30-06-2016, 21:39 | #81 |
Reputacja: 1 | Zofia rozejrzała się niepewnie po zgromadzonych. – Zgaduje że… Mogłabym odwiedzić tego Haszko? – zasugerowała cicho. - … Skoro i tak nie spodziewamy się że uda nam się go przekonać… - Nie lepiej byś odwiedziła kogoś mniej... - Węgier szukał delikatniejszego epitetu od tych cisnących się na usta - nieprzewidywalnego? – A,ha ha. – dziewczyna zaśmiała się nerwowo. – Z p-pewnością nie jest z nim aż tak źle…? Matka Agnieszka nigdy nie pozwalała by jej… Klątwa… Przeszkadzała w pomaganiu innym. - Mentorka Zofii przecież też była Malkavianką. -Z tego co wspominała o nim Honorata, to szaleniec ale niegroźny. Nic jej w sumie nie grozi.- stwierdził Wilhelm spokojnie.-Ot pobełkocze i pokrzyczy, ale muchy nie skrzywdzi.- - Nie każden potomek Malkava jest matką Agnieszką. Pamiętasz o tem? - Marta odepchnęła nogą zbyt nachalnie łaszącego się do niej psa i wychyliła się zza Węgra, by się lepiej twarzy Zofii przypatrzeć. - Ale… Podobno leczy miejscowych? - zasugerowała niepewnie - To chyba taki zły nie jest? - Weź Boruckiego - Milos dał za wygraną. - I nie ufaj wszystkim tak bezgranicznie. Pozory często mylą. Zaszeleścił ciężki samodział Marcinej spódnicy, kiedy Gangrelka z jakiegoś zakamarka przyodziewy wydobyła małą buteleczkę i ku Zofii w dwóch palcach trzymając wyciągnęła. - Masz. Źle z gołymi i pustymi ręcoma iść. Krew topców przeszłość pozwala zobaczyć. Smak ohydny, jak każda wiedza. Ale komuś, kto wieszczby stawia do gustu może przypaść. Wampirzyca przytaknęła, i schowała buteleczkę. - Dziękuje Pani Marto. I Panie Zach, ja… – zawahała się. - … Chyba lepiej będzie jak pójdę sama. Jakby coś poszło nie tak, to wezmę nogi za pas. Nie wydaje mi się.. Żeby pan Borucki mógł mi dotrzymać kroku, aha, ha ha. – uśmiechnęła się niezręcznie i uciekła wzrokiem. Węgier podążył wzrokiem za buteleczką, która zmieniła właścicielkę. - Skąd wiesz? - skinął tylko Zosi zwracając się do Marty. - Że przeszłość pozwala zobaczyć? Wcześniej mówiłaś by nie pić bo trująca jest dla nas. - Od Swartki. Chcesz zapłacić szaleństwem za obejrzenie przeszłości bagna, na którym topce biliśmy? To kosztuj. Szaleńcowi krzywdy to nie zrobi - Rozbójniczka spojrzała twardo i wymownie. Zach odwrócił głowę ewidentnie zawstydzony. - Odwiedzę Salome i miejscowy dom uciech. Niewiastom chyba nie przystoi progów tych kalać swoją obecnością. Marta na zdziwioną wyglądała faktem, że jej jakoby zamtuza odwiedzać nie przystoi. - Niewiast to tam akuratnie jest bez liku… Ja do Olgi zajdę. Z Giacomem, jeśli zechce krajankę przywitać. - Z chęcią odwiedzę ową kobietę. Ciekaw jestem czy aby pobożna.- wtrącił Giacomo zgadzając się na propozycję Gangrelki. - Kobiet. Nie niewiast - sprostował Zach z ustami skrzywionymi rozbawieniem. - To zostaje mości Jaksa i pani Sarnai. Dokąd wy? Tatarka na Bożogrobca spojrzała i mruknęła: - Gangrela spotkać, albo jego sługę. - czekała na potwierdzenie ze strony Toreadora. Ten skinął jedynie w milczeniu głową. Na stronie rozbójniczka szeptem upewniła się u Węgra, że iluminator to cuda wianki na pergaminach wyrysować potrafi, by po chwili zaproponować, że Popielski spróbuje odnaleźć i zapoznać się z Elimelechem. - Na Swartkę - wypowiedziała się w imieniu nieobecnej wampirzycy - to przy takich terminach liczyć nie ma co…- Milczała dłuższą chwilę, wisząc na Tyrolczyku nieruchomym spojrzeniem, jakby to miało reakcję jakąś wywołać. - Skoro lada dzień rozbijamy się na grupy, by się mniejszym zagrożeniem zdawać, to już teraz kłamać trzeba - wypaliła w końcu. - Ino z sensem i spójnie. Kogo każde jedno z nas reprezentuje? Samych siebie? Dokleiliśmy się do ciebie dla bezpieczeństwa w podróży, ale związani na śmierć i życie nie jesteśmy? Będą pytać o ciebie. Wszyscy. Co gadać mamy. - Nie ma co udawać. Obaj kniaziowie pewnikiem się domyślą żeśmy z Szafrańcowego nadania. Lepiej od razu ukazać się im jako potencjalny sojusznik w sporach… sojusznik, którego warto pozyskać, acz i szacunkiem darzyć trzeba.- stwierdził zawadiacko Koenitz. - Acz rozbity on jest na małe kawałeczki, więc niegroźny? - upewniła się Marta, bo sie jej nijak inne kawałeczki - planu Koenitza - w jedną całość nie układały. - Tegom jeszcze nie dopracował. Niemniej wszyscy w jednym miejscu tkwić nie możemy. Za dużo tu koni i ludzi, by je tylko ziemie Honoraty wyżywiły.- wyjaśnił Wilhelm. - Czyli nasze rozbicie jeno organizacyjne i aprowizacyjne, a nie za przedstawianie odrębnych partyji robić ma? - drążyła Marta na resztkach cierpliwości. - Tak. Choć nie wątpię że takie próby rozbicia będą szykowane przez obu kniaziów to… nie ma co tworzyć odrębnych partyi, których szanować nie będą.- stwierdził spokojnie Koenitz. Kiedy Marta skończyła rozmawiać z Lordem Wilhelmem, Zosia zabrała jeszcze głos. – Um… Dlaczego Pan Jaksa nie jedzie odwiedzić swoich pobratymców? – zapytała skołowana. - … Nie będzie to nieuprzejme z jego strony, jeżeli ich zignoruje? - Kiedy to sprytne jest - odparła szybko Marta - to może i być trochę nieuprzejme. Ci co do Żydów pójdą, opowiedzą, że możny rycerz Toreador zjechał. I niech Stary Testament sam przyjdzie do Nowego. Z ghulem owym Sarnai zaś by rozprawiła się bez trudu. Ale jego uhonorować podwójnie trzeba i podwójnie przytłoczyć. Choćby i gównem był, za nim stoi kniaź - wytłumaczyła z rozmysłem i przez cały stół ku Tatarzynce spojrzała, namacalnie niemal promieniejąc zamiarem wspierania obranej strategii. On ich nie zignoruje. On im pokaże w ten sposób, Zosiu, że się kniazia, co ich gnębi, nie stracha. Prawda, Jakso? Rycerz na te słowa uśmiechnął się jeno półgębkiem. - Na wszystko przyjdzie czas. - … Skoro tak... – odparła bez przekonania Zosia, nie chcąc się jednak wykłócać. SMOLEŃSK Dojeżdżali do niego. Miasto wyglądało na bogate i ludne. Idealny kąsek dla krwiopijców wszelakiej maści. Nic dziwnego że Rzeczpospolita Obojga Narodów i Moskwa walczyły o niego. Nic dziwnego, że o ten kąsek dwóch kniaziów wampirzych kąsało się nawzajem, choć po prawdzie.. dla tych dwóch każdy powód był dobry jak stwierdziła Honorata. Sam Smoleńsk miał ruski charakter, mury jak u każdego kremla wybudowanego na typowo ruską modłę. Most co prawda był drewniany, na łodziach osadzonych w nurcie, ale w tej okolicy była to zaleta. Wystarczyło most podpalić, łodzie spławić i wróg od strony rzeki nie miał już dostępu. Z najwyższego punktu miasta na okolicę patrzył Sobór Zaśnięcia Matki Bożej, ale poza nim były też inne cerkwie.Był też mały drewniany kościółek dla katolików. Przybywający małymi grupkami kainici przyciągali uwagę ciekawych spojrzeń straży, ale nie było problemów z przejściem bramy. Dobry znak. Ostatnie lata musiały być spokojne, skoro straż nie była zbyt czujna. Każdy wiedział gdzie jest “Szkarłatna Lilijka”, każdy wiedział i każdy gotów był wskazać drogę wielmożnemu rycerzowi w zamian za nikłą nadzieję w postaci brzęczącej monety. Wszak szczodrość była jedną z cnót rycerskich, nieprawdaż? Zach więc bez kłopotu dotarł pod ów osławiony przybytek. I stwierdził że jak na swą sławę Lilijka rozczarowywała. Była to zwykła mała karczma przycupnięta w cieniu murów miasta. Jakby kryjąca się przed blaskiem słońca i księżyca. Także i wewnątrz zamtuz nie powalał luksusami. Ławy okryte futrami, stary kominek ubrudzony sadzą. Wiejskie dziewuchy w giezłach i spódnicach. Rozpuszczone włosy, wielkie biusty i zadki. Nic dla konesera, wszystko skrojone pod gusta okolicznych szlachetków. Na widok wchodzącego Zacha dziewczęta z piskiem obsiadły go niczym muchy garniec miodu. Każda się uśmiechała, każda wyginała ponętnie krągłości swego ciała. Każda chciała Zacha zaciągnąć na górę i poznać zarówno jego możliwości, jak i poznać zawartość jego sakiewki. Przy okazji wzbudzając oburzenie stałej klienteli, głównie mieszczan… toteż jedynie werbalnie wyrażali swój gniew krzykami i prośbami próbując znów przywabić do siebie dziewuchy. Oczywiście ten rumor musiał przywabić właścicielkę, która miała swe komnaty ukryte za zasłoną z paciorków. Toreadorka na widok Zacha zamarła, po czym przez chwilę mu się przyglądała. Wreszcie skarciła dziewczęta.- Moje drogie… nie wstyd wam wiernych waszych adoratorów porzucać? Wy nie mężatki, jakaś wierność was obowiązuję. Zresztą ów zacny rycerz przyszedł do mnie.- Uśmiechnęła się ciepło i skinęła palcem na Milosa.- Tędy mój panie. Pomówmy w przyjemnej atmosferze.- – A ów wróg twój... - Potężny, z długimi ręcami. Tyle się wywiedziała. Marcel okazał się enigmatyczny w mówieniu o przeszłości. Wił się jak piskorz, mówił ogólnikami, a konkretów… tych się nie wywiedziała. No cóż, puzderko przynajmniej zyskała. Teraz Marta jechała z Giacomo uliczkami miasta kierując się do jedynej karczmy godnej przyjmować osoby o ciężkiej sakiewce i wyrafinowanych gustach. “Carskie Sioło”, najlepsza i najdroższa karczma w Smoleńsku. Tam z pewnością Contessa była. Giacomo jednakże nie wydawał się specjalnie zachwycony pomysłem spotkania z Lasombra, nawet jeśli z jego rodzinnych stron się wywodziła. Italczyk co prawda nie wyraził sprzeciwu by towarzyszyć Gangrelce, ale nie widział sensu spotykać się przejeżdżającą jedynie przez miasto Kainitką. Dziwne to było… czyżby nie radował się na możliwość pomówienia z krajanką w ojczystej mowie? Najwyraźniej nie bardzo. Niewątpliwie jednak był uśmiechnięty i zadowolony z czegoś. Dla Giacomo ta wyprawa była bardziej przejażdżką i zapoznaniem się z miastem, niż negocjacjami z Contessą. A samo “Carskie Sioło” robiło wrażenie. Duży przybytek z własną bramą i własnym dziedzińcem. Zwinne pacholiki przytrzymywały już konie, w kilka chwil po przybyciu Marty i Giacomo. Chwilę później rumaki Spokrewnionych i ich świty odpoczywały w stajni, a Marta i Giacomo weszli do środka. Gwarno tam było, głośno, tłocznie. Pełno podgolonych głów, okoliczni szlachetkowie to właśnie miejsce upodobali sobie na zebrania. A prym wśród nich niemłody ale za to bardzo głośny szlachcic , stał na stole i wymachując orężem opowiadał o swoim zwycięskim pojedynku z jakimś… zbójem? Opowieść była chaotyczne i przerywana gromkimi brawami szlacheckiej braci. Dlatego też Marta i Giacomo weszli niezauważeni prawie przez nikogo. Prawie… Gangrelkę dostrzegł jeden ze sług contessy i ruszył na górę, by powiadomić swą panią o przybyciu niespodziewanych gości. Spóźniała się. Jaksa stał na rozdrożach ze swymi przybocznymi. Czekał na Sarnai. Razem mieli sie udać, by znaleźć i rozmówić się z miejscowym ghulem. Imć Piesińskiego. Mieli się udać tam razem. Razem. Jak to cudownie brzmiało. Jak rozgrzewało martwe serce. Myśli Jaksy wyrywały się do małej tatarki. Pamiętał każde słowo, każdy gest gdy umawiali się przy tych rozstajach spotkać. Pamiętał każdy szczegół wspólnej nocy razem. Pamiętał smak je krwi. I teraz czuł narastający niepokój. Sarnai… spóźniała się. Marta z Giacomem, Zach, Marcel z Wilhelmem, nawet młoda Zofia udała się do ruin monastyru. Tylko on tkwił jak głupi na tych rozstajach czekając na tą jedyną i czuł wzrastający niepokój. Tak jak przedtem widział niepokój i u swych ludzi. Ta zażyłość z Sarnai niepokoiła ich. Jaksa czekał cierpliwie, ale w końcu… musiał zdecydować. Czy zawróci do dóbr Honoraty by sprawdzić co z Sarnai. Czy też pogna do Smoleńska co koń wyskoczy i wypełni swój obowiązek. Dlaczego, ach dlaczego, że odwiedzi tego Haszkę? Wtedy, w dworku pani Jasnorzewskiej wydawał się to taki dobry pomysł. Ale teraz… im bliżej była owego monastyru, tym bardziej lęk wkradał się w serce Zofii. Bo wszak ten Haszko był szaleńcem. Czy oni nie są niebezpieczni? I jak rozmówić się z taką osobą. Szalony prorok… wyobraźnia Zofii podpowiadała obraz brodatego starca podobnego Mojżeszowi, gromiącego słowami grzeszników jak proboszcz włościan z kościelnej ambony. Jak rozmówić się z kimś takim, tym bardziej mieszkającym w tym… czymś. Klasztor zachował się w lepszym stanie niż się spodziewała, ale to tylko dodawało upiorności sytuacji. Podobnie jak cisza… Nagły głośny pisk przeciął ową ciszę. Kobiecy pisk. Przeszył też piorunem strachu Zofię. Jej przyboczni sięgnęli po broń i zobaczyli. Wieśniaczkę ostrożnie wymykającą się z klasztoru. Chichoczącą głośno. Na widok jeźdźców uciekła jednak do środka. A Borucki sięgnął po oręż i ruszył za ową młódką z jednym z ludzi, Zofię zostawiając z tyłu wraz dwójką przybocznych. Ledwo jednak weszli w mury klasztoru, a ryk można posłyszeć. - Wynocha… sługi czarowników! Chodzące trupy... wynocha stąd!- i przyboczny Boruckiego wyfrunął wyrzucony przez okno. Sam Borutek nie zamierzał podzielić jego losu i pierwszy dał dyla. W drzwiach klasztoru pojawił się ów jurodiwy Haszko. pospolite chłopskie oblicze, dzikie wejrzenie, kudły na brodzie i twarzy. Suknia plugawa. I ponad dwa metry wzrostu! Całkiem spory jak na niegroźnego ponoć proroka. - Ha! Malutka zagłada…- jęknął głośno łapiąc się za głowę, podczas gdy Borucki z wyciągniętą bronią oddalał się od wampira mając go na oku. Podobnie jak ten, który przez okno wyleciał. Poobijany ale żywy. - Nadchodzisz drobniutki aniołku, ale w krwi twoje skrzydła… zdradza i piekło kroczy za twymi plecami, a śmierć wyciąga po nas ręce. Klątwa... ona się zbliża. Najgorszy i najlepszy przywiedzie.- zawył głośno Haszko. - I ani jeźdźcy anielscy nie pomogą, ani obrona najświętszej panienki. Zło! Zło nadchodzi.- -Pójdźmy stąd. Prawdę prawiła Jasnorzewska. To szaleniec bardziej szalony niż inni jego rodzaju.- syknął gniewnie Borutek.
