach.
– A jakby ciebie w świtkę chłopską oblec i buty z łozy plecione, na wóz drabiniasty posadzić… to byś przestała być sobą? Hrabiną? Na której kniaziowi tak zależy… a czemu zależy? – przekrzywiła ciekawie głowę jak ptak.
– Nie będę wtedy contessą, ale to niczego nie zmieni, nieprawdaż? Szaty nie mają wpływ na naszą naturę. Zresztą książę nie pragnie mnie widzieć dlatego, żem contessa, lecz żem nowa w okolicy. I o wasz hołd lenny zacznie się dopominać jeśli dłużej tu ostaniecie. A takie ma plany ten rycerz Wilhelm, nieprawdaż, księże?– zwróciła się do Giacomo, dotąd milczącego. Nadal milczącego, bo speszony tylko skinął głową. Po czym contessa kontynuowała. – Ponoć w szeregach tej grupy jest li ze trzech dzielnych wojaków. Radam bym więc była wraz z wami udać się na dwór tego księcia i na ten czas… sojusz tymczasowy zawrzeć.

– Cokolwiek Giacomo by nie rzekł, tęsknicą za rodzimą mową niesiony – odparła poważnie Marta – my niewładni oboje taki sojusz zawiązać. Ale słowa twoje i pragnienia powtórzymy… Tedy co dasz Wilhelmowi Koenitzowi, i czego w zamian oczekujesz, pani?
– Wsparcie w razie kłopotów, moją siłę w razie jakiekolwiek walki, pomoc podczas rozmów. W zamian oczekuję tego samego – odparła z delikatnym uśmiechem Lasombra.
– A jakiego rodzaju kłopota lubiasz wspierać najbardziej? – spytała Marta, dłonią włosy przeczesując. Między pasmami zabłyszczały płatki złota i rozbójniczka ewidentnie się ucieszyła, bo znalazła je ładnymi.
– Dworskie gierki lubię, ale nie myślcie o mnie w kategoriach delikatnej panieneczki. – Contessa zacisnęła dłoń w piąstkę i od niechcenia uderzyła w stolik… gruchocząc go.– Takie nawet we Włoszech szybko giną.
Marta przesunęła się wzrokiem po zgliszczach stolika.
– Nie wiem. Nigdy nie byłam – odparła. – Wiela lat gościłaś w Krakowie? – spytała nagle.
– Kilkanaście lat za Casimirusa, większość jego panowania… byłam w Krakowie i na Węgrzech.– stwierdziła z rozmarzeniem contessa i zapytała zaciekawiona. – A czemuż cię to interesuje?
– Bośmy się rozminęły. – Marta uśmiechnęła się blado i wątło. – Ot, dziwnie się drogi plotą, nieprawdaż? – Podeszła bliżej zrujnowanego stolika i nachyliła się, by w zgliszczach zacząć grzebać. – Pozwolisz, że pamiątkę sobie wezmę? To będzie bardzo wytworny kołeczek… – wybrała stołową nogę i przyjrzała się jej z iście toreadorskim zachwytem. – I zgrabnie trzaśnięty.
–Na kogo to szykujesz ów kołeczek? – zapytała ze śmiechem contessa, po tym dodała podejrzliwiej. – Chyba nie na mnie?
– Wytworny kołeczek, dla kogoś wytwornego. – Marta skinęła głową, kołeczek przełożyła do lewej ręki, po czym zatknęła za pasek z tyłu spódnicy. – Dla ciebie mam coś innego.
– Dobrze wiedzieć – zaśmiała się cichutko Lasombra i przechyliła głowę dodając. – Swoją drogą, zwykle proszono mnie o inne podarki.
– Peniuary – zgadła Gangrelka i wyciągnęła rękę do hrabiny. – Kaźmierz ten tak ci zapadł w pamięć, czy kto inny? – zapytała, z ciekawością się nie kryjąc, chowając za to za plecami prawą rękę z niespodzianką.
– Casimirus przede wszystkim, jeśli chodzi o śmiertelnych. Małgorzata… jeśli chodzi o tych nieśmiertelnych. Mała żmijka, podstępna i wyrafinowana, ale… brakowało jej obycia i klasy intrygantek z mych rodzinnych stron – zamyśliła się wampirzyca i machnęła ręką. – A peniuary.. wpierw trzeba dopasować do nagiego ciała. To jak zbroja, którą robi się na zamówienie, nie wypada wybierać na oślep.

– Nie wiem – odparła po chwili i pomału Marta. – Nie noszę.
Doskonale jej obojętnym było, jaką do noszenia koronkowych famurałów contessa dorabia... filozofię. Bo prawda była dla niej oczywista. Królowa pszczół też wabi trutnie swoimi sposobami. Wyciągnęła schowaną za plecami dłoń i palcem wskazującym dotknęła smukłej rączki spoczywającej na podłokietniku. – Zalążek fortuny. Do szczęśliwego imienia. – Na bladej skórze hrabiny został przyklejony płatek złota. – Czas już na nas. Odpowiedź damy, jak gotowa będzie. Radam ci znowu… ale chyba Giacomo bardziej – zaśmiała się cicho. – Tych Rzemieślników to myślisz, że warto żebym z nim zapoznała?
– Z pewnością. Jeśli czegoś będziesz potrzebowała w mieście, przez nich to wartko załatwisz. Ale pośpiechu to nie ma… nie uciekną oni z miasta.– oceniła wampirzyca.– I ja radam waszym odwiedzinom. To miła odmiana po tym natrętnym ghulu Janikowskiego i podlizującym się Abrahamie.
– Stiepan zdaje się wszedł w mniej natrętny nastrój. Pewnie go za serce złapało, jakem szklenicę o głowę swoją, a nie jego roztłukła. Chodźmy, Giacomo – wyciągnęła rękę do księdza. Zaczęło się jej bardzo spieszyć, a powodem nie był bynajmniej nadciągający świt. A przynajmniej nie wyłącznie. Małgorzata Tęczyńska była równie wszędobylska jak słońce, a samo wspomnienie jej imienia tak samo piekło do żywego.

Giacomo się skłonił i coś zaświergotał po włosku, na co hrabina Olga mu w tym samym języku odpowiedziała. Potem podążył za Martą na zewnątrz. A gdy drzwi się zamknęły, szepnął cichym i drżącym tonem głosu.
– Piekielnie niebezpieczna kobieta.
– Potem – odparła Gangrelka, która uważała tak samo.


Krew kniaziowa jednak mocna być musiała, Stiopa tęgą miał głowę. Arunas, zmęczon wyraźnie samotną podróżą, padł bez ducha pod stół, reszta walczyła dzielnie, lecz i Piesiński się trzymał twardo... choć nie do końca tak twardo, jak się Popielskiemu zrazu zdawało.

Gdy się Marta objawiła wreszcie w towarzystwie kalwina na schodach, a doszedłszy do nich Piesińskiego do grzechu rozpusty zaczęła namawiać, ghul kniaziowy wybełkotał takie rzeczy, których na trzeźwo by się zasromał, gdyby mu na wstydzie zbywało. Marta, dotąd z uporem ciągnąca go do zamtuza, odpuściła i jeszcze mu piwa zamówiła na pożegnanie.
– Będzie bitka? – zagaił ją Popielski po drodze.
– W ogóle to będzie – odparła nieobecnym tonem. Smutna się mu zdała, raz po raz włosy poprawiała i rękawy wywijała podstrzępione.
– Zagrać ci na bandurce? – zaryzykował.
– Mnie nie. Żydówce. Ponoć oni patrzą i słyszą... niech widzi i słyszy tylko ciebie.


Tuż przed świtem odrzwia smoleńskiego zamtuza odskoczyły otworzone dziarskim kopniakiem. Marta wpadła do środka, rozpędzona jak husaria z pagórka. Za nią czarnymi oczyskami strzygł Popielski, od progu sypiąc dziewkom wyszukanymi komplementami. Ghul za długo żył, by wierzyć, że za miłe słowo murwy kupi, ale wiedział dobrze, że za tę monetę inne rzeczy łacno uzyskać można. Rejwach wszczął się co niemiara, bo dwaj warchołowie, co pokrzykując i śpiewając za Popielskim do zamtuza nieprzytomnego z przepicia towarzysza wnieśli, nie wiedzieć czemu uderzyli wprost do komnatki Salome. Spostrzegłszy perski dywan, zmitygowali się mocno, że ochlapus spostponować go może. Dali sami sobie znak do odwrotu i we trzech uplątali się do imentu w zasłonę z paciorków. Zamykający orszak Giacomo, niosący za nimi kołpak moczymordy, próbował wpasować się w ścianę i stać się niewidzialnym. Pojawienie się Salome początkowo niczego nie zmieniło, a wręcz powiększyło rejwach.
– Królowo Saaby! Kwiecie pustynny, klejnocie Jerozolimy! – uderzył do niej Popielski i oblicze wampirzycy z zachwytem lustrując, przeszedł od razu do rzeczy. – Umiłujesz mnie, gdy ci zagram na bandurce?

Marta powiodła wilczym spojrzeniem po zabawiających się racach. Zapach chuci i potu wiercił w nozdrzach, drażnił i do poluzowania własnych smyczy skłaniał. Szarpnięciem Mikę do siebie obróciła, ledwo z dziewki zlazł, włosy mu się długie do pleców i ramion kleiły.
– Milos gdzie?
Wysłuchawszy odpowiedzi, przy stole zaległa. Jednym uchem szczebiotu Salome słuchała i Popielskiego, co uderzać w koperczaki do Żydówki nie przestawał. Za poczęstunek podziękowała, teraz wszystkim dziewkom chuć w żyłach płynęła. To potrafiło zmysły na chwilę zapętlić, a ona chciała mieć umysł jasny. Giacoma za to bez ociągania skierowała do zaoferowanej komnatki. Dyspozycje ludziom wydawszy, podziękowała Toreadorce, ale zamiast się położyć, zaczęła dreptać niespokojnie w korytarzu.


Marta czuła, że nadal capi wódką jak ostatni moczymorda. We włosach miała szklany pył. Pod pachą koński pled, a w dłoniach międliła zawzięcie wielce wyrafinowane narzędzie mordu. Ułomek nogi stołowej z drewna ciemnego, rzeźbioną w liście winorośli i inkrustowaną, a zakończoną ostro ściętym szpicem. W sam raz dla Małgorzaty. Musiała tylko pamiętać, żeby przed użyciem unurzać go w miejskim rynsztoku. Oto i kondycji Patrycjuszy przedstawienie. Wytwornie, wyrafinowanie i drogo, ale żadna woda różana nie ukryje smrodu gnojówki.

Giacomo zniknął już za drzwiami komnatki, której im Salome użyczyła. Ciekawe, czy zdawał sobie sprawę, że też Marcie cuchnie gnojówką... zapewne wiedział, baczny obserwator.
Gdzieś z głównej sali dobiegało brzdąkanie bandurki i piętrowe komplementy, idiotycznie startestamentowe. Popielski nie zamierzał odpuścić urodziwej Rzemieślniczce nawet mimo bliskiego świtu, adorował ją głośno a kwieciście. A dopóki to robił... Salome nie mogła robić niczego innego jak opędzać się lub przyjmować względy.

Marta zaś krążyła po wąskim korytarzyku jak wilk w paści. Racowie pilnujący drzwi, za którymi Węgier złożył głowę na spoczynek schodzili jej z drogi za każdym razem, gdy przeciskała się obok. Czwarty raz się Miki zapytała, jakie polecenia Milos dla nich miał i czy aby na pewno na noc następną chciał tu zostać. Czwarty raz uzyskawszy tę samą odpowiedź, tak samo była niepocieszona jak za pierwszym razem. Córka boga i ostatni walczący wódz Jaćwieży, szeryf Krakowa – niemalże. Bez patrycjuszowskich sztuczek skłoniła pijaną szlachtę, by się bratali z heretykiem, którego chcieli tłuc i w rynsztoku taplać. A teraz dreptała w miejscu jak chłopka ugniatająca w beczce kapustę, gryzła paznokieć kciuka i nie miała odwagi zapukać do drzwi.

Wreszcie przystanęła, tak samo spięta jak dwaj racowie. Ona się na drzwi gapiła nieprzytomnie, oni na kołek w jej rękach. I wreszcie z wytwornego narzędzia zrobiła użytek. Zawaliła nim w odrzwia między podgolonymi głowami raców. Z komnatki plaskanie bosych stóp dobiegło i Zach się objawił. Nagi całkiem, kocem tylko obkręcony. I nie wydawał się zachwycony jej inwazją.
– Bierz łóżko. – Sam ułożył się na podłodze pod ścianą i nakrył szczelnie kocem.
– Mam pokój – odparła Marta drewnianym jak kołek głosem i nie ruszyła się z progu. Bo iście pokój miała, ale wolała ten. Gdzie zdaje się, nie była ani wyczekiwana, ani mile widziana. – Przyszłam zobaczyć, czy w porządku wszystko.
Nic nie było w porządku, ale i tak zamknęła drzwi. Oparła się o nie czołem, palcami przebiegła po drewnie, sęk po ściętej lata temu gałęzi obwiodła.
– Marta, wróć się – polecił Węgier doniosłym głosem, gdy zdał sobie sprawę, że ona ciągle tkwi pod drzwiami.
Wyjęła ogarek ze świecznika obok, z ociąganiem drzwi pchnęła. Te skrzypnęły i Gangrelka wsunęła się do środka, świeczkę w jednej ręce ze swym nowym kołeczkiem, o wiele mniejszym, ale i o wiele ładniejszym niż poprzedni trzymając. Przycupnęła przy samym wejściu, plecami w ścianę się wbiła. Świeczkę ustawiła na ziemi i zaczęła oglądać nową zabawkę, żeby Węgra nie oglądać.
– Jak wam poszło z Olgą? – odrzucił koc i usiadł na podłodze.
– Nieźle chyba – oceniła w podłogę z powątpiewaniem. – Z ghulem kniaziowym to bardzo dobrze – podrapała deski kołkiem i dla odmiany zaczęła wgapiać się w łóżko. Duże łóżko, solidne i wygodne chyba. Nie leżała na takim od lat. – On już Giacoma najlepszy druh…
– A jak sobie klecha jego przyjaźń zapewnił? – Zach uniósł brew w najszczerszym zainteresowaniu.
– Nie odzywał się, gdym pastwiła się – poinformowała Marta płasko. – A potem poliki grzecznie do całowania wystawiał. Całej karczmie. Ta Salome. Miła tobie?
– Defensywna. Wylewna bardziej niż się spodziewałem. Próżna. Ostrożna – odarł wymijajaco. – Rozczarowana, że Olga jej robi konkurencję.
– Źle być tą drugą – oceniła jadowicie – Jak mniemam.
Znalazła sobie nowe zajęcie i szpic kołka zaczęła nad płomieniem świecy opalać. Swąd spalenizny ją deczko ożywił i rozruszał. – Ale czy widoki na coś prócz wylewnej gościnności widzisz?
– Wylewna była w rozmowie. Odpowiadała na moje pytania choć nie musiała. Za gościnność zapłaciłem. Może poza posiłkiem, ten był aktem dobrej woli. Czy coś będzie? Trudno rzec. Trochę za bardzo naciskałem na jej współpracę, musiałem odpuścić, żeby jej nie zrazić. Żydzi trzymają neutralność. Wygodnie im z nią i niełatwo ich przekonać do zmian.
– A chcesz ją przekonać? – Opalony kołek został poddany pucowaniu chustką wyciągniętą z rękawa.
– Nie do tego zmierzamy? By sobie zjednać jak najwięcej sojuszników przed walką? – zapytał, ale nie czekając na jej odpowiedź dodał. – Nie. Nie za wszelką cenę.
Popatrzyła na niego po raz pierwszy. Krzywo i z urazą.
– Cena musi być odpowiednia.
Podniosła się i podeszła sztywno, by się nad nim nachylić równie sztywno, wpół zgięta, ustami przy uchu.
– Stiopa ją szantażuje. Dziewki wymusza. Kto wie, co jeszcze. Na ten miesiączek mu się już skończyły. Dowiedz się, kiedy się go spodziewa.
– Szantażuje? Ciekawe, czym ją trzyma w szachu – uniósl na nią oczy. – Jutro możemy spytać. Bo tu zostajecie? Z księdzem?
Pokiwała głową.
– Wiem coś… – mruknęła, a potem bezgłośnie wyszeptała imię Małgorzaty, z palącym wzrokiem i uwagą ponadzwyczajną.
Zmarszczył brwi zaskoczony jej zachowaniem.
– Powiedz.
Pokręciła głową, wskazała na ściany i złożoną dłoń przytknęła do ucha.
– Wylewna.
Skinął niechętnie.
– Wobec tego później – wyszeptał a głośniej dodał. – Gdzie Giacomo?
– Położyć mu się kazałam na spoczynek od razu. Coby gości Żydówce nie straszył. – Wyprostowała się pomału. – Ja też... pójdę już.

