Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-07-2016, 12:23   #86
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Gangrelkę bez problemu wpuszczono na komnaty wynajęte przez Olgę. Podchodząc do drzwi, za którymi spotkało się dwoje Włochów, słyszała dość głośny świergot, raz kobiecy, raz męski. Italska mowa była bardziej ugładzona niż niemiecki szwargot Wilhelma. Zapukała, dość cicho, i wsparła się ramieniem o futrynę w oczekiwaniu na reakcję. Te wszystkie zabiegi potwornie ją męczyły. Trzewiki potwornie piły.
Otworzył jej rozmarzony Giacomo i wpuścił do środka. Contessa wyglądała jak zwykle zjawiskowo. Nic dziwnego, że Stiopa niemal niczym pies warował przy drzwiach jej małego królestwa. Uśmiechnęła się na widok Marty i rzekła.
– Jak miło cię znów zobaczyć. Giacomo powiedział mi, że przystąpiłaś do ich małej wyprawy.
– A tak. Dużo wojaków. Dużo koni. Dużo wszystkiego… to i dla mnie starczy. – Marta uśmiechnęła się bezwiednie. – Wybacz, że się przywitać nie podejdę. – Gangrelka ustawiła się pod oknem i przy okazji zerknęła, czy nikt tam nie podsłuchuje... na przykład jej własny człowiek. Arunasa jednak widać nie było. Albo nie wlazł jeszcze, albo schował się sprytnie. – Ale mam na plecach i w kudłach złotą gdańską. Nie nudził cię towarzysz mój? – zerknęła na kalwina.
– Och nie… Dobrze było rozmówić się z kimś na innym poziomie towarzyskim, niż… cóż… namolni szlachcice i mieszczanie – zachichotała Contessa, zakrywając usta dłonią i lekko przymrużyła oczy, mówiąc z delikatnym uśmieszkiem. – Choć dziwi mnie że uważasz mnie za tak… małostkową, by się przejmować takimi drobnostkami.
– Takimi jak cuch, jak nuda czy namolne byczki? – uściśliła Marta dla porządku.
– Też…– zaśmiała się wampirzyca. – Płeć niewieścia musi niestety zmagać się z niedoskonałościami brzydkiej płci. To nasze brzemię.

Giacomo był cichutki jak mysza. Kalwiński klecha najwyraźniej nie radził sobie z płcią piękną.
– Hm – Marta uniosła jedną ciemną brew. – Ja się z niczym takowym nie zmagam. – Zaplotła dłonie na piersi i przyjrzała się hrabinie zmęczonym wzrokiem. – Tamtą suknię wolałam chyba. Bardziej pasowała do oczu – oceniła. – Lecz miano leży jak ulał… a jak tobie Smoleńsk leży, pani?
– To zaskakująco spokojne miejsce, jak pole bitwy między dwoma Kainitami – przyznała contessa. – Miła jest tutejsza koteria wampirza. Tyle że… spory między Tzimisce i Gangrelami brzmią niepokojąco. Na razie jednak, dobre to miejsce na postój. A jak ty widzisz to miasto, bo zdanie signore Giacomo już znam.
– Ochłap mięsa, którym dwa ogary targają między sobą. A żaden nie dba o nie bardziej niż o to, by temu drugiemu nie popuścić – mruknęła Marta. – Nie ma elizjum. Niby ratusz chronion, ale nie ma miejsca dla Spokrewnionych. Tedy będzie dzicz i bezhołowie. Mnie to tam… miasto. Ale tacy jak mój miły towarzysz i ten drugi, ciekawszy Patrycjusz… no to odczują brak. Może i boleśnie. Ty nie?
– To dzicz – przyznała contessa skinieniem głowy. – Choć Gangrel mieni się księciem w prawie Camarilli, to nie ma tu ani prawa, ani księcia, ani tym bardziej Camarilli, acz… ja akurat Camarilli nie szukam i dzicz mi odpowiada. I tak będzie tu mniej krwawo i bardziej swojsko niż w Rzeszy Niemieckiej, Francji czy księstwach i królestwach włoskich.