__________________ I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny. Ostatnio edytowane przez abishai : 30-06-2016 o 21:50. |
06-07-2016, 22:33 | #82 |
Reputacja: 1 | Zach zgrabnie wystąpił spośród ciżby roześmianych dziewek. Przed Torreadorką zgiął plecy, kołpaka z piórami uchylił i kroczył jej śladem za zasłonę dźwięcznych korali. - Więc… jak cię mam zwać szlachetny rycerzu i jaki klan reprezentujesz? -prowadząc go do niedużego pokoiku który zaadaptowała na gabinet. Rozrzucone na biurku papiery zapisane były hebrajskim pismem. Było nieduże łoże z baldachimem i ciężka szafa z ubraniami. Oraz duży piękny perski dywan pokrywający dębową klepkę. - Pierwsza… jest na mój koszt. Za kolejne jednak trzeba zapłacić. Bądź co bądź, muszę jakoś się utrzymywać. Przypuszczam że ktoś cię tu skierował cny rycerzu?- przysiadła na krześle przy biurku i wskazała dłonią krzesło naprzeciw siebie. - Wybacz pani lecz wątpię by jakakolwiek z twoich podopiecznych była w stanie utrafić w gust mojego podniebienia - osełedec na tył głowy zaczesał, zębem błysnął w namiastce uśmiechu. - Milos Zach z klanu Ventrue. Pani Salome jak mniemam. - Ventrue… cóż… jeszcze nie znasz mojej oferty.- zaśmiała się Salome zadziornie i opierając podbródek na dłoniach.- A więc… skoro nie gust, to co sprowadza cię do mego przybytku? I po co przybyłeś do Smoleńska? Oczywiście, jeśli to nie jest jakaś tajemnica.- - Jeśli oferujesz również swoich strażników to nie odmówię - oblizał się bezwiednie. - I oczywiście tajemnicy w tym nie ma. Nie łatwo zresztą tajemnicą nazwać hurmę jaką tu ściągnęliśmy z ramienia Jana Szafrańca, prosto z Krakowa. Wzbogacił się właśnie Smoleńsk o kilku Kainitów. Mnie szczęśliwie przypadłaś do zapoznania ty, pani. Inni, jak pewnie wiesz, mieli mniej szczęścia. - Z pewnością.- zaśmiała się cicho Salome zakrywając usta dłonią i dodała z uśmiechem.- Więc… masz rację. Doszły nas plotki o tym, że Jan wesprze swego sojusznika wampirami Krakowa. O dziwo… do dziś nie wiadomo kto jest jego sojusznikiem w okolicy.- - Milczę jak grób - Zach odwzajemnił śmiech. - Poza tym nie ważne jest, pani, kto jak dotąd sympatyzował z całkiem odległym księciem całkiem odległego miasta. Lepiej zapytać kto w potencjalnie nowej sytuacji będzie chciał upatrzyć korzyść i kto opowie się po jego stronie dziś. A dokładniej, po stronie mojego współklanowca, który nam w tej wyprawie przewodzi. Rycerz z Tyrolu, Wilhelm Koenitz. Możeś się pani na przestrzeni dekad na niego natknęła. Kainita waleczny i honorowy. No i charyzmą obdarzony znacznie większą niż ja - kącik ust podskoczył do góry. - Choć pewnie nie dorównującym twemu, pani, wdziękowi. - Elimelecha spytaj, albo Abrahama… Ja urodziłam się tutaj.- westchnęła smętnie Salome.- I nie opuszczałam Rusi od czasu narodzin. Mój ojciec mi nie pozwala.- Zach zwarł gębę na chwilę. W zrozumieniu pokiwał głowę. - Czasem uczucia naszych rodziców duszą jak powrozy, rozumiem ja cię doskonale. To któryś z miejscowych Izraelitów? - Abraham… Nasz Primogen.- potwierdziła skinieniem głowy Salome i wzruszyła ramionami.- A co do zmiany… wszyscyśmy ją wyczekujemy jak wiosny. Bo te ciągłe swary… szkodzą naszej społeczności.- - Mówisz o dwóch kniaziach - domyślił się Ventrue. - Jak Torreadorzy odnajdują się między jednym a drugim? - My jesteśmy Rzemieślnikami w dosłownym tego słowa znaczeniu.- wzruszyła ramionami Salome.- Nie… stoimy po żadnej stronie sporu. Nie angażujemy się w walkę między nimi. Nie jesteśmy zresztą wojownikami, a artystami. Po prostu słuchamy, tego kto włada Smoleńskiem.- Nie brzmiało to do końca szczerze, ale też wszelki nacisk mógłby zaowocować wrogością później. Oczywistym było dla Milosa, że Salome mu nie ufała. To była wszak zdrowa postawa. Był dla niej obcą osobą, a zaufanie wymaga czasu i cierpliwości by wyrosnąć. - To zdroworozsądkowe, że jawnie nie trzymacie żadnej ze stron. Prawdopodobnie taka stanowcza postawa naraziłaby was na gniew drugiego z kniaziów. I może jesteście Rzemieślnikami ale zbyt długo chodzę po tej ziemi aby nie dostrzegać waszych zalet i przydatności. A i wobec artystów i pięknych kobiet trzeba zachować ostrożność, może nawet szczególną. Po uzbrojonym mężu wiesz czego się spodziewać, po czarującej spojrzeniem niewieście, nigdy - zaśmiał się i pochylił lekko, jakby w wyrazie uznania. - Och… doprawdy. Czy ja wyglądam na zagrożenie.- zaśmiała się Salome lekko speszona jego słowami.- Acz.. jeśli zgodzisz się przyjąć dobrą radę, to takiej mogę ci udzielić. Z oboma kniaziami trzeba się jak z jajkiem obchodzić. Ostrożnie. Są bardzo drażliwi na swoim punkcie. A jeśli tej drażliwości nie okazują, gdy powinni… tym gorzej dla ciebie.- - Taka wzajemna nienawiść musi mieć twarde podłoże, nie wierzę by wzięło się jedynie z sąsiedztwa. Co się między mini wydarzyło co rozpętało tą wojnę? - Obawiam się, że cię rozczaruję…- uśmiechnęła się delikatnie Salome.- Ale niektórzy Spokrewnieni są właśnie tacy. Małostkowi, aroganccy i zbyt dumni by żyć z innymi w zgodzie. Może być tylko jeden kniaź w Smoleński i ani Janikowski, ani Siebrienicz nie nawykli zginać przed nikim karku. Ty wiesz chyba iż Siebrienicz jest skłócony z własnym klanem z tego powodu? Żaden ruski Tzimisce nie przyjdzie mu z pomocą. Zresztą i Janikowski nie ma przyjaciół w swoim klanie.- - A te powody są komukolwiek znane? Czemu Tzymisce wyklęli Kościeja? - Kościej… uważaj przy kim mówisz ten przydomek.- zaśmiała się cicho Salome i skinęła głową.- To akurat wie każdy ghul w tym mieście. Kościej nie jest stąd. Przybył z południa Europy tuż po tym jak Wielka Orda zaczęła upadać. Ruscy Tzimisce są ze sobą spokrewnieni… On zaś jest obcy i w dodatku nie uznaje ich prymatu nad sobą. Pewnie by go obalili, gdyby…- wzruszyła ramionami w geście bezradności.-... nie mieli ważniejszych problemów na swych głowach. Osobiście nie wiem czemu ostawili Kościeja w spokoju, ale on dobrze wykorzystał ten czas umacniając swoje władztwo na ziemiami ruskami na wschód od Smoleńska.- - Z południa - Zach potarł szczeciniasty policzek. - Ciekawe. Wybacz, pani, nawał pytań ale takie otrzymałem zadanie. Jak najwięcej wywiedzieć się o zastałej sytuacji. Twoja wiedza jest dla mnie bezcenna. Nadzieję mam, że cię nie zamęczam nudną konwersacją w dusznych ścianach. Nie spieszy mi się z powrotem do swoich, nikt mi terminów nie postawił. Jeśli pozwolisz, ośmioro moich ludzi czeka na zewnątrz. Rad byłbym mogąc sprezentować im atencję twoich dziewcząt, przyda im się po dzielnej walce nikła nagroda. A jeśli komnatę jakąś pozwolisz mi nająć zatrzymam się na dzień. Odświeżę i wtedy kontynuować chciałbym, mniej oficjalnie i w przyjaznym bardziej otoczeniu. Może owych rzeczonych strażników? - zakończył uprzejmym uśmiechem. - Zobaczę co się da zrobić w sprawie tych strażników, ale nagrodę za dzielną walkę ktoś musi opłacić.- wyciągnęła zgrabną dłoń w kierunku Zacha oczekując ciężkiego mieszka.- Pokój jeno dla Spokrewnionych za darmo. Zostajesz więc na następną noc? Ty i twoi… podwładni?- - Zachowie zawsze spłacają swoje długi - z lisim uśmiechem podkręcił wąs, mieszek przeszedł z rąk do rąk. - Pokój dla mnie, towarzystwo dla moich raców. Będą mnie za dnia strzec, korzystając na zmianę z wdzięków twych podopiecznych. Szorstka smagła dłoń Węgra odrobinę za długo stykała się z chłodną rączką Toreadorki. - Przejdziemy do głównej sali? Melodia stamtąd dobiega a ta ożywia każdą pogawędkę, nawet tą o polityce. - W głównej sali… nie opowiada się o polityce… mój panie.- pogroziła mu żartobliwie palcem Salome wstając i podając ramię Węgrowi.- Ale możesz mi w niej opowiedzieć o sobie.- - Zacznę od tego, że nie daje mi spokoju pewna myśl odkąd wysłuchałem listy smoleńskich Rzemieślników. Jeden jest jubilerem, inny skrybą. O tobie, pani, mówiono że prowadzisz to miejsce. Tyle, że waszą klanową cechą jest pasja, której hołubicie. Kunszt, który pielęgnujecie. Czy twoim, pani, z racji imienia jest taniec? A jeśli tak, to komu trzeba sprzedać duszę aby go doświadczyć? - pozwolił by oplotła rączką jego ramię i z szelmowskim błyskiem w oku poprowadził do głównej sali ku oknom, aby Gezie dać gestem znak by racowie rozkulbaczali konie i wchodzili się rozgościć. -Winnam się obrazić na ciebie.- westchnęła w udawanym oburzeniu i odepchnęła nagle Węgra. Obróciła się zwinnie dookoła wodząc prowokacyjnie dłońmi po krągłościach swej kibici.- Czyż na pierwszy rzut oka nie widać, czemu mnie ojciec wybrał? Czyż nie jestem dziełem sztuki sama w sobie? Najpiękniejszym, bo ukształtowanym przez samego Stwórcę.- - Nie kwestionuję twojej oczywistej urody - podjął jej grę kłaniając się przepraszająco. - Sądziłem jedynie, że czymś wypełniłaś życie, jak każdy z nas nieśmiertelników. Coś musiało cię zająć. Coś napędzało by wstać z łoża każdej kolejnej nocy. Jeśli się pomyliłem, wybacz mój pochopny osąd. - Mój ojciec zauroczony moją urodą postanowił mnie unieśmiertelnić. Nie param się żadną sztuką. Może zostałabym Ventrue jak ty… gdyby cenili kupców, a nie tylko krew szlachetną.- odparła ironicznie, acz ciepło Salome.- Mam za to smykałkę do interesu i nie będąc krześcijanką mogę… cóż… parać się tym zawodem, którym się param.- - Gdzie zatem ojciec twój odszukał taki jak ty klejnot? Urodą odbiegasz od miejscowych niewiast a i imię sugeruje ześ z daleka. -Salome nie jest moim prawdziwym imieniem. Nazywam się Yasmin, za życia się nazywałam.- zaśmiała się cicho Salome, gdy weszli do głównej sali zamtuzu.- I pochodzę… cóż… nie ze Smoleńska, a z Kazimierza. Dawne czasy… A ty mości rycerzu… nie opowiesz nic o sobie?- - Jestem Węgrem. Obecnie w polskiej formacji husarzy w randze porucznika. Moja matka z Ventrue związana jest z Sandomierzem i tamtych ziem pewien czas się trzymałem. Dalej nie sięgał mój sznur, wiesz co mam na myśli - Zach zajął miejsce w najcichszym rogu sali i zrobił miejsce Rzemieślniczce. - Powiedz ty, lupini tu u was problemem są od dawna? -Lupini? Problemem? Nie wydaje mi się.- zamyśliła się Salome pocierając kciukiem dolną wargę i siadając obok.- Słyszałam plotki, że wilkołaki grasują na leśnych traktach na północ od Smoleńska, ale w najbliższej okolicy ich nie spotkasz.- - A czy te plotki mówią o tym, że ci lupini są jacyś inni? Wypaczeni? - ściszył głos i dalej szeptał blisko jej ucha, wychwytując delikatną woń pachnidła. - Napadli na nas podczas podróży do Smoleńska. Nie działali jak stado, bardziej… jak marionetki, którymi coś kieruje. - Interesujące… myślę że nas obecny kniaź wielce by był tymi wieściami zainteresowany, bo nie posądzam go o taką finezję. Prędzej to Kościeja robota.- stwierdziła niezbyt zaskoczonym tonem głosu, acz równie cichym. - Skąd myśl, że stoi za tym Tzimisce? - zaciekawiły go jej słowa. - Wydaje się on dość tajemniczą personą. Legendy o jego sercu są prawdą? Jak i o żywej i martwej wodzie. - Legendy o jego sercu są prawdą aczkolwiek to nie jest Kościej z bajek. Ino taki przydomek mu nadano ze względu na podobieństwa. Jeśli prawdziwy kościej istnieje, to z pewnością żyje gdzieś w głębi Rusi.