Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-07-2016, 12:21   #85
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Nie podchwyciła wzroku zdążającego na pięterko sługi, choć i ona go poznała. Niechaj contessa ma swe kilka chwil więcej na dozbrojenie. Zmianę naszyjnika, poczernienie brwi, wyszczypanie policzków i poprawienie piersi w gorsecie. Otoczenie się chmurą piżmowej parfumy. Zajęcie odpowiedniej pozycji... Czy czego tam jeszcze nie czyniły nieustannie damy pokroju hrabiny Visconti. I Małgorzaty Tęczyńskiej. Obdarzone niecodzienną, kłującą boleśnie w oczy urodą, której miłosierne bogi Marcie nie rzuciły nawet ułomka.

Marta na własne zabiegi i ćwierci pacierza nie potrzebowała. Barwiczkę poprawiła na ustach. Włosy rozpuszczone przerzuciła przez lewe ramię, a karabelę przesunęła na pasie, by jej nie przeszkadzała, gdy przy ławie zasiądzie. Stać nie zamierzała. Nowe trzewiczki, jedne ze stada, które jej Milos sprezentował w porywie pełnej fantazji szczodrości, sztywne jeszcze były i okrutnie piły w palcach.

Giacoma pod rękę ujęła, bo się jej w tej ciżbie i ścisku, pośród gwaru i dymiących gorzałą podgolonych głów zdał po dwakroć zagubiony i roztargniony. Skrawek wolnej ławy znalazła i tam się rozsiedli, pastor, ona, i trzech jej zawalidrogów, a tak kalwina ściśle otoczyli, jakby był dzieweczką, której cnoty strzec poprzysięgli. Czasu marnić Marta w oczekiwaniu na powrót sługi contessy nie zamierzała, bo i były sprawy, nad którymi każden jeden roztropny zbój i infamis pochylał się niezwłocznie i z należytą troską, gdy tylko kołpak i szubę w jakim miejscu zawiesił na dłużej. Mianowicie, ustalał szybko, kto wśród miejscowej braci największy mir ma, kto kiesę, kto zacz starosta i jego ramię, czyli podstarości i jako z pyska wyglądają obydwaj. A także, gdzie jest tiurma, do której trafiają wszyscy nieroztropni zbóje i infamisi, jeśli tutejszy starosta i podstarości robią swoje... Dochodzenie do prawdy, jak i żywot niezbyt bogobojnych i pokornych Marcinych baranków mógł, acz nie musiał zapętlić fakt, że się starostą miejscowy kniaź kazał tytułować.

Marta służkę o krzykacza na stole zagadnęła, i posłać mu na jej koszt poleciła szklenicę owej słynnej gorzały gdańskiej, w której płatki złote pływały. Warchoły jej już wąsiska sumiaste w kuflach maczały. Także i Giacomo dostał kielich tokaju, by mógł się w niego powpatrywać smętnie.
Służka skinęła głową i odpowiedziała, wywołując zdziwioną minę zarówno u Marty, jak i Giacomo. Pyszałkowatym i pijanym krzykaczem był nikt inny jak osławiony… Stiepan Piesiński, co to przybył usłużnie prosić o spotkanie z hrabiną Olgą. No tak, tego się można było spodziewać, prawda?
No i gdzie Sarnai i Jaksa, którzy mieli Głupiego Stiopę nagabywać?