Odwróciła się, by do drzwi się potoczyć. Ręce i nogi już jej sztywniały niemiło, ale jeszcze liczyła, że się Milosowi zdanie i nastrój odmieni i gdy trupi, dniowy zamróz przyjdzie, zamknie oczy w miejscu, które sobie na schronienie obrała.
– Wydajecie się zżyci – wypalił do jej pleców. – Miły tobie?
– Potrzebny – odparła sucho. – Myślała ja, że tobie też. Sprawdziłam w końcu. Lecz on – odwróciła się, by skroń Węgra palcami musnąć – nie potrafi.
– Ani Wilhelm. Może Francuz? Olga?
– Ona tak. On nie wiem – pogładziła go po policzku. – O niej później.
– Ze Swartką – zmienił temat – poczyniłaś podług planów?
– Zaczęłam – mruknęła.
– Tedy nie kończ.
Zamrugała zaskoczona.
– Kiedy… czemu?
– Czy żona łazi do cudzych chat rozrywki szukać? – trąciło pretensją.
– Rozrywki? Żona? – trąciło głębokim niezrozumieniem. Marta potarła twarz, z włosów pył szklany się osypał i buchnęło wódczaną wonią. – Ja to chyba już muszę… przed świtem zawszem głupsza. Jak po śnie zimowym.
– Idź – walnął się na ziemię, plecami do drzwi obrócił. – Pomyśl tylko, czy może z klechą też nie warto się płynami wymienić. By go chronić przed kniaziami, ma się psia mać, rozumieć.
Przysiadła z wahaniem obok na podłodze, w kucki, rękoma kolana oplotła.
– Ty nie chcesz – oznajmiła wolno – żebym ja podległych po krwi miała. Ghuli też mnie zabronisz? Będę musiała ich zabić. Spić.
– Podległych wolno – jego głos zabrzmiał znów spokojnie. – Niczego ci nie zabraniam. Ale jak twoja krew będzie smakowała innym Kainitom to jej nie przełknę.
– Ty się dzielić nie chcesz – skonstatowała. – Gdy jam się dzielić zmuszona. Wielce… sprawiedliwie. Ech, nieważne. Ona, ten raz jeden. Ty. I ojciec, kiedyś… – skrzywiła się. – Tyle – podniosła się sztywno.
– Nie chcę ci narzucać woli – nadal na nią nie patrzył. – Ale krew, gdy się daje i bierze, to zawsze wiele znaczy. Swartka znaczy dla ciebie wiele? Nie pojmuję tego i dlatego gniew to we mnie wznieca.
– Mogłaby, lecz nie będzie, więc mówić nie ma o czym. Krew ważna… z krwią oddajesz skrawek duszy. Jeśli nie dostaniesz innego w zamian, słabniesz. Dusza ci więdnie. Dlatego ghule trzeba spijać. Jeśli bliskie śmierci. Dlatego…– wymamrotała coś pod nosem niezrozumiale.
– Świt blisko – przerwał jej. – Zostawmy to. Masz inne widzenie na sprawę niż ja. Rób, co musisz. Nie mam prawa cię zmieniać.
– Sa póśno – wysepleniła, walcząc z sennością. Poddała się i do drzwi powlokła. Schyliła się, by kołek podnieść, ale sztywniejącymi palcami ani w niego utrafić, ani pochwycić nie mogła. Zostawiła go obok dopalającej się świeczki i poczłapała korytarzykiem żydowskiego zamtuza, by zakończyć tę noc pełną wrażeń kładąc się spać obok niewłaściwego Patrycjusza.

Z hukiem zatrzasnęła drzwi i opuściła zasuwę, by zaraz potem zwalić się na podłogę bezwładnie i ciężko jak trup, który nie dostąpił łaski spokrewnienia. Giacomo leżał na łożu na wznak niczym nieboszczyk na marach. Choć się poruszył, gdy weszła, rozumnie skorzystał z prawa do zachowania milczenia.

Ostatkiem sił i przytomności wierzgnęła, by przyjąć wygodniejszą pozycję, zwinęła się w kłębek. Żona? Może i żona. Czwarta albo i piąta. Odesłana do komórki, psiamać, by spała z heretyckim klechą.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 11-07-2016 o 12:47.
Asenat jest offline  
Stary 11-07-2016, 14:31   #87
 
Aisu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skał
Zofia & Haszko.


- … Naprawdę Panie Borucki… Nie musicie mi towarzyszyć do samych drzwi…
Przez całą drogę próbowała przekonać Boruckiego, że jego obecność nie jest wcale potrzebna, i że nic jej nie grozi. Zabieranie czterech zbrojnych na spotkanie z Panem Haszko było grubą przesadą – co on sobie pomyśli jak ich zobaczy u bram? Że przyszli go okraść? Siła zakołkować i na słońcu zostawić?
Ale wszystko na próżno. Ile by nie błagała, jak rozpaczliwie by nie prosiła, stary Ghul się uparł, i ani myślał zawrócić. Było to… Frustrujące.
Nie bała się Pana Haszko. Nawet jeżeli klasztor wyglądał ponuro, panująca dookoła cisza była przytłaczająca, a zamieszkujący go mnich miał być rzekomo szaleńcem. Ona wiedziała lepiej. To nie było żadne szaleństwo, żadne opętanie. To była po prostu jeszcze jedna klątwa jaką wampiry musiały dzierżyć na swoich barkach.
Już dawno poprzysięgła sobie, że jak straszna nie wydawałaby się klątwa Malkawa, to zawsze będzie się starała spojrzeć poza nią - i zobaczyć człowieka który krył się pod dziedzictwem Kaina.
Jej postanowienie trochę osłabło, gdy usłyszała dziewczęcy pisk, i tak jak wszyscy sięgnęła do pasa. Zaraz jednak odetchnęła z ulga, gdy zobaczyła rozchichotaną twarz dziewczynki. To była zwykła zabawa… Tylko dlaczego Borucki z Górką ruszyli za nią z mieczem?!
– Eh?! – –zamrugała gwałtownie, niedowierzając własnym oczom. - Panie Borucki, co pan wyprawia!! Niech pan natychmiast- wywód przerwał jej wylatujący przez okno Górka. Stary weteran rąbnął o ziemie, grzechocząc zbroją.
– E? Panie Górka, czy nic Panu nie jest?! – spojrzała w jego stronę zatroskana i zeskoczyła z konia by mu pomóc. Mężczyzna podniósł się do góry i odburknął coś co brzmiało podejrzanie jak „A jak myślisz głupia cipo…” I prawdopodobnie oznaczało że tylko się potłukł. - … To dobrze. – odetchnęła.

… sługi czarowników! Chodzące trupy!
Wywodu mnicha wysłuchała trochę skołowana… „Mała zagłada”? … To chyba lekka przesada… „Drobiutki Aniołek”… Ej, nie była wcale taka niska…
- Prawdę prawiła Jasnorzewska. To szaleniec bardziej szalony niż inni jego rodzaju.- syknął gniewnie trzymający szable Borutek, wyrywając ją z zamyślenia.
Tego było już za wiele.
– Panie Borucki!! – wybuchnęła gwałtownie. W dwa kroki znalazła się przy nim i jednym ruchem wyrwała mu miecz z dłoni. – Co w imię przenajświętszej Maryi Pan wyprawia!! Zachowuje się pan jak zwykły zbój! – trzasnęła gniewnie szablą o ziemie. – Na śmierć Pan musiał wystraszyć tą biedną dziewczynkę, goniąc za nią z szablą, a teraz jeszcze wygraża Pan Panu Haszko, tylko za to że bronił swojego gościa! Co Pan sobie myśli!
Całą się trzęsła ze złości, a siedzący na koniach Żochowski z Felińskim roztropnie zdecydowali się schować swoją stal.
– Natychmiast pójdzie Pan przeprosić tą biedną dziewczynę! I Pan Górka także! – krzyknęła na drugiego mężczyznę, po czym odwrócił się do Malkawa.
– A co do Pana…

– Jest mi tak bardzo, bardzo przykro za to wszystko! – pisnęła głośno, splatając błagalnie dłonie. – Naprawdę, naprawdę przepraszam za swoich ludzi. Nie chcieliśmy sprawiać Panu problemu, ani przestraszyć Pana gościa! – zgięła się w pół – Proszę wybaczyć Panu Boruckiemu i Panu Górce! Bardzo się o mnie troszczą i zadziałali bez namysłu!
-Zbliżają się… krzyżackie ptaki… z żelaza całe, wyjąc spadają z nieba i upuszczając swe jaja, które wybuchają ogniem… zabijają…. zbliżają się.- odpowiedział Haszko spoglądając w niebo i zapominając o całym świecie, podczas gdy Borucki rzeczywiście ruszył wraz Górką przeprosić dziewczynę. Sam Malkavianin wydawał się obojętny na jej słowa. Przejęty tym co widział, skulił się na moment i zawrócił do klasztoru.- I odlatują… Wracaj do domu, do Ulm.. wracaj, porzuć wszystko i wracaj. Nie masz sił na zło, które jest w tej ziemi. Ono cię pochłonie.-
– Krzyżackie ptaki? Co Pan ma- zaczęła, ale po chwili przerwała. Pytanie Malkawiana o znaczenie jego słów nie miało sens – jego zdaniem to, co właśnie powiedział było przecież jasne i klarowne. Jego słowa wzbudziły w niej jednak niepokój, nie mogła więc się powstrzymać. - … Czy to znaczy że jesteśmy w niebezpieczeństwie, Panie Haszko? – ruszyła pośpieszenie za mnichem. - Ja i moi towarzysze? Ludzie Smoleńska? … I Pan?
- Oni są wszędzie… na tej przeklętej ziemi…-zaśmiał się chrapliwie.-Cienie… przerażające, strzelające w tył głowy nad grobem. Krew przelana na południu przemieni się w rzekę zemsty, ale zło… zostanie tu… a wy… my… śmierć przyjdzie po tym jak upadną ostatni skrzydlaci rycerze na tej ziemi. Gdy czerwona gwiazda zabłyśnie na wschodzie. Chcesz znać… przyszłość swą. Ona jest martwa, jak ci co idą za tobą i ci, za którymi ty idziesz.-
- …. To… Jak… Czyli. – Skrzydlaci Rycerze? Czerwona gwiazda? Nic z tego nie pojmowała. Ale jedno rozumiała. - … Martwa jak ci co idą za mną. – spojrzała za siebie. Feliński łypał wzrokiem na wampira, z Żochowski z trudem próbował opanować konia. Dwóch z jedenastu których wyruszyło. I z dziewięciu którzy zostali. - … Czy to znaczy że powinni wrócić? Czy to ich ocali?
- Nic nie ocali tych robaczywych jabłek. Nic…- odparł Haszko znikając w mroku rzucanym przez cienie klasztornych murów.-Bestie ślepe… bestie się zagryzą… na co… po co… korona trędowatych? Przeklęta ziemia nie potrzebuje wiecznych strażników.-
Korona trędowatych? Że niby nosferatu? Eeeee, nie chyba nie o to mu chodziło…
– Nie zależy mi na żadnej koronie! – zawołała, stając w progu. - … Po prostu… Mam nadzieje naleźć dla siebie dom...
Nie weszła do klasztoru. Nie została zaproszona, i nie była pewna czy nie uraziłaby tym Malkawa. cholera… Obiecała sobie że uzyska dla Koenitza jego poparcie… A na razie nie potrafiła nawet zdobyć jego uwagi.
– Przyjadę w odwiedziny za parę dni! … Jeżeli nie ma Pan nic przeciwko! Upiekę ciasto! – palnęła bez myślenia. Ciasto?! Żadne z nich od wieków nie miało w ustach nic co by nie zamieniłoby się w popiół. - … Dla Pana gości! – próbowała ratować sytuacje.
Nie otrzymała odpowiedzi… od razu. Nie otrzymała odpowiedzi od Haszko. Za to Borutek podszedł do niej i rzekł.- Wedle tego co się dowiedziałem, szlachta płaci srebrem za proroctwa, chłopi inwentarzem, a czasem krwią. Młode dziewczęta lubi.-
Dziewczyna zawiesiła głowę. Nie była do końca pewna czy to była to jej najbardziej spektakularna porażka od wyruszenia z Krakowa… Właściwie nie, na pewno to było numerem jeden. Pierwszy dzień w smoleńsku i już nawaliła. Fantastycznie.
- … Będę teraz szlachcianką, tak? – mruknęła pod nosem i poklepała mieszek. Ten zabrzęczał żałośnie. - … Ile macie przy sobie?
-Niewiele… ale baba mówiła, że tu w okolicy jest wioska. Można by kurę capn... kupić.- zaproponował Borutek.
- … Zróbcie tak. Znaczy kupcie jedną. – rzuciła Boruckiemu mieszek i skierowała się do swojego konia. - … Sama znajdę drogę powrotną.
- I mamy mu podrzucić ją?- zapytał szlachcic podejrzliwie patrząc na ruiny klasztoru.
Wampirzyca zawahała się, a jej spojrzenie przeszło po zgromadzonych szlachcicach.
Potem przypomniała sobie jak Borucki z Górką rzucili się na dziewczynę, i jej wzrok zhardział.
- … Zapukajcie tym razem. – odparła odwracając głowę. – Albo zostawcie ją w progu. Pan Haszko jest Malkavem, nie potworem… A Pan Feliński i Pan Żochowski mogą mi towarzyszyć, jeżeli chcą.
- Nie twierdzę, iż jest potworem dlatego że jest Malklavem…- stwierdził Borucki spokojnie.-Ino że może być groźny… zwłaszcza dla obcych.-
– A myślisz że dlaczego nie chciałam żebyście ze mną jechali!
Tym razem nawet nie spojrzała na Boruckiego. Zamiast tego wsiadła na konia i skierowała go w stronę posiadłości Honoraty.
- … Rób Pan co chcesz. I tak nigdy Pana nie obchodziło moje zdanie.
-Za przeproszeniem panienki… ale zdanie panienki mnie zawsze obchodziło. Acz niekoniecznie zawsze się z nim zgadzałem.- a Borutek znów odwracał kota ogonem krzycząc za nią.
‘ Kłamstwa. ‘ przeszło Zosi przez myśli, ale nic już nie odpowiedziała.