- odparła Salome z delikatnym uśmiechem na obliczu. - Dlaczego wszyscy biorą to za fakt, nikt nie wątpi? - już wcześniej wydawało się to Zachowi dziwne. - Ktoś go publicznie dźgnął w serce i następstwa nie nastąpiły? No i zawsze może to serce po prostu być gdzieś indziej niż w piersi. Tzimisce są mistrzami zmieniania ciała. - Może…- stwierdziła Salome zamyślona.- W każdym razie podczas jednej z bitwy, gangrele zrobili z Kościeja jeża za pomocą bełtów z kusz. Widać w żaden w serce nie trafił skoro.. dzielny bojar Siebrienicz nic sobie z tych pocisków nie robił.- - To dość dobry argument - Zach pokiwał z uznaniem. - Tyle, że nie daje nam to odpowiedzi na pytanie jak tego dokonał. Może jednak jest tym Kościejem? Z legendy? Jego umiejętności musiałyby wykraczać poza te jakimi dysponują Tzymisce. Może to zabrzmi głupio, ale czy mieliście tu jakieś incydenty dotyczące węży? Duże populacje gadów, gigantyczne węże, kulty węży? - zakrył uśmiechem zmieszanie bo sam zdawał sobie sprawę jak idiotycznie to brzmi. - Tak szczerze to…- zamyśliła się Salome. - Niewiele miałam okazji zobaczyć Siebrienicza w działaniu. Wiele opowieści o nim to plotki z różnych źródeł, a co do węża to… hmm… coś było o wielkim wężu w lochach. Większych i bardziej przerażającym niż zwyczajne węże. Zresztą… czego on tam nie trzyma.- zaśmiała się cicho. Te słowa wyraźnie Węgra zainteresowały. - W lochach Kościeja? Mogłabyś sobie przypomnieć coś więcej odnośnie tegoo węża? Jak i innych dziwactw z jego podziemnej kolekcji? -Duży i zlepiony z dziesiątek węży i ludzi… Nighdog… tak go ponoć nazywa. Jeden z jego kreacji. - zamyśliła się wampirzyca.- Kościej bywa bardzo pomysłowy w tych kwestiach.- - Nikhdog - powtórzył w zamyśleniu. - Bardzo mi pomogłaś, Salome. Informacja jest cenniejsza niż złoto a ty mi jej nie poskąpiłaś. Wiem, że cały twój klan woli trzymać się z daleka od przepychanek o władzę a nie ulega wątpliwości, że tylko się one nasilą. Nie musicie nas jawnie popierać. Ale gdybyście nieoficjalnie wspierali Camarillę swoją wiedzą i talentami, jestem pewien, że Camarilla odwdzięczy się za nie w swoim czasie. - Nasz obecny kniaź twierdzi że my już Camarilla, a i Kościej też uważa się za kniazia Camarilli. Twoja Camarilla będzie już trzecią tutaj.- zażartowała wampirzyca. - W takim razie wreszcie tą prawdziwą - podjął dowcip. - Niewykluczone zresztą, że Wilhelm poprze któregoś z kniaziów. Czas pokaże. Poza tym przybyły tu lub niebawem przybędą inne zainteresowane Smoleńskiem osoby. O Oldze już pewnie coś słyszałaś? - Och… Któż nie słyszał o zachwycającej hrabinie Oldze, która oczarowała swą urodą śmiertelnych i nieśmiertelnych. Stiopa się do niej próbuje przylepić i Abraham także. I pewnie Kościej się by tu przylepił, gdyby nie dbał o swoje życie.- odparła sarkastycznie Salome. - Myślę, że kto jak kto, ale ty pani z pewnością nie musisz zazdrościć jej urody. Dlaczego niby Kościej miałby jej unikać? Taką dużą nieufnością darzy obcych, że każdego podejrzewa o to, że chce go zamordować? - Miszka chce zabić Kościeja…- zaśmiała się Salome splatając dłonie razem.- ...Dyć oni walczą ze sobą. Jeśli wjechałby do miasta, Gangrel ściągnąłby wszystkie swoje siły, by ubić Kościeja..- - W takim razie Kościej ma tylko jedno wyjście. Ciekaw urody nowej Kainitki musi ją do siebie zwabić. Zaproszeniem lub siłą. - Trudno przewidzieć co zrobi bojar. Na razie takie zaproszenie nie padło z żadnej strony. W każdym razie ja nic o tym nie wiem.- oceniła sytuację Salome. - Z sytuacji jaką roztaczasz mam wyobrażenie, nie wiem czy właściwe, jakoby to Miszka miał nad Kościejem przewagę sił. Tamten ukrywa się w swojej twierdzy i niechętnie rozmawia twarzą w twarz. - Przewagę? Ma w swoich rękach Smoleńsk, więc z pewnością ma przewagę.- zaśmiała Salome.- Nie dość dużą by zniszczyć Kościeja, by najechać na jego zamek, ale… wystarczającą by trzymać w szachu.- - Zapewne każdy z nich ma w Smoleńsku swoich ludzi, którzy donoszą im nowiny i plotki. Pewnie więcej niż po jednym. Byłabyś w stanie wymienić ich z nazwisk? - Pewnie bym była w stanie… acz…- spoważniała spoglądając w oczy Milosa.- Acz tego nie zrobię i ty nie zrobisz nic by je ze mnie wydobyć, jeśli rzeczywiście liczysz na sojusz ze smoleńskimi Torreadorami.- - Dlaczego chcesz ich chronić? - zapytał wprost. - Jesteś coś kniaziom winna? - Dlaczego uważasz mój drogi, że darzę cię zaufaniem?- zapytała w odpowiedzi Salome z ciepłym uśmiechem.- Jesteś obcy w tych stronach. Powiedziałeś mi o sobie wiele, ale nie czyni cię to osobą godną zaufania mój drogi. Na to… trzeba sobie zasłużyć. Cierpliwością między innymi.- - Zaufanie, owszem, może nadejść w swoim czasie. Na razie jednak mogą nas połączyć wspólne korzyści. Ty dzielisz się swoją wiedzą i wsparciem, a my odpłacimy się za nie gdy sprawa władzy nad Smoleńskiem zostanie wreszcie rozstrzygnięta. Od tego kogo poprze lord Koenitz w większej mierze zależeć będzie który z kniaziów wygra w tym sporze, z błogosławieństwem krakowskiej Camarili. Jak więc widzisz, my wygrywamy w tym konflikcie tak czy inaczej. A dobrze być po stronie zwycięzców. Tym bardziej jeśli ma się apodyktycznego ojca, od którego pragnie się uwolnić. A do tego konkurentkę, która chce skraść twój blask. Nie chcesz pomóc sobie samej? Przygotować sobie wygodne posłanie na kolejne dekady? Salome cicho się zaśmiała i położyła dłoń na policzku Zacha.- Musisz mnie mieć za bardzo głupiutką gąskę. Może i jestem młoda w nieżyciu w porównaniu z tobą cny rycerzu, ale żyłam wystarczając długo by wysłuchać dziesiątek podobnych tej obietnic. Ale słowa są tanie… a ty już kroisz skórę na niedźwiedziu, którego jeszcze nie złapałeś. Na razie mój drogi, jesteście kolejnymi ambitnymi wampirami, a buta… to za mało.- - To nie są puste słowa tylko propozycja współpracy. I tak niewiele ryzykujesz. Nie oczekuję, że oficjalnie nasz poprzesz a będziesz jedynie wspierać zakulisowo. Nikt ci niczego nie zarzuci a jeśli wygramy, masz szansę zyskać. Ale nie będę naciskał. Jeśli dobrze ci tam gdzie jesteś, na swoim szczebelku torreadorskiej drabiny i nie łakniesz zmian, uszanuję to. - Torreadorzy żydowscy… najwięcej zyskiwali, będąc neutralnymi. Tak było i pewnie będzie.- odparła uprzejmie Salome wstając.- A teraz pozwól, że się oddalę by znaleźć odpowiednią przekąskę dla ciebie panie.- Zach miał jeszcze wiele pytań ale zrozumiał, że za mocno naciskał. Torreadorka nie była skora do podejmowania minimum ryzyka. W każdym razie nie na tym etapie. - Wybacz pani jeśli byłem zbyt bezpośredni - żachnął się. - Wybaczam, wybaczam… mądrze, że się uczysz dworskiej gry i subtelności.- mruknęła z ciepłym uśmiechem przez ramię.- Mniemam że estetyka posiłku jest ci obojętna? Nie znajdziesz pięknych obliczy w straży miejskiej.- - Nie szkodzi. Piękne wojownicze niewiasty zdarzają się rzadko. Ale pewnie dlatego tak wybornie smakują. * Muzyka Rzeczona przekąska przyszła niebawem. Jej kanciasta gęba i kaprawe oczka zawisły nad Węgrem wyczekująco. Kazał się jej przysiąść. Przekąska opadła na pustą ławę lustrując ustawiony przed nią dzban z mocnym miodem. - Pij - Zach nie musiał go długo zachęcać. Opróżnił całość i beknął soczyście. Oczy mu mętniały prędko. Twarz pokrył pijacki rumieniec. Gezie rozkazy wydał jasne. Wolno się zabawiać, na dwie zmiany. Pić nie wolno wcale. Za dnia mają go pilnować jak oka w głowie. Nie spoufalać się. Dziewkom się nie dać za jęzory ciągnąć. Nawet jakby jakim cudem która z nich umiała po węgiersku albo serbsku gadać. Geza do wiadomości przyjął i wrócił do raców tyle, że z tyłu się trzymał. Ścianę podpierał z ręką na szabelce i okiem czujnym. Za wdzięki szczebiotliwej dziewki podziękował. Ale inni korzystali aż miło. Zach odczekał aż trunek strażnika przyszpili w pełnej skuteczności. Dopiero wtedy nadgarstek jego do ust przywiódł i wgryzł się łapczywie. Zalała go słodycz i błogostan. Ogień trzaskał w przeciwnym rogu sali, przygrywała muzyka. Splątane w uściskach sylwetki wydawały z siebie na wpół zwierzęce odgłosy. Wysokie jęki, niskie powarkiwania, głębokie westchnienia. A Zach patrzył i próbował znaleźć w sobie jakąś tęsknotę za tym co mieli oni a on dawno stracił. Nie potrafił. Nie mógł sobie przypomnieć. Myślał o Małgorzacie i tych, których za nim pośle. Może pierwszy będzie chciał rozmawiać. Drugi już przyjedzie zabić. Może Zach go przechytrzy. Może wygra. Ale wtedy przyjdzie drugi. Po drugim trzeci. Małgorzata jest cierpliwa. Poczeka aż synkowi podwinie się noga. Nikomu bogowie nie sprzyjają wiecznie. Zachciało mu się buntu, psia jego mać. Myśli gładko spłynęły na Martę. Jej krzepką sylwetkę i dzikie wejrzenie. Wyobrażał sobie jej umizgi względem Swartki i zaciskał palce na kancie stołu aż trzaskało drewno. Postawił wszystko na ostrzu noża. Spalił za sobą mosty. Bo sobie coś uroił we łbie. Coś czego nie ma. Gdzieś przez sale śmignęła Salome, gibka i wdzięczna jak łania. Powiódł za nią spojrzeniem sam się sobie dziwiąc, że nic go do niej nie ciągnie. Uśmiechnął się jednak uprzejmie i podziękował za napitek. Choć czuł już, że wypiłby takich jeszcze więcej. Dwóch teraz i dwóch na rano. Czasem myślał o sobie ze wstrętem, że jest jak świnia. Nienażarty. Szczególnie gdy w zapomnieniu wypijał więcej niż powinien zalewając sobie ubrania i paprząc twarz jak dziecko, które dopiero uczy się jeść. Wolał jednak to niż pozwalać przebudzać się bestii. Jego własna była szczególnie podstępna. Śpi i drzemie, drzemie i śpi, by nagle stać na zgiętych nogach, wściekła i gotowa do skoku. Ciiii, kurwi synu. Leż. Krew szumi miodową melodią. Niech cię kołysze do snu. Podniósł się z ławy i ruszył do przydzielonej mu komnaty. Była ciasnym pokojem bez okna zdominowanym przez wielkie łoże z baldachimem. - Szlag- Zach zdjął z siebie ubranie i buty. Ułożył wszystko starannie na pościeli. Nie położył się na łóżku. Wybrał najdalszy skrawek podłogi i zaległ na twardych deskach. Pluł sobie teraz w pysk, że to nie był dobry pomysł. Jak wytłumaczy się gospodyni kolejnego wieczora? Obrócił się na jeden bok i przykrył od stóp po czubek głowy najbardziej sfatygowanym kocem jaki znalazł w izbie. I tak będzie go trzeba wyrzucić. |
07-07-2016, 18:00 | #83 |
Reputacja: 1 | Giacomo w swych czarnych księżowskich szatach wyglądał pośród Marcinych warchołów jak kruk pośród wróbli. I jedno tylko współdzielił z nimi. Podejrzanie dobry humor. Źródłem radości trzech zbójów było przeczucia pochlaju i bitki, a także rzucenia lepkim okiem na wdzięki Olgi, o których już się zdążyli nasłuchać nie wiedzieć od kogo. Entuzjazm Italczyka wypływał z bliżej nieznanego źródła. Marta, której do takowego było daleko, wlokła się na końcu, żółć i gorycz międląc bezgłośnie za zasłoną włosów. Zbyt świeże było wspomnienie bezmyślnej lupińskiej furii, a także uwłaczającej propozycji Wilhelma, do której nikt inny jak Giacomo Tyrolczyka nakłonił. I chyba trwał w błędnym mniemaniu, że Marta z odmową kryguje się tylko i utargować coś chce. A całkiem na wierzchu do tego miała w pamięci – widok Zacha znikającego w tumanie pyłu na drodze ku miastu. Jakby go tam matula stęskniona czekała, syna marnotrawnego. Marta wypluła obrzydliwe przekleństwo i popędziła konia, warchołom znak dając, by odstąpili deczko, dla komfortu pogwarek nie dla ich uszu przeznaczonych. Popielski perororował gdzieś na przedzie, że Wilhelm Koenitz już w cechy książęce przyobleka się, od tych najgorszych poczynając, nie wiedzieć czemu. Takiego samego węża w kieszeni próbuje wyhodować jak Jan Szafraniec. Jeszcze ten jego wąż malusi, kiepsko odpasiony... ale aż strach pomyśleć, co to będzie dalej. |