Zdziwienie Marcine nie zdążyło przejść w gniew, a ręka Gangrelki już wystrzeliła do przodu jak żmija, posługującą dziewkę za łokieć unieruchamiając w miejscu, nim odejść zdążyła.
– Zazulo śliczna, szklenicę złotej gdańskiej podaj tedy gibko panu Piesińskiemu i zaproś go do nas. A nam na stół gąsiorek cały. Ten tu szlachcic italijski wielce zaciekawion owego człeka opowieściami – wskazała na Giacoma. – Samojeden bawi się acan Piesiński?
– Samojeden? Nigdy… zawsze ma kilku towarzyszy przy sobie, pieczeniarzy. Wszak wiadomo iż mości Piesiński służy waszmości Janikowskiemu, a to ważna persona w okolicy – odparła szybko służka, a Giacomo spytał:
– Nie winniśmy go Jaksie i Sarnai ostawić?
– No to proś, proś tę ważną personę – zezwoliła Marta dziewczynie łaskawie, a potem nachyliła się do Italczyka. – A widzisz ich gdzie? – Pokręciła głową. – Boję się, że Jaksa zmajstrował co… po temu ich nie ma. Ostawić nie możemy. Kniaziowi asumpt dalibyśmy do obrazy. U wszystkich byli, u jego ghula nie… W razie czego się rozdzielimy.
– Znaczy... ja pójdę do Olgi, ty tego ghula będziesz bałamucić? – zapytał cicho klecha.– Jasnorzewska nazwała go Głupim Stiopą, a skoro na Olgi skinienie oczekuje, musi się uważać za pogromcę niewieścich serc.
– Tak. To ty tu jesteś ważniejszy. Dla niej jam prostaczka z miasteczka pod granicą. Zapowiem cię i tyle. Arunas – szepnęła do warchoła. – Dowiedz się, kędy jej pokoje. Okno znajdź właściwe. A wy… – skinęła dwóm pozostałym. – Upić to chłopskie nasienie. W trupa. Czy ty, księże, sekrety z krwi odczytać umiesz?
– Gdzieżby… ale bystry obserwator ze mnie. Umiem nieco autorytet wzbudzać. Odrobinkę.– stwierdził przesadnie dumnie Włoch, podczas gdy Piesiński właśnie otrzymywał zamówiony przez Martę kufelek.

– Szlag by to… najwyżej po Milosa poślemy. – Gangrelka podchwyciła spojrzenie ghula i wzniosła ku niemu w pozdrowieniu ciężki gąsiorek, w którym płatki złota wirowały jeszcze wzburzone szybkim krokiem służki, co butelczynę przed chwilą na ławie postawiła.
Stiepan uśmiechnął się na widok Marty, ale mina mu zrzedła, gdy spostrzegł blisko niej klechę kalwińskiego oraz ludzi Gangrelki. Podkręcił jednak wąsa i sam ruszył na czele czwórki podgolonych łbów, w których czubach gorzała już szumiała.
– Waćpanna pozwoli żem się przedstawę. Stiepan Piesiński, pogromca bandytów i Tatarów, Rusinów, Turków, Szwedów… suma sumarum wszelkiego tałatajstwa, co świętą Rzecz Pospolitą najeżdżać próbowali – przedstawil się dumnie, ostentacyjnie ignorując Włocha. Nie robili tego jednak jego towarzysze, otwarcie drwiąc z kalwina.
– Ty… co to za czorny bocian? Musi być Niemiec, co to luterańskie wyznanie szerzy i ludzi z prawdziwej wiary do zejścia do piekła chce nakłonić.
– Dyć… takich powinno się kijami przepędzać, czyż nie? – zasugerował kolejny. –Toć zasługa dla nieba, heretyków bić… w Jerozuzalem?
– Heretyków bić to wszędzie zasługa… zwłaszcza niemieckich heretyków, co na Najświętszą Panienkę plują – wtórował mu kolejny pijaczek.

Gangrelka z kolei zignorowała ochlapusów, choć warchołom swym ku ich skrytej radości znak dała, że sprawa szykuje się i bulgocze już jak war w garze. Ku ghulowi się nachyliła, by przez opary gorzałki łacniej mógł dojrzeć bladość lica i oczy wilcze, znamię klanowe. Uśmiechnęła się leniwie, umalowane wargi kleiły się do suchych zębów.
– A jam, jak na teraz i jak dla ciebie, to pani Marta – objaśniła cicho, tylko dla jego uszu, ospale, lecz dobitnie. – Onegdaj szeryf krakowski. A dziś za wolą krakowskiego księcia pana oraz sprzymierzeńcy jego, Wilhelma Koenitza, wysłannika księcia Wiednia, obstawa tego tutaj Giacomo. Szlachcica italijskiego. Przyjaciela dworów zachodnich, królewskich i książęcych. Których to wszystkich person godności w jego osobie uchybiły twoje szaraczki. – Biała rączka Marty sięgnęła ku gąsiorkowi, smukłe palce oplotły szyjkę.
– Dwory królewskie książęce… daleko. Tutaj jeden jest autorytet, waćpanno, i ja jestem jego przedstawicielem – odparł butnie Stiepan, ale był to tylko pozór, bo też i jego głos drżał. A i dał ręką gest swym poplecznikom, by odstąpili.
– Starosta Bolesław. Janikowski. Abdankiem się pieczętujący... – odparła mu na to spokojnie Marta, wywołując zmieszanie na twarzy Głupiego Stiopy. – Jest mężem przebiegłym i roztropnym kniaziem. Czuje, jakie wiatry dmą ze wschodu i zachodu. Wie nie od wczoraj, że świat się kurczy. Miasta dziś odległe, jutro będą bliższe niż giezło skórze... Wieści zaś mkną szybko. A armie, choć wolno maszerują... toć dochodzą i doszły w końcu, mości Piesiński. Który nie czujesz i nie wiesz tego, co pan twój.