***

Jechali w milczeniu. Zofia nie paliła się do rozmowy, a Feliński z Żochowskim mieli dość oleju w głowie by w konflikt panienki z Borucki się nie mieszać.
Zofia… Szybko pożałowała swojej decyzji. Nachalność Boruckiego i jego karygodne zachowanie sprawiło że była ostrzejsza niż chciała. A przecież miał rację. Pan Haszko był niebezpieczny. Był w końcu wampirem. Wszystkie wampiry były niebezpieczne. Kiedy przychodziło do kontaktów z Kaintami, to nie oni chronili ją, a ona ich. Zrozumiała to podczas walki z wilkołakami. I pan Borucki też musiał to rozumieć.
… Dlatego nie zawróciła, mimo że bała się o to czy nic im się nie stanie. Pan Borucki cały czas powtarzał że jedzie z nią dla jej bezpieczeństwa. A było to bezczelne kłamstwo.
Musiało być.
Powód musiał być inny. A jedyny jaki przychodził jej do głowy, to że nie ufał jej że sobie poradzi w rozmowach z Malkawem.
… Pewnie nie powinna się temu dziwić. W końcu ich spotkanie nie poszło zbyt dobrze.
I może nie powinna oczekiwać niczego innego. To nie byli przecież „jej” ludzie. To byli ludzie księcia Szafrańca. Podróżowali z nią tylko dlatego że tak było wygodniej organizacyjnie.
… A jednak bolało ją to.


Zofia & koenitz

Zofia czuła się okropnie. Nie tylko nie udało jej się pozyskać poparcia Malkawa, ale też potraktowała Pan Boruckiego i Pana Górkę jak najgorszych zbirów. Fakt, może i zareagowali niewłaściwie, sięgając tak szybko po broń… Ale byli tylko ludźmi. Spotkanie z Malkawem było dla nich dużo niebezpieczniejsze niż dla niej.
… Nie chciała o tym myśleć. Najchętniej to by się zwinęła w kłębek i przespała tak do następnej niedzieli. Nie żeby to w czymś pomogło, ale może poczułaby się lepiej.
Zamiast tego poszła poinformować Wilhelma o swojej porażce. Ukrywanie się z tym tylko pogorszyłoby sprawę.
- … Um, czy Lord Konitz wrócił już ze Smoleńska? – zapytała stojących przy drzwiach strażników.
-Jeszcze nie…- zaczął strażnik, ale nagły hałas na zewnątrz i pokrzykiwania Koenitza świadczyły, że Ventrue właśnie powrócił.
– E? – Zofia natychmiast strzeliła oczami w stronę z której podchodził Koenitz. Świetnie. Co jeżeli jego wyprawa też nie poszła za dobrze? Pewnie będzie w złym humorze – a ona tylko doda mu zamartwień.
- … M-może powinnam przyjść później…. Aha,ha-ha…
Nie zdążyła jednak uciec, bo rycerz wszedł stanowczym krokiem do środka kierując się ku swym komnatom. Jakiekolwiek mu w mieście poszło, dla Zofii miał uśmiech. Jego spojrzenie zresztą wędrowało po dziewczynie z wyraźnym zachwytem.-Wyglądasz uroczo, można by cię schrupać panieneczko… ach gdzie moje maniery.
Skłonił się przed nią dworsko i pochwyciwszy dłoń pocałował delikatnie.
Zofia zamrugała zaskoczona i spojrzała na swoje ubrania. Nadal miała na sobie wybraną wczoraj sukieneczkę. Zapomniała o tym. Normalnie pojechałaby w skórzni, ale tą Krasicki zabrał do Smoleńska by ją naprawiono.
– O-oh, to… – wampirzyca spłonęła rumieńcem i zaczęła wiercić się zawstydzona, uciekając wzrokiem na boki byle tylko nie patrzeć Wilhemowi w oczy. – N-nic t-takiego, t-takie tam sz-szmaty. – chwila, czy nie obraziła właśnie Pani Honoraty?! – Z-znaczy, nie! T-to w prezencie od P-pani Jasnorzewskiej… B-Bardzo jestem j-jej wdzięczna... C-ciesze się że się p-panu Lordowi p-podobają…
- Śliczna suknia na uroczej osóbce. Jak mogło mi się to nie spodobać ? - jak na złość nie wypuścił dłoni dziewczyny, tylko prowadząc ją do środka mówił.-Skoro już tu jesteś to raczysz spocząć ze mną? Świt się zbliża, a mnie by się serce krajało gdybym wiedział iż gnałaś pospiesznie do swego leża z mego powodu.-
– E-e? Spocząć? – skołowana wampirzyca pozwoliła się wciągnąć do środka, nie stawiając oporu. Co Lord Koenitz miał na myś-
Zaczerwieniła się jak burak.
- Spocząć przy mnie na łożu, na cały dzionek.- stwierdził z uśmiechem Wilhelm i dodał.-I nie masz się co tak peszyć waćpanno. Nasza kondycyja wyklucza nastawanie na twoją cześć. Po prostu będę czuł się lepiej wiedząc, że pod moją opieką jesteś.-
– Lordzie Koenitz! To jest-!
Jego dłoń była zimna. Oczywiście że tak. Jej z pewnością też taka była. Była przecież wampirem. Matka zawsze ostrzegała ją przed mężczyznami próbującymi skraść jej „Niewinności”, nawet jeżeli wtedy nie wiedziała co miała na myśli.
A teraz, była wampirem. Jaką „niewinność” można było jej skraść?
– M-mimo wszystko… – kontynuowała przygaszonym tonem. - … T-to… Nie jest właściwie, żeby dziewczyna z mężczyzną… Spędzali sami noc… Dzień… W jednym łóżku…
-Dla śmiertelnych to jest niewłaściwe, a my już nimi nie jesteśmy. Ale jeśli ci zależy… mogę spać na podłodze, gdy ty na łożu będziesz wypoczywać.- nie puścił jej, nie wydawał się zaskoczony jej wybuchem. Co najwyżej rozbawiony jej argumentacją.-Wtedy będziesz mogła czuć się… że twoja cnota jest bezpieczna. A teraz…- gdy dotarli do jego komnaty delikatnie usadził ją na swym łożu i przysiadł obok.-Mów co cię trapi tak bardzo, że czekałaś przed moją komnatą.-
– L-Lordzie Koenitz, niech pan n-nie żartuje. – potrzęsła głową na jego sugestie o spaniu na podłodze. – I…- – ponownie uciekła wzrokiem. - … Rozmawiałam z panem Haszko, i… Nasza… rozmowa… Nie poszła… Zbyt dobrze. – podsumowała cicho.
-Honorata uprzedzała że nawet jak na swój klan jest szalony.- przypomniał Wilhelm i zdjąwszy rękawicę dodał.-Nie żartuję. Spanie na twardym podłożu nie jest dla mnie problemem. Zresztą i tak sypiam w zbroi… zawsze gotów.
Po czym pogłaskał Zofię po włosach.
– Mimo to… – zacisnęła pięści. – Naprawdę, naprawdę chciałam go przekonać do Pana osoby, Lordzie Koenitz! – odparła z ferworem, po raz pierwszy podnosząc wzrok na Venture. – Pokazać mu że przybyliśmy z dobrymi intencjami. – przygasła. – Ale Pan Haszko nie chciał słuchać. Powiedział… Że śmierć kroczy przede mną i za mną… I że ta ziemia jest przeklęta… Przesiąknięta złem… I że nie będziemy wstanie powstrzymać zagłady, która nadchodzi.
Nie była pewna czy dokładnie takie słowa padły z ust Malkawa, ale nie bardzo potrafiła nadążyć za przepowiedniami które składał.
- Nie liczyłem na to że ci się uda. Po prawdzie wątpię w olśniewające sukcesy kogokolwiek z nas.- odparł ciepłym tonem Ventrue od czasu do czasu głaszcząc Kainitkę po włosach.-To dopiero pierwsza noc w Smoleńsku. Z czasem pójdzie ci lepiej z tym Haszko… nie martw się.-
Wampirzyca przytaknęła zdeterminowana. Ani myślała poddawać się po pierwszej próbie.
… Dotyk Wilhelma był miły. Przypominał jej jak jej ojciec zwykł głaskać ją po głowie. Zawsze marudził że długie włosy będą jej się plątać w gałęziach, ale ani razu nie kazał jej ich ściąć.
– C-czy Pan udało się odnieść sukces, Lordzie Koenitz?
- Poznałem miejscowe wampiry… no.. i tyle. Wymieniliśmy parę uwag.- stwierdził z przekąsem Koenitz.-Torreadorzy smoleńscy są z pewnością zastraszeni przez Miszkę.-
– … Dlaczego? – zapytała zmartwiona. – Czy Pan Miszka jest okrutnikiem?
- Raptusem… tym z pewnością.- mruknął Koenitz i ujął podbródek Zofii przyglądając się jej twarzyczce.- To zbrodnia, że nie dano ci rozkwitnąć kwiatuszku.-
Zbrodnia? ”Może”, pomyślała wciągając nerwowo powietrze i zapominając je wypuścić. Może i była to zbrodnia. Na zawsze przeklęta pokutować za grzechy, które popełnił mężczyzna którego nigdy nie znała. Przeklęta na wieczność. Zawieszona w czasie. Nigdy się nie zestarzeje. Nigdy nie dorośnie. Nigdy nie założy rodziny. Nigdy nie będzie miała dzieci.
Starała się nie myśleć o tym zbyt często. Była, kim była. Taka była wola Boża. Ale teraz…
…Lord Koenitz zasługiwał na damę. Prawdziwą damę, w drogiej sukni, z wdziękiem by zauroczyć gości, ciętym dowcipem by uciszyć wrogów, i mądra radą by zawsze wspierać swojego męża. Kogoś godnego księcia. Nie na… Nią. Dziewczynkę z lasu która ledwo przekroczyła próg dorosłości.
- … Przepraszam. – wymamrotała, uciekając wzrokiem.
- Nie wiem za co chcesz mnie przepraszać.- Wilhelm nachylił się i cmoknął ją czule w policzek.- A teraz połóż się i wypocznij. Świt się zbliża… czas nam spać pójść.
– Nie powinnam… – odparła, podnosząc się z łóżka, cała się rumieniąc.
-Śpij już.. nie każ mi cię ciałem do łóżka dociskać. Nie zdołasz wrócić już do siebie.- rzekł rycerz kładąc się u nóg jej łoża.-Zresztą rycerz winien tak czuwać przy swej damie.-
– E? – spojrzała z niedowierzaniem na kładącego się wampira. – Lordzie Koenitz, niech Pan nawet tak nie żartuje! To nie jest… Eh? Naprawdę jest tak późno? – straciła poczucie czasu.
-Nie żartuję. Świta. Połóż się już. - rzekł stanowczo Wilhelm sam już leżąc obok łóżka i przymykając oczy.-Połóż się... proszę.-
Dziewczyna rozejrzała się rozpaczliwie, szukając ratunku.
Ale żadna pomoc nie nadeszła.
Zawiesiła głowę pokonana. Lord Koenitz mówił przecież, że poczuje się lepiej mając w okolicy… Nawet jeżeli nie rozumiała dlaczego, a on nie chciała zdradzić powodu. Okrutne z jej strony było zmuszać go do tak dalekich kroków, w tak drobnej sprawie.
Dlatego posłusznie zdjęła trzewiki, i usiadła na skraju łózka.
- … Nie powinien Pan spać na podłodze we własnym pokoju, Lordzie Koenitz.
- Nie przeszkadza mi to. A ty źle byś się czuła, gdybym leżał obok. Nawet jeśli w zbroi.- wymruczał Wilhelm.
- … Będę się czuła jeszcze gorzej, jeżeli będzie Pan spał na podłodze. – odparła cicho, ale zdecydowanie.
Wilhelm wstał usiadł na łożu, delikatnie popchnął Zofię do pozycji leżącej i kładąc dłoń na jej brzuchu stanowczo acz delikatnie przytrzymywał ją na nim.
-Już lepiej? Zrelaksuj się i zamknij oczy. To tylko wspólny odpoczynek. Nic nieprzyzwoitego.- wymruczał zamykając oczy.
Wampirzyca przytaknęła bez słowa, i przymknęła oczy.
Przez chwilę, w pokoju dało się słyszeć tylko miarowy, sztuczny oddech wampirzycy. Wilhelm leżał również cicho pogrążający się w dziennej niemocy. Jego dłoń nie poruszała się, leżąc grzecznie powyżej jej łona.
Ale Zofia… Nie mogła zasnąć. Były słowa, które cisnęły jej się na usta, i które musiała wypowiedzieć.
– Chciałam tylko powiedzieć że… – zaczęła cicho, nie otwierając oczu. - Naprawdę wierzę, że będzie Pan sprawiedliwym Księciem… Nie, raczej… Chce wierzyć, że tak będzie. – poprawiła się. - Że jest Pan dobrym człowiekiem, i będzie dobrym władcą. Mimo że znam Pana krótko. I nauczyłam się, że i ludzie i wampiry częstą ukrywają diabła po maską pozornej dobroci… Ale mimo to… Mimo tego, uznałam że Panu zaufam. I chciałam powiedzieć, że… Chciałabym, żeby pewnego dnia i Pan mi zaufał. Nie wiem… Nie wiem dlaczego nigdy nie sciąga Pan zbroji. I Nie będę nalegać, by Pan to zrobił. Ale… Chce żeby Pan wiedział, Lordzie Koenitz… że jeżeli został pan w jakiś sposób oszpecony… To obiecuje że nigdy nie będę tym obrzydzona… Jeżeli zbroja chowa to coś… Złego, to obiecuje że nie będę Pana osądzać… A jeżeli naprawdę boi się Pan że coś może się Panu stać, to mam nadzieje… Że kiedyś nie będzie się Pan tak przy mnie czuł.
- To zbroja… chroni mnie przed ciosami. Nie ma co przypisywać jej większego znaczenia.- mruknął Wilhelm cicho.-I ufam ci. Jesteśmy wszak razem tutaj, tylko ty i… ja.
Mówienie mu obecnie przychodziło z trudem, gdy budziło się słońce, odwieczny ich wróg.
Zofia nie odpowiedziała. Zbroja może i broniła przed ciosami, ale teraz… Każdy kto chciałby ich skrzywdzić, musiałby tylko zburzyć ściankę. Słońce dokonałoby reszty.
Cokolwiek skrywała ta stal, musiało być dla Koenitza istotne. Obiecała sobie że nie będzie więcej naciskać.
- … Postaram się być godna tego zaufania. – wyszeptała zamiast tego, i pozwoliła Koenitzowi zapaść w letarg.


