Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-07-2016, 11:37   #267
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
FRANK

Frank podał dłoń rozmazanej sylwetce Indianina. Zimne palce zacisnęły się na jego palcach niczym obcęgi. Dłoń zapłonęła ogniem, mimo że otoczyła ją ta paskudna, czarna niby-mgła.

Frank jęknął z bólu, ale poczuł, że ten dotyk niesie z sobą nowe siły. Nowy zastrzyk energii. Poczuł, że krew zaczyna szybciej krążyć w jego ciele, a rana pokrywa się strupem, zarasta. To było bolesne lecz przyjemne doznanie. Dawało siłę.

Frank odpłynął. Pozwolił, aby Indianin przelewał się w niego, przelewał swoją moc i siłę, jak duchowa transfuzja krwi.

ARISA

Arisa opuściła namiot i podbiegła do Franka, który siedział nieprzytomny, oparty pod drzewem. Szybko zlokalizował jego ranę po krwi zlepiającej plecy. Ułożyła, nie bez trudu, rannego w pozycji umożliwiającej założenie prowizorycznego opatrunku za pomocą taśmy. Potem zostawiła Franka i podbiegła pod drzewo. Kilka chwil później, jakimś cudownym zrządzeniem losu, była już na dole z łapaczem snów.

Zaczął padać deszcz.

CONNOR

Zgubił mordercę między drzewami. Sam nie wiedział, jakim cudem. To wyglądało tak, że opętany Bruce szedł za nim, a potem już nie szedł. Jakby rozpłynął się w powietrzu.

Connor nie miał zamiaru narzekać na to, że morderca mu odpuścił. Szybko lecz ostrożnie odnalazł obwieszoną łapaczami snów ścieżkę prowadzącą do Echo Base i ruszył nią oglądając się za siebie, jakby gonił go sam diabeł, co wszak nie odbiegało od prawdy.

Jakieś dziesięć minut później, kiedy schodził po niewielkim uskoku terenu, jakiś złośliwy kamień usunął mu się spod stóp. Connor przysiągłby nawet, że zrobiła to jakaś niewidzialna siła, jakby widmowa ręka wyszarpnęła kawałek podłoża spod jego stopy.

Poleciał w dół spadając z niezbyt stromej pochyłości. I wtedy wyraźnie poczuł, że coś chwyta go za stopę, ciągnąć i wyginając tak, że usłyszał trzask wyłamywanych kości.

Prawą nogę przeszył spazm bólu i Connor upadł zaciskając zęby, by nie wrzeszczeć z bólu.

Faktycznie, jakieś ciemne siły najwyraźniej nie zamierzały dać im uciec.
Strażak czuł, ze ma paskudne złamanie kostki, co sprowadzało jego mobilność do minimum. Bez pomocy z zewnątrz miał niewielkie szanse na dotarcie do jeziora, chociaż – przypłacając to niewyobrażalnym bólem dałby i może radę. Gdyby miał kogoś lub coś , na czym mógł się podeprzeć. I gdyby w lesie nie czyhał demoniczny zabójca.

Zaczął padać deszcz.

ANGIE, BEAR

Łoskot przewalającej się wody zasygnalizował im, że zbliżają się do katarakty. Od brzegu odbijała ścieżka, obwieszona łapaczami snów. Medalion pająka drżał i wibrował w kieszeni Angie coraz wyraźniej, coraz gwałtowniej.
Ścieżka, podobnie jak ta we śnie, poprowadziła ich w las, z tym że zaraz zakończyła się osuwiskiem, a nie szczeliną w skale. Osuwiskiem, które mimo że wyglądało groźnie dla sprawnych, młodych ludzi nie powinno stanowić problemu. Gdyby nie noc. Gdyby nie deszcz, który zaczął padać jakiś czas temu i gdyby nie stan zdrowia Angie. Nakładając na siebie wszystkie te utrudnienia, zejście w dół, w ciemność, gdzie zapewne kryło się rozwiązanie tajemnicy, mogło być dość ryzykowne.

Musieli podjąć decyzję czy schodzą razem, czy może jedno z nich zostaje i pozwala działać sprawniejszej osobie. Jak do tej pory uzupełniali się bardzo dobrze, ale czy karkołomne zejście po osuwisku nie okaże się dla nich zbyt niebezpieczne? Czy było sens ryzykować zdrowie czy nawet życie nie mając tak naprawdę pewności, co czai się w ciemnościach na dole? Ciemnościach, których nie rozświetlały ich latarki.

FRANK

Frank poczuł, że może wstać. Że rana już mu nie dokuczała. Czuł się jak nowo narodzony.

I wtedy zorientował się, że nie kontroluje już swojego ciała. Że jest tylko obserwatorem, pasażerem, widzem tego, co dzieje się wokół.
Chwiejnym krokiem ruszył, czy też raczej powinien powiedzieć coś w jego ciele ruszyło, w stronę Arisy, która właśnie zeszła z drzewa trzymając łapacz snów zawieszony przez Angie. Frank poznawał talizman. Amulet roztaczał wokół siebie wyraźnie widoczną aurę światłocienia.

- Jest mój… - słyszał, jak jego usta wypowiadają te słowa.

Chciał krzyczeć, lecz nie mógł. Widz. Obserwator. Ofiara.

ARISA, FRANK

Kiedy Frank wyrósł przy Arisie, niczym widmo, dziewczyna podskoczyła. Chciała się uśmiechnąć, przeprosić za to, jak potraktowała go we śnie, lecz nie otworzyła ust.

- Jest mój…

Głos Franka był obcy, mechaniczny, pozbawiony uczuć. Zaatakował.
Szybko, niczym demon. Zbyt szybko, by zdążyła zareagować.
Nóż – długie myśliwskie ostrze wbiło się w brzuch Arisy.

Skąd on miał nóż! Przecież nie miał żadnej broni!

Ostrze poszło wyżej, pchnięte bezlitosną ręką. Prując miękkie ciało. Zatrzymało się na mostku. Frank, czy raczej to, co siedziało w jego ciele szarpnął z siłą, która przekroiła kości.

Z ust przerażonej Arisy popłynęła struga krwi. Spieniona.
Z rozciętego ciała wylała się rzeka życiodajnej cieczy, wypłynęły wnętrzności. Życie w oczach dziewczyny zgasło.

Frank pochylił się. Podniósł z bezwładnych rąk amulet. Potem umazał krwią swoja twarz. Krew rozlała się po policzkach, rozpłynęła po czole, zastygła w maskę, z której wyrosły rogi. W rękach Franka pojawił się tomahawk.
Morderca ruszył w stronę Mikołaja. Przystanął na chwilę roztrzaskując czaszkę Polaka ciosem siekiery.

Przez chwilę stał spokojnie wsłuchując się w szepty duchów, które wskazywały mu, gdzie są pozostałe ofiary i w końcu ruszył zwinnie w zalewany deszczem las pozostawiając wokół namiotów zmasakrowane ciała uczestników spływu.

Zawsze lubił polować, a teraz zapowiadały się ciekawe łowy.
 
Armiel jest offline