Gangrelka zamilkła i przyciągnęła ku sobie omszały gąsior, zakręciła butelczyną, podziwiając w skupieniu wirujące tancerki złotych płatków. Jej warchoły maczały wąsiska w kuflach, ale coś w napięciu ramion i spojrzeniach spod byka kazało domniemywać, że to poza jeno, ręce trzymają na broni i tylko czekają na znak, by zacząć bigosować. Marta gestem przywołała służkę.
– Złota gdańska trunek zbyt wyszukany i szlachetny dla kompanionów imć Piesińskiego, jako się okazało. Jak i towarzystwo – rzekła wolno, choć nie na dziewkę patrzyła, a na kniaziowego sługę. – Przynieś im, duszko, przepalanki, którą fornali i czeladź częstujecie. – Odczekała, aż posługaczka odejdzie i nachyliła lekko głowę ku ghulowi, by go z cicha zagadnąć. – A wy, Stiepanie Piesiński, jako kto pragniecie być przy stole moim podjęty i ugoszczony? Jako ciura ze słomą w butach i sianem we łbie? Czy szlachcic herbowy, szermierz zawołany i defensor Rzplitej, zaufany i prawa ręka możnego pana, z którym krew przodka dzielę? – poinformowała się sucho i uprzejmie, acz nawet z niejaką ciekawością obranej pośród dwóch opcji drogi. – Bo to od was zależy.
Najprzedniejszy trunek Carskiego Sioła tańczył w gąsiorku, który ciągle trzymała za szyjkę, i składał własne propozycje. Spraw ważkich i miłych wielce duszy, uchu i podniebieniu, jakich we dwójkę, Piesiński z gąsiorkiem, mogliby razem doświadczyć, jeśli gąsiorek nie zostanie rozbity na podgolonym łbie.
– Dyć szlachta ze mnie herbowa i powiernik myśli mego patrona, starosty Bolesława Janikowskiego. W jeden ino sposób można mnie podejmować. W jeden właściwy – burknął Stiopa urażony takim traktowaniem. Ale słowa Marty zrobiły na nim wrażenie, na tyle że pyskować nie próbował. A Giacomo… przyczyna tego sporu bardzo starał się być niewidocznym. Bardzo cichutko siedział. Także i kamraci Piesińskiego się uspokoili i starali się nie przyciągać niczyjej uwagi, coby swemu fundatorowi trunków kłopotów nie przysporzyć. Jednakże ich spojrzenia obiecywały zemstę. Łomot sprawiony księżuli i podwładnym Marty w ciemnej uliczce… oczywiście incognito. Na Gangrelkę jednak nie wydawali się chcieć nastawać. Za krótkie szabelki na nią mieli pod kontuszami.

Na horyzoncie zaś między podgolonymi łbami pojawił się niczym mroczny cień milczący sługa contessy, trzymający się z dala od tego harmidru i czekający na wynik negocjacji.
Marta przysunęła szklenicę Piesińskiego i pod rant, z czubem gorzały złocistej nalała.
– Tedy owo szlachectwo okażcie. Ze stołu i tak, aby wszyscy słyszeli. Że ten tu szlachcic italijski Giacomo, co to przybył... dla potomności piękno, obyczaje i historię Rusi opisywać, druh twój jest i przyjaciel serdeczny. I że kto mu pomoże, ten wdzięczność twą szlachecką ma. A kto czynem czy słowem ukrzywdzi, temu żebra porachujesz ostrym i na swój honor wszelkie wstręta mu czynione bierzesz. Jeśli Giacomo kontent twą obietnicą będzie, to ja swoje ze stołu też powiem. Potem, mości Piesiński, siadniem sobie, pokażem Italczykowi, jak szlachta polska pije i bawi się, bo on tego wystaw sobie, nie widział jeszcze. – Przez twarz Marty przemknął uśmiech jak strzęp obłoku. – A ciekaw bardzo. W międzyczasie sprawy nasze omówimy sobie.

