Nikt rozsądny nie boi się trupów. Jeżeli już ktoś ma tego rodzaju skłonności, winien obawiać się raczej tego, co w trupy zmienia. Mimo to zwłoki właściwie zawsze oznaczają problem. Te, które znikają, niejako same go rozwiązują, przynajmniej z pewnego punktu widzenia, ale... Na pewno nie szeryfa. Harl schylił się, żeby znaleźć sobie nieduży, okrągły kamyk. Przez chwilę obracał go w palcach i szukał wzrokiem przejrzystej bariery. Potem cofnął się jednak za golema. - Podnieś kamień, Vince. Eee… Mniejszy. Rzuć nim w… Czekaj!
Z paluchem wyciągniętym ostrzegawczo w stronę golema i zadartą głową śledził tańczący w powietrzu strzęp. Szykował się, żeby go złapać, ale w ostatniej chwili cofnął rękę i pozwolił mu opaść na ziemię. Przydepnął buciorem, żeby go znów wiatr nie porwał. Schylił się, przyjrzał dobrze, po czym ostrożnie ujął strzęp w dwa palce i podniósł do twarzy. Niewiele to dało; nadal nie wiedział, co właściwie znalazł.
Na pewno nie skórę, choć włókien nie potrafił dojrzeć. Skrawek ciemnobrązowego materiału: miękkiego, poddającego się, a zarazem odpornego. Umieścił go starannie między kartkami notesu. Na później.
Dziwny strzęp sfrunął z wieży bez przeszkód, ale magiczna kopuła nadal tam była. Przy każdym ruchu powietrza połyskiwała ulotnie, drażniła wzrok i powodowała łzawienie. A szkielety i połówka psa dobitnie przypominały, że to wcale nie największy z nią problem. I nie wolno o niej zapomnieć. - Dobra, rzucaj w ten cudaczny klosz - burknął, wróciwszy za golema, który posłusznie podniósł ramię i oszczędnym wymachem posłał kamień w stronę domu maga.
To, co się stało, raczej zniechęcało do dalszych eksperymentów, szczególnie tych bardziej bezpośrednich. Kamień z głośnym hukiem zniknął w chmurze pyłu. Bariera wciąż była niebezpieczna. Harl przykazał Vince'owi zostać na posterunku i nikogo do niej nie puszczać. Sam niechętnie pomaszerował do Mileta.
W zasadzie mógłby po prostu zlecić mu zakopanie resztek psa, ale wolał nie wikłać moczymordy w tę dziwną sprawę bardziej, niż musiał. Starczyło, że pożyczy od niego szpadel. Miał jeszcze dość czasu, żeby samemu uporać się z tą niewdzięczną robotą i potem rozejrzeć się przynajmniej po głównej części miasteczka w ramach porannego jeszcze nie tylko z nazwy obchodu. Objazd okolicy i niedokończony raport musiały zaczekać. Zwłaszcza że przy okazji chciał zahaczyć o dom Vincenta LeBruna.
Jeżeli kogoś w Szuwarach podejrzewał o znajomość niezwykłych materiałów, to najprędzej tkacza właśnie. Gdyby on nie potrafił mu pomóc, zostawały jeszcze może siostry Leroux. Do nich jednak Manhattan miał tego dnia inny interes. Dopiero w obiadowej porze. |