...Sama zachowała przytomność trochę dłużej. Nie potrafiła zasnąć. Było coś… Niewłaściwego w całej tej scenie. Może w tym, że Kainici czy nie, mężczyzna z kobietą nie powinni spać w jednym łożu bez ślubu. Może w sposobie w jaki Koenitz spał z ręka na jej łonie. Jakby chciał w ten sposób oznajmić że należało do niego. … Nie potrafiła się zdecydować czy było to przyjemne uczucie czy jednak nie. Czy był to typowy zwyczaj między Lordami i ich Damami?
… Ostatecznie przesunęła się odrobinę, i wplotła swoje palca w dłoń Koenitza, nie zabierając jej jednak.
I w takiej pozycji zasnęła.
 
__________________
"I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be."
Aisu jest offline  
Stary 15-07-2016, 18:54   #88
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Dzień był parny i wesoły dla śmiertelnych. Dla zatopionych w mroku Kainitów był niedostępny. Niektórym z nich przynosił mroczne i nieprzyjemne sny, a może wspomnienia? A może proroctwa?


Upiorne w każdym razie…
Jaksa znalazł się na pobojowisku… pomiędzy trupami swych ludzi i wilkołaków. Wszyscy Bożogrobcy leżeli… a martwe likantropy miały tatarskie rysy. Na ty polu bitwy, dwie bestie toczyły bój… Naga sarnai porośnięta futrem rzucała się z pazurami na nagą Martę. Obie gangrelki miały dodatki na swym ciele których raczej wampiry mieć nie powinny. Sarnai zakrzywione rogi, a Marta łabędzie skrzydła wyrastające z pleców. Niewiele z tych skrzydeł jednak jej przyszło skoro zmagała się sczepiona z Sarnai próbującą rozerwać jej gardło. Zresztą sama Marta nie pozostawała jej dłużna próbując zrobić.
Jaksa zaś nie mógł zrobić nic. Jego nogi leżały oderwane obok niego, siły ustępowały wraz z krwią. On sam zaś leżał pod drzewem… wśród szelestu jego liści słyszał ruch. Coś próbowało się oderwać od pnia do którego było przybite. Choć Jaksa dojrzeć tego nie mógł, to słyszał głos… ni to kobiecy ni męski. Zbyt nieziemski by mogł pochodzić z ludzkiego gardła. Czuł też zapach krwi. To właśnie anielski ichor był przyczyną tej jatki. One nie były go godne, każda z innego powodu. Wiedział o tym.
- Musisz mnie odnaleźć… Tylko prawdziwy wyznawcy są mnie godni.- szeptał ów cudowny głos. I… te słowa zapamiętał Jaksa po obudzeniu. Pozostałe słowa, które przybity do drzewa anioł wypowiedział, ulotniły się z jego pamięci.



Sen Milosa nie był tak proroczy. Był za to krwawy… znów mordował ludzi w zamku. Przyjaciół, sojuszników, rodzinę, wszystkich. Znów krew rozlana była po podłogach całego zamku.
Ale tym razem na głównym siedzisku w sali tronowej… siedział napotkany w Przeworsku mnich. A sam Zach znalazł się nagle w lochu… u Małgorzaty? Czasami pojawiała się jego matka, czasami znów tron z mnichem siedzącym. Nie zmieniały się jednak tortury, bicze, wypalane ogniem piętno.
Krwawy pocałunek Małgorzaty i jej szept.- Czasami wspomnienia trzeba wypalić ogniem, czasami łatwiej jest je poprawić jeśli są podobne do prawdziwych. Mieszaninę prawdy i półprawd najłatwiej przyjąć syneczku
Czasami to Małgorzata siedziała na tronie, a za nią szereg mężczyzn mniej lub bardziej podobnych do Milosa. Nie znał żadnego z nich, ale… byli jakoś z nim związani, przez Małgorzatę. Czuł to pod skórą.
Tak jak to że był związany jakoś z mnichem, na kolanach którego Małgorzata siedziała.
-Jeśli się wykażesz posłuszeństwem, możemy ci podarować parę dziesięcioleci spokoju. Jeśli nie… sam wiesz, że zdołamy cię ukarać za nieposłuszeństwo.- to były ostatnie słowa które zapamiętał z przemowy owego mnicha. Długiej przerażającej przemowy, którą słyszał w swym śnie… sam nie mogąc się odezwać po tym jak siepacze Małgorzaty wyrwali mu język.



Oczywiście wiedziała, że to niewłaściwe. Sypiać z mężczyzną, bez ślubu! Zofia jednak nie potrafiła jednak zrozumieć czemu niby niewłaściwie. Wszak leżeli bez życia, leżeli w ubraniach. Nic niestosownego się nie stało. Cóż więc takiego niestosownego robili mężczyzna i kobieta razem w łożu?
Zofia poniekąd zgadywała, że… cóż… pewnie się.. ccca… całowali.
Wilhelm tego nie czynił. Nie narzucał się ze swoją obecnością. Nie całował po przebudzeniu.
Był czuły, szarmancki i rycerski aż do bólu.
Zofia nie miała jednak zbyt wiele czasu na rozmyślaniu nad przespanym razem dniem. Tyle się bowiem działo. Wilhelm zwołał na radę, na której oprócz Zofii pojawiła się Honorata, Swartka, Marcel i Jaksa i kilka ghuli i… nikt poza tym.
Jak się okazało Giacomo, Marta i Milos zostali w mieście po nawiązaniu kontaktu z kniaziowym ghulem.
Marta przez swego posłańca wspomniała iż ani Jaksa, ani Sarnai nie zjawili się w mieście toteż… sytuacja wyglądała niepokojąco. Tym razem bowiem Sarnai również nie wspomniała Wilhelmowi o powodach swego oddalenia, a tropiciele wysłani przez Hugona zgubili tatarski ślad. I wrócili z niczym.
Należało się naradzić tym bardziej że Honorata zaproponowała iż urządzi bal dla gości z okazji… przybycia do jej dworu wyczekiwanej od dawna krewniaczki. W której to rolę miała się wcielić Zofia.
- Owszem… przedstawicie się kniaziowi, ale też musicie też pokazać się okolicznym śmiertelnym i przy okazji opowiedzieć bajdy o swej przeszłości i powodach pojawienia się tu w okolicy. Tajemnice budzą ciekawość, a nie bez powodu Camarilla wymaga przestrzegania ma-ska-ra-dy.- przypomniała czarującym uśmiech pani Jasnorzewska.- Bal to doskonała okazja na pokazanie swych masek śmiertelnikom.-


Piskorze… murwy smoleńskie bardzo mu przypominały te rybki. Zwinne, szybkie, szczupłe i śliskie. Ciężko było je ucapić, każdy komplement spływał po nich jak woda i migały się od jego pytań drocząc i śmiejąc się wesoło. Ot, trafiła kosa na kamień. Popielski mógł być łamaczem serc, ale Salome nauczyła swe podopieczne nie dać się łapać na lep jego słówek i spojrzeń. Tutaj macanie zadków kosztowało i nic nie było za darmo. Nawet za ploteczki mości Popielski musiał płacić srebrnymi monetami.
Acz zyski z tego były.
Pracownice Salome wielce ceniły sobie swoją panią i były w niej zakochane… wszystkie. Oczywiście to zakochanie wynikało z tego, że Salome żywiła się swoją trzódką i każde zaproszenie którejś z nich do jej gabinetu oznaczało chwile rozkoszy. A poza tym wampirzyca umiała trzymać spokój w zamtuzie. Jak jeden z szlachciców ostro się zabawił z Rusłaną, to Salome dała jej magiczny nektar który pomógł na jej rany. A sam szlachcic skończył w rynsztoku z wychędożonym tyłkiem. Salome miała spore znajomości wśród śmiertelnych i nieśmiertelnych. I potrafiła załatwić.
Co do kniazia… to Miszka rzadko zjawiał się w mieście, wysyłając czasem swych syneczków. Lecz ci rzadko korzystali z okazji. Co innego Stiopa… wyszczekany i bezczelny ghul kniazia Janikowskiego.
On to lubił pokazać jaki jest ważny… ale jedynie gadając o tym. Salome za jego przychylność przed księciem płaciła mu jedną nocą z wolną akurat dziewką na dwa tygodnie. Stiopa nie był przez murwy specjalnie znienawidzony czy kochany. Ot, klient… ani specjalnie ładny, ani brzydki.” Jeno miał lont przykrótki”. A co to miał znaczyć, tego to Popielski musiał się domyślić.
Dzionek ten zresztą był dla martowego ghula ciekawy. Najpierw zjawił się bowiem sługa Jasnorzewskiej przez Wilhelmowego ghula wysłany, że Sarnai gdzieś pojechała ze swymi ludźmi. I nikt, łącznie z Wilhelmem, nie wie gdzie i po co. Sam ventrue wrócił z miasta zbyt późno, by rozmówić się bardziej. A rankiem Brunon posłał tropicieli śladem Tatarów. Wyniku tych poszukiwań jednakże ów sługa nie znał.
A tuż przed zapadnięciem zmroku zjawił się on.


Paniczyk w bogatym stroju, ani chybi szlachcic. Blady i gładziutki na twarzy… niby chłop, a liczko delikatniutkie że po zmroku i kilku piwach i sam mości Popielski mógłby go przypadkiem ucapić i od tyłu wychędożyć. Oczywiście tylko po pijaku i tylko przez przypadek. Ale że coś takiego w ogóle przyszło biednemu szlachcicowi do głowy, to wina nikogo innego, tylko tego sodomickiego Rzemieślnika z którym wczoraj gadał. Brrr…
Dziewki nie wiedział kto zacz, ale ów szlachciurka chciał pogadać z Salome w ważnej sprawie. I przestrzegały samego Popielskiego i resztę martowych ludzi co by owego paniczyka zostawili w spokoju. Salome nie lubi burd w swoim domu i może zabronić swoim dziewczętom chędożenia z prowodyrami. Groźba która skutecznie studziła zapał każdego z nich. A potem… Salome wydawała się znać owego mężczyznę, bo natychmiast zaprosiła go do swego gabinetu i zabroniła przeszkadzać. A potem...


… Salome zastukała do drzwi, a potem weszła do środka. Gangrelica i dwójka Ventrue właśnie wysłuchiwali relacji posłańca od Jasnorzewskiej. Zniknięcie Sarnai było niewątpliwie kłopotem, ale Tatarka lubiła chadzać własnymi drogami.
- Wybaczcie że przeszkadzam, ale przybył do was posłaniec z ważnymi wieściami.- rzekła enigmatycznie Torreadorka uśmiechając się przepraszająco. Wszak bezczelnie wdarła się na ich naradę. - Czeka u mnie w gabinecie, aż skończycie rozmowy.-
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 23-07-2016, 19:14   #89
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Muzyka

Nie czekała w pobliżu jak zazwyczaj, gdy wstał i wyszedł pokazać się światu i jego nocnym przejawom. Czekał za to Popielski. Rozwalony pod ścianą na korytarzu bawił się kośćmi, oczy jako u żbika mu lśniły, więc pewnie do szklenicy zajrzeć już zdążył i to nie raz i nie dwa. Tyle że dziwnie był mało wesół.
- Marta rzec kazała, że nie taka oczywista sprawa z szantażem tym. Że tu być może złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma. I jeszcze... ażeby porucznik potem prostą drogą wracał, koło Carskiego Sioła nie pokazując się. Że to ważne.
Począł się gramolić spod ściany, twarz w krąg światła wsuwając. Prawy policzek czerwony miał i podpuchnięty.
- Sługa ode Brunona przyjechał i wysłuchać go wam trzeba jeszcze. Potem my zaraz wracają. – mruknął, ramiona przykurczając lekko. - Smoleńsk nie służy Marcie, zdaje się.