Piesiński obojętnym spojrzeniem obrzucił Giacomo, jakoś niezbyt przejmując się obecnością Italczyka. Skinął głową i wstał wygłaszając “słowa” Marty poniekąd nieco skracając jej przemowę.
– Ten tu szlachcic z Włoch… jest że kronikarzyną i mym druhem, a każdy, kto mu zaszkodzić zachce, temu osobiście jajca obetnę i do gardła wepchnę. Wszak kara za napaść na duchowną sukienkę musi być właściwa.
Nawet trochę bardzo przekręcił jej mowę, obrazowo podchodząc do sytuacji, ale Giacomo skinął głową, że kontent. Za to inni szlachetkowie zadowoleni nie byli. Ot okazja do sprawdzenia, jak heretycy pływają w gnojówce, przeszła im koło nosa.
– Ech – westchnęła na to Marta przeciągle i całkiem po ludzku, i westchnęli jej barankowie z rozczarowaniem, że tak dobrze zapowiadało się, a wystarczyło nakłuć i powietrze uszło jakoby świński pęcherz przedziurawił. – Mógłbyś ty kiedy skłamać, Giacomo, i rzec, żeś niekontent. Ażebym rozrywkę miała. Widzicie, panie Piesiński, jaki rzadki specjał mi się trafił? Ksiądz, a się łżą nie splami za nic na świecie, nawet za rzadki klejnot mego uśmiechu...
Gąsiorek w ręce ghula z rozmachem powierzyła i z rumorem wlazła na stół. Wzniosła szklenicę i ryknęła jak tur na całą izbę.
– Vivat Sigismundus Rex! Vivat starosta Bolesław Janikowski, niechaj mu Bóg darzy, siły ramieniu, a złota w komorze pomnaża nieustannie! Vivat Pan Piesiński, co nas tu w jego imieniu podjął zacnie jako dobry krześcijanin i wierny syn tej ziemi! Niechaj jego imię po wszystkich karczmach Rzplitej powtarzają, bo tego godzien!
Szklenicę przy ustach przechyliła. Pociekła mimochodem przednia gorzała z kącików ust policzkami pod żuchwę, we włosy na plecach rozpuszczone wsiąkając. A potem Marta z uśmiechem dzikim i brzękiem szklenicę stłukła o własną głowę, na kalwińskiego księdza i ghula kniaziowego posypały się kryształowe ułomki. – Karczmarzu! Beczkę węgrzyna! Ode pana mego, Wilhelma Koenitza, rycerza z Tyrolu, co gości w okolicy, dla was, waszmościowie! Vivat szlachta smoleńska!– zaordynowała jeszcze z ławy, po czym do Piesińskiego rękę wysunęła, aby jej przy schodzeniu pomógł.
– Vivat, vivat!– podniosły się pochwalne krzyki, wiwatowano pod różnymi pozorami, acz Marta wiedziała, że prawdziwy powód jest jeden. Wiwat darmowa gorzała, nawet jeśli była winem. Oczywiście po tylu wiwatach szlachta zaczęła się bratać przy kielichu, każdy z każdym... i biedny Giacomo był całowany przez każdą zionącą alkoholem mordę w okolicy. Takoż i dziewki karczemne, takoż i Marta byłaby, gdyby kuksańców “zalotnikom” nie rozdawała. Za to Piesińskiego złapała za uszy i wyboćkała siarczyście po polikach.
– No… co wy taki zmizerniały? – pogroziła mu białym palcem. – Bo jeszcze pomyślę, żeś nigdy innego z mego rodzaju prócz pana swego nie widział. Siadnijże sobie. To teraz możesz mi mówić: Martuś. Ja ci będę mówiła: Stiepanie – oznajmiła tonem jednorazowej propozycji nie do odrzucenia.
– Dobrze, Martusiu złota… – rzekł, zionąc do niej miłością w głosie i przetrawionym alkoholem.– To cóż takiego ten szeryf… kwiatuszku? Bo dyć tatko takich ładnych pannic nie usynawia.