07-07-2016, 20:06 | #84 |
Reputacja: 1 |
__________________ Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe. ”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej. Ostatnio edytowane przez Mi Raaz : 08-07-2016 o 12:40. |
11-07-2016, 12:21 | #85 |
Reputacja: 1 | Nie podchwyciła wzroku zdążającego na pięterko sługi, choć i ona go poznała. Niechaj contessa ma swe kilka chwil więcej na dozbrojenie. Zmianę naszyjnika, poczernienie brwi, wyszczypanie policzków i poprawienie piersi w gorsecie. Otoczenie się chmurą piżmowej parfumy. Zajęcie odpowiedniej pozycji... Czy czego tam jeszcze nie czyniły nieustannie damy pokroju hrabiny Visconti. I Małgorzaty Tęczyńskiej. Obdarzone niecodzienną, kłującą boleśnie w oczy urodą, której miłosierne bogi Marcie nie rzuciły nawet ułomka. |
11-07-2016, 12:23 | #86 |
Reputacja: 1 | Gangrelkę bez problemu wpuszczono na komnaty wynajęte przez Olgę. Podchodząc do drzwi, za którymi spotkało się dwoje Włochów, słyszała dość głośny świergot, raz kobiecy, raz męski. Italska mowa była bardziej ugładzona niż niemiecki szwargot Wilhelma. Zapukała, dość cicho, i wsparła się ramieniem o futrynę w oczekiwaniu na reakcję. Te wszystkie zabiegi potwornie ją męczyły. Trzewiki potwornie piły. Ostatnio edytowane przez Asenat : 11-07-2016 o 12:47. |
11-07-2016, 14:31 | #87 |
Reputacja: 1 | Zofia & Haszko. - … Naprawdę Panie Borucki… Nie musicie mi towarzyszyć do samych drzwi… Przez całą drogę próbowała przekonać Boruckiego, że jego obecność nie jest wcale potrzebna, i że nic jej nie grozi. Zabieranie czterech zbrojnych na spotkanie z Panem Haszko było grubą przesadą – co on sobie pomyśli jak ich zobaczy u bram? Że przyszli go okraść? Siła zakołkować i na słońcu zostawić? Ale wszystko na próżno. Ile by nie błagała, jak rozpaczliwie by nie prosiła, stary Ghul się uparł, i ani myślał zawrócić. Było to… Frustrujące. Nie bała się Pana Haszko. Nawet jeżeli klasztor wyglądał ponuro, panująca dookoła cisza była przytłaczająca, a zamieszkujący go mnich miał być rzekomo szaleńcem. Ona wiedziała lepiej. To nie było żadne szaleństwo, żadne opętanie. To była po prostu jeszcze jedna klątwa jaką wampiry musiały dzierżyć na swoich barkach. Już dawno poprzysięgła sobie, że jak straszna nie wydawałaby się klątwa Malkawa, to zawsze będzie się starała spojrzeć poza nią - i zobaczyć człowieka który krył się pod dziedzictwem Kaina. Jej postanowienie trochę osłabło, gdy usłyszała dziewczęcy pisk, i tak jak wszyscy sięgnęła do pasa. Zaraz jednak odetchnęła z ulga, gdy zobaczyła rozchichotaną twarz dziewczynki. To była zwykła zabawa… Tylko dlaczego Borucki z Górką ruszyli za nią z mieczem?! – Eh?! – –zamrugała gwałtownie, niedowierzając własnym oczom. - Panie Borucki, co pan wyprawia!! Niech pan natychmiast- wywód przerwał jej wylatujący przez okno Górka. Stary weteran rąbnął o ziemie, grzechocząc zbroją. – E? Panie Górka, czy nic Panu nie jest?! – spojrzała w jego stronę zatroskana i zeskoczyła z konia by mu pomóc. Mężczyzna podniósł się do góry i odburknął coś co brzmiało podejrzanie jak „A jak myślisz głupia cipo…” I prawdopodobnie oznaczało że tylko się potłukł. - … To dobrze. – odetchnęła. … sługi czarowników! Chodzące trupy! Wywodu mnicha wysłuchała trochę skołowana… „Mała zagłada”? … To chyba lekka przesada… „Drobiutki Aniołek”… Ej, nie była wcale taka niska… - Prawdę prawiła Jasnorzewska. To szaleniec bardziej szalony niż inni jego rodzaju.- syknął gniewnie trzymający szable Borutek, wyrywając ją z zamyślenia. Tego było już za wiele. – Panie Borucki!! – wybuchnęła gwałtownie. W dwa kroki znalazła się przy nim i jednym ruchem wyrwała mu miecz z dłoni. – Co w imię przenajświętszej Maryi Pan wyprawia!! Zachowuje się pan jak zwykły zbój! – trzasnęła gniewnie szablą o ziemie. – Na śmierć Pan musiał wystraszyć tą biedną dziewczynkę, goniąc za nią z szablą, a teraz jeszcze wygraża Pan Panu Haszko, tylko za to że bronił swojego gościa! Co Pan sobie myśli! – Całą się trzęsła ze złości, a siedzący na koniach Żochowski z Felińskim roztropnie zdecydowali się schować swoją stal. – Natychmiast pójdzie Pan przeprosić tą biedną dziewczynę! I Pan Górka także! – krzyknęła na drugiego mężczyznę, po czym odwrócił się do Malkawa. – A co do Pana… – Jest mi tak bardzo, bardzo przykro za to wszystko! – pisnęła głośno, splatając błagalnie dłonie. – Naprawdę, naprawdę przepraszam za swoich ludzi. Nie chcieliśmy sprawiać Panu problemu, ani przestraszyć Pana gościa! – zgięła się w pół – Proszę wybaczyć Panu Boruckiemu i Panu Górce! Bardzo się o mnie troszczą i zadziałali bez namysłu! -Zbliżają się… krzyżackie ptaki… z żelaza całe, wyjąc spadają z nieba i upuszczając swe jaja, które wybuchają ogniem… zabijają…. zbliżają się.- odpowiedział Haszko spoglądając w niebo i zapominając o całym świecie, podczas gdy Borucki rzeczywiście ruszył wraz Górką przeprosić dziewczynę. Sam Malkavianin wydawał się obojętny na jej słowa. Przejęty tym co widział, skulił się na moment i zawrócił do klasztoru.- I odlatują… Wracaj do domu, do Ulm.. wracaj, porzuć wszystko i wracaj. Nie masz sił na zło, które jest w tej ziemi. Ono cię pochłonie.- – Krzyżackie ptaki? Co Pan ma- zaczęła, ale po chwili przerwała. Pytanie Malkawiana o znaczenie jego słów nie miało sens – jego zdaniem to, co właśnie powiedział było przecież jasne i klarowne. Jego słowa wzbudziły w niej jednak niepokój, nie mogła więc się powstrzymać. - … Czy to znaczy że jesteśmy w niebezpieczeństwie, Panie Haszko? – ruszyła pośpieszenie za mnichem. - Ja i moi towarzysze? Ludzie Smoleńska? … I Pan? - Oni są wszędzie… na tej przeklętej ziemi…-zaśmiał się chrapliwie.-Cienie… przerażające, strzelające w tył głowy nad grobem. Krew przelana na południu przemieni się w rzekę zemsty, ale zło… zostanie tu… a wy… my… śmierć przyjdzie po tym jak upadną ostatni skrzydlaci rycerze na tej ziemi. Gdy czerwona gwiazda zabłyśnie na wschodzie. Chcesz znać… przyszłość swą. Ona jest martwa, jak ci co idą za tobą i ci, za którymi ty idziesz.- - …. To… Jak… Czyli. – Skrzydlaci Rycerze? Czerwona gwiazda? Nic z tego nie pojmowała. Ale jedno rozumiała. - … Martwa jak ci co idą za mną. – spojrzała za siebie. Feliński łypał wzrokiem na wampira, z Żochowski z trudem próbował opanować konia. Dwóch z jedenastu których wyruszyło. I z dziewięciu którzy zostali. - … Czy to znaczy że powinni wrócić? Czy to ich ocali? - Nic nie ocali tych robaczywych jabłek. Nic…- odparł Haszko znikając w mroku rzucanym przez cienie klasztornych murów.-Bestie ślepe… bestie się zagryzą… na co… po co… korona trędowatych? Przeklęta ziemia nie potrzebuje wiecznych strażników.- Korona trędowatych? Że niby nosferatu? Eeeee, nie chyba nie o to mu chodziło… – Nie zależy mi na żadnej koronie! – zawołała, stając w progu. - … Po prostu… Mam nadzieje naleźć dla siebie dom... Nie weszła do klasztoru. Nie została zaproszona, i nie była pewna czy nie uraziłaby tym Malkawa. cholera… Obiecała sobie że uzyska dla Koenitza jego poparcie… A na razie nie potrafiła nawet zdobyć jego uwagi. – Przyjadę w odwiedziny za parę dni! … Jeżeli nie ma Pan nic przeciwko! Upiekę ciasto! – palnęła bez myślenia. Ciasto?! Żadne z nich od wieków nie miało w ustach nic co by nie zamieniłoby się w popiół. - … Dla Pana gości! – próbowała ratować sytuacje. Nie otrzymała odpowiedzi… od razu. Nie otrzymała odpowiedzi od Haszko. Za to Borutek podszedł do niej i rzekł.- Wedle tego co się dowiedziałem, szlachta płaci srebrem za proroctwa, chłopi inwentarzem, a czasem krwią. Młode dziewczęta lubi.- Dziewczyna zawiesiła głowę. Nie była do końca pewna czy to była to jej najbardziej spektakularna porażka od wyruszenia z Krakowa… Właściwie nie, na pewno to było numerem jeden. Pierwszy dzień w smoleńsku i już nawaliła. Fantastycznie. - … Będę teraz szlachcianką, tak? – mruknęła pod nosem i poklepała mieszek. Ten zabrzęczał żałośnie. - … Ile macie przy sobie? -Niewiele… ale baba mówiła, że tu w okolicy jest wioska. Można by kurę capn... kupić.- zaproponował Borutek. - … Zróbcie tak. Znaczy kupcie jedną. – rzuciła Boruckiemu mieszek i skierowała się do swojego konia. - … Sama znajdę drogę powrotną. - I mamy mu podrzucić ją?- zapytał szlachcic podejrzliwie patrząc na ruiny klasztoru. Wampirzyca zawahała się, a jej spojrzenie przeszło po zgromadzonych szlachcicach. Potem przypomniała sobie jak Borucki z Górką rzucili się na dziewczynę, i jej wzrok zhardział. - … Zapukajcie tym razem. – odparła odwracając głowę. – Albo zostawcie ją w progu. Pan Haszko jest Malkavem, nie potworem… A Pan Feliński i Pan Żochowski mogą mi towarzyszyć, jeżeli chcą. - Nie twierdzę, iż jest potworem dlatego że jest Malklavem…- stwierdził Borucki spokojnie.-Ino że może być groźny… zwłaszcza dla obcych.- – A myślisz że dlaczego nie chciałam żebyście ze mną jechali! Tym razem nawet nie spojrzała na Boruckiego. Zamiast tego wsiadła na konia i skierowała go w stronę posiadłości Honoraty. - … Rób Pan co chcesz. I tak nigdy Pana nie obchodziło moje zdanie. -Za przeproszeniem panienki… ale zdanie panienki mnie zawsze obchodziło. Acz niekoniecznie zawsze się z nim zgadzałem.