Powlókł się, by przez drzwi na tyłach głównej sali wyjść na niewielki placyk przy skromnej stajni, w której goście Lilijki konie ostawiali. Dosiadł się do skulonego na kamiennej ławie Arunasa, który, blady całkiem jak wampierz po wczorajszym przepiciu, raczył się kiszonymi ogórkami prosto z glinianego garnca. Półnagi Karaut ablucji dokonywał w korycie do pojenia wierzchowców. Marta zaś, w giezło i chłopską spódnicę, ani chybi od którejś z dziewek z burdelu wydębione odziana, gwałtownymi pociągnięciami zgrzebła klaczkę swoją srokatą czyściła.
Węgier Popielskiego wysłuchał choć ani jednym słowem w odpowiedzi go nie zaszczycił. Wyszedł tak jak stał, w samych szarawarach, z piersią białą, na której widniały wciąż ślady nieporadnie startej krwi. Przed Martusią się objawił z oczami ściągniętymi chłodem.
- Tak teraz ze mną gadać będziesz? Przez Popielskiego?
Po dłuższej chwili dopiero pokręciła przecząco głową.
- Nie. Ale nie będę też… nachodzić cię. Tam, gdzie śpisz - oznajmiła w kierunku butów Zacha. Sama była bosa, i stanęła na jednej nodze, by się palcami stopy po łydce podrapać nerwowo.
- Aaaa, o to więc chodzi. Negocjować chcesz? - Zach opadł na kolana, na piętach przykucnął. Nie wiadomo czy po to by wzrok jej, ślizgajacy się po ziemi, wyłowić albo i błagać o coś.
- Nie stawaj mi dęba, Dziewanno. Moja jesteś. Proste to - dłońmi nakrył Marciną kostkę, palce ruszyły zimną pieszczotą ku górze, po łydce aż do kolana odsłaniając jej wdzięki zza otuliny spódnicy.- Chcesz ze mną dnie spędzać? Dobrze. Nie lubisz butów i sukien modnych? Nie noś. Po prostu rogów mi nie przyprawiaj, reszta może być po twojemu.
Silne palce Węgra uniosły Marciną nóżkę nieco ponad ziemię, by skrócić jej odległość do własnych ust. Skóry posmakował. Zęby, wpierw gładkie, teraz napierały jak igły.
- Kiedy ja nie… - wizgnęła się Martusia z gniewem i oburzeniem głębokim, zanim ją przytknęło. Zamarła i śledziła Zachowe poczynania. Kiedy znów usta otworzyła, to po to, by warchołów precz z podwórca pognać. - Naprawdę nie… - podjęła jeszcze jedną próbę, ale uznać sama musiała, że zbędną, bo miast dalej tłumaczyć Milosa za ramię w górę poderwała i ku stajni zaczęła ciągnąć.
Nierad był, że musi moment ten odwlekać. Dał się jednak poprowadzić, narzucając tempo marszowe a i po drodze Martę obłapiając mało przyzwoicie.
- Czyli zgodę mamy? - na siano ją cisnął i wrócił do podwijania jej spódnicy jakby punkt jakiś, na jej udzie, wysoko, już sobie wcześniej upatrzył i teraz pragnął go znów odnaleźć. Kły, wydłużone i masywniejsze jak i przysłonięte mgłą oczy potwierdzały, że Węgra opętała już tylko jedna myśl. Smak Marcinej krwi.
Zgodziła się Marta natychmiastowo, entuzjastycznie i głośno, że ją na ulicy słychać było na pewno. Że tak, że mamy. Chociaż po prawdzie to pytania za dobrze nie dosłyszała przez szum własnej krwi, a zgodziłaby się teraz na wszystko, choćby i Węgrowi fantazja przyszła jeszcze dzisiejszej nocy na własną rękę Kościeja rozgromić, a w powrotnej drodze gangrelskiego kniazia wziąć w obroty. Wątpliwości jej wszystkie jak wichurą porwane uleciały i nie tęskniła za nimi bynajmniej. Z wiązaniem własnej spódnicy szarpała się gwałtownie, wreszcie podwinęła grubą tkaninę. Rękę miłośnika ucapiła i palce mu zacisnęła na swoim udzie. Zgodziła się jeszcze raz. Na wszelki wypadek. Jakby to jednak istotnym akurat było.
Gładził wnętrze jej uda by ostatecznie kły zatopić w skórze. Pił wolno, smakował, choć drżał cały z niepohamowanego pragnienia by brać więcej i więcej. Trzymał instynkty na wodzy choć na myśl przywodziło to raczej wymęczonego głodem eremitę, który stara się nożem i widelcem fechtować nad posiłkiem. Gdy skończył wreszcie, syty i z uśmiechem błogim majaczącym na ustach, zaległ obok Marty i pocałunek głęboki wcisnął w jej usta.
- W obecności nocy. I księżyca. I bogów starych i nowych oznajmiam, żeś jest moja. Po kres czasów.
Z palca zsunął pierścień, wielki i okazały, jedyny z którym od wieków się nie rozstawał.
- Pilnuj go.
Milczała, tylko przez nogi, którymi udo jego oplotła, dygot jakiś raz po raz przebiegał. Wtedy czubkiem języka za uchem go muskała. Wykręciła się wreszcie na wznak, pierścień razem z dłonią Milosową na piersi sobie podsunęła.
- A ty mój?
- Twój.
Znać było po jej twarzy zarówno to, że nie wierzy, jak i to, że uwierzyć bardzo by chciała. Pierścień wsadziła sobie na palec. Potem na kolejny, a na każdym luźno się obracał, za duży na kobiecą rękę.
- Ja nie mam już klejnotów, Milos. Com miała, tom przedała dawno i moi przeżarli.
- Nie musisz mi nic dawać - pogładził ją po policzku. Z szyi zdjął łańcuch srebrny. - Na niego nanizaj. Duży on. Nie dziwne, do króla należał ongiś, dawno temu.
- Którego? - Marta wejrzała w szlifowane rozetki z uwagą.
- Pierwszego - wargę Węgier przygryzł.
Przewlokła łańcuszek przez pierścień.
- Zabawne, co? - mruknęła. - Że zawsze był jakiś pierwszy. Że coś innego było przedtem. Przed królami - myślę że tacy jak rodzic mój - wzruszyła ramionami. - I lubię klejnoty, Milosie. Złoto i błyszczące materie. Haftowane w różne cudności. Kolorowe kamuszki. Lubię, ale nosić teraz nie będę.
- A ten? - gestem wskazał na darowany pierścień. - Też nie?
- Na łańcuszku teraz, pod przyodziewą. Potem… może mi Halszka kaptorgę nową uszyje. Jak czas między miłośnikami znajdzie - zaplotła palce na woreczku skórzanym na szyi. Pocałował jej skroń.
- Milos to nie jest moje prawdziwe imię. Teraz, gdy jesteś mi przysznurowana, nie martwi cię, że mało o mnie wiesz? Ponoć za życia święty nie byłem. Nie chcę kiedyś napotkać twego wzroku i dostrzec w nim niesmak.
- Zawsze coś było najpierw - mruknęła i spódnicę na kolanach obciągnęła, źdźbła suche z włosów palcami zaczęła wyczesywać. - I jakoś. Inaczej. Nie to mnie martwi.
- A co innego? - dopytywał. - Ojciec twój?
Wyszeptała prawie bezgłośne tak. A potem coś o kłamstwie.
- Bardziej Małgorzata - rzekła wyraźniej po chwili. - Czy jak ona... - to dawała i brała?
- Brała rzadziej - odpowiadał sucho. - Ale na przestrzeni wieków zliczyć nie sposób.
- Aha - skwitowała, by nachmurzyć się i twarz do ściany boksu obrócić. - To znaczy coś. Tak rzekłeś wczoraj.
- Znaczy. Ale u mnie już dawno ślepe uwielbienie przedzierzgnęło się w nienawiść. A teraz u niej, sentyment w urażoną dumę. Jest już chyba ten moment, że świat jest dla nas obojga za mały. Jeśli myślisz, że ona mnie nie zabije przez wzgląd na stare, to się mylisz.
- Myślę, że nie zabije. Przez wzgląd na to, że to będzie obwieszczenie wszem i wobec, że przegrała - oceniła Marta siląc się na obojętny ton. - I to mnie martwi. Bo to coś, co między tobą a nią, wcale się nie skończyło - zacisnęła zęby, aż zgrzytnęło nieprzyjemnie. - I kusi cię, żeby wrócić i do stóp się rzucić. Wiem, że tak jest. Jak ojciec przez knieję szedł, na potomstwo, co mu precz uszło, jak na zwierzęta polował, to mnie wołał. Nie po imieniu - potarła się dłonią nad sercem. - Nigdy nie nazwał mnie po imieniu. Nie na głos. Ale wiedziałam, że mnie woła. I czułam, że jeśli pójdę i go pod nogi obejmę, to mi wybaczy. Weźmie ze sobą.
- Nie mów mi co czuję - sięgnął po wysuszone źdźbło i wsunął między zęby. - Ja nawet nie wiem czy ona jest moją matką. Gówno wiem o sobie - stuknął się w skroń wymownie. Gniewnie. - Z lochu mnie wyłuskała, to pamiętam. Albo mi się zdaję. Przez nią co noc kości składam. Powinna była pozwolić mi umrzeć.
Suche źdźbło trzasnęło jak je łamał w palcach.
- Miałem chyba kiedyś żonę. Zabiłem ją. Brzuch rozpłatałem choć miała w nim moje dzieci. Zdradziłem swoich braci. Nawet swoją ziemię. Za to się powinno ginąć. Sprawiedliwość tego wymaga.
Milczała i wyraźnie nie chciała sprowokować kolejnego wybuchu.
- Rodzina, krew własna, najważniejsza - mruknęła cicho, dłoń mu tknęła końcami palców - Ale w plemieniu moim rodziny mordowały się. Gdy wróg szedł i wiadomo było, że na zwycięstwo szans nie ma. Prawo ojcowe. Wszystko kłamstwa - żachnęła się. - Nie pojmuję też… twojej sprawiedliwości przez to. Czy ty wybrałeś sobie jeden sen? Ten jeden nazwałeś prawdziwym i za to ginąć chcesz? Ja nie pojmuję, czego ty chcesz. Ja nie chcę, żebyś ginął.
- Nie tak łatwo mnie z tego padołu ściągnąć. Nie martw się - podniósł się powoli, dłoń do niej wyciągnął. - Teraz, jak cię mam, widzę sens. Zabijemy twojego ojca. I przechytrymy Małgorzatę. Jest nas dwoje. A dwóch w walce zwykle pokonjuje jednego. Choćby silniejszego.
- Nie chciałam zabić go tylko. Duszę z niego chciałam - wyszeptała. - Razem z moją, śmiertelną, którą mi odebrał. Dusza żyje we krwi. Zawsze w to wierzyłam. A to pułapka - zacisnęła zęby. - Łgarstwo. Tak teraz myślę. Nie wiem, co dalej robić - przyznała, czoło potarła dłonią. - Ale na razie nie problem to. Pomów z Salome. Będę czekać w obozie. Omiń tylko Carskie Sioło z daleka, jak wracać będziesz.
- Ominę. Choć mogłabyś powody podać.
- Bo cię tam poznać mogą. A nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Więc wpierw obaczyć trzeba, czy ty poznajesz.
Brew mu drgnęła ale już nie dopytywał.
- Dobrze, kwiatku. Skoro tak doradzasz. Jeszcze jedno. Czasem różne historie się słyszy, różni ludzie w nich. Powinnaś znać Małgorzaty prawdziwe imię. Nigdy nie wiadomo jaki szczegół może się kiedyś wydać istotny.
Splótł z nią palce.
- Była kiedyś trzecią żoną króla Bolesława. Wpływ na niego miała wielki. Czasem myślę czy to nie ona zza jego pleców rządziła - wzruszył ramionami jakby to było już nieważne. - Imię jej było Emnilda.
- Potem… o coś zapytam - mruknęła. Ramiona ściągnęła razem i niepewna siebie nagle się wydała. - Podumaj zaś ty sobie po drodze, przez kogo popatrzać chcesz. Przeze mnie, Italczyka czy Swartkę.
- Drażńisz się ze mną co? Po co miałbym się babrać w ich wspomnieniach? A i oni pewnie temu niechętni by byli. To jak konfesjonał, tyle, że za kratką nie klecha tylko ja. Nikt tego nie lubi. Pewnie dlatego w większości się o zgody nie pyta.
- Boś mówił, że w moich nie chcesz - wskazała Marta niezrażona zupełnie. - I ja nie chciałam za bardzo, ale jak trzeba, to trzeba. Ale mówię, z kim możesz jeszcze, bo widzieli to samo. Jak to robisz… - zaciekawiła się nagle - to widzisz wszystko to samo? A myśli też słyszysz?
- Nie. To Toreadorów zdaje się domena. Tremerów i Tzimisce. Jaksy spytaj jeśliś ciekawa. Oni słyszą myśli, odbierają uczucia. My naginamy wspomnienia do swoich potrzeb. Wymazujemy. Dodajemy. Zniekształcamy. Ale by to zrobić trzeba najpierw zobaczyć.
- No… to dobrze - Marta poweselała z letka. - To ty sobie podumaj, z kim.
- Może od razu? Z tobą.
- Głodnam teraz.
- Chodź. Dość już czeka ten człowiek. A z Salome pomówię później - zatrzymał się w pół kroku. - Za dużo wziąłem. Weź z powrotem.
Przysunęła się skwapliwie, ale dłonią obojczyk nakryła i tylko policzkiem się o pierś Węgra otarła..
- Potem. Przed świtem - wymruczała. - Jam do braku sytości nawykła. I do czekania na ciebie takoż.

*

Milos i Marta zamarudzili chwilę na wspólnej rozmowie nim udali się na spotkanie z wysłannikiem. Przed wejściem do komnaty gdzie gość ów czekał Węgier zagaił Salome.
- Poseł Tzymisce?
Gangrelka postępująca za Zachem przygładziła zmierzwione włosy. Wiele to godności jej wyglądowi nie dodało, bo w grubą spódnicę i giezło, w jakich wszystkie podopieczne Salome występowały miała na sobie, klaskała po deskach bosymi stopami i wejrzenie miała przymglone i lekko jakby obłąkane.
- Wampierz? - dodała cicho.
- Nie wiem.- odparła Torreadorka bezczelnie wymigując się od odpowiedzi i równie szybko ulatniając. Sprawa… cuchnęła. Co zresztą potwierdził Giacomo mówiąc.-Trochę to dziwne.
- Popielski gadał, że zdawała się go znać - odszeptała Marta.
- Tym bardziej to dziwne.- zgodził się z nią Włoch.
- Po prostu tam wejdziemy i dowiemy się czego chce - zawyrokował Węgier i ruszył ku drzwiom. Nie widział sensu aby to odwlekać.
Giacomo spoglądał to na Martę to na Milosa zastanawiając się co uczynić.- Idziemy ku nie mu razem? Nie lepiej będzie delegata posłać?-
- Nie. Chce z nami gadać to niech mówi. Po co ta konspiracja?
- Na pewno jest jakiś powód k’temu.- stwierdził Giacomo zamyślony.- Nam może nieznany, acz… czy chcemy wyjść na trudnych we współpracy?-
- Dlaczego mamy wyjść na trudnych we współpracy? - Zach coraz mocniej skubał wąsa. - Dlatego, że wejdziemy tam w trójkę?
- Dlaczego to dziwne? - dodała Marta. - To sługa wroga kniazia pewnie, do cholery. Też bym się kryła. Nie chcesz wchodzić? Czy uważasz, żem ja nie powinna? - wyrąbała Italczykowi Marta z ołowianym spojrzeniem i ręce skrzyżowała na piersi.
- Ja nie wiem… czy powinien. Myślę, że jedno z nas powinno, ale możemy i wszyscy.- Giacomo wyłuszczył niemrawo swe zdanie.
- Ja pierdolę… - skomentowała Gangrelka i bez ostrzeżenia do drzwi ruszyła, za klamkę chwytając. Rozwarła je po chwili i wkroczyła do środka. Węgier ruszył wartko tuż za nią.
A kalwinowy klecha dreptał pokorniutku na końcu. Ruszyli oczywiście ku gabinetowi, w którym to czekła ów bladolicy osobnik. Machnął przed nimi czapką podłogę nią zamiatając i rzekł.