– A czekajże… o takich rzeczach to nie we wspólnej izbie, Stiepanie – zganiła go, w sługę Włoszki wpatrując się jakby dopiero teraz go zobaczyła. – O, znam tego draba – ucieszyła się.
– Ogary hrabiny Olgi, pilnują je jak te no… mityczne Cebry – syknął gniewnie Stiopa, zerkając również na niego.– Nie dopuszczą bez jej zezwolenia, mimo że ja tu władza i pomazaniec.
– To bez zezwolenia do alkowy niewieściej się wybierałeś? Toć na to nazwa jest. I wyroki stosowne. Acz nie dziwię się, że oskoma dusi… eh – zerknęła na Giacoma. – Nie będziem o takich rzeczach przy duchownym gwarzyć.
Podniosła się i ku słudze hrabiny ruszyła. Ten najwyraźniej na to czekał, podobnie jak biedny klecha, z którym to się nagle chciała cała karczma bratać. Ale Marta w dwóch miejscach być nie mogła, toteż nie mogła obu spraw naraz załatwić.
– Moja pani cię oczekuje – stwierdził sługa contessy obojętnym tonem głosu.
Marta krok bliżej postąpiła ku drabowi, Giacoma ciągnąc za sobą za rękaw jak dziecko zabawkę na uwięzi.
– W każdej inszej chwili – wyszeptała. – Ale tu szlachta pod wodzą owego Stiopy ledwie przed chwilą bardzo cudzoziemców chciała bić. Gotowi by byli roznieść pani schronienie, a mnie towarzysza poturbować, boć Italczyk. Spytaj pani, czy podopiecznego mego, swego krajana, nie wzięłaby na chwil jeno parę na pokoje. Wdzięczna bym była, dozgonnie. I przyszłabym zaraz, jak upewnię się, że nastroje już spokojniejsze.
– W jednej chwili piją, w drugiej biją. Nie pierwsza to taka noc – odparł sługa i zerknął zza Martę.– A kogóż to na górę wziąć mamy?
– To łeb temu ukręcić trza, bo twa pani ani słów niczyich, ani myśli własnych nie usłyszy – mruknęła Marta i odsunęła się lekko, by sylwetka Giacoma ukazała się w pełnej okazałości. – Oto jest Giacomo. Szlachcic z Italiji, ale skąd dokładnie, tom przepomniała. Fi...lozof i z teatrem obznajomiony. Doradca Wilhelma Koenitza, Ventrue z Tyrolu, co grupie naszej przewodzi.
Miała nadzieję, że do głębszego roztrząsania profesji kalwina nie dojdzie. Nie rozumiała ni w ząb, o co chodzi z tym byciem filozofem. Tłumaczeń klechy, że to ktoś, kto rozmyśla, nie kupowała. Po takiemu to i ona wszak była filozofem, i Głupi Stiopa, bo coś tam w tej swej łepetynie hodował, nawet jeśli słabo rosło.