– Na dwór księcia pana wybierasz się? – Marta prześlizgnęła się wzrokiem po hrabiowskich wdziękach. – To musi być wyjątkowe miejsce, skoro ghul kniaziowy mnie za urodną uznał.
– Och… zaprawdę nie doceniasz siebie, moja droga. Urodna z ciebie bestyjka, może trochę zbyt dzika i zaniedbana… Ale to nic, czego by barwiczki z Włoch i suknie uszyte przez najlepszego krawca nie poprawiły – odparła Lasombra, uśmiechając się drapieżnie i taksując wzrokiem postać gangrelki. Sama opięta ciasno burgundową suknią była niczym słodkie ciasteczko. Aż kusiło, by ukąsić tę szyję, a jeszcze bardziej owe krągłe piersi, które gorset dumnie wypinał do przodu. Marta się patrzyła bezwstydnie. W końcu nie po to ślepia miała, żeby nie patrzeć. Myślała o Milosie, mozaice mięśni drgających w ruchu, gdy z nią tańczył nagi na wąskiej ścieżynie topcowego moczaru, kiedy mając oczy usilnie próbowała nie patrzeć i jakoś nie szło jej. A potem ojciec jej um wypełnił szczelnie jak miał w zwyczaju, żółte oczy nad wpółotwartą jamą ust, skóra spękana i twarda jak kora tysiącletnich dębów. Dla którego z nich niby winna się odszykować jak jej hrabina poddawała, niczym główna brama miasta na przyjazd króla? Jednemu zajedno, co będzie miała na sobie. Drugi porównywać zaraz zacznie.

– Nie. Nie wybieram się na dwór księcia – kontynuowała tymczasem conetessa. – Zbyt wiele miałby tam przewagi. Wolę go skusić, by sam do mnie przyszedł, jeśli tak mu zależy. Ale sama nie pójdę. Za bardzo cenię swoją skórę i za dużo się nasłuchałam o nieobliczalności Miszki.
Marta wybuchnęła chrypliwym, gorzkim śmiechem na te połączone rozważania o strojach i kniaziach.
– A jakby ciebie w świtkę chłopską oblec i buty z łozy plecione, na wóz drabiniasty posadzić… to byś przestała być sobą? Hrabiną? Na której kniaziowi tak zależy… a czemu zależy? – przekrzywiła ciekawie głowę jak ptak.
– Nie będę wtedy contessą, ale to niczego nie zmieni, nieprawdaż? Szaty nie mają wpływ na naszą naturę. Zresztą książę nie pragnie mnie widzieć dlatego, żem contessa, lecz żem nowa w okolicy. I o wasz hołd lenny zacznie się dopominać jeśli dłużej tu ostaniecie. A takie ma plany ten rycerz Wilhelm, nieprawdaż, księże?– zwróciła się do Giacomo, dotąd milczącego. Nadal milczącego, bo speszony tylko skinął głową. Po czym contessa kontynuowała. – Ponoć w szeregach tej grupy jest li ze trzech dzielnych wojaków. Radam bym więc była wraz z wami udać się na dwór tego księcia i na ten czas… sojusz tymczasowy zawrzeć.