- Zdrstwujtie szlachetne vampyros. Jestem Iwan Iwanowicz Rybkin. Pokorny rab waszmościów.- starał się brzmieć przyjacielsko, ale nie wychodziło mu to aż tak dobrze. Nie nawykł do zginania karku.
- Zdrstwujtie - Milos skinął i wskazał mu krzesło. - Co ciebie do nas sprowadza?
Sam zasiadł w swobodnej pozie o jaką mógłby się pokusić tylko ktoś wysoko urodzony.
Marta w drzwiach Patrycjuszy przepuściwszy, przybyszowi skinęła na powitanie, przedstawiła się cicho i wrosła plecami w ścianę podle okna. Włoch zaś przycupnął tuż obok drzwi.
- Przybywam jako znak dobrej woli i zaufania. Oferuję zaproszenie na przyjacielską rozmowę w cztery oczy z pewną życzliwie nastawioną k’wam osobą.- rzekł z uśmiechem młodzik.- Zapewne sami się domyślacie z kim, toteż… owo imię paść tutaj nie musi. Pokażę wam drogę i jestem gwarantem waszego bezpieczeństwa. Obawiam się, że możecie nie zdążyć na powrót do miasta, więc… na miejscu znajdziecie schronienie na dzień.-
- Trochę nas waszmość zaskoczyłeś - Zach podrapał się po wygolonym łbie choć na zaskocznego mało wyglądał. Na Martę spojrzał kątem oka, porozumiewawczo. - Mamy wyznaczone plany, obowiązki. Tak teraz, zaraz i od razu z noclegiem?
Uśmiechnął się jednak przyjaźnie.
- Ale zaproszenia szczerego nie sposób odrzucić. Dyshonoru wielkiemu panu czynić nie chcemy - zamyślił się. - Tedy ja pojadę. A moi towarzysze skończą swoje zajęcia tu w Smoleńsku.
Kiwnął jakby to był jedyny rozsądny sposób i dodał w kierunku Marty i Giacoma.
- Nazajutrz do was dojadę.
- W takim razie każę przygotować konie dla mnie, dla ciebie i jednego twego sługi.- odparł z uśmiechem paniczyk zadowolony, że sprawa tak gładko poszła.
Gangrelka przeniosła ciężar ciała z jednej bosej stopy na drugą, mruknęła przy tym nisko i z jakimś rozczarowaniem, po czym do klechy się zwróciła.
- Racja przy Węgrze, księże. My ostajem. Przykro mnie, ale nie czas to na twe kronikarskie wędrowania. Ważna twa pisanina, lecz zobowiązania nasze - ważniejsze. Insze noce będą i okazje, by wschód i mieszkańców jego obaczyć i poznać. Prawda, Iwanie Iwanowiczu Rybkin?
- Nie mnie się wypowiadać na te kwestyje, ale Wschód gościnny bardziej i przyjazny niż tu w Smoleński złe języki prawią.- odparł gładko Rybkin, a klecha westchnął wyraźnie “zawiedziony” decyzjami Milosa i Marty.
- Mówisz, że dalej na wschód bezpieczniej? - spytała, i aż plecy od ściany odkleiła.
- Tam gdzie władcy prawdziwi, a nie malowani… to bezpiecznie.- stwierdził z uśmiechem Rybkin.
- Waści spieszno zapewne… - Marta rzec chciała, że miasto opuścić, ale urwała i ugryzła się w język - … z powrotem, zadanie wykonać do końca.
- Tak. Wiedz bowiem waćpanno, że moi… mocodawcy są hojni dla swych sojuszników jak i dla swych sług.- rzekł z ciepłym uśmiechem Rybkin.- … zwłaszcza, gdy spełniają oni pokładane w nich nich nadzieje.
- Tedy zatrzymywać dłużej po próżnicy nie będziem - Marta skinęła ze zrozumieniem. - Ty pozwól na dwa słowa jeszcze, nim pojedziesz - zwróciła się do Milosa, po czym z przybyszem krótko się pożegnała i do drzwi ruszyła.
- Chodź, księże - rzekła do Giacoma. - Noc krótka, a robotać nie ma komu...
- Zabiorę tylko swoje rzeczy. Spotkamy się w stajniach - Zach zmówił się z Rybkinem i wyszedł krok w krok za Martą wskazując pokój, w którym przespał ostatnią noc.

*
W drogę musiał sam ruszyć, wyjścia innego nie widział. Jakby w trójkę się fatygowali a na miejscu zasadzka czekała to Koenitz nawet by się nie wywiedział komu zawdzięcza sabotaż. A tak, Marta i Giacomo świadkami są, Kościej nie odważy się go ubić choćby Milos fantazję miał napluć mu do oka. Oj, pewnie rewanż by wziął, a jakże, ale nie u siebie, nie od razu. Nie teraz skoro wszem i wobec wiadomo, że Sriebrienicza gościem jest. A poza tym, głupia sprawa, wolał sam karkiem ryzykować niżby i Martusia miała. Troską wobec niej czuł, chronić pragnął. Względem Małgorzaty nigdy podobnych odczuć nie miał. To chyba w Marcie najbardziej mu się podobało. Że była tak inna od matki.

Do komnaty swojej wpadł po sakwy podróżne a tam czekała już Marta. Siedziała na łożu, spięta ewidentnie. Podłoga lepiła się od krwi, którą Geza starł nieporadnie na początku wieczora. Żelazisty zapach przecinał powietrze. Salome jak nic, pomyśli, że z Martą tu sobie dzikie harce urządzali. Nie w łożnicy. Na deskach podłogi. Zaśmiał się Zach w duchu. Nic to. Lepiej nawet niż miałaby do prawdy dojść. Zresztą, pewnie jakaś panienka doniesie jej o tym co w stajniach miało miejsce. Ale to żadna przecież tajemnica co między nimi. Pierścień jej dał a ona wzięła.
Popielski dwoił się i troił, brzdąkał i śpiewał, komplementy względem Salome sypał a chyba u rękawa jej przy tem wisiał. Chaos wywołał w burdelu ażeby oni mieli chwilę prywatności.

Wspomnienia Marty okazały mu Olgę. Kainitkę wybitnej urody i wdzięków. Zach może i był zakochany ale nie ślepy. Rozmowę z Martą toczyła o Małgorzacie, jakich lotów niskich jest w porównaniu z Włoszkami albo Hiszpankami. Pomyślał, że Olga nie jest nazbyt ostrożna. Przypomniały mu się słowa, zasłyszane dawano od przyjaciela. "Będąc słabym udawaj mocnego. Będąc mocnym udawaj słabego."

- Nigdym jej nie spotkał - Zach oddalił wizję. - Co dziwne się wydaje bo obie panie zdają się mieć zaszłości. Jak więc to możliwe, że jej nie rozpoznaję? - wydawał się tym faktem strapiony jakby doskonale znał odpowiedź i wcale mu się ona nie podobała.
- Takem myślała - odparła, wolno i z tym samą szeleszczącą melodią jak gdy upiła się na tryznie. Bledsza była niż zazwyczaj, spojrzenie zwężonych źrenic znieruchomiałe, a zęby rozpychały się w ustach. - Mam ją podpytać, zanim do naszych wrócim? Mówić Wilhelmowi?
- Podpytaj - skinął myślami będąc nadal daleko - a Wilhelmowi o Rybkinie powiedz. Że sam pojechałem bo decyzję trzeba było z marszu podjąć.
- Że się z wrogiem twym sprzymierzyć może, a ty tego nie pamiętasz.
- Nie wyciągaj za prędkich wniosków. Mogła kłamać i wcale Małgorzaty nie zna. Mogła też poznać ją akurat wtedy gdym był w drodze. Nawet jeśli one za sobą nie przepadają niekoniecznie ma się to na mnie rozlewać. Porozmawiam z nią… - ściągnął brwi. - Najgorzej Martuś, jeśli ona mnie pamięra. A ja ją nie.
- Najgorzej - warknęła - Jak jej donosić zacznie. Albo na smyczy z woli poczynionej przywlecze jej z powrotem.
- Donosi niech sobie do woli, nie obchodzi mnie to. Poza tym, nie mam wątpliwości, że ta fucha jest już zajęta. Nie wiem kto, ale ktoś na pewno z obecnych informuje ją co się dzieje. Bo ona lubi być zawsze dobrze poinformowana.
- Ach tak - odparła Marta. W oczach oprócz czerwieni błysnęło jej coś bardzo złego. - Idź już - wypluła niechętnie. - Bo przytrzymam.
- Uważaj na siebie - w progu pogładził ją po włosach. - W kłopoty się nie pchaj.

*
- Dokąd dokładnie jedziem? - zagaił Milos pośród zieloniutkiej puszczy przez którą przedzierali się wąską ścieżyną. Konie chrapały niespokojnie widząc niewiele bo i blask ksieżyca opornie przedzierał się przez zbite korony drzew.
- Do monastyru św. Onufrego, kawałek jazdy pod górkę, ale jakie potem widoki.- odparł młodzian z uśmiechem.- Cele ciasne, ale wam to akurat nie przeszkoda.-
- Cele? - Zachowa brew podskoczyła. - Pan Sriebienicz ma do nich słabość, co?
- Cele mnisie. To klasztor.- przypomniał młodzian unosząc palec w góre.- Małe pokoiki, ciasne i niewygodne, ale dla żywych. I tak.. jaśnie oświecony kniaź Sriebienicz ma słabość do klasztorów. Ino z nim się nie obaczysz.--
Wegier wstrzymał konia.
- A z kim niby?
- Z jego podczaszym i dzieckiem.- Rybkin rozejrzał się dookoła by upewnić że w lasach nie kryją się żadne podejrzane Zwierzęta.- Grigorijem. On z waścią rozmówić się chce i jeśli dobre wrażenie zrobicie to kto wie. Może zaszczytu spotkania z kniaziem dostąpicie.-
- Grigorijem, hm - Zach przyjął rewelacje do wiadomości i wbił pięty w koński bok doganiając Rybkina. - A tyś ghulem czyim? Syna czy pana?
- Grigorijewowi ja służę.- wyjaśnił Rybkin z uśmiechem.
- Opowiedz jaki on.
Opowiedział… tyle że niewiele to dało. Bo wedle słów Rybkina to był anioł nie wampir, wzór cnót i najwspanialsza istota na ziemi. Szkoda że wśród tych pochwał ciężko się było dopatrzyć choć cienia jakichkolwiek konkretów.
- Musi więc być ukochanym synem kniazia. Jedynym? - Zach postanowił zarazić się zachwytem bojara.
- Nie jedynym… niestety.- odparł z wyraźną niechęcią w głosie ghul.- Są niestety inne.-
- Córki? Dwie aby?
- Suki dwie… też.-mruknął a potem trwożliwie się przeżegnał.
- A oprócz suk i ukochanego syna?
- Kilku innych. - ot niechętnie Rybkin opowiadał o potomstwie swego kniazia. Najwyraźniej był to drażliwy temat. Albo zabobonny szlachcic bał się że go ktoś posłyszy jak lży konkurencję swego pana do łask kniaziowych.
- A kniaź? Srogi jak go malują? Ręką żelazną rządzi?
- Gdzieżby… kniaź to wcielenie sprawiedliwego i…- zaczęła się kolejna laurka, w której Kościej niemal był Bogiem Ojcem. Sprawiedliwym acz miłosiernym władcą i srogim pogromcą swych wrogów.
- Człowiek legenda - skonstatował Węgier. - Może więc prawda też o tym co ma na podorędziu? Woda żywa? Mitologiczne stwory na swoje rozkazy? Czy bajki tylko? - uśmiechnął się nie kryjąc ciekawości.
- Woda Żywa? - zaśmiał się Rybkin zerkając na Milosa.- Chyba nie wierzycie w to chłopi badają, co? Nie ma czegoś takiego. Natomiast potwory na rozkazy naszego kniazia są. Dyć on potężny, to i mityczne bestie się go słuchają.-
- Wilkołackie takoż? Jakieś grupy zwierzoludzi po tych puszczach hasają. To pod kniazia rozkazami oni?
- Niet. Wilkołactwo to pospolita gadzina w okolicy… bardziej na północ ich można spotkać. Ostatnio sporo dokazują, ale nie w naszej domenie.- stwierdził stanowczo Rybkin.
- No to szczęście macie. Że waszych ziem sobie nie upodobały. A jak po gangrelskich włościach chaos sieją, to pewnie nawet lepiej.
- Pewnie tak.- ocenił Rybkin półgębkiem.
- A obcych jakiś u was ostatnio nie przywiało? Kainitów innych niż pan Sriebrienicz i jego rodzina? - Węgier ściszył głos. - Tłoczno się tu robi ostatnimi czasy. A słuchy chodzą, że kilku innych w te strony jeszcze jedzie. Jak ta piękność, której Miszko w objęcia się pcha i dopchać nie może.
- Cóż.. jeden wampir nie jest najwyraźniej czymś co kniazia by interesowało. Lub jego podczaszego.- odparł ghul, acz tak jakoś bez przekonania.
- To dobrze. Jak kniaź jest ponad błahostki jak ładna buzia. Jego córki muszą być więc bardzo, hmmm - szukał słowa - rezolutne.

- Tak też je można określić…- odparł wymijająco ghul, gdy już zbliżali się do dużego monastyru. Drewniana budowla miała swój urok, otoczona płotkiem i ukryta wśród drzew. Zbliżający się jeźdźcy, wyciągnęli z budowli mu towarzyszących kilkunastu brodatych mnichów zerkających ciekawie i z niepokojem na zbliżających się gości. Ukryci przy krzewach i drzewach ruscy strzelcy świadczyli o tym, że ktoś znaczny gościł u mnichów.
Milos wyprostował się w siodle widząc tak uzbrojoną obstawę. Do swojego racy rzekł coś po węgiersku i ruszył w stronę drewnianego budynku. Nie było co zwlekać. Najwyższy czas poznać ulubione diablęcie Kościeja.
Ten ów wyjeżdżał mu na spotkanie i wyglądał zaskakująco normalnie jak na osławione Diabły.

Z drugiej strony, jeśli był Tzimisce to mógł mieć oblicze na każdą okazję.