– Pani będzie zaciekawiona – stwierdził sługa przyglądając się nieszczęsnemu, wymiętoszonemu przez szlachtę księdzu. – Ktoś jeszcze?
– Jak się ów Piesiński sprawi… i to uczyni, co winien, a nie jeno z gębą rozwartą do zaszczytów spijania będzie stał, to ja bym go tam wzięła, może mu to dobrze na maniera uczyni. Ale to twej pani schronienie, nikogo jej niemiłego ani nikogo w ogóle wbrew jej ciągnąć nie będę – rąbnęła Martusia.
– O nie nie nie… Piesiński dziś przystępu do mej pani mieć nie będzie – uśmiechnął się krzywo mężczyzna. – Ten… szlachetka niemalże co noc zawraca głowę mej pani. Toteż wszak wczoraj go do siebie dopuściła. Dziś szans na to nie ma. Jako adorator jest wyjątkowo namolny, jako pośrednik między swym panem, a mą panią spisuje się… poniżej jej oczekiwań. Mały post dobrze mu zrobi.
– Jakoś mu nie współczuję – mruknęła Marta i Italczyka ramieniem otoczywszy, ku schodom lekko popchnęła. – Giacomo z racji powołania pośrednikiem zdaje się być dobrym, na ile poznałam go. Rzeknij mi… jakbym ostać na dole musiała. Czy weselsza już twa pani?
– Zadowolona to właściwe określenie. Smoleńsk wydaje się śpiącym smokiem, ale póki śpi…– wzruszył ramionami sługa i wskazał dłonią piętro. – Moja pani ciebie zaprosiła i osoby towarzyszące, ergo jeśli chcesz ostać na dole, to tylko z własnej woli.
– Zapewnię trochę ciszy… i przyjdę. Mam wolę pomówić w spokoju. Dla odmiany – skinęła i zawróciła do Piesińskiego.

Zaległa ciężko za stołem i wpatrzyła się w oczy ghula.
– No to teraz nasze sprawy, Stiepanie, skoro ksiądz już nam nie wadzi i dworną mową nie musimy sobie języków łamać. Sprawa jest prosta. Wilhelm Koenitz. Bardzo ważna persona w Camarilli. Umyślił sobie, że przyjedzie do Smoleńska. I wedle praw wszelakich z kniaziem musi pogwarzyć sobie. To kiedy i kędy?
– Kiedy kniaź udzieli tej no… jak to się mówi… – zamyślił się Stiepan. – Kiedy zaprosi tego Koenitza z towarzyszami na audiencję. O! Tego właśnie słowa szukałem. Poślę wieść do starosty, a on przyśle swe sługi z zaproszeniem.–
– Słowo dobre, ale nie o to rozchodzi się – odpaliła mu Marta. – Idzie o to, kiedy twój kniaź i mój Patrycjusz mogą się spotkać i pouprawiać sobie po-li-ty-kę – przesylabizowała ghulowi, żeby mu się utrwaliło. – To coś więcej niż audiencyja. Nie tylko: to wam na mojej ziemi wolno, a tego nie wolno, złamiecie, to słonko obaczycie. Rozmowy przy stole, Stiepanie. O wrogach i zagrożeniach. Tyś obrotny, dasz radę zorganizować wszystko, by twój kniaź rad był – skinęła mu.
– Kniaź uprawia politykę, kiedy kniaź chce i kniaź… nie lubi jak mu się coś narzuca. Dobrze radzę, byś pamiętała o tym – rzekł nieco trwożliwie Siopa. – Nie należy brać kniazia pod włos. Nigdy.
– Tedy mu rzeknij, że mu Patrycjusz z setką ludzi i dziesiątką Spokrewnionych w gościnę wjechał. I pragnie go poznać. Jego i jego prawa. Sam dobrze rozumiesz – lepiej żeby to było szybciej niż później. Nas moc luda i zaraz ktoś nieobacznie z niewiedzy na odcisk staroście wdepnie. Źle by było dla polityki, he?
– Pewnikiem tak – ocenił Stiopa, zgadzając się z Martą kiwnięciami głowy, albo po prostu głowa kiwała mu się od nadmiaru trunków.
– Chcesz Olgę obaczyć? – Marta podjęła próbę reanimacji.
– Oczywiście… – ożywił się Stiepan i dodał z animuszem. – I nie tylko zobaczyć.
Marta, akuratnie całkiem świadoma, na co Stiopa mógłby liczyć poza zobaczeniem, bo ogladała to przez okno w innej karczmie, nachyliła się wprzód, twarz podpierając na dłoniach.
– Ona teraz z Giacomo rozmawia. A zaraz ze mną będzie. Jako rozmawiać, gdy ciżba noc całą pokrzykuje pijana na dole, burdy wszczyna o byle co. Rejwach jej tu pod bokiem czynisz jak w taborze, tylko murew brakuje. To dama. Zapewnij jej nieco ciszy, bitki tłum, jak się rodzić zaczynają. Toć ledwie co z podróży zjechała, miejże trochę litości… Karczmę jej teraz opróżnij, gdy się cieszy rozmową z krajanem. O spokój zadbaj. A jutro czy pojutrze zobaczysz, że starania doceni.
– Eeee…. dobrze… no… zrobi się to – stwierdził po namyśle Stiopa i wstał wrzeszcząc, by się szlachta wynosiła do innych karczm. Takie to starościńskie zarządzenie. O dziwo, te słowa wywołały popłoch. Gangrel musiał trzymać żelazną dłonią nie tylko Spokrewnionych. Przy okazji rozbójniczka dowiedziała się, że nawet jeśli Misza tytuł uzurpował sobie, to za starostę jest uważany. Powiodła tymczasem z uznaniem spojrzeniem po wyludniającej się karczmie.