- a Borutek znów odwracał kota ogonem krzycząc za nią. ‘ Kłamstwa. ‘ przeszło Zosi przez myśli, ale nic już nie odpowiedziała. *** Jechali w milczeniu. Zofia nie paliła się do rozmowy, a Feliński z Żochowskim mieli dość oleju w głowie by w konflikt panienki z Borucki się nie mieszać. Zofia… Szybko pożałowała swojej decyzji. Nachalność Boruckiego i jego karygodne zachowanie sprawiło że była ostrzejsza niż chciała. A przecież miał rację. Pan Haszko był niebezpieczny. Był w końcu wampirem. Wszystkie wampiry były niebezpieczne. Kiedy przychodziło do kontaktów z Kaintami, to nie oni chronili ją, a ona ich. Zrozumiała to podczas walki z wilkołakami. I pan Borucki też musiał to rozumieć. … Dlatego nie zawróciła, mimo że bała się o to czy nic im się nie stanie. Pan Borucki cały czas powtarzał że jedzie z nią dla jej bezpieczeństwa. A było to bezczelne kłamstwo. Musiało być. Powód musiał być inny. A jedyny jaki przychodził jej do głowy, to że nie ufał jej że sobie poradzi w rozmowach z Malkawem. … Pewnie nie powinna się temu dziwić. W końcu ich spotkanie nie poszło zbyt dobrze. I może nie powinna oczekiwać niczego innego. To nie byli przecież „jej” ludzie. To byli ludzie księcia Szafrańca. Podróżowali z nią tylko dlatego że tak było wygodniej organizacyjnie. … A jednak bolało ją to. Zofia & koenitz Zofia czuła się okropnie. Nie tylko nie udało jej się pozyskać poparcia Malkawa, ale też potraktowała Pan Boruckiego i Pana Górkę jak najgorszych zbirów. Fakt, może i zareagowali niewłaściwie, sięgając tak szybko po broń… Ale byli tylko ludźmi. Spotkanie z Malkawem było dla nich dużo niebezpieczniejsze niż dla niej. … Nie chciała o tym myśleć. Najchętniej to by się zwinęła w kłębek i przespała tak do następnej niedzieli. Nie żeby to w czymś pomogło, ale może poczułaby się lepiej. Zamiast tego poszła poinformować Wilhelma o swojej porażce. Ukrywanie się z tym tylko pogorszyłoby sprawę. - … Um, czy Lord Konitz wrócił już ze Smoleńska? – zapytała stojących przy drzwiach strażników. -Jeszcze nie…- zaczął strażnik, ale nagły hałas na zewnątrz i pokrzykiwania Koenitza świadczyły, że Ventrue właśnie powrócił. – E? – Zofia natychmiast strzeliła oczami w stronę z której podchodził Koenitz. Świetnie. Co jeżeli jego wyprawa też nie poszła za dobrze? Pewnie będzie w złym humorze – a ona tylko doda mu zamartwień. - … M-może powinnam przyjść później…. Aha,ha-ha… Nie zdążyła jednak uciec, bo rycerz wszedł stanowczym krokiem do środka kierując się ku swym komnatom. Jakiekolwiek mu w mieście poszło, dla Zofii miał uśmiech. Jego spojrzenie zresztą wędrowało po dziewczynie z wyraźnym zachwytem.-Wyglądasz uroczo, można by cię schrupać panieneczko… ach gdzie moje maniery. Skłonił się przed nią dworsko i pochwyciwszy dłoń pocałował delikatnie. Zofia zamrugała zaskoczona i spojrzała na swoje ubrania. Nadal miała na sobie wybraną wczoraj sukieneczkę. Zapomniała o tym. Normalnie pojechałaby w skórzni, ale tą Krasicki zabrał do Smoleńska by ją naprawiono. – O-oh, to… – wampirzyca spłonęła rumieńcem i zaczęła wiercić się zawstydzona, uciekając wzrokiem na boki byle tylko nie patrzeć Wilhemowi w oczy. – N-nic t-takiego, t-takie tam sz-szmaty. – chwila, czy nie obraziła właśnie Pani Honoraty?! – Z-znaczy, nie! T-to w prezencie od P-pani Jasnorzewskiej… B-Bardzo jestem j-jej wdzięczna... C-ciesze się że się p-panu Lordowi p-podobają… - Śliczna suknia na uroczej osóbce. Jak mogło mi się to nie spodobać ? - jak na złość nie wypuścił dłoni dziewczyny, tylko prowadząc ją do środka mówił.-Skoro już tu jesteś to raczysz spocząć ze mną? Świt się zbliża, a mnie by się serce krajało gdybym wiedział iż gnałaś pospiesznie do swego leża z mego powodu.- – E-e? Spocząć? – skołowana wampirzyca pozwoliła się wciągnąć do środka, nie stawiając oporu. Co Lord Koenitz miał na myś- Zaczerwieniła się jak burak. - Spocząć przy mnie na łożu, na cały dzionek.- stwierdził z uśmiechem Wilhelm i dodał.-I nie masz się co tak peszyć waćpanno. Nasza kondycyja wyklucza nastawanie na twoją cześć. Po prostu będę czuł się lepiej wiedząc, że pod moją opieką jesteś.- – Lordzie Koenitz! To jest-! – Jego dłoń była zimna. Oczywiście że tak. Jej z pewnością też taka była. Była przecież wampirem. Matka zawsze ostrzegała ją przed mężczyznami próbującymi skraść jej „Niewinności”, nawet jeżeli wtedy nie wiedziała co miała na myśli. A teraz, była wampirem. Jaką „niewinność” można było jej skraść? – M-mimo wszystko… – kontynuowała przygaszonym tonem. - … T-to… Nie jest właściwie, żeby dziewczyna z mężczyzną… Spędzali sami noc… Dzień… W jednym łóżku… -Dla śmiertelnych to jest niewłaściwe, a my już nimi nie jesteśmy. Ale jeśli ci zależy… mogę spać na podłodze, gdy ty na łożu będziesz wypoczywać.- nie puścił jej, nie wydawał się zaskoczony jej wybuchem. Co najwyżej rozbawiony jej argumentacją.-Wtedy będziesz mogła czuć się… że twoja cnota jest bezpieczna. A teraz…- gdy dotarli do jego komnaty delikatnie usadził ją na swym łożu i przysiadł obok.-Mów co cię trapi tak bardzo, że czekałaś przed moją komnatą.- – L-Lordzie Koenitz, niech pan n-nie żartuje. – potrzęsła głową na jego sugestie o spaniu na podłodze. – I…- – ponownie uciekła wzrokiem. - … Rozmawiałam z panem Haszko, i… Nasza… rozmowa… Nie poszła… Zbyt dobrze. – podsumowała cicho. -Honorata uprzedzała że nawet jak na swój klan jest szalony.- przypomniał Wilhelm i zdjąwszy rękawicę dodał.-Nie żartuję. Spanie na twardym podłożu nie jest dla mnie problemem. Zresztą i tak sypiam w zbroi… zawsze gotów. Po czym pogłaskał Zofię po włosach. – Mimo to… – zacisnęła pięści. – Naprawdę, naprawdę chciałam go przekonać do Pana osoby, Lordzie Koenitz! – odparła z ferworem, po raz pierwszy podnosząc wzrok na Venture. – Pokazać mu że przybyliśmy z dobrymi intencjami. – przygasła. – Ale Pan Haszko nie chciał słuchać. Powiedział… Że śmierć kroczy przede mną i za mną… I że ta ziemia jest przeklęta… Przesiąknięta złem… I że nie będziemy wstanie powstrzymać zagłady, która nadchodzi. Nie była pewna czy dokładnie takie słowa padły z ust Malkawa, ale nie bardzo potrafiła nadążyć za przepowiedniami które składał. - Nie liczyłem na to że ci się uda. Po prawdzie wątpię w olśniewające sukcesy kogokolwiek z nas.- odparł ciepłym tonem Ventrue od czasu do czasu głaszcząc Kainitkę po włosach.-To dopiero pierwsza noc w Smoleńsku. Z czasem pójdzie ci lepiej z tym Haszko… nie martw się.- Wampirzyca przytaknęła zdeterminowana. Ani myślała poddawać się po pierwszej próbie. … Dotyk Wilhelma był miły. Przypominał jej jak jej ojciec zwykł głaskać ją po głowie. Zawsze marudził że długie włosy będą jej się plątać w gałęziach, ale ani razu nie kazał jej ich ściąć. – C-czy Pan udało się odnieść sukces, Lordzie Koenitz? - Poznałem miejscowe wampiry… no.. i tyle. Wymieniliśmy parę uwag.- stwierdził z przekąsem Koenitz.-Torreadorzy smoleńscy są z pewnością zastraszeni przez Miszkę.- – … Dlaczego? – zapytała zmartwiona. – Czy Pan Miszka jest okrutnikiem? - Raptusem… tym z pewnością.- mruknął Koenitz i ujął podbródek Zofii przyglądając się jej twarzyczce.- To zbrodnia, że nie dano ci rozkwitnąć kwiatuszku.- Zbrodnia? ”Może”, pomyślała wciągając nerwowo powietrze i zapominając je wypuścić. Może i była to zbrodnia. Na zawsze przeklęta pokutować za grzechy, które popełnił mężczyzna którego nigdy nie znała. Przeklęta na wieczność. Zawieszona w czasie. Nigdy się nie zestarzeje. Nigdy nie dorośnie. Nigdy nie założy rodziny. Nigdy nie będzie miała dzieci. Starała się nie myśleć o tym zbyt często. Była, kim była. Taka była wola Boża. Ale teraz… …Lord Koenitz zasługiwał na damę. Prawdziwą damę, w drogiej sukni, z wdziękiem by zauroczyć gości, ciętym dowcipem by uciszyć wrogów, i mądra radą by zawsze wspierać swojego męża. Kogoś godnego księcia. Nie na… Nią. Dziewczynkę z lasu która ledwo przekroczyła próg dorosłości. - … Przepraszam. – wymamrotała, uciekając wzrokiem. - Nie wiem za co chcesz mnie przepraszać.- Wilhelm nachylił się i cmoknął ją czule w policzek.- A teraz połóż się i wypocznij. Świt się zbliża… czas nam spać pójść. – Nie powinnam… – odparła, podnosząc się z łóżka, cała się rumieniąc. -Śpij już.. nie każ mi cię ciałem do łóżka dociskać. Nie zdołasz wrócić już do siebie.- rzekł rycerz kładąc się u nóg jej łoża.-Zresztą rycerz winien tak czuwać przy swej damie.- – E? – spojrzała z niedowierzaniem na kładącego się wampira. – Lordzie Koenitz, niech Pan nawet tak nie żartuje! To nie jest… Eh? Naprawdę jest tak późno? – straciła poczucie czasu. -Nie żartuję. Świta. Połóż się już. - rzekł stanowczo Wilhelm sam już leżąc obok łóżka i przymykając oczy.-Połóż się... proszę.- Dziewczyna rozejrzała się rozpaczliwie, szukając ratunku. Ale żadna pomoc nie nadeszła. Zawiesiła głowę pokonana. Lord Koenitz mówił przecież, że poczuje się lepiej mając w okolicy… Nawet jeżeli nie rozumiała dlaczego, a on nie chciała zdradzić powodu. Okrutne z jej strony było zmuszać go do tak dalekich kroków, w tak drobnej sprawie. Dlatego posłusznie zdjęła trzewiki, i usiadła na skraju łózka. - … Nie powinien Pan spać na podłodze we własnym pokoju, Lordzie Koenitz. - Nie przeszkadza mi to. A ty źle byś się czuła, gdybym leżał obok. Nawet jeśli w zbroi.- wymruczał Wilhelm. - … Będę się czuła jeszcze gorzej, jeżeli będzie Pan spał na podłodze. – odparła cicho, ale zdecydowanie. Wilhelm wstał usiadł na łożu, delikatnie popchnął Zofię do pozycji leżącej i kładąc dłoń na jej brzuchu stanowczo acz delikatnie przytrzymywał ją na nim. -Już lepiej? Zrelaksuj się i zamknij oczy. To tylko wspólny odpoczynek. Nic nieprzyzwoitego.- wymruczał zamykając oczy. Wampirzyca przytaknęła bez słowa, i przymknęła oczy. Przez chwilę, w pokoju dało się słyszeć tylko miarowy, sztuczny oddech wampirzycy. Wilhelm leżał również cicho pogrążający się w dziennej niemocy. Jego dłoń nie poruszała się, leżąc grzecznie powyżej jej łona. Ale Zofia… Nie mogła zasnąć. Były słowa, które cisnęły jej się na usta, i które musiała wypowiedzieć. – Chciałam tylko powiedzieć że… – zaczęła cicho, nie otwierając oczu. - Naprawdę wierzę, że będzie Pan sprawiedliwym Księciem… Nie, raczej… Chce wierzyć, że tak będzie. – poprawiła się. - Że jest Pan dobrym człowiekiem, i będzie dobrym władcą. Mimo że znam Pana krótko. I nauczyłam się, że i ludzie i wampiry częstą ukrywają diabła po maską pozornej dobroci… Ale mimo to… Mimo tego, uznałam że Panu zaufam. I chciałam powiedzieć, że… Chciałabym, żeby pewnego dnia i Pan mi zaufał. Nie wiem… Nie wiem dlaczego nigdy nie sciąga Pan zbroji. I Nie będę nalegać, by Pan to zrobił. Ale… Chce żeby Pan wiedział, Lordzie Koenitz… że jeżeli został pan w jakiś sposób oszpecony… To obiecuje że nigdy nie będę tym obrzydzona… Jeżeli zbroja chowa to coś… Złego, to obiecuje że nie będę Pana osądzać… A jeżeli naprawdę boi się Pan że coś może się Panu stać, to mam nadzieje… Że kiedyś nie będzie się Pan tak przy mnie czuł. - To zbroja… chroni mnie przed ciosami. Nie ma co przypisywać jej większego znaczenia.- mruknął Wilhelm cicho.-I ufam ci. Jesteśmy wszak razem tutaj, tylko ty i… ja. Mówienie mu obecnie przychodziło z trudem, gdy budziło się słońce, odwieczny ich wróg. Zofia nie odpowiedziała. Zbroja może i broniła przed ciosami, ale teraz… Każdy kto chciałby ich skrzywdzić, musiałby tylko zburzyć ściankę. Słońce dokonałoby reszty. Cokolwiek skrywała ta stal, musiało być dla Koenitza istotne. Obiecała sobie że nie będzie więcej naciskać. - … Postaram się być godna tego zaufania. – wyszeptała zamiast tego, i pozwoliła Koenitzowi zapaść w letarg. ...Sama zachowała przytomność trochę dłużej. Nie potrafiła zasnąć. Było coś… Niewłaściwego w całej tej scenie. Może w tym, że Kainici czy nie, mężczyzna z kobietą nie powinni spać w jednym łożu bez ślubu. Może w sposobie w jaki Koenitz spał z ręka na jej łonie. Jakby chciał w ten sposób oznajmić że należało do niego. … Nie potrafiła się zdecydować czy było to przyjemne uczucie czy jednak nie. Czy był to typowy zwyczaj między Lordami i ich Damami? … Ostatecznie przesunęła się odrobinę, i wplotła swoje palca w dłoń Koenitza, nie zabierając jej jednak. I w takiej pozycji zasnęła.