- Rad jestem poznać wysłańca szafrańcowego na ziemiach mego ojca. Ufam że podróż waść miał przyjemną?- zapytał na wstępie młodzian o przystojnym, acz niezbyt anielskim obliczu.
Dla Zacha było aż za anielskie. Przez myśl mu przeszło, że więcej stanowczości w rysach to Martuś ma ale postanowił nie sugerować się powierzchownością. Diabeł to glina z której lepi sobie on to, co mu akurat potrzebne.
- Niezgorszą, dziękuję. Milos Zach z klanu Ventrue - przedstawił się podług etykiety.
- Ponoć siłą zjawiliście się pod Smoleńskiem.- zaczął Grigorij dłonią zapraszając na przejażdżkę dookoła klasztoru.- Można by powiedzieć że zwady szukacie. Pytanie tylko z kim.-
- Zwady nikomu nie na rękę. Lepiej konsensusy wypracować słowem niż szablą - zreflektował się Węgier. - A nasza wyprawa bynajmniej nie wojenna.
- To prawda. Mój ojciec jest osobą która również ceni słowa i dyplomację, acz… nasz sąsiad to raptus i oprych, który uzurpuje sobie to co do niego nie należy.- wyjaśnił uprzejmie Grigorij.
- Że... Smoleńsk? - strzelił Węgier nie mając pojęcia co sobie Gangrel uzurpuje. Zastanawiał się, czy na tych dzikich ziemiach się w ogóle uzurpuje czy po prostu bierze to, co się siłą dało wziąć?
- Smoleńsk… właśnie.- potwierdził Grigorij.- A jak wy oceniacie to miasto?-
- Okazji do oceniania jeszcze nie miałem. Zapoznałem jedynie miejscowy burdel. Prawdę mówiąc liczyliśmy na kontakt z kniaziem i nawiązanie stosunków.
- Z pewnością Miszka was zaprosi… w swoim czasie. I opowie stek kłamstw. Jakie to Diabły są nieludzkie, jakie bezlitosne, sadystyczne. - prychnął ironicznie Grigorij.
- A jaka jest prawda? - Węgier wejrzał młodzianowi w oczy.
- Prawda jest taka, że Miszka uzurpuje sobie władzę należną memu ojcu i księciu smoleńskiemu.- odparł dumnie Grigorij. I to była prawda. Prawda w którą wierzył. Prawda w którą wierzył jego ojciec. A jeśli Miszka miał na ten temat inne zdanie i własne argumenty, to tym gorzej dla niego.
- Chętnie posłucham waszych racji. I spotkam się z panem Sriebrieniczem w owej sprawie - zaproponował Zach.
- Kniaź… mój ojciec szykuje już dla was przyjęcie na swym zamku. Musi was przywitać po królewsku…- odparł z uśmiechem Grigorij.- Wkrótce przyśle gońca do was. Ja zaś pozwoliłem sobie zaprosić wcześniej ciebie, co by spytać o wasze preferencje co do posiłków jak i rozrywek. Nic nie jest za drogie dla gości kniazia Sriebrienicza.-
- Cóż, ja chętnie skosztuję miejscowych krzepkich wojaków - Zach nie zamierzał kryć swoich preferencji. Każdy darmowy bukłak krwi jawił mu się jak wygrana w karty. - Panie, co wrażliwsze, ograniczają się do zwierząt. Są i tacy co wypiją co waćpan naleje, i tacy co piją tylko ze swoich dzbanów. Uprzedzę, aby się gospodarz nie pogniewał - zakończył wymijająco. Nie zamierzał bynajmniej wspominać o słabościach pozostałych Ventrue, aby Tzymisce później na nich zagrał podług własnego rozdania.
- A rozrywki?- zapytał uprzejmie Grigorij.
Zach zaprezentował zaskoczoną minę.
- Każda chyba dobra? Póki cieszy.
- Hmmm… Tzimisce mają specyficzne rozrywki. Takoż i Gangrele.- stwierdził w pośpiechu Grigorij.- Ale skoro nic konkretnego nie przychodzi waści do głowy?-
- Jestem żołnierzem. Wiesz panie jakie żołnierskie rozrywki są. Za innych mówić nie mogę ale zdaje mi się to kwestią drugorzędną. Tłem. Nie po to przecież to spotkanie, obaj wiemy.
- Ale oprawa musi być odpowiednia. Wiem co wy tam w zachodnich miastach o nas myślicie, ale mój ojciec widział upadek Cesarstwa Bizantyjskiego. My tu prawdziwa cywilizacja.- uniósł się dumą podczaszy.
Bardziej by się Zach zmartwił gdyby pamiętał jego powstanie. Kiedy to Konstantynopol upadł? Chyba w zeszłym stuleciu? Przeczucie mu jednak drgało pod skórą nieprzyjemną obawą, że Kościej to więcej ma latek niż to stulecie. Więcej nawet niż Milos albo i Małgorzata.
- Nikt tego nie kwestionuje,Grigoriju. Długo ty, synem mości Srierbrienicza?
- Dość długo… ale o tym i o innych sprawach, może porozmawiamy w środku, przy kolacji? Jak wolisz pijać… z kielicha czy ze źródełka?- zapytał z uśmiechem Podczaszy kierując się ku niedużej drewnianej budowli pełniącej rolę refektarza tego monastyru.
- Na kielichy jestem zbyt niecierpliwy - Węgier oblizał się ze smakiem i ruszył za Tzimisce. - To w istocie, kontynuujmy po posiłku.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 23-07-2016 o 19:36.
liliel jest offline  
Stary 23-07-2016, 21:31   #90
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację


– Ci ruscy coś knują – ocenił Giacomo, gdy już się z komnatki Salome oddalili ku innym pokojom. Włoch miał talent do prawienia oczywistości.
– Chcą ziemi, krwi swoich wrogów i czci równej bogom dla swego pana… – sarknęła Marta. – Rzecz jasna, że knują.
– Winniśmy pozostałych powiadomić. Udam się do Jasnorzewskiej z wieściami – szepnął ksiądz, wykazując wreszcie jakąś inicjatywę. Jaka szkoda, że Marta zamierzała ukręcić ją w zarodku.
– Sarnai znikła… co o tem myślisz?
– Zaufana Szafrańca. Kto wie jakie tajne dyspozycje wydał jej ów Tremere. Może ta wyprawa jeno była pozorem dla niej. I inną misję dla niego wykonuje? – zapytał retorycznie Giacomo. – Nie znam go tak dobrze jak ty, ale na przyjęciu zrobił na mnie wrażenie pająka tkającego na raz więcej niż jedną sieć.
– A Olga? Też coś knuje? – Marta zaśmiała się gardłowo i coś jeszcze wyraźnie księdzu przygadać chciała o konkretności porad jego, ale się w korytarzu za nimi Węgier pojawił. – Czekaj na mnie, Giacomo – mruknęła i do alkowy ruszyła szparko.
Włoch skinął głową jedynie i rzekł:
– Poczekam w mej sypialni. Przyznaję że nieswojo czuję się w tym przybytku grzechu.
Czasem wątpiła w jego rozum. Ale tylko czasem.


Nie oddała uścisku ani pocałunku, ani nie patrzyła za nim, gdy w korytarzy znikał, by do Iwana Iwanowicza dołączyć i udać się nie wiadomo gdzie. Za każdym razem, jak jej z oczu schodził, miała wrażenie, że tak samo będzie, jak wiek temu. I już nie wróci.

Ponoć swego dorosłego syna przemieniła, by zawsze jej towarzyszył.
Była kiedyś trzecią żoną króla Bolesława. Imię jej było Emnilda.
Pilnuj go. Należał kiedyś do króla.
Którego?
Pierwszego...


Nie wróci. Bo zostanie tam, gdzie po krwi przynależy. Kły jej z dziąseł aż na wargi wyszły, gniew głód pędził jak nurt strumienia koło młyńskie.
– Popielski! Dziewkę sprowadź mi! – krzyknęła w głębiny zamtuza, trzasnęła z hukiem drzwiami i usiadła na łożu.
Murwa o czarnych warkoczach szczebiotała do niej słodko od progu ledwie przyszła, i uśmiechała się przymilnie, dopóki podłogi skrawawionej i oblicza Marty w lichym świetle ogarka nie zobaczyła. Wampirzyca nie uśmiechała się wcale, a wychodząc, bez słowa zapłaciła Salome podwójną stawkę. Dziewka leżała w łożu oplątana wzburzonymi piernatami i warkoczami, rozerdrgana i zalana łzami, strachu, ale i przyjemności.


Od opuszczenia gościnnych progów Lilijki, prowadzonej przez wylewną Toreadorkę, Marta ni słowa nie rzekła poza dyspozycją, by racowie pod murami na nich czekali. Milczała zawzięcie, ku Carskiemu Siołu ciągnąc Giacoma. Przestanek jednakże pode największą cerkwią zrobiła, przysiadła na koniowiązie i klesze miejsce obok siebie pokazała.
– Ładne kopułki owe, co? – zagadnęła. – I gadał Popielski, że we środku ikony cudne, złota moc i kadzidłami a ambrą pięknie pachnie.
– Zbytek… typowy dla ludzi. Lubimy boskość łączyć z pięknem i światłem – zamyślił się wampir, przyglądając cerkwi. – Jak to się więc ma do nas… istot mroku?
– Czy twoi piękna i wdałości nie cenią? Wilhelm… czy Małgorzata Tęczyńska? Milos, hę? Owa hrabina Olga też nie bez powodu wdzięki jak na patelni podaje.
– Och… cenię urodę – zaśmiał się Giacomo, zerkając na Martę. – Choć niekoniecznie u swoich, wiem bowiem, że potrafimy wywołać fałszywy zachwyt . Tak jak i fałszywa jest miłość ukryta w krwawych pocałunkach. Do prawdziwego zachwytu potrzeba czystego umysłu.
Marta nie zgadzała się całkiem, z tymi pocałunkami. I niekoniecznie chciała o tym rozmawiać.

– W miłowaniu Boga tego szukasz – wskazała, i trzewikami zamajtała w powietrzu.
– Drogi dla nas… tak – stwierdził jakoś tak niechętnie Giacomo. – Luteranie zmienili zasady twierdząc, że jeno wiara zbawia. Nie uczynki czy miłosierdzie, a wiara. Choć dobre uczynki są niby dowodem siły wiary. Interesujący koncept, czyż nie? Ty kiedyś w coś wierzyłaś, prawda?
– Co to dobro? Kto decyduje, co dobre, a co złe? – parsknęła Marta. – Moja wiara to ja. Nie chcę o tym mówić, Giacomo. Mój bóg… lubi milczenie. I ciszę. Ale nie zdawa mi się, że od tego umysły robiły nam się czystsze – dodała z oporem. – Ta Olga… zamąciła ci spokój ducha, co?
– Widziałem takie jak ona i znam Lasombra. Klan żmij, podstępnych i jadowitych, a contessa jest niewątpliwie jedną z najbardziej jadowitych żmijek, z jaką miałem przyjemność rozmawiać. Stara i potężna i… nie ceni Camarilli – mruknął niechętnie Giacomo. – Choć po prawdzie Sabatu też nie lubi.
A jednak patrzyłem się w uwielbieniu, jak w obraz święty... gdybym obrazy święte wielbił, dopowiedziała sobie Marta w cichości ducha.

– To jest królowa pszczół, księże – mruknęła. – Zebrała już trutni wokół siebie, co ją czczą i się o nią pragną ocierać. Teraz potrzebuje jeszcze robotnic, co o gniazdo dbają i miód zaczyniają. Obawiam się, że wybrała nas niby.
– I co… zamierzasz zostać jej robotnicą?– zapytał Giacomo z uśmiechem, po czym zasępił się. – Możliwe, że… będziemy musieli zagrać w jej grę… później. Nie wiemy jeszcze, po czyjej stronie staniemy i przeciw jakiej sile. A contessa, choć to groźny i dwulicowy, to jednak cenny sojusznik.
– Nie zamierzam być niczyją wyrobnicą, Giacomo. Mówiłeś, że my kształtujem Camarillę. To znaczy? Co miałżeś na mysli?
– Rozumiem, rozumiem… nie masz co się unosić gniewem. – Klecha uniósł dłonie w geście poddania. I skinął głową. – My tu Camarilla… ale sama wiesz. Z jednej strony Miszka, z drugiej Diabły. Trudno orzec, co przyjdzie nam uczynić. Po prostu na głos rozważam różne warianty… nie przypisuj mi od razu siły do przekucia ich w fakty. Sam nic nie mogę.
– To rozważ to, Księże: tu jeden i drugi twierdzą, że są kniaziami Camarilli. Kto ponad nimi, by im rzec, że nie do końca? Kto ponad nimi, by łowy na nich ogłosić, gdy prawa złamią? Kto to ma osądzić, wyroki wydać i karać? Póki książęta bata większego niż ten, co sami w ręku mają nie będą czuć nade głowami, to nic się nie zmieni. Tako samo będzie jak przez stulecia ubiegłe, czasy nieumarłych wodzów i władców, co nikogo ponad sobą nie mieli, czasy nieśmiertelnych bogów, co jawnie po ziemi stąpają, zbierając haracz krwawy. Camarilla pozostanie ładną, miłą uchu nazwą. Szatkami, w które się co poniektórzy ustroją dla doraźnych interesów…
– Ludzie tak mieli: cesarza, co siedział w Rzymie, potem dwóch: jednego w Rzymie, drugiego w Konstantynopolu. Potem do tego jeszcze dołączył papież. A jak teraz? Cesarza nie ma już, ani w Konstantynopolu, ani w Rzymie, ani nawet Ratyzbonie, Paryżu… Siła daje autorytet, niestety. Siła i nic więcej. Camarilla też siły potrzebuje, a my tę siłę musimy wykupić własną inicjatywą, własną odwagą i własnym rozumem. Gdy kniaź zrozumie, iże na nas opiera się jego siła i autorytet, sam prawa Maskarady będzie respektował – wyjaśnił Włoch.
Wyciągnęła rękę i poklepała klechę po dłoni.
– Zawód mi czynisz, Giacomo – rzekła z przyganą. – Że dalej niż my i dalej niż Smoleńsk nie patrzysz. Tak, to ważne, co tutaj. Ale są inne miasta i inni książeta. Na dzikiej Rusi, na Litwie… wszędzie. Bo nie wierzę, że się na zachodzie natura wampierska jakoś bardzo inna. Tak potrzeba siły. By nowe zdobywać dla praw i myśli Camarilli. Ale i by stare utrzymać w porządku. A do tego Camarilla potrzebuje własnej siły, którą książęta respektowac będą. Własnych oczu, co im patrzać będą na ręce. Za dużo to władzy? To niech przechodnia będzie – wzruszyła ramionami.
– To coś, co wymaga czasu. Nasionko, które musi mieć glebę do wzrośnięcia, by chwasty starych nawyków go nie zadusiły. To kwestia, którą będzie łatwiej poruszyć, gdy tutaj sytuacja będzie stabilna, a my nabierzemy sił. Kniaź ten czy inny… nie ma to znaczenia – odparł z uśmiechem Giacomo.– Każden się będzie temu opierał na początku, więc na to potrzeba owych kilku lat i wzrostu naszego znaczenia. Całej wampirzej społeczności Smoleńska.

– Razem z Olgą, co Camarilli nie chciała? – Marta uśmiechnęła się złośliwie. – Powiedz mnie… też taką głupią minę miałam przy niej… jak ty?
– Nie. Nie miałaś – zaśmiał się Giacomo i skinął głową. – Olga była z Sabatem. Była jego częścią… krótko i zraziła się do nich. Camarilli nie kocha, Sabatu nie darzy miłością. Spokój kocha najbardziej i myślę, że do Camarilli przystąpi po otrzymaniu dyspensy i zostawieniu jej w spokoju. Dba o swój zgrabny tyłeczek ta żmijka i nie szuka nowych wrogów.
Mruknęła Marta, że obaczym, i że komu w drogę, temu czas. Zeskoczyć już na ziemię miała, ale zmieniła zdanie.