– Cokolwiek Giacomo by nie rzekł, tęsknicą za rodzimą mową niesiony – odparła poważnie Marta – my niewładni oboje taki sojusz zawiązać. Ale słowa twoje i pragnienia powtórzymy… Tedy co dasz Wilhelmowi Koenitzowi, i czego w zamian oczekujesz, pani?
– Wsparcie w razie kłopotów, moją siłę w razie jakiekolwiek walki, pomoc podczas rozmów. W zamian oczekuję tego samego – odparła z delikatnym uśmiechem Lasombra.
– A jakiego rodzaju kłopota lubiasz wspierać najbardziej? – spytała Marta, dłonią włosy przeczesując. Między pasmami zabłyszczały płatki złota i rozbójniczka ewidentnie się ucieszyła, bo znalazła je ładnymi.
– Dworskie gierki lubię, ale nie myślcie o mnie w kategoriach delikatnej panieneczki. – Contessa zacisnęła dłoń w piąstkę i od niechcenia uderzyła w stolik… gruchocząc go.– Takie nawet we Włoszech szybko giną.
Marta przesunęła się wzrokiem po zgliszczach stolika.
– Nie wiem. Nigdy nie byłam – odparła. – Wiela lat gościłaś w Krakowie? – spytała nagle.
– Kilkanaście lat za Casimirusa, większość jego panowania… byłam w Krakowie i na Węgrzech.– stwierdziła z rozmarzeniem contessa i zapytała zaciekawiona. – A czemuż cię to interesuje?
– Bośmy się rozminęły. – Marta uśmiechnęła się blado i wątło. – Ot, dziwnie się drogi plotą, nieprawdaż? – Podeszła bliżej zrujnowanego stolika i nachyliła się, by w zgliszczach zacząć grzebać. – Pozwolisz, że pamiątkę sobie wezmę? To będzie bardzo wytworny kołeczek… – wybrała stołową nogę i przyjrzała się jej z iście toreadorskim zachwytem. – I zgrabnie trzaśnięty.
–Na kogo to szykujesz ów kołeczek? – zapytała ze śmiechem contessa, po tym dodała podejrzliwiej. – Chyba nie na mnie?
– Wytworny kołeczek, dla kogoś wytwornego. – Marta skinęła głową, kołeczek przełożyła do lewej ręki, po czym zatknęła za pasek z tyłu spódnicy. – Dla ciebie mam coś innego.
– Dobrze wiedzieć – zaśmiała się cichutko Lasombra i przechyliła głowę dodając. – Swoją drogą, zwykle proszono mnie o inne podarki.
– Peniuary – zgadła Gangrelka i wyciągnęła rękę do hrabiny. – Kaźmierz ten tak ci zapadł w pamięć, czy kto inny? – zapytała, z ciekawością się nie kryjąc, chowając za to za plecami prawą rękę z niespodzianką.
– Casimirus przede wszystkim, jeśli chodzi o śmiertelnych. Małgorzata… jeśli chodzi o tych nieśmiertelnych. Mała żmijka, podstępna i wyrafinowana, ale… brakowało jej obycia i klasy intrygantek z mych rodzinnych stron – zamyśliła się wampirzyca i machnęła ręką. – A peniuary.. wpierw trzeba dopasować do nagiego ciała. To jak zbroja, którą robi się na zamówienie, nie wypada wybierać na oślep.

– Nie wiem – odparła po chwili i pomału Marta. – Nie noszę.
Doskonale jej obojętnym było, jaką do noszenia koronkowych famurałów contessa dorabia... filozofię. Bo prawda była dla niej oczywista. Królowa pszczół też wabi trutnie swoimi sposobami. Wyciągnęła schowaną za plecami dłoń i palcem wskazującym dotknęła smukłej rączki spoczywającej na podłokietniku. – Zalążek fortuny. Do szczęśliwego imienia. – Na bladej skórze hrabiny został przyklejony płatek złota. – Czas już na nas. Odpowiedź damy, jak gotowa będzie. Radam ci znowu… ale chyba Giacomo bardziej – zaśmiała się cicho. – Tych Rzemieślników to myślisz, że warto żebym z nim zapoznała?
– Z pewnością. Jeśli czegoś będziesz potrzebowała w mieście, przez nich to wartko załatwisz. Ale pośpiechu to nie ma… nie uciekną oni z miasta.– oceniła wampirzyca.– I ja radam waszym odwiedzinom. To miła odmiana po tym natrętnym ghulu Janikowskiego i podlizującym się Abrahamie.
– Stiepan zdaje się wszedł w mniej natrętny nastrój. Pewnie go za serce złapało, jakem szklenicę o głowę swoją, a nie jego roztłukła. Chodźmy, Giacomo – wyciągnęła rękę do księdza. Zaczęło się jej bardzo spieszyć, a powodem nie był bynajmniej nadciągający świt. A przynajmniej nie wyłącznie. Małgorzata Tęczyńska była równie wszędobylska jak słońce, a samo wspomnienie jej imienia tak samo piekło do żywego.

