Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-07-2016, 19:14   #89
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Muzyka

Nie czekała w pobliżu jak zazwyczaj, gdy wstał i wyszedł pokazać się światu i jego nocnym przejawom. Czekał za to Popielski. Rozwalony pod ścianą na korytarzu bawił się kośćmi, oczy jako u żbika mu lśniły, więc pewnie do szklenicy zajrzeć już zdążył i to nie raz i nie dwa. Tyle że dziwnie był mało wesół.
- Marta rzec kazała, że nie taka oczywista sprawa z szantażem tym. Że tu być może złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma. I jeszcze... ażeby porucznik potem prostą drogą wracał, koło Carskiego Sioła nie pokazując się. Że to ważne.
Począł się gramolić spod ściany, twarz w krąg światła wsuwając. Prawy policzek czerwony miał i podpuchnięty.
- Sługa ode Brunona przyjechał i wysłuchać go wam trzeba jeszcze. Potem my zaraz wracają. – mruknął, ramiona przykurczając lekko. - Smoleńsk nie służy Marcie, zdaje się.

Powlókł się, by przez drzwi na tyłach głównej sali wyjść na niewielki placyk przy skromnej stajni, w której goście Lilijki konie ostawiali. Dosiadł się do skulonego na kamiennej ławie Arunasa, który, blady całkiem jak wampierz po wczorajszym przepiciu, raczył się kiszonymi ogórkami prosto z glinianego garnca. Półnagi Karaut ablucji dokonywał w korycie do pojenia wierzchowców. Marta zaś, w giezło i chłopską spódnicę, ani chybi od którejś z dziewek z burdelu wydębione odziana, gwałtownymi pociągnięciami zgrzebła klaczkę swoją srokatą czyściła.
Węgier Popielskiego wysłuchał choć ani jednym słowem w odpowiedzi go nie zaszczycił. Wyszedł tak jak stał, w samych szarawarach, z piersią białą, na której widniały wciąż ślady nieporadnie startej krwi. Przed Martusią się objawił z oczami ściągniętymi chłodem.
- Tak teraz ze mną gadać będziesz? Przez Popielskiego?
Po dłuższej chwili dopiero pokręciła przecząco głową.
- Nie. Ale nie będę też… nachodzić cię. Tam, gdzie śpisz - oznajmiła w kierunku butów Zacha. Sama była bosa, i stanęła na jednej nodze, by się palcami stopy po łydce podrapać nerwowo.
- Aaaa, o to więc chodzi. Negocjować chcesz? - Zach opadł na kolana, na piętach przykucnął. Nie wiadomo czy po to by wzrok jej, ślizgajacy się po ziemi, wyłowić albo i błagać o coś.
- Nie stawaj mi dęba, Dziewanno. Moja jesteś. Proste to - dłońmi nakrył Marciną kostkę, palce ruszyły zimną pieszczotą ku górze, po łydce aż do kolana odsłaniając jej wdzięki zza otuliny spódnicy.- Chcesz ze mną dnie spędzać? Dobrze. Nie lubisz butów i sukien modnych? Nie noś. Po prostu rogów mi nie przyprawiaj, reszta może być po twojemu.
Silne palce Węgra uniosły Marciną nóżkę nieco ponad ziemię, by skrócić jej odległość do własnych ust. Skóry posmakował. Zęby, wpierw gładkie, teraz napierały jak igły.
- Kiedy ja nie… - wizgnęła się Martusia z gniewem i oburzeniem głębokim, zanim ją przytknęło. Zamarła i śledziła Zachowe poczynania. Kiedy znów usta otworzyła, to po to, by warchołów precz z podwórca pognać. - Naprawdę nie… - podjęła jeszcze jedną próbę, ale uznać sama musiała, że zbędną, bo miast dalej tłumaczyć Milosa za ramię w górę poderwała i ku stajni zaczęła ciągnąć.
Nierad był, że musi moment ten odwlekać. Dał się jednak poprowadzić, narzucając tempo marszowe a i po drodze Martę obłapiając mało przyzwoicie.