__________________ "I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be." |
15-07-2016, 18:54 | #88 |
Reputacja: 1 | Dzień był parny i wesoły dla śmiertelnych. Dla zatopionych w mroku Kainitów był niedostępny. Niektórym z nich przynosił mroczne i nieprzyjemne sny, a może wspomnienia? A może proroctwa? Upiorne w każdym razie… Jaksa znalazł się na pobojowisku… pomiędzy trupami swych ludzi i wilkołaków. Wszyscy Bożogrobcy leżeli… a martwe likantropy miały tatarskie rysy. Na ty polu bitwy, dwie bestie toczyły bój… Naga sarnai porośnięta futrem rzucała się z pazurami na nagą Martę. Obie gangrelki miały dodatki na swym ciele których raczej wampiry mieć nie powinny. Sarnai zakrzywione rogi, a Marta łabędzie skrzydła wyrastające z pleców. Niewiele z tych skrzydeł jednak jej przyszło skoro zmagała się sczepiona z Sarnai próbującą rozerwać jej gardło. Zresztą sama Marta nie pozostawała jej dłużna próbując zrobić. Jaksa zaś nie mógł zrobić nic. Jego nogi leżały oderwane obok niego, siły ustępowały wraz z krwią. On sam zaś leżał pod drzewem… wśród szelestu jego liści słyszał ruch. Coś próbowało się oderwać od pnia do którego było przybite. Choć Jaksa dojrzeć tego nie mógł, to słyszał głos… ni to kobiecy ni męski. Zbyt nieziemski by mogł pochodzić z ludzkiego gardła. Czuł też zapach krwi. To właśnie anielski ichor był przyczyną tej jatki. One nie były go godne, każda z innego powodu. Wiedział o tym. - Musisz mnie odnaleźć… Tylko prawdziwy wyznawcy są mnie godni.- szeptał ów cudowny głos. I… te słowa zapamiętał Jaksa po obudzeniu. Pozostałe słowa, które przybity do drzewa anioł wypowiedział, ulotniły się z jego pamięci. Sen Milosa nie był tak proroczy. Był za to krwawy… znów mordował ludzi w zamku. Przyjaciół, sojuszników, rodzinę, wszystkich. Znów krew rozlana była po podłogach całego zamku. Ale tym razem na głównym siedzisku w sali tronowej… siedział napotkany w Przeworsku mnich. A sam Zach znalazł się nagle w lochu… u Małgorzaty? Czasami pojawiała się jego matka, czasami znów tron z mnichem siedzącym. Nie zmieniały się jednak tortury, bicze, wypalane ogniem piętno. Krwawy pocałunek Małgorzaty i jej szept.- Czasami wspomnienia trzeba wypalić ogniem, czasami łatwiej jest je poprawić jeśli są podobne do prawdziwych. Mieszaninę prawdy i półprawd najłatwiej przyjąć syneczku Czasami to Małgorzata siedziała na tronie, a za nią szereg mężczyzn mniej lub bardziej podobnych do Milosa. Nie znał żadnego z nich, ale… byli jakoś z nim związani, przez Małgorzatę. Czuł to pod skórą. Tak jak to że był związany jakoś z mnichem, na kolanach którego Małgorzata siedziała. -Jeśli się wykażesz posłuszeństwem, możemy ci podarować parę dziesięcioleci spokoju. Jeśli nie… sam wiesz, że zdołamy cię ukarać za nieposłuszeństwo.- to były ostatnie słowa które zapamiętał z przemowy owego mnicha. Długiej przerażającej przemowy, którą słyszał w swym śnie… sam nie mogąc się odezwać po tym jak siepacze Małgorzaty wyrwali mu język. Oczywiście wiedziała, że to niewłaściwe. Sypiać z mężczyzną, bez ślubu! Zofia jednak nie potrafiła jednak zrozumieć czemu niby niewłaściwie. Wszak leżeli bez życia, leżeli w ubraniach. Nic niestosownego się nie stało. Cóż więc takiego niestosownego robili mężczyzna i kobieta razem w łożu? Zofia poniekąd zgadywała, że… cóż… pewnie się.. ccca… całowali. Wilhelm tego nie czynił. Nie narzucał się ze swoją obecnością. Nie całował po przebudzeniu. Był czuły, szarmancki i rycerski aż do bólu. Zofia nie miała jednak zbyt wiele czasu na rozmyślaniu nad przespanym razem dniem. Tyle się bowiem działo. Wilhelm zwołał na radę, na której oprócz Zofii pojawiła się Honorata, Swartka, Marcel i Jaksa i kilka ghuli i… nikt poza tym. Jak się okazało Giacomo, Marta i Milos zostali w mieście po nawiązaniu kontaktu z kniaziowym ghulem. Marta przez swego posłańca wspomniała iż ani Jaksa, ani Sarnai nie zjawili się w mieście toteż… sytuacja wyglądała niepokojąco. Tym razem bowiem Sarnai również nie wspomniała Wilhelmowi o powodach swego oddalenia, a tropiciele wysłani przez Hugona zgubili tatarski ślad. I wrócili z niczym. Należało się naradzić tym bardziej że Honorata zaproponowała iż urządzi bal dla gości z okazji… przybycia do jej dworu wyczekiwanej od dawna krewniaczki. W której to rolę miała się wcielić Zofia. - Owszem… przedstawicie się kniaziowi, ale też musicie też pokazać się okolicznym śmiertelnym i przy okazji opowiedzieć bajdy o swej przeszłości i powodach pojawienia się tu w okolicy. Tajemnice budzą ciekawość, a nie bez powodu Camarilla wymaga przestrzegania ma-ska-ra-dy.- przypomniała czarującym uśmiech pani Jasnorzewska.- Bal to doskonała okazja na pokazanie swych masek śmiertelnikom.- Piskorze… murwy smoleńskie bardzo mu przypominały te rybki. Zwinne, szybkie, szczupłe i śliskie. Ciężko było je ucapić, każdy komplement spływał po nich jak woda i migały się od jego pytań drocząc i śmiejąc się wesoło. Ot, trafiła kosa na kamień. Popielski mógł być łamaczem serc, ale Salome nauczyła swe podopieczne nie dać się łapać na lep jego słówek i spojrzeń. Tutaj macanie zadków kosztowało i nic nie było za darmo. Nawet za ploteczki mości Popielski musiał płacić srebrnymi monetami. Acz zyski z tego były. Pracownice Salome wielce ceniły sobie swoją panią i były w niej zakochane… wszystkie. Oczywiście to zakochanie wynikało z tego, że Salome żywiła się swoją trzódką i każde zaproszenie którejś z nich do jej gabinetu oznaczało chwile rozkoszy. A poza tym wampirzyca umiała trzymać spokój w zamtuzie. Jak jeden z szlachciców ostro się zabawił z Rusłaną, to Salome dała jej magiczny nektar który pomógł na jej rany. A sam szlachcic skończył w rynsztoku z wychędożonym tyłkiem. Salome miała spore znajomości wśród śmiertelnych i nieśmiertelnych. I potrafiła załatwić. Co do kniazia… to Miszka rzadko zjawiał się w mieście, wysyłając czasem swych syneczków. Lecz ci rzadko korzystali z okazji. Co innego Stiopa… wyszczekany i bezczelny ghul kniazia Janikowskiego. On to lubił pokazać jaki jest ważny… ale jedynie gadając o tym. Salome za jego przychylność przed księciem płaciła mu jedną nocą z wolną akurat dziewką na dwa tygodnie. Stiopa nie był przez murwy specjalnie znienawidzony czy kochany. Ot, klient… ani specjalnie ładny, ani brzydki.” Jeno miał lont przykrótki”. A co to miał znaczyć, tego to Popielski musiał się domyślić. Dzionek ten zresztą był dla martowego ghula ciekawy. Najpierw zjawił się bowiem sługa Jasnorzewskiej przez Wilhelmowego ghula wysłany, że Sarnai gdzieś pojechała ze swymi ludźmi. I nikt, łącznie z Wilhelmem, nie wie gdzie i po co. Sam ventrue wrócił z miasta zbyt późno, by rozmówić się bardziej. A rankiem Brunon posłał tropicieli śladem Tatarów. Wyniku tych poszukiwań jednakże ów sługa nie znał. A tuż przed zapadnięciem zmroku zjawił się on. Paniczyk w bogatym stroju, ani chybi szlachcic. Blady i gładziutki na twarzy… niby chłop, a liczko delikatniutkie że po zmroku i kilku piwach i sam mości Popielski mógłby go przypadkiem ucapić i od tyłu wychędożyć. Oczywiście tylko po pijaku i tylko przez przypadek. Ale że coś takiego w ogóle przyszło biednemu szlachcicowi do głowy, to wina nikogo innego, tylko tego sodomickiego Rzemieślnika z którym wczoraj gadał. Brrr… Dziewki nie wiedział kto zacz, ale ów szlachciurka chciał pogadać z Salome w ważnej sprawie. I przestrzegały samego Popielskiego i resztę martowych ludzi co by owego paniczyka zostawili w spokoju. Salome nie lubi burd w swoim domu i może zabronić swoim dziewczętom chędożenia z prowodyrami. Groźba która skutecznie studziła zapał każdego z nich. A potem… Salome wydawała się znać owego mężczyznę, bo natychmiast zaprosiła go do swego gabinetu i zabroniła przeszkadzać. A potem... … Salome zastukała do drzwi, a potem weszła do środka. Gangrelica i dwójka Ventrue właśnie wysłuchiwali relacji posłańca od Jasnorzewskiej. Zniknięcie Sarnai było niewątpliwie kłopotem, ale Tatarka lubiła chadzać własnymi drogami. - Wybaczcie że przeszkadzam, ale przybył do was posłaniec z ważnymi wieściami.- rzekła enigmatycznie Torreadorka uśmiechając się przepraszająco. Wszak bezczelnie wdarła się na ich naradę. - Czeka u mnie w gabinecie, aż skończycie rozmowy.-
__________________ I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny. |
23-07-2016, 19:14 | #89 |
Reputacja: 1 | Muzyka Nie czekała w pobliżu jak zazwyczaj, gdy wstał i wyszedł pokazać się światu i jego nocnym przejawom. Czekał za to Popielski. Rozwalony pod ścianą na korytarzu bawił się kośćmi, oczy jako u żbika mu lśniły, więc pewnie do szklenicy zajrzeć już zdążył i to nie raz i nie dwa. Tyle że dziwnie był mało wesół. - Marta rzec kazała, że nie taka oczywista sprawa z szantażem tym. Że tu być może złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma. I jeszcze... ażeby porucznik potem prostą drogą wracał, koło Carskiego Sioła nie pokazując się. Że to ważne. Począł się gramolić spod ściany, twarz w krąg światła wsuwając. Prawy policzek czerwony miał i podpuchnięty. - Sługa ode Brunona przyjechał i wysłuchać go wam trzeba jeszcze. Potem my zaraz wracają. – mruknął, ramiona przykurczając lekko. - Smoleńsk nie służy Marcie, zdaje się. Powlókł się, by przez drzwi na tyłach głównej sali wyjść na niewielki placyk przy skromnej stajni, w której goście Lilijki konie ostawiali. Dosiadł się do skulonego na kamiennej ławie Arunasa, który, blady całkiem jak wampierz po wczorajszym przepiciu, raczył się kiszonymi ogórkami prosto z glinianego garnca. Półnagi Karaut ablucji dokonywał w korycie do pojenia wierzchowców. Marta zaś, w giezło i chłopską spódnicę, ani chybi od którejś z dziewek z burdelu wydębione odziana, gwałtownymi pociągnięciami zgrzebła klaczkę swoją srokatą czyściła. Węgier Popielskiego wysłuchał choć ani jednym słowem w odpowiedzi go nie zaszczycił. Wyszedł tak jak stał, w samych szarawarach, z piersią białą, na której widniały wciąż ślady nieporadnie startej krwi. Przed Martusią się objawił z oczami ściągniętymi chłodem. - Tak teraz ze mną gadać będziesz? Przez Popielskiego? Po dłuższej chwili dopiero pokręciła przecząco głową. - Nie. Ale nie będę też… nachodzić cię. Tam, gdzie śpisz - oznajmiła w kierunku butów Zacha. Sama była bosa, i stanęła na jednej nodze, by się palcami stopy po łydce podrapać nerwowo. - Aaaa, o to więc chodzi. Negocjować chcesz? - Zach opadł na kolana, na piętach przykucnął. Nie wiadomo czy po to by wzrok jej, ślizgajacy się po ziemi, wyłowić albo i błagać o coś. - Nie stawaj mi dęba, Dziewanno. Moja jesteś. Proste to - dłońmi nakrył Marciną kostkę, palce ruszyły zimną pieszczotą ku górze, po łydce aż do kolana odsłaniając jej wdzięki zza otuliny spódnicy.- Chcesz ze mną dnie spędzać? Dobrze. Nie lubisz butów i sukien modnych? Nie noś. Po prostu rogów mi nie przyprawiaj, reszta może być po twojemu. Silne palce Węgra uniosły Marciną nóżkę nieco ponad ziemię, by skrócić jej odległość do własnych ust. Skóry posmakował. Zęby, wpierw gładkie, teraz napierały jak igły. - Kiedy ja nie… - wizgnęła się Martusia z gniewem i oburzeniem głębokim, zanim ją przytknęło. Zamarła i śledziła Zachowe poczynania. Kiedy znów usta otworzyła, to po to, by warchołów precz z podwórca pognać. - Naprawdę nie… - podjęła jeszcze jedną próbę, ale uznać sama musiała, że zbędną, bo miast dalej tłumaczyć Milosa za ramię w górę poderwała i ku stajni zaczęła ciągnąć. Nierad był, że musi moment ten odwlekać. Dał się jednak poprowadzić, narzucając tempo marszowe a i po drodze Martę obłapiając mało przyzwoicie. - Czyli zgodę mamy? - na siano ją cisnął i wrócił do podwijania jej spódnicy jakby punkt jakiś, na jej udzie, wysoko, już sobie wcześniej upatrzył i teraz pragnął go znów odnaleźć. Kły, wydłużone i masywniejsze jak i przysłonięte mgłą oczy potwierdzały, że Węgra opętała już tylko jedna myśl. Smak Marcinej krwi. Zgodziła się Marta natychmiastowo, entuzjastycznie i głośno, że ją na ulicy słychać było na pewno. Że tak, że mamy. Chociaż po prawdzie to pytania za dobrze nie dosłyszała przez szum własnej krwi, a zgodziłaby się teraz na wszystko, choćby i Węgrowi fantazja przyszła jeszcze dzisiejszej nocy na własną rękę Kościeja rozgromić, a w powrotnej drodze gangrelskiego kniazia wziąć w obroty. Wątpliwości jej wszystkie jak wichurą porwane uleciały i nie tęskniła za nimi bynajmniej. Z wiązaniem własnej spódnicy szarpała się gwałtownie, wreszcie podwinęła grubą tkaninę. Rękę miłośnika ucapiła i palce mu zacisnęła na swoim udzie. Zgodziła się jeszcze raz. Na wszelki wypadek. Jakby to jednak istotnym akurat było. Gładził wnętrze jej uda by ostatecznie kły zatopić w