Giacomo się skłonił i coś zaświergotał po włosku, na co hrabina Olga mu w tym samym języku odpowiedziała. Potem podążył za Martą na zewnątrz. A gdy drzwi się zamknęły, szepnął cichym i drżącym tonem głosu.
– Piekielnie niebezpieczna kobieta.
– Potem – odparła Gangrelka, która uważała tak samo.


Krew kniaziowa jednak mocna być musiała, Stiopa tęgą miał głowę. Arunas, zmęczon wyraźnie samotną podróżą, padł bez ducha pod stół, reszta walczyła dzielnie, lecz i Piesiński się trzymał twardo... choć nie do końca tak twardo, jak się Popielskiemu zrazu zdawało.

Gdy się Marta objawiła wreszcie w towarzystwie kalwina na schodach, a doszedłszy do nich Piesińskiego do grzechu rozpusty zaczęła namawiać, ghul kniaziowy wybełkotał takie rzeczy, których na trzeźwo by się zasromał, gdyby mu na wstydzie zbywało. Marta, dotąd z uporem ciągnąca go do zamtuza, odpuściła i jeszcze mu piwa zamówiła na pożegnanie.
– Będzie bitka? – zagaił ją Popielski po drodze.
– W ogóle to będzie – odparła nieobecnym tonem. Smutna się mu zdała, raz po raz włosy poprawiała i rękawy wywijała podstrzępione.
– Zagrać ci na bandurce? – zaryzykował.
– Mnie nie. Żydówce. Ponoć oni patrzą i słyszą... niech widzi i słyszy tylko ciebie.


Tuż przed świtem odrzwia smoleńskiego zamtuza odskoczyły otworzone dziarskim kopniakiem. Marta wpadła do środka, rozpędzona jak husaria z pagórka. Za nią czarnymi oczyskami strzygł Popielski, od progu sypiąc dziewkom wyszukanymi komplementami. Ghul za długo żył, by wierzyć, że za miłe słowo murwy kupi, ale wiedział dobrze, że za tę monetę inne rzeczy łacno uzyskać można. Rejwach wszczął się co niemiara, bo dwaj warchołowie, co pokrzykując i śpiewając za Popielskim do zamtuza nieprzytomnego z przepicia towarzysza wnieśli, nie wiedzieć czemu uderzyli wprost do komnatki Salome. Spostrzegłszy perski dywan, zmitygowali się mocno, że ochlapus spostponować go może. Dali sami sobie znak do odwrotu i we trzech uplątali się do imentu w zasłonę z paciorków. Zamykający orszak Giacomo, niosący za nimi kołpak moczymordy, próbował wpasować się w ścianę i stać się niewidzialnym. Pojawienie się Salome początkowo niczego nie zmieniło, a wręcz powiększyło rejwach.
– Królowo Saaby! Kwiecie pustynny, klejnocie Jerozolimy! – uderzył do niej Popielski i oblicze wampirzycy z zachwytem lustrując, przeszedł od razu do rzeczy. – Umiłujesz mnie, gdy ci zagram na bandurce?

Marta powiodła wilczym spojrzeniem po zabawiających się racach. Zapach chuci i potu wiercił w nozdrzach, drażnił i do poluzowania własnych smyczy skłaniał. Szarpnięciem Mikę do siebie obróciła, ledwo z dziewki zlazł, włosy mu się długie do pleców i ramion kleiły.
– Milos gdzie?
Wysłuchawszy odpowiedzi, przy stole zaległa. Jednym uchem szczebiotu Salome słuchała i Popielskiego, co uderzać w koperczaki do Żydówki nie przestawał. Za poczęstunek podziękowała, teraz wszystkim dziewkom chuć w żyłach płynęła. To potrafiło zmysły na chwilę zapętlić, a ona chciała mieć umysł jasny. Giacoma za to bez ociągania skierowała do zaoferowanej komnatki. Dyspozycje ludziom wydawszy, podziękowała Toreadorce, ale zamiast się położyć, zaczęła dreptać niespokojnie w korytarzu.