- Czyli zgodę mamy? - na siano ją cisnął i wrócił do podwijania jej spódnicy jakby punkt jakiś, na jej udzie, wysoko, już sobie wcześniej upatrzył i teraz pragnął go znów odnaleźć. Kły, wydłużone i masywniejsze jak i przysłonięte mgłą oczy potwierdzały, że Węgra opętała już tylko jedna myśl. Smak Marcinej krwi.
Zgodziła się Marta natychmiastowo, entuzjastycznie i głośno, że ją na ulicy słychać było na pewno. Że tak, że mamy. Chociaż po prawdzie to pytania za dobrze nie dosłyszała przez szum własnej krwi, a zgodziłaby się teraz na wszystko, choćby i Węgrowi fantazja przyszła jeszcze dzisiejszej nocy na własną rękę Kościeja rozgromić, a w powrotnej drodze gangrelskiego kniazia wziąć w obroty. Wątpliwości jej wszystkie jak wichurą porwane uleciały i nie tęskniła za nimi bynajmniej. Z wiązaniem własnej spódnicy szarpała się gwałtownie, wreszcie podwinęła grubą tkaninę. Rękę miłośnika ucapiła i palce mu zacisnęła na swoim udzie. Zgodziła się jeszcze raz. Na wszelki wypadek. Jakby to jednak istotnym akurat było.
Gładził wnętrze jej uda by ostatecznie kły zatopić w skórze. Pił wolno, smakował, choć drżał cały z niepohamowanego pragnienia by brać więcej i więcej. Trzymał instynkty na wodzy choć na myśl przywodziło to raczej wymęczonego głodem eremitę, który stara się nożem i widelcem fechtować nad posiłkiem. Gdy skończył wreszcie, syty i z uśmiechem błogim majaczącym na ustach, zaległ obok Marty i pocałunek głęboki wcisnął w jej usta.
- W obecności nocy. I księżyca. I bogów starych i nowych oznajmiam, żeś jest moja. Po kres czasów.
Z palca zsunął pierścień, wielki i okazały, jedyny z którym od wieków się nie rozstawał.
- Pilnuj go.
Milczała, tylko przez nogi, którymi udo jego oplotła, dygot jakiś raz po raz przebiegał. Wtedy czubkiem języka za uchem go muskała. Wykręciła się wreszcie na wznak, pierścień razem z dłonią Milosową na piersi sobie podsunęła.
- A ty mój?
- Twój.
Znać było po jej twarzy zarówno to, że nie wierzy, jak i to, że uwierzyć bardzo by chciała. Pierścień wsadziła sobie na palec. Potem na kolejny, a na każdym luźno się obracał, za duży na kobiecą rękę.
- Ja nie mam już klejnotów, Milos. Com miała, tom przedała dawno i moi przeżarli.
- Nie musisz mi nic dawać - pogładził ją po policzku. Z szyi zdjął łańcuch srebrny. - Na niego nanizaj. Duży on. Nie dziwne, do króla należał ongiś, dawno temu.
- Którego? - Marta wejrzała w szlifowane rozetki z uwagą.
- Pierwszego - wargę Węgier przygryzł.
Przewlokła łańcuszek przez pierścień.
- Zabawne, co? - mruknęła. - Że zawsze był jakiś pierwszy. Że coś innego było przedtem. Przed królami - myślę że tacy jak rodzic mój - wzruszyła ramionami. - I lubię klejnoty, Milosie. Złoto i błyszczące materie. Haftowane w różne cudności. Kolorowe kamuszki. Lubię, ale nosić teraz nie będę.
- A ten? - gestem wskazał na darowany pierścień. - Też nie?
- Na łańcuszku teraz, pod przyodziewą. Potem… może mi Halszka kaptorgę nową uszyje. Jak czas między miłośnikami znajdzie - zaplotła palce na woreczku skórzanym na szyi. Pocałował jej skroń.
- Milos to nie jest moje prawdziwe imię. Teraz, gdy jesteś mi przysznurowana, nie martwi cię, że mało o mnie wiesz? Ponoć za życia święty nie byłem. Nie chcę kiedyś napotkać twego wzroku i dostrzec w nim niesmak.
- Zawsze coś było najpierw - mruknęła i spódnicę na kolanach obciągnęła, źdźbła suche z włosów palcami zaczęła wyczesywać. - I jakoś. Inaczej. Nie to mnie martwi.
- A co innego? - dopytywał. - Ojciec twój?