– No, z ciebie, Stiepan, to by był całkiem dobry szeryf. W Krakowie może nie, ale w takim Płocku.... A powiedz ty mnie, skoro tak dobrze myśli starosty znasz. To czego on u obcych nie cierpi szczególnie. Poza byciem Diabła poplecznikami.
– Mhmmm.. jak się wywyższają. Jak się przemądrzają. Tchórzy… To chyba wszystko – zamyślił się Piesiński. – Choć są wyjątki... Ta Olga sobie z nim pogrywa, ale jakoś nie wpadł tutaj z wizytą na czele swych ludzi.
– Jak pogrywa… poza tem, że ciebie, prawą rękę kniazia, odprawia, gdy nastroju nie ma?
– Zaprosił już ją parę razy na swój dwór, ale ciągle miała jakieś uprzejme wymówki. Ostatnio, przestał zapraszać nawet…– zamyślił się Stiopa i zbladł, jakby nagle zbyt wiele wygadał.
– Przemówić za tobą, jak do niej pójdę? – poinformowała się Marta rzeczowo.
– Nie trzeba. Kniaź jak zechce, to ją weźmie sam lub przyjedzie… Zapraszała wszak go do siebie tutaj – rzekł w odpowiedzi Stiepan.
– Jako chcesz. Widzisz, Stiepan – poklepała go po prawicy. – Toć wychodzi, że z ciebie całkiem zacny kompanion… jeno towarzyszy masz prostaków i wytresuj ich, bo ci splendoru ujmują. Prośbę mam. Ghul mój tu zaraz zejść powinien. Poznasz bez ochyby. Wdały całkiem jak i ty. Do szabli i do wypitki całkiem jak ty. Szlachcic jako i ty… tylko zębów mniej ma. Pomów no z nim przy szklenicy, jak jeden szlachcic z drugim. A potem księdza razem do burdelu zabierzem… ha co, przedni pomysł?
– Dyć chyba nie wypada do burdelu nawet heretyka – ocenił Stiopa zamyślony, ku Marcinej frustracji, bowiem wolałaby, by nie myślał.
– Toć on jest kronikarzem i historyje do swych memuarów zbiera – przypomniała mu. – Nie chcesz się zapisać?
– Nie jako szlachetka, który mu zamtuz pokazał. Nie chcę tak przejść do historii – rzekł Stiopa.
Marta zmierzyła ghula od stóp do głów, wilcze oczy wytrzeszczyła, a potem wybuchnęła niepowstrzymanym, serdecznym śmiechem.
– Nie jako przewodnik do zamtuza… A niechże cię, filucie, nie opowiadaj mnie facjecyi, jak nienażarta jestem, bo mi zęby w uśmiechu wychodzą dalej niż powinny – klepnęła Stiepana między łopatki. – Ambicja zdrowy objaw – szepnęła mu już poważnie do ucha. – Ale chadzanie na dziewki takoż zdrowy, zwłaszcza u mężów. Jako tam sobie zresztą chcesz… Kawalkadę naszą na zamtuz i tak ja powiodę, jako kamrat możesz iść. A… Prośbę panu swemu sam złożysz, czy mam cisnąć Patrycjusza, by inkaustu szukał i kupra gęsiego, by pióro z niego wyrwać?
– Prośby i raporty zawsze sam waszmościowi Janikowskiemu składam, zawsze. O nic się nie martw, następnej nocki wszystek będzie wiedział – stwierdził Stiopa dumnie.
– To wybornie. A nastroje jakie u niego ostatnio? Na dobre noce śmy trafili, czy gorsze?
– Starosta Janikowski nie zwykł mi się zwierzać – odparł speszonym głosem Stiepan, przyznając się mimowolnie, że nie ma takich faworów u Miszki, jakie sobie przypisuje.
– Toć ja nie chcę byś mi sekrety jego największe opowiadał, boś byś przecie nie rzekł nic – żachnęła się Marta. – Jeno się pytam, czy Diabeł ostatnio grzecznie siedzi, czy go czym rozeźlił.
– Ostatnio…. gdzieś w okolicy poprzednich jesiennych chłodów, posłał Slawomira i kilkanaście swych tworów do lasu, coby podstępnie ubili Miszkę – zaśmiał się Stiepan. – Miszka odesłał mu uszy Slawomira w puzderku, wraz jego zakołkowanym sercem. Od tego czasu… cisza.
– Ekhym – odparła Gangrelka po dłuższej chwili, próbując ukryć zachwyconą minę. Wysyłanie uszu w puzderku bardzo jej się podobało. A wiedziała, że nie powinno. – No to chyba niedługo jakaś ruchawka będzie, tak by wypadało niejako, rok przestoju to wieczność. Idę ja rozmówić się z Olgą… a my to się pewnie nieraz jeszcze obaczym. Jak nie dziś, to jutro zamtuzowe wiktorie nam pisane.
Uniosła się zza stołu i skinęła ghulowi, jeszcze raz pogroziwszy mu palcem białym, ażeby sobie nie myślał, że o jego pierwszym potknięciu wobec ich całkiem po tym brataniu zapomniała. Długo Stiopa bez towarzystwa nie siedział.