Marta czuła, że nadal capi wódką jak ostatni moczymorda. We włosach miała szklany pył. Pod pachą koński pled, a w dłoniach międliła zawzięcie wielce wyrafinowane narzędzie mordu. Ułomek nogi stołowej z drewna ciemnego, rzeźbioną w liście winorośli i inkrustowaną, a zakończoną ostro ściętym szpicem. W sam raz dla Małgorzaty. Musiała tylko pamiętać, żeby przed użyciem unurzać go w miejskim rynsztoku. Oto i kondycji Patrycjuszy przedstawienie. Wytwornie, wyrafinowanie i drogo, ale żadna woda różana nie ukryje smrodu gnojówki.

Giacomo zniknął już za drzwiami komnatki, której im Salome użyczyła. Ciekawe, czy zdawał sobie sprawę, że też Marcie cuchnie gnojówką... zapewne wiedział, baczny obserwator.
Gdzieś z głównej sali dobiegało brzdąkanie bandurki i piętrowe komplementy, idiotycznie startestamentowe. Popielski nie zamierzał odpuścić urodziwej Rzemieślniczce nawet mimo bliskiego świtu, adorował ją głośno a kwieciście. A dopóki to robił... Salome nie mogła robić niczego innego jak opędzać się lub przyjmować względy.

Marta zaś krążyła po wąskim korytarzyku jak wilk w paści. Racowie pilnujący drzwi, za którymi Węgier złożył głowę na spoczynek schodzili jej z drogi za każdym razem, gdy przeciskała się obok. Czwarty raz się Miki zapytała, jakie polecenia Milos dla nich miał i czy aby na pewno na noc następną chciał tu zostać. Czwarty raz uzyskawszy tę samą odpowiedź, tak samo była niepocieszona jak za pierwszym razem. Córka boga i ostatni walczący wódz Jaćwieży, szeryf Krakowa – niemalże. Bez patrycjuszowskich sztuczek skłoniła pijaną szlachtę, by się bratali z heretykiem, którego chcieli tłuc i w rynsztoku taplać. A teraz dreptała w miejscu jak chłopka ugniatająca w beczce kapustę, gryzła paznokieć kciuka i nie miała odwagi zapukać do drzwi.