– Czytać po łacinie to umiesz pewnie? A ruskie znaczki rozeznajesz?
– Tak. Bywałem wśród Serbów przez pewien czas… znam cyrylicę i nieco ruskie narzecza – wyjaśnił Giacomo. – Poniekąd mam robić za tłumacza Wilhelma w tej kwestii.
– Ach. Wybierzesz się ze mną na przejażdżkę? – zaproponowała.
– Kiedy? Teraz? Dokąd? – zapytał zupełnie zaskoczony Giacomo.
– Najpierw do Sioła, słowo z Olgą zamienić. Potem szybko do Wilhelma z wieśćmi… A potem… byśmy pojechali sobie… ty i ja… ekhm, do klasztoru za Smoleńskiem.
– Po Zacha... ale czy zdążymy? Czy nas wpuszczą... – zamyślił się Włoch. – Oby Honorata wiedziała, o jaki klasztor chodzi.
– Myślisz, że Diabeł w cerkwi pode krzyżem siedzi? – wyszeptała i uśmiechnęła się, iście diabelsko. – Nie, nie po Zacha. Do ksiąg, księże. Starych historii na pergaminach zapamiętanych. Ja nie umiem czytać, wiesz?
– Takie bywają trudne, ale… zobaczymy… może poradzę sobie – odparł z uśmiechem wampir.
– Poszukamy starej historii z Korony. A przy okazji… tutejszych. Mogą ciekawe być, nieprawdaż?
– Skrybowie klasztorni zwykle roczniki prowadzili, nudne zapiski historyczne… rzadziej spisując opowieści i legendy – ocenił Giacomo, ale nie wydawał się mieć nic przeciw wyprawie.


W podcieniu stajni Carskiego Sioła, gdy już konie chłopaczyskom posługującym w opiekę oddali, nagły problem się objawił i to ze strony, z której oporu Marta nie spodziewała się wcale a wcale.
– Nie pójdę – oznajmił Popielski zduszonym szeptem. – Nie zapytam.
Zbójniczka zerknęła zezem na kalwińskiego klechę, świadka upadku jej autorytetu. Giacomo mógł być pludrakiem i ciepłą kluchą drożdżową, ale zawszeć pozostawał Patrycjuszem i władzę czcił i celebrował. A teraz mógł obejrzeć na własne oczy, że Marcie ghul własny się stawia...
– Nie zmusisz mnie! – dobił ją jeszcze Popielski, i coś rozpaczliwego zadźwięczało w jego głosie między twardymi nutami oporu i buntu. Wpierw się pod boki podparł, a gdy kroku ku niemu postąpiła, złapał się oburącz słupa drewnianego, co podcień podtrzymywał. Jakby go za nogi zawlec do karczmy miała... i może by tak zrobiła, ale Popielski, wierna, choć rogata dusza, już raz od niej tej nocy pięścią za przewiny nieswoje oberwał.
– Ale czemu? – Marta politycznie pochyliła się nad nieznanym problemem, zrównując fochy ghula z układami z kniaziami i powolnym stawianiem podwalin Camarilli na smoleńskim bagnie.
– Nie będę służby rozpytywał, czy był tu szlachcic bardzo wdały, bo mnie za sodomitę wezmą, palcyma wytykać zaczną i zaraz Żyd jakiś głaskać będzie chciał... – wysyczał Popielski. Marta zamrugała, z taką miną jakby jej kto cepem między ślepia wyrżnął znienacka.. Giacomo jakby się przykrztusił. Karautowi aż łzy z rozbawienia w oczach wyblakłych stanęły.
– Żeby głaskać tylko, ale i dupczyć pewnie – rozpędzał się Popielski z pretensją w głosie, ale Marta uciszyła go, rękę podnosząc.
– Zapytaj, jakich gości miała. I czy był wśród nich szlachcic obcy, nietutejszy, odzian bogato – poklepała ghula po policzku zarośniętym. – No już. Nikt na cnotę twą nie nastaje, Popielski.
– A mógłby...
– Co?
– Nic, Martuś, nic.

Kiedy wspinała się na górę do komnat Olgi, już przez szynkwas przewieszony szeptał do dwóch dziewek gościom posługujących. Giacomo z Karautem i Arunasem rozsiedli się nad garncem raków pieczonych, do których warchoły dobierały się z apetytem, a klecha niezbornie, dla towarzystwa i niepoznaki.
– Do pani pytanie mam. Co do tego, czego od dowódcy naszego chciała – rzekła słudze hrabiny.
Sługa skłonił się w milczeniu i udał do jej komnaty. Wrócił szybko i rzekł.
– Pani cię przyjmie.
Po czym wpuścił Gangrelkę do środka. Contessa była oczywiście ubrana w piękną suknię, opinającą apetycznie jej ciało. Podkreślającą kibić i z dekoltem, w który chciało się wgryźć. Lawendowa suknia nadawała jej niewinności. Olga uśmiechnęła i wskazała dłonią siedzisko naprzeciw siebie.
– Radam cię widzieć znowu?
– Nie wiem, czy rada – zaśmiała się Marta krótko. – Myślałam o tym, coś rzekła wczoraj. – Zagapiła się w fioletowe fałdy drogiej materii. – Wilhelm Koenitz pytania dwa będzie miał na pewno – rzekła i na wskazane miejsce opadła.
– Jestem gotowa na szczerość między nami – zamyśliła się wampirzyca, oddychając. Jej piersi unosiły się prowokująco, więc pewnie w tym tkwiły jej sztuczki. W byciu bardziej kobiecą niż inne Kainitki. Ale skoro nie płynęła w niej krew Patrycjuszy, nie mogła wampirzymi talentami wywoływać zachwytu. Marta w żupanie narzuconym na spódnicę i giezło od dziwki kupione dwakroć bardziej prostaczką się poczuła niż wczoraj, gdy jej słodka wódka włosy w strąki pozbijała i suknię burą do pleców przykleiła.

– Zrozumieć musisz… on wojak. Pierwsze, co zapyta, czy ludzi weźmiesz i jakich. Nieważne to – machnęła ręką – ale będzie chciał wiedzieć. Także i to, jako kto będziesz chciała jechać i przed kniaziem przedstawiona być. Sprzymierzeniec, jedna z koterii jego… czy przypadkowa towarzyszka w podróży – zadała pytania oknu za plecami hrabiny.
– Jeśli nie będzie to problemem, to jako jedna z koterii… oczywiście mogę być równie dobrze i przypadkową towarzyszką – uśmiechnęła się ciepło Lasombra. – Jak wam będzie wygodniej.
– Zapyta też, skoroś w Krakowie bywała… czy zaszłości jakichś z tamtejszymi Spokrewnionymi nie masz.
– Bywałam wtedy dwórką węgierską przy królu Karolu Robercie i Elisabetcie. W Krakowie bywałam, acz jeno gościny zażywając – wyjaśniła Olga uprzejmie. – Przejazdem niejako bywając, nie mieszałam się w tamtejsze sprawy, na wydarzenia w ojczyźnie głównie mając baczenie. Nie robiłam sobie tam wrogów, bo i po co? Zamierzałam wtedy wrócić i teraz… też planuję powrót za pięćdziesiąt lub sto lat.

– Małgorzaty oblicze prawdziwe zdążyłaś obejrzeć – wskazała jej Marta i jednak odkleiła spojrzenie od okna. Próbowała dojrzeć, jakież to ciżemki hrabina dobrała do fioletowej sukni. Jej własna też była w końcu w podobnym kolorze.
– Co tak cię interesuje w moim wyglądzie? – zapytała zaskoczona Olga i nieco rozbawiona zezowaniem Marty. Odetchnęła głęboko i rzekła. – Tak… Przyjrzałam się jej. Miałam okazję, trzymając się z boku. Sprytna ona i przedsiębiorcza jak na tutejsze warunki, ale Włochy, Hiszpania… tam bywa trudniej.
– Taaa… – zgodziła się Marta nieuważnie, ciągle w kraj sukni wpatrzona, w nadziei, że coś się spod niego objawi. – Przedsiębiorcza. I ponoć płodna bardziej niż królica. Posłańców co nimi za sznurki pociąga ma wielu i podobno część to synaczki jej. Tak pytam, czy poznałaś jakichś może… Ciżemki – poddała się w końcu. – Jakiego koloru są, i czy wysokie, czy niskie?
Olga uśmiechnęła się i odsłoniła owe tajemnice, lekko podciągając lawendową suknię. Ciżmy miała niziutkie, czarne, niewątpliwie drogie i w ogóle niepasujące do błotnistych gościńców Litwy. Ale gładko przylegały do zgrabnych stóp i okrywających je bieluśkich pończoszek. Widoczek, który wielu rycerzy powaliłby na kolana w uwielbieniu...
–Zgadza się. Małgorzata nie lubi osobiście brudzić sobie dłoni, a że znajomości ma szerokie to…– contessa ułożyła suknię tak, by ta nie mogła zsunąć się w dół i nie przeszkadzała Gangrelce w gapieniu się. –... zawsze za jakieś sznurki pociągnie, by któryś z jej sojuszników naraził skórę za nią.
Przez twarz Marty przebiegł dziwny skurcz.
– Czerwone. Ja bym założyła czerwone, za kolano wysokie – mruknęła, przypatrując się małym arcydziełom na dużym arcydziele. – Dobrze wyglądają w strzemionach. – Jaksę Gryfitę, rycerza bożego – zakryła jedno oko – Poznałaś może?

– Cóż… ja rzadko jeżdżę konno, ale przyznaję, uwaga cenna – uśmiechnęła się ciepło Olga, przyglądając się Marcie w zamyśleniu. – Ciebie też by można ładniej przyodziać i koniecznie włosy utrefić. I wyglądałabyś uroczo, choć pewnie za bardzo rzucałabyś się w oczy. Za bardzo obco wyglądałabyś na tych ziemiach.
Postukała palcami o nowy stoliczek, dodając.– Możliwe, żem go widziała, przelotnie. W pamięć mi nie zapadł.
Przez moment zapatrzyła się Marta nieruchomo w śliczną twarzyczkę hrabiny.
– Mam suknię – oznajmiła sucho. – I ciżemki. Czerwone i czarne, tym – wskazała na drobne noski wystające spod sukni – całkiem podobne. Niektóre drzwi i serca otworzą się przed hrabiną. Są takie, przez które przejdzie tylko Marta w spódnicy z samodziału – machnęła dłonią przy uchu, aż się ciemne włosy wzburzyły. – A do niektórych kniaziów warto naraz głównym wejściem i przez stajnie uderzyć – zaśmiała się cicho, usta dłonią przykrywając. – Synaczka Małgorzaty Tęczyńskiej, Milosa, zapoznałaś na dworze?
– Och… nie bierz mych słów tak bardzo do siebie moja droga. Wcale nie oceniam źle twej garderoby. Wyglądasz uroczo. Ot, po prostu zastanawiałam się jakbyś… – zamilkła na moment i nagle zmieniła temat. – Wtedy nie była Tęczyńska, a i nie miała synalka Milosa. Jakoś inaczej się wtedy nazywał, ale był jakiś syn przy niej.
– Zapewne… każdy z nas miana jak giezła zmienia – wzruszyła ramionami Gangrelka. – Jako mu było, nie pamiętasz? A jasnowłosy był, czy czarniawy? – utkwiła oczy między hrabiowskimi półkulami, przeniosła go na naszyjnik spoczywający na dekolcie. – Kniaź ponoć prosty jak siekierą wyrąbany. I nie lubią tam, jak się wywyższają goście ponad niego. Urok nic nie straci na skromniejszej oprawie.

– Nie pamiętam jego ówczesnego imienia, ale po kątach szeptano, że to Bezprym… choć nie wiem co w tym ważnego. – Siedząc, zamyślona wampirzyca kołysała się na boki, takoż i jej biust hipnotycznie falował. – Ale owe dziwne imię zapamiętałam. A co do jego urody, to rysy miał przystojne, ostre i męskie, a włosy czarniawe. – Spojrzała wprost na Martę, dodając. – Masz li rację. Gdybym była mężem, to nie powinnam bym była się ubierać ostentacyjnie i modnie. Alem niewiasta, a od nas oczekuje się urody, gdybym więc ubrała się skromnie… mógłby kniaź posądzić mnie o lekceważenie swej osoby. Uroda kobieca jest wszak dla oczu mężczyzn przeznaczona.
– Bezprym to znaczy, że szczery. Kiedyś znaczyło… – rzuciła Marta.
Przyjrzała się Oldze, na siedzisku się w prawo i w lewo wychyliła, po czym nagle klasnęła w dłonie.
– Mam ja radę na to – szepnęła wesoło, mrużąc wilcze oczy.
– Jakąż to?– zapytała zaciekawiona Olga, zupełnie zaskoczona zachowaniem Marty.
– Futro ci miękkie i drogie potrzebne. Nie szuba zimowa, ale narzutka takowa – nakreśliła linię pod własnymi piersiami. – Sobolowe. Jeden z Rzemieślników kuśnierz.
– Ach.. to całkiem intrygujący pomysł moja droga – uśmiechnęła się wesoło Olga, odsłaniając wampirze kły. – Bardzo intrygujący.
Marta przyjrzała się Oldze raz jeszcze z namysłem. Uznała, że gronostaje jednak będą zbyt blade, więc odpowiedziała tylko:
– Jeśli Wilhelm Koenitz rozmawiać w cztery oczy będzie chciał… wolisz tu go przyjąć czy do obozu się wyprawić?
– Przypuszczam, że będę musiała w ramach okazania dobrej woli u was się zjawić, choć szczerze powiedziawszy lubię intymność tego pokoiku. Sprzyja przyjemnym rozmowo – odparła z sentymentem w tonie głosu Kainitka, rozglądając się po swej kwaterze.
– Tak też mu powiem – skinęła jej Marta i wstała. – Mi w drogę zatem czas. Owocnych łowów… na zwierzynę z miękkim futrem.
– Owocnych rozmów z Wilhelmem – rzekła z uśmiechem Olga, wstając, by odprowadzić Martę ku drzwiom.

– Żydowski jubiler dziś łaski widzenia hrabiny doświadczył – tchnął kilka chwil potem Popielski w Marcine ucho. – I szlachciców kilku w niej rozmiłowanych wielce.
Spojrzała się koso i ostro, machnęła ręką, warchołów i kalwina popędzając. Karaut i Arunas raków niedojedzonych w garści nabrali, a Giacomo znowu udawał, że posiadł klanową sztukę Nosferatów.
– Uprzedzając twe celne pytanie, wszyscy byli tutejsi. I żaden nie był owym z zamtuza – kontynuował Popielski.
– A skąd to niby wiemy? – zdziwiła się Marta. – Znajomek twój żydowski konterfekt nasmarował i zgromadzonym podobiznę okazałeś?
– Wielce ci się dowcip wyostrzył przy poruczniku, lecz to nie to – obraził się Popielski. – Zapytałem posługaczek, czy coś się dzisiaj stało ponadzwyczajnego. Jakby taki siewca sodomii wszedł, byłoby to niezwykłe raczej?
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 25-07-2016 o 19:07.
Asenat jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:23.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172