No i pięknie, zaczęło się jednak od gadki zamiast strzelaniny. Znaczy trafiło na prawdziwych stróżów prawa, nie przebierańców. Nikt się zasadził na Nowojorczyków, chcąc okraść z posiadanych dóbr. Wszystko przebiegało wedle procedur - miejscowi udawali że obchodzi ich grupa przyjezdnych, przyjezdni zaś udawali, że wcale a wcale nie będą sprawiać problemów. Pierwsza strona grała, druga podejmowała grę... jedna wielka pantomima, kurwa jego mać.
- Ciekawe czy mają granaty - Ortega mruknęła cicho, spoglądając na plecy Morrisona. W sumie mogła zabrać coś ze sobą, ot profilaktycznie... gdyby sytuacja się pokomplikowała w stopniu przypominającym cholerną potyczkę z gangerowymi wsiórami koło poprzednio odwiedzanej osady.
Obca lufa za plecami nie poprawiała nastroju, wpędzając w spiralę najczarniejszych myśli. Oczyma wyobraźni Sam widziała, jak czarne lufy wypluwają z siebie strugi ołowiu, a te szatkują ciała kolejarzy z wprawą zawodowego psychola, który dorwał nóż do ziemniaków i ludzki kadłubek.
- Nie zabij nas, Morrison - szepnęła ponuro, zakładając ręce na piersi.
W końcu to on był tu od gadania...