Wreszcie przystanęła, tak samo spięta jak dwaj racowie. Ona się na drzwi gapiła nieprzytomnie, oni na kołek w jej rękach. I wreszcie z wytwornego narzędzia zrobiła użytek. Zawaliła nim w odrzwia między podgolonymi głowami raców. Z komnatki plaskanie bosych stóp dobiegło i Zach się objawił. Nagi całkiem, kocem tylko obkręcony. I nie wydawał się zachwycony jej inwazją.
– Bierz łóżko. – Sam ułożył się na podłodze pod ścianą i nakrył szczelnie kocem.
– Mam pokój – odparła Marta drewnianym jak kołek głosem i nie ruszyła się z progu. Bo iście pokój miała, ale wolała ten. Gdzie zdaje się, nie była ani wyczekiwana, ani mile widziana. – Przyszłam zobaczyć, czy w porządku wszystko.
Nic nie było w porządku, ale i tak zamknęła drzwi. Oparła się o nie czołem, palcami przebiegła po drewnie, sęk po ściętej lata temu gałęzi obwiodła.
– Marta, wróć się – polecił Węgier doniosłym głosem, gdy zdał sobie sprawę, że ona ciągle tkwi pod drzwiami.
Wyjęła ogarek ze świecznika obok, z ociąganiem drzwi pchnęła. Te skrzypnęły i Gangrelka wsunęła się do środka, świeczkę w jednej ręce ze swym nowym kołeczkiem, o wiele mniejszym, ale i o wiele ładniejszym niż poprzedni trzymając. Przycupnęła przy samym wejściu, plecami w ścianę się wbiła. Świeczkę ustawiła na ziemi i zaczęła oglądać nową zabawkę, żeby Węgra nie oglądać.
– Jak wam poszło z Olgą? – odrzucił koc i usiadł na podłodze.
– Nieźle chyba – oceniła w podłogę z powątpiewaniem. – Z ghulem kniaziowym to bardzo dobrze – podrapała deski kołkiem i dla odmiany zaczęła wgapiać się w łóżko. Duże łóżko, solidne i wygodne chyba. Nie leżała na takim od lat. – On już Giacoma najlepszy druh…
– A jak sobie klecha jego przyjaźń zapewnił? – Zach uniósł brew w najszczerszym zainteresowaniu.
– Nie odzywał się, gdym pastwiła się – poinformowała Marta płasko. – A potem poliki grzecznie do całowania wystawiał. Całej karczmie. Ta Salome. Miła tobie?
– Defensywna. Wylewna bardziej niż się spodziewałem. Próżna. Ostrożna – odarł wymijajaco. – Rozczarowana, że Olga jej robi konkurencję.
– Źle być tą drugą – oceniła jadowicie – Jak mniemam.
Znalazła sobie nowe zajęcie i szpic kołka zaczęła nad płomieniem świecy opalać. Swąd spalenizny ją deczko ożywił i rozruszał. – Ale czy widoki na coś prócz wylewnej gościnności widzisz?
– Wylewna była w rozmowie. Odpowiadała na moje pytania choć nie musiała. Za gościnność zapłaciłem. Może poza posiłkiem, ten był aktem dobrej woli. Czy coś będzie? Trudno rzec. Trochę za bardzo naciskałem na jej współpracę, musiałem odpuścić, żeby jej nie zrazić. Żydzi trzymają neutralność. Wygodnie im z nią i niełatwo ich przekonać do zmian.
– A chcesz ją przekonać? – Opalony kołek został poddany pucowaniu chustką wyciągniętą z rękawa.
– Nie do tego zmierzamy? By sobie zjednać jak najwięcej sojuszników przed walką? – zapytał, ale nie czekając na jej odpowiedź dodał. – Nie. Nie za wszelką cenę.
Popatrzyła na niego po raz pierwszy. Krzywo i z urazą.
– Cena musi być odpowiednia.
Podniosła się i podeszła sztywno, by się nad nim nachylić równie sztywno, wpół zgięta, ustami przy uchu.
– Stiopa ją szantażuje. Dziewki wymusza. Kto wie, co jeszcze. Na ten miesiączek mu się już skończyły. Dowiedz się, kiedy się go spodziewa.
– Szantażuje? Ciekawe, czym ją trzyma w szachu – uniósl na nią oczy. – Jutro możemy spytać. Bo tu zostajecie? Z księdzem?
Pokiwała głową.
– Wiem coś… – mruknęła, a potem bezgłośnie wyszeptała imię Małgorzaty, z palącym wzrokiem i uwagą ponadzwyczajną.
Zmarszczył brwi zaskoczony jej zachowaniem.
– Powiedz.
Pokręciła głową, wskazała na ściany i złożoną dłoń przytknęła do ucha.
– Wylewna.
Skinął niechętnie.
– Wobec tego później – wyszeptał a głośniej dodał. – Gdzie Giacomo?
– Położyć mu się kazałam na spoczynek od razu. Coby gości Żydówce nie straszył. – Wyprostowała się pomału. – Ja też... pójdę już.