skórze. Pił wolno, smakował, choć drżał cały z niepohamowanego pragnienia by brać więcej i więcej. Trzymał instynkty na wodzy choć na myśl przywodziło to raczej wymęczonego głodem eremitę, który stara się nożem i widelcem fechtować nad posiłkiem. Gdy skończył wreszcie, syty i z uśmiechem błogim majaczącym na ustach, zaległ obok Marty i pocałunek głęboki wcisnął w jej usta. - W obecności nocy. I księżyca. I bogów starych i nowych oznajmiam, żeś jest moja. Po kres czasów. Z palca zsunął pierścień, wielki i okazały, jedyny z którym od wieków się nie rozstawał. - Pilnuj go. Milczała, tylko przez nogi, którymi udo jego oplotła, dygot jakiś raz po raz przebiegał. Wtedy czubkiem języka za uchem go muskała. Wykręciła się wreszcie na wznak, pierścień razem z dłonią Milosową na piersi sobie podsunęła. - A ty mój? - Twój. Znać było po jej twarzy zarówno to, że nie wierzy, jak i to, że uwierzyć bardzo by chciała. Pierścień wsadziła sobie na palec. Potem na kolejny, a na każdym luźno się obracał, za duży na kobiecą rękę. - Ja nie mam już klejnotów, Milos. Com miała, tom przedała dawno i moi przeżarli. - Nie musisz mi nic dawać - pogładził ją po policzku. Z szyi zdjął łańcuch srebrny. - Na niego nanizaj. Duży on. Nie dziwne, do króla należał ongiś, dawno temu. - Którego? - Marta wejrzała w szlifowane rozetki z uwagą. - Pierwszego - wargę Węgier przygryzł. Przewlokła łańcuszek przez pierścień. - Zabawne, co? - mruknęła. - Że zawsze był jakiś pierwszy. Że coś innego było przedtem. Przed królami - myślę że tacy jak rodzic mój - wzruszyła ramionami. - I lubię klejnoty, Milosie. Złoto i błyszczące materie. Haftowane w różne cudności. Kolorowe kamuszki. Lubię, ale nosić teraz nie będę. - A ten? - gestem wskazał na darowany pierścień. - Też nie? - Na łańcuszku teraz, pod przyodziewą. Potem… może mi Halszka kaptorgę nową uszyje. Jak czas między miłośnikami znajdzie - zaplotła palce na woreczku skórzanym na szyi. Pocałował jej skroń. - Milos to nie jest moje prawdziwe imię. Teraz, gdy jesteś mi przysznurowana, nie martwi cię, że mało o mnie wiesz? Ponoć za życia święty nie byłem. Nie chcę kiedyś napotkać twego wzroku i dostrzec w nim niesmak. - Zawsze coś było najpierw - mruknęła i spódnicę na kolanach obciągnęła, źdźbła suche z włosów palcami zaczęła wyczesywać. - I jakoś. Inaczej. Nie to mnie martwi. - A co innego? - dopytywał. - Ojciec twój? Wyszeptała prawie bezgłośne tak. A potem coś o kłamstwie. - Bardziej Małgorzata - rzekła wyraźniej po chwili. - Czy jak ona... - to dawała i brała? - Brała rzadziej - odpowiadał sucho. - Ale na przestrzeni wieków zliczyć nie sposób. - Aha - skwitowała, by nachmurzyć się i twarz do ściany boksu obrócić. - To znaczy coś. Tak rzekłeś wczoraj. - Znaczy. Ale u mnie już dawno ślepe uwielbienie przedzierzgnęło się w nienawiść. A teraz u niej, sentyment w urażoną dumę. Jest już chyba ten moment, że świat jest dla nas obojga za mały. Jeśli myślisz, że ona mnie nie zabije przez wzgląd na stare, to się mylisz. - Myślę, że nie zabije. Przez wzgląd na to, że to będzie obwieszczenie wszem i wobec, że przegrała - oceniła Marta siląc się na obojętny ton. - I to mnie martwi. Bo to coś, co między tobą a nią, wcale się nie skończyło - zacisnęła zęby, aż zgrzytnęło nieprzyjemnie. - I kusi cię, żeby wrócić i do stóp się rzucić. Wiem, że tak jest. Jak ojciec przez knieję szedł, na potomstwo, co mu precz uszło, jak na zwierzęta polował, to mnie wołał. Nie po imieniu - potarła się dłonią nad sercem. - Nigdy nie nazwał mnie po imieniu. Nie na głos. Ale wiedziałam, że mnie woła. I czułam, że jeśli pójdę i go pod nogi obejmę, to mi wybaczy. Weźmie ze sobą. - Nie mów mi co czuję - sięgnął po wysuszone źdźbło i wsunął między zęby. - Ja nawet nie wiem czy ona jest moją matką. Gówno wiem o sobie - stuknął się w skroń wymownie. Gniewnie. - Z lochu mnie wyłuskała, to pamiętam. Albo mi się zdaję. Przez nią co noc kości składam. Powinna była pozwolić mi umrzeć. Suche źdźbło trzasnęło jak je łamał w palcach. - Miałem chyba kiedyś żonę. Zabiłem ją. Brzuch rozpłatałem choć miała w nim moje dzieci. Zdradziłem swoich braci. Nawet swoją ziemię. Za to się powinno ginąć. Sprawiedliwość tego wymaga. Milczała i wyraźnie nie chciała sprowokować kolejnego wybuchu. - Rodzina, krew własna, najważniejsza - mruknęła cicho, dłoń mu tknęła końcami palców - Ale w plemieniu moim rodziny mordowały się. Gdy wróg szedł i wiadomo było, że na zwycięstwo szans nie ma. Prawo ojcowe. Wszystko kłamstwa - żachnęła się. - Nie pojmuję też… twojej sprawiedliwości przez to. Czy ty wybrałeś sobie jeden sen? Ten jeden nazwałeś prawdziwym i za to ginąć chcesz? Ja nie pojmuję, czego ty chcesz. Ja nie chcę, żebyś ginął. - Nie tak łatwo mnie z tego padołu ściągnąć. Nie martw się - podniósł się powoli, dłoń do niej wyciągnął. - Teraz, jak cię mam, widzę sens. Zabijemy twojego ojca. I przechytrymy Małgorzatę. Jest nas dwoje. A dwóch w walce zwykle pokonjuje jednego. Choćby silniejszego. - Nie chciałam zabić go tylko. Duszę z niego chciałam - wyszeptała. - Razem z moją, śmiertelną, którą mi odebrał. Dusza żyje we krwi. Zawsze w to wierzyłam. A to pułapka - zacisnęła zęby. - Łgarstwo. Tak teraz myślę. Nie wiem, co dalej robić - przyznała, czoło potarła dłonią. - Ale na razie nie problem to. Pomów z Salome. Będę czekać w obozie. Omiń tylko Carskie Sioło z daleka, jak wracać będziesz. - Ominę. Choć mogłabyś powody podać. - Bo cię tam poznać mogą. A nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Więc wpierw obaczyć trzeba, czy ty poznajesz. Brew mu drgnęła ale już nie dopytywał. - Dobrze, kwiatku. Skoro tak doradzasz. Jeszcze jedno. Czasem różne historie się słyszy, różni ludzie w nich. Powinnaś znać Małgorzaty prawdziwe imię. Nigdy nie wiadomo jaki szczegół może się kiedyś wydać istotny. Splótł z nią palce. - Była kiedyś trzecią żoną króla Bolesława. Wpływ na niego miała wielki. Czasem myślę czy to nie ona zza jego pleców rządziła - wzruszył ramionami jakby to było już nieważne. - Imię jej było Emnilda. - Potem… o coś zapytam - mruknęła. Ramiona ściągnęła razem i niepewna siebie nagle się wydała. - Podumaj zaś ty sobie po drodze, przez kogo popatrzać chcesz. Przeze mnie, Italczyka czy Swartkę. - Drażńisz się ze mną co? Po co miałbym się babrać w ich wspomnieniach? A i oni pewnie temu niechętni by byli. To jak konfesjonał, tyle, że za kratką nie klecha tylko ja. Nikt tego nie lubi. Pewnie dlatego w większości się o zgody nie pyta. - Boś mówił, że w moich nie chcesz - wskazała Marta niezrażona zupełnie. - I ja nie chciałam za bardzo, ale jak trzeba, to trzeba. Ale mówię, z kim możesz jeszcze, bo widzieli to samo. Jak to robisz… - zaciekawiła się nagle - to widzisz wszystko to samo? A myśli też słyszysz? - Nie. To Toreadorów zdaje się domena. Tremerów i Tzimisce. Jaksy spytaj jeśliś ciekawa. Oni słyszą myśli, odbierają uczucia. My naginamy wspomnienia do swoich potrzeb. Wymazujemy. Dodajemy. Zniekształcamy. Ale by to zrobić trzeba najpierw zobaczyć. - No… to dobrze - Marta poweselała z letka. - To ty sobie podumaj, z kim. - Może od razu? Z tobą. - Głodnam teraz. - Chodź. Dość już czeka ten człowiek. A z Salome pomówię później - zatrzymał się w pół kroku. - Za dużo wziąłem. Weź z powrotem. Przysunęła się skwapliwie, ale dłonią obojczyk nakryła i tylko policzkiem się o pierś Węgra otarła.. - Potem. Przed świtem - wymruczała. - Jam do braku sytości nawykła. I do czekania na ciebie takoż. * Milos i Marta zamarudzili chwilę na wspólnej rozmowie nim udali się na spotkanie z wysłannikiem. Przed wejściem do komnaty gdzie gość ów czekał Węgier zagaił Salome. - Poseł Tzymisce? Gangrelka postępująca za Zachem przygładziła zmierzwione włosy. Wiele to godności jej wyglądowi nie dodało, bo w grubą spódnicę i giezło, w jakich wszystkie podopieczne Salome występowały miała na sobie, klaskała po deskach bosymi stopami i wejrzenie miała przymglone i lekko jakby obłąkane. - Wampierz? - dodała cicho. - Nie wiem.- odparła Torreadorka bezczelnie wymigując się od odpowiedzi i równie szybko ulatniając. Sprawa… cuchnęła. Co zresztą potwierdził Giacomo mówiąc.-Trochę to dziwne. - Popielski gadał, że zdawała się go znać - odszeptała Marta. - Tym bardziej to dziwne.- zgodził się z nią Włoch. - Po prostu tam wejdziemy i dowiemy się czego chce - zawyrokował Węgier i ruszył ku drzwiom. Nie widział sensu aby to odwlekać. Giacomo spoglądał to na Martę to na Milosa zastanawiając się co uczynić.- Idziemy ku nie mu razem? Nie lepiej będzie delegata posłać?- - Nie. Chce z nami gadać to niech mówi. Po co ta konspiracja? - Na pewno jest jakiś powód k’temu.- stwierdził Giacomo zamyślony.- Nam może nieznany, acz… czy chcemy wyjść na trudnych we współpracy?- - Dlaczego mamy wyjść na trudnych we współpracy? - Zach coraz mocniej skubał wąsa. - Dlatego, że wejdziemy tam w trójkę? - Dlaczego to dziwne? - dodała Marta. - To sługa wroga kniazia pewnie, do cholery. Też bym się kryła. Nie chcesz wchodzić? Czy uważasz, żem ja nie powinna? - wyrąbała Italczykowi Marta z ołowianym spojrzeniem i ręce skrzyżowała na piersi. - Ja nie wiem… czy powinien. Myślę, że jedno z nas powinno, ale możemy i wszyscy.- Giacomo wyłuszczył niemrawo swe zdanie. - Ja pierdolę… - skomentowała Gangrelka i bez ostrzeżenia do drzwi ruszyła, za klamkę chwytając. Rozwarła je po chwili i wkroczyła do środka. Węgier ruszył wartko tuż za nią. A kalwinowy klecha dreptał pokorniutku na końcu. Ruszyli oczywiście ku gabinetowi, w którym to czekła ów bladolicy osobnik. Machnął przed nimi czapką podłogę nią zamiatając i rzekł. - Zdrstwujtie szlachetne vampyros. Jestem Iwan Iwanowicz Rybkin. Pokorny rab waszmościów.- starał się brzmieć przyjacielsko, ale nie wychodziło mu to aż tak dobrze. Nie nawykł do zginania karku. - Zdrstwujtie - Milos skinął i wskazał mu krzesło. - Co ciebie do nas sprowadza? Sam zasiadł w swobodnej pozie o jaką mógłby się pokusić tylko ktoś wysoko urodzony. Marta w drzwiach Patrycjuszy przepuściwszy, przybyszowi skinęła na powitanie, przedstawiła się cicho i wrosła plecami w ścianę podle okna. Włoch zaś przycupnął tuż obok drzwi. - Przybywam jako znak dobrej woli i zaufania. Oferuję zaproszenie na przyjacielską rozmowę w cztery oczy z pewną życzliwie nastawioną k’wam osobą.- rzekł z uśmiechem młodzik.- Zapewne sami się domyślacie z kim, toteż… owo imię paść tutaj nie musi. Pokażę wam drogę i jestem gwarantem waszego bezpieczeństwa. Obawiam się, że możecie nie zdążyć na powrót do miasta, więc… na miejscu znajdziecie schronienie na dzień.- - Trochę nas waszmość zaskoczyłeś - Zach podrapał się po wygolonym łbie choć na zaskocznego mało wyglądał. Na Martę spojrzał kątem oka, porozumiewawczo. - Mamy wyznaczone plany, obowiązki. Tak teraz, zaraz i od razu z noclegiem? Uśmiechnął się jednak przyjaźnie. - Ale zaproszenia szczerego nie sposób odrzucić. Dyshonoru wielkiemu panu czynić nie chcemy - zamyślił się. - Tedy ja pojadę. A moi towarzysze skończą swoje zajęcia tu w Smoleńsku. Kiwnął jakby to był jedyny rozsądny sposób i dodał w kierunku Marty i Giacoma. - Nazajutrz do was dojadę. - W takim razie każę przygotować konie dla mnie, dla ciebie i jednego twego sługi.- odparł z uśmiechem paniczyk zadowolony, że sprawa tak gładko poszła. Gangrelka przeniosła ciężar ciała z jednej bosej stopy na drugą, mruknęła przy tym nisko i z jakimś rozczarowaniem, po czym do klechy się zwróciła. - Racja przy Węgrze, księże. My ostajem. Przykro mnie, ale nie czas to na twe kronikarskie wędrowania. Ważna twa pisanina, lecz zobowiązania nasze - ważniejsze. Insze noce będą i okazje, by wschód i mieszkańców jego obaczyć i poznać. Prawda, Iwanie Iwanowiczu Rybkin? - Nie mnie się wypowiadać na te kwestyje, ale Wschód gościnny bardziej i przyjazny niż tu w Smoleński złe języki prawią.- odparł gładko Rybkin, a klecha westchnął wyraźnie “zawiedziony” decyzjami Milosa i Marty. - Mówisz, że dalej na wschód bezpieczniej? - spytała, i aż plecy od ściany odkleiła. - Tam gdzie władcy prawdziwi, a nie malowani… to bezpiecznie.- stwierdził z uśmiechem Rybkin. - Waści spieszno zapewne… - Marta rzec chciała, że miasto opuścić, ale urwała i ugryzła się w język - … z powrotem, zadanie wykonać do końca. - Tak. Wiedz bowiem waćpanno, że moi… mocodawcy są hojni dla swych sojuszników jak i dla swych sług.- rzekł z ciepłym uśmiechem Rybkin.