Wyszeptała prawie bezgłośne tak. A potem coś o kłamstwie.
- Bardziej Małgorzata - rzekła wyraźniej po chwili. - Czy jak ona... - to dawała i brała?
- Brała rzadziej - odpowiadał sucho. - Ale na przestrzeni wieków zliczyć nie sposób.
- Aha - skwitowała, by nachmurzyć się i twarz do ściany boksu obrócić. - To znaczy coś. Tak rzekłeś wczoraj.
- Znaczy. Ale u mnie już dawno ślepe uwielbienie przedzierzgnęło się w nienawiść. A teraz u niej, sentyment w urażoną dumę. Jest już chyba ten moment, że świat jest dla nas obojga za mały. Jeśli myślisz, że ona mnie nie zabije przez wzgląd na stare, to się mylisz.
- Myślę, że nie zabije. Przez wzgląd na to, że to będzie obwieszczenie wszem i wobec, że przegrała - oceniła Marta siląc się na obojętny ton. - I to mnie martwi. Bo to coś, co między tobą a nią, wcale się nie skończyło - zacisnęła zęby, aż zgrzytnęło nieprzyjemnie. - I kusi cię, żeby wrócić i do stóp się rzucić. Wiem, że tak jest. Jak ojciec przez knieję szedł, na potomstwo, co mu precz uszło, jak na zwierzęta polował, to mnie wołał. Nie po imieniu - potarła się dłonią nad sercem. - Nigdy nie nazwał mnie po imieniu. Nie na głos. Ale wiedziałam, że mnie woła. I czułam, że jeśli pójdę i go pod nogi obejmę, to mi wybaczy. Weźmie ze sobą.
- Nie mów mi co czuję - sięgnął po wysuszone źdźbło i wsunął między zęby. - Ja nawet nie wiem czy ona jest moją matką. Gówno wiem o sobie - stuknął się w skroń wymownie. Gniewnie. - Z lochu mnie wyłuskała, to pamiętam. Albo mi się zdaję. Przez nią co noc kości składam. Powinna była pozwolić mi umrzeć.
Suche źdźbło trzasnęło jak je łamał w palcach.
- Miałem chyba kiedyś żonę. Zabiłem ją. Brzuch rozpłatałem choć miała w nim moje dzieci. Zdradziłem swoich braci. Nawet swoją ziemię. Za to się powinno ginąć. Sprawiedliwość tego wymaga.
Milczała i wyraźnie nie chciała sprowokować kolejnego wybuchu.
- Rodzina, krew własna, najważniejsza - mruknęła cicho, dłoń mu tknęła końcami palców - Ale w plemieniu moim rodziny mordowały się. Gdy wróg szedł i wiadomo było, że na zwycięstwo szans nie ma. Prawo ojcowe. Wszystko kłamstwa - żachnęła się. - Nie pojmuję też… twojej sprawiedliwości przez to. Czy ty wybrałeś sobie jeden sen? Ten jeden nazwałeś prawdziwym i za to ginąć chcesz? Ja nie pojmuję, czego ty chcesz. Ja nie chcę, żebyś ginął.
- Nie tak łatwo mnie z tego padołu ściągnąć. Nie martw się - podniósł się powoli, dłoń do niej wyciągnął. - Teraz, jak cię mam, widzę sens. Zabijemy twojego ojca. I przechytrymy Małgorzatę. Jest nas dwoje. A dwóch w walce zwykle pokonjuje jednego. Choćby silniejszego.
- Nie chciałam zabić go tylko. Duszę z niego chciałam - wyszeptała. - Razem z moją, śmiertelną, którą mi odebrał. Dusza żyje we krwi. Zawsze w to wierzyłam. A to pułapka - zacisnęła zęby. - Łgarstwo. Tak teraz myślę. Nie wiem, co dalej robić - przyznała, czoło potarła dłonią. - Ale na razie nie problem to. Pomów z Salome. Będę czekać w obozie. Omiń tylko Carskie Sioło z daleka, jak wracać będziesz.
- Ominę. Choć mogłabyś powody podać.
- Bo cię tam poznać mogą. A nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Więc wpierw obaczyć trzeba, czy ty poznajesz.
Brew mu drgnęła ale już nie dopytywał.
- Dobrze, kwiatku