Odwróciła się, by do drzwi się potoczyć. Ręce i nogi już jej sztywniały niemiło, ale jeszcze liczyła, że się Milosowi zdanie i nastrój odmieni i gdy trupi, dniowy zamróz przyjdzie, zamknie oczy w miejscu, które sobie na schronienie obrała.
– Wydajecie się zżyci – wypalił do jej pleców. – Miły tobie?
– Potrzebny – odparła sucho. – Myślała ja, że tobie też. Sprawdziłam w końcu. Lecz on – odwróciła się, by skroń Węgra palcami musnąć – nie potrafi.
– Ani Wilhelm. Może Francuz? Olga?
– Ona tak. On nie wiem – pogładziła go po policzku. – O niej później.
– Ze Swartką – zmienił temat – poczyniłaś podług planów?
– Zaczęłam – mruknęła.
– Tedy nie kończ.
Zamrugała zaskoczona.
– Kiedy… czemu?
– Czy żona łazi do cudzych chat rozrywki szukać? – trąciło pretensją.
– Rozrywki? Żona? – trąciło głębokim niezrozumieniem. Marta potarła twarz, z włosów pył szklany się osypał i buchnęło wódczaną wonią. – Ja to chyba już muszę… przed świtem zawszem głupsza. Jak po śnie zimowym.
– Idź – walnął się na ziemię, plecami do drzwi obrócił. – Pomyśl tylko, czy może z klechą też nie warto się płynami wymienić. By go chronić przed kniaziami, ma się psia mać, rozumieć.
Przysiadła z wahaniem obok na podłodze, w kucki, rękoma kolana oplotła.
– Ty nie chcesz – oznajmiła wolno – żebym ja podległych po krwi miała. Ghuli też mnie zabronisz? Będę musiała ich zabić. Spić.
– Podległych wolno – jego głos zabrzmiał znów spokojnie. – Niczego ci nie zabraniam. Ale jak twoja krew będzie smakowała innym Kainitom to jej nie przełknę.
– Ty się dzielić nie chcesz – skonstatowała. – Gdy jam się dzielić zmuszona. Wielce… sprawiedliwie. Ech, nieważne. Ona, ten raz jeden. Ty. I ojciec, kiedyś… – skrzywiła się. – Tyle – podniosła się sztywno.
– Nie chcę ci narzucać woli – nadal na nią nie patrzył. – Ale krew, gdy się daje i bierze, to zawsze wiele znaczy. Swartka znaczy dla ciebie wiele? Nie pojmuję tego i dlatego gniew to we mnie wznieca.
– Mogłaby, lecz nie będzie, więc mówić nie ma o czym. Krew ważna… z krwią oddajesz skrawek duszy. Jeśli nie dostaniesz innego w zamian, słabniesz. Dusza ci więdnie. Dlatego ghule trzeba spijać. Jeśli bliskie śmierci. Dlatego…– wymamrotała coś pod nosem niezrozumiale.
– Świt blisko – przerwał jej. – Zostawmy to. Masz inne widzenie na sprawę niż ja. Rób, co musisz. Nie mam prawa cię zmieniać.
– Sa póśno – wysepleniła, walcząc z sennością. Poddała się i do drzwi powlokła. Schyliła się, by kołek podnieść, ale sztywniejącymi palcami ani w niego utrafić, ani pochwycić nie mogła. Zostawiła go obok dopalającej się świeczki i poczłapała korytarzykiem żydowskiego zamtuza, by zakończyć tę noc pełną wrażeń kładąc się spać obok niewłaściwego Patrycjusza.

Z hukiem zatrzasnęła drzwi i opuściła zasuwę, by zaraz potem zwalić się na podłogę bezwładnie i ciężko jak trup, który nie dostąpił łaski spokrewnienia. Giacomo leżał na łożu na wznak niczym nieboszczyk na marach. Choć się poruszył, gdy weszła, rozumnie skorzystał z prawa do zachowania milczenia.

Ostatkiem sił i przytomności wierzgnęła, by przyjąć wygodniejszą pozycję, zwinęła się w kłębek. Żona? Może i żona. Czwarta albo i piąta. Odesłana do komórki, psiamać, by spała z heretyckim klechą.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 11-07-2016 o 12:47.
Asenat jest offline