Szlachta płynąca od Carskiego Sioła nieprzebraną tłuszczą skłoniła mości Popielskiego do przyspieszenia kroku. Toć się Marta musiała wysrożyć, skoro tak uciekali. Miał jeno nadzieję, że nie tak jak pod Orszą, gdy mu się kazała przed bitwą żagwią między oczy dźgnąć... To by było nie bardzo podług praw Camarilli, którymi zdawała się przejmować, więc chyba jednak nie... Ale na pewno zabawa była przednia! Dobrze, że się nie spóźnił.

Wpadł do karczmy z szablicą do połowy z pochwy wysuniętą.
– Ha, psubraty! – zakrzyknął i oklapł.
Smagłolicy Ormianin za szynkwasem brudnawą szmatą szklenice obcierał, kilka dziewek statki po ławach i stołach zbierało, a poza tym karczma ziała pustkami. Jeno w kącie właśni Martusiowi ludzie z jakimś obcym szlachciem pili jakby świat miał wraz z nocą się skończyć. Podszedł do nich, głośno obcasami butów podkutych po podłodze stukając.
– Nu, cóże to się stało, mili towarzysze, głowy takie słabe w Smoleńsku czy diak w cerkwi godziny omylił i za wcześnie dzwonić począł?
– Ten szlachcic tutaj kazał im iść precz – zrelacjonował Arunas, a Piesiński okiem łypnął niezbornie.
– Kazałeś im iść precz?
– Tak jest.
– A oni poszli?
– Tak jest.
Popielski oczy czarne wytrzeszczył i śmiechem wybuchnął serdecznym.
– Dalibóg, kawalerska w tobie fantazja! A kto ty jesteś? – zapytał, bo czuł już, że to nie własna szlachetki mir i władza, że tu przed kimś potężniejszym, kto za nim stoi acaństwo mores czuje.
– To mości Piesiński, ghul kniaziowy – przedstawił go bełkotliwie Arunas.
– Ach – zachwycił się posłusznie Popielski. – A jam jest ghulem Martusi. – Coś w jego postawie mówiło, że uważa owe tytuły i funkcyje za co najmniej równorzędne.

Dosiadł się do stołu i po szklenicę sięgnął. Bo oprócz wielkiej władzy za małym Piesińskim, czuł tutaj białą jak brzoza rączkę swej królowej, która coś namieszała po swojemu. I nakazała schlanie owego nadętego pęcherza, co mu Karaut na stronie powiedział szeptem, jak wyszli obszczać pospołu bruk smoleński.


 
Asenat jest offline