- … zwłaszcza, gdy spełniają oni pokładane w nich nich nadzieje. - Tedy zatrzymywać dłużej po próżnicy nie będziem - Marta skinęła ze zrozumieniem. - Ty pozwól na dwa słowa jeszcze, nim pojedziesz - zwróciła się do Milosa, po czym z przybyszem krótko się pożegnała i do drzwi ruszyła. - Chodź, księże - rzekła do Giacoma. - Noc krótka, a robotać nie ma komu... - Zabiorę tylko swoje rzeczy. Spotkamy się w stajniach - Zach zmówił się z Rybkinem i wyszedł krok w krok za Martą wskazując pokój, w którym przespał ostatnią noc. * W drogę musiał sam ruszyć, wyjścia innego nie widział. Jakby w trójkę się fatygowali a na miejscu zasadzka czekała to Koenitz nawet by się nie wywiedział komu zawdzięcza sabotaż. A tak, Marta i Giacomo świadkami są, Kościej nie odważy się go ubić choćby Milos fantazję miał napluć mu do oka. Oj, pewnie rewanż by wziął, a jakże, ale nie u siebie, nie od razu. Nie teraz skoro wszem i wobec wiadomo, że Sriebrienicza gościem jest. A poza tym, głupia sprawa, wolał sam karkiem ryzykować niżby i Martusia miała. Troską wobec niej czuł, chronić pragnął. Względem Małgorzaty nigdy podobnych odczuć nie miał. To chyba w Marcie najbardziej mu się podobało. Że była tak inna od matki. Do komnaty swojej wpadł po sakwy podróżne a tam czekała już Marta. Siedziała na łożu, spięta ewidentnie. Podłoga lepiła się od krwi, którą Geza starł nieporadnie na początku wieczora. Żelazisty zapach przecinał powietrze. Salome jak nic, pomyśli, że z Martą tu sobie dzikie harce urządzali. Nie w łożnicy. Na deskach podłogi. Zaśmiał się Zach w duchu. Nic to. Lepiej nawet niż miałaby do prawdy dojść. Zresztą, pewnie jakaś panienka doniesie jej o tym co w stajniach miało miejsce. Ale to żadna przecież tajemnica co między nimi. Pierścień jej dał a ona wzięła. Popielski dwoił się i troił, brzdąkał i śpiewał, komplementy względem Salome sypał a chyba u rękawa jej przy tem wisiał. Chaos wywołał w burdelu ażeby oni mieli chwilę prywatności. Wspomnienia Marty okazały mu Olgę. Kainitkę wybitnej urody i wdzięków. Zach może i był zakochany ale nie ślepy. Rozmowę z Martą toczyła o Małgorzacie, jakich lotów niskich jest w porównaniu z Włoszkami albo Hiszpankami. Pomyślał, że Olga nie jest nazbyt ostrożna. Przypomniały mu się słowa, zasłyszane dawano od przyjaciela. "Będąc słabym udawaj mocnego. Będąc mocnym udawaj słabego." - Nigdym jej nie spotkał - Zach oddalił wizję. - Co dziwne się wydaje bo obie panie zdają się mieć zaszłości. Jak więc to możliwe, że jej nie rozpoznaję? - wydawał się tym faktem strapiony jakby doskonale znał odpowiedź i wcale mu się ona nie podobała. - Takem myślała - odparła, wolno i z tym samą szeleszczącą melodią jak gdy upiła się na tryznie. Bledsza była niż zazwyczaj, spojrzenie zwężonych źrenic znieruchomiałe, a zęby rozpychały się w ustach. - Mam ją podpytać, zanim do naszych wrócim? Mówić Wilhelmowi? - Podpytaj - skinął myślami będąc nadal daleko - a Wilhelmowi o Rybkinie powiedz. Że sam pojechałem bo decyzję trzeba było z marszu podjąć. - Że się z wrogiem twym sprzymierzyć może, a ty tego nie pamiętasz. - Nie wyciągaj za prędkich wniosków. Mogła kłamać i wcale Małgorzaty nie zna. Mogła też poznać ją akurat wtedy gdym był w drodze. Nawet jeśli one za sobą nie przepadają niekoniecznie ma się to na mnie rozlewać. Porozmawiam z nią… - ściągnął brwi. - Najgorzej Martuś, jeśli ona mnie pamięra. A ja ją nie. - Najgorzej - warknęła - Jak jej donosić zacznie. Albo na smyczy z woli poczynionej przywlecze jej z powrotem. - Donosi niech sobie do woli, nie obchodzi mnie to. Poza tym, nie mam wątpliwości, że ta fucha jest już zajęta. Nie wiem kto, ale ktoś na pewno z obecnych informuje ją co się dzieje. Bo ona lubi być zawsze dobrze poinformowana. - Ach tak - odparła Marta. W oczach oprócz czerwieni błysnęło jej coś bardzo złego. - Idź już - wypluła niechętnie. - Bo przytrzymam. - Uważaj na siebie - w progu pogładził ją po włosach. - W kłopoty się nie pchaj. * - Dokąd dokładnie jedziem? - zagaił Milos pośród zieloniutkiej puszczy przez którą przedzierali się wąską ścieżyną. Konie chrapały niespokojnie widząc niewiele bo i blask ksieżyca opornie przedzierał się przez zbite korony drzew. - Do monastyru św. Onufrego, kawałek jazdy pod górkę, ale jakie potem widoki.- odparł młodzian z uśmiechem.- Cele ciasne, ale wam to akurat nie przeszkoda.- - Cele? - Zachowa brew podskoczyła. - Pan Sriebienicz ma do nich słabość, co? - Cele mnisie. To klasztor.- przypomniał młodzian unosząc palec w góre.- Małe pokoiki, ciasne i niewygodne, ale dla żywych. I tak.. jaśnie oświecony kniaź Sriebienicz ma słabość do klasztorów. Ino z nim się nie obaczysz.-- Wegier wstrzymał konia. - A z kim niby? - Z jego podczaszym i dzieckiem.- Rybkin rozejrzał się dookoła by upewnić że w lasach nie kryją się żadne podejrzane Zwierzęta.- Grigorijem. On z waścią rozmówić się chce i jeśli dobre wrażenie zrobicie to kto wie. Może zaszczytu spotkania z kniaziem dostąpicie.- - Grigorijem, hm - Zach przyjął rewelacje do wiadomości i wbił pięty w koński bok doganiając Rybkina. - A tyś ghulem czyim? Syna czy pana? - Grigorijewowi ja służę.- wyjaśnił Rybkin z uśmiechem. - Opowiedz jaki on. Opowiedział… tyle że niewiele to dało. Bo wedle słów Rybkina to był anioł nie wampir, wzór cnót i najwspanialsza istota na ziemi. Szkoda że wśród tych pochwał ciężko się było dopatrzyć choć cienia jakichkolwiek konkretów. - Musi więc być ukochanym synem kniazia. Jedynym? - Zach postanowił zarazić się zachwytem bojara. - Nie jedynym… niestety.- odparł z wyraźną niechęcią w głosie ghul.- Są niestety inne.- - Córki? Dwie aby? - Suki dwie… też.-mruknął a potem trwożliwie się przeżegnał. - A oprócz suk i ukochanego syna? - Kilku innych. - ot niechętnie Rybkin opowiadał o potomstwie swego kniazia. Najwyraźniej był to drażliwy temat. Albo zabobonny szlachcic bał się że go ktoś posłyszy jak lży konkurencję swego pana do łask kniaziowych. - A kniaź? Srogi jak go malują? Ręką żelazną rządzi? - Gdzieżby… kniaź to wcielenie sprawiedliwego i…- zaczęła się kolejna laurka, w której Kościej niemal był Bogiem Ojcem. Sprawiedliwym acz miłosiernym władcą i srogim pogromcą swych wrogów. - Człowiek legenda - skonstatował Węgier. - Może więc prawda też o tym co ma na podorędziu? Woda żywa? Mitologiczne stwory na swoje rozkazy? Czy bajki tylko? - uśmiechnął się nie kryjąc ciekawości. - Woda Żywa? - zaśmiał się Rybkin zerkając na Milosa.- Chyba nie wierzycie w to chłopi badają, co? Nie ma czegoś takiego. Natomiast potwory na rozkazy naszego kniazia są. Dyć on potężny, to i mityczne bestie się go słuchają.- - Wilkołackie takoż? Jakieś grupy zwierzoludzi po tych puszczach hasają. To pod kniazia rozkazami oni? - Niet. Wilkołactwo to pospolita gadzina w okolicy… bardziej na północ ich można spotkać. Ostatnio sporo dokazują, ale nie w naszej domenie.- stwierdził stanowczo Rybkin. - No to szczęście macie. Że waszych ziem sobie nie upodobały. A jak po gangrelskich włościach chaos sieją, to pewnie nawet lepiej. - Pewnie tak.- ocenił Rybkin półgębkiem. - A obcych jakiś u was ostatnio nie przywiało? Kainitów innych niż pan Sriebrienicz i jego rodzina? - Węgier ściszył głos. - Tłoczno się tu robi ostatnimi czasy. A słuchy chodzą, że kilku innych w te strony jeszcze jedzie. Jak ta piękność, której Miszko w objęcia się pcha i dopchać nie może. - Cóż.. jeden wampir nie jest najwyraźniej czymś co kniazia by interesowało. Lub jego podczaszego.- odparł ghul, acz tak jakoś bez przekonania. - To dobrze. Jak kniaź jest ponad błahostki jak ładna buzia. Jego córki muszą być więc bardzo, hmmm - szukał słowa - rezolutne. - Tak też je można określić…- odparł wymijająco ghul, gdy już zbliżali się do dużego monastyru. Drewniana budowla miała swój urok, otoczona płotkiem i ukryta wśród drzew. Zbliżający się jeźdźcy, wyciągnęli z budowli mu towarzyszących kilkunastu brodatych mnichów zerkających ciekawie i z niepokojem na zbliżających się gości. Ukryci przy krzewach i drzewach ruscy strzelcy świadczyli o tym, że ktoś znaczny gościł u mnichów. Milos wyprostował się w siodle widząc tak uzbrojoną obstawę. Do swojego racy rzekł coś po węgiersku i ruszył w stronę drewnianego budynku. Nie było co zwlekać. Najwyższy czas poznać ulubione diablęcie Kościeja. Ten ów wyjeżdżał mu na spotkanie i wyglądał zaskakująco normalnie jak na osławione Diabły. Z drugiej strony, jeśli był Tzimisce to mógł mieć oblicze na każdą okazję. - Rad jestem poznać wysłańca szafrańcowego na ziemiach mego ojca. Ufam że podróż waść miał przyjemną?- zapytał na wstępie młodzian o przystojnym, acz niezbyt anielskim obliczu. Dla Zacha było aż za anielskie. Przez myśl mu przeszło, że więcej stanowczości w rysach to Martuś ma ale postanowił nie sugerować się powierzchownością. Diabeł to glina z której lepi sobie on to, co mu akurat potrzebne. - Niezgorszą, dziękuję. Milos Zach z klanu Ventrue - przedstawił się podług etykiety. - Ponoć siłą zjawiliście się pod Smoleńskiem.- zaczął Grigorij dłonią zapraszając na przejażdżkę dookoła klasztoru.- Można by powiedzieć że zwady szukacie. Pytanie tylko z kim.- - Zwady nikomu nie na rękę. Lepiej konsensusy wypracować słowem niż szablą - zreflektował się Węgier. - A nasza wyprawa bynajmniej nie wojenna. - To prawda. Mój ojciec jest osobą która również ceni słowa i dyplomację, acz… nasz sąsiad to raptus i oprych, który uzurpuje sobie to co do niego nie należy.- wyjaśnił uprzejmie Grigorij. - Że... Smoleńsk? - strzelił Węgier nie mając pojęcia co sobie Gangrel uzurpuje. Zastanawiał się, czy na tych dzikich ziemiach się w ogóle uzurpuje czy po prostu bierze to, co się siłą dało wziąć? - Smoleńsk… właśnie.- potwierdził Grigorij.- A jak wy oceniacie to miasto?- - Okazji do oceniania jeszcze nie miałem. Zapoznałem jedynie miejscowy burdel. Prawdę mówiąc liczyliśmy na kontakt z kniaziem i nawiązanie stosunków. - Z pewnością Miszka was zaprosi… w swoim czasie. I opowie stek kłamstw. Jakie to Diabły są nieludzkie, jakie bezlitosne, sadystyczne. - prychnął ironicznie Grigorij. - A jaka jest prawda? - Węgier wejrzał młodzianowi w oczy. - Prawda jest taka, że Miszka uzurpuje sobie władzę należną memu ojcu i księciu smoleńskiemu.- odparł dumnie Grigorij. I to była prawda. Prawda w którą wierzył. Prawda w którą wierzył jego ojciec. A jeśli Miszka miał na ten temat inne zdanie i własne argumenty, to tym gorzej dla niego. - Chętnie posłucham waszych racji. I spotkam się z panem Sriebrieniczem w owej sprawie - zaproponował Zach. - Kniaź… mój ojciec szykuje już dla was przyjęcie na swym zamku. Musi was przywitać po królewsku…- odparł z uśmiechem Grigorij.- Wkrótce przyśle gońca do was. Ja zaś pozwoliłem sobie zaprosić wcześniej ciebie, co by spytać o wasze preferencje co do posiłków jak i rozrywek. Nic nie jest za drogie dla gości kniazia Sriebrienicza.- - Cóż, ja chętnie skosztuję miejscowych krzepkich wojaków - Zach nie zamierzał kryć swoich preferencji. Każdy darmowy bukłak krwi jawił mu się jak wygrana w karty. - Panie, co wrażliwsze, ograniczają się do zwierząt. Są i tacy co wypiją co waćpan naleje, i tacy co piją tylko ze swoich dzbanów. Uprzedzę, aby się gospodarz nie pogniewał - zakończył wymijająco. Nie zamierzał bynajmniej wspominać o słabościach pozostałych Ventrue, aby Tzymisce później na nich zagrał podług własnego rozdania. - A rozrywki?- zapytał uprzejmie Grigorij. Zach zaprezentował zaskoczoną minę. - Każda chyba dobra? Póki cieszy. - Hmmm… Tzimisce mają specyficzne rozrywki. Takoż i Gangrele.- stwierdził w pośpiechu Grigorij.- Ale skoro nic konkretnego nie przychodzi waści do głowy?- - Jestem żołnierzem. Wiesz panie jakie żołnierskie rozrywki są. Za innych mówić nie mogę ale zdaje mi się to kwestią drugorzędną. Tłem. Nie po to przecież to spotkanie, obaj wiemy. - Ale oprawa musi być odpowiednia. Wiem co wy tam w zachodnich miastach o nas myślicie, ale mój ojciec widział upadek Cesarstwa Bizantyjskiego. My tu prawdziwa cywilizacja.- uniósł się dumą podczaszy. Bardziej by się Zach zmartwił gdyby pamiętał jego powstanie. Kiedy to Konstantynopol upadł? Chyba w zeszłym stuleciu? Przeczucie mu jednak drgało pod skórą nieprzyjemną obawą, że Kościej to więcej ma latek niż to stulecie. Więcej nawet niż Milos albo i Małgorzata. - Nikt tego nie kwestionuje,Grigoriju. Długo ty, synem mości Srierbrienicza? - Dość długo… ale o tym i o innych sprawach, może porozmawiamy w środku, przy kolacji? Jak wolisz pijać… z kielicha czy ze źródełka?- zapytał z uśmiechem Podczaszy kierując się ku niedużej drewnianej budowli pełniącej rolę refektarza tego monastyru. - Na kielichy jestem zbyt niecierpliwy - Węgier oblizał się ze smakiem i ruszył za Tzimisce. - To w istocie, kontynuujmy po posiłku. Ostatnio edytowane przez liliel : 23-07-2016 o 19:36. |
23-07-2016, 21:31 | #90 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Asenat : 25-07-2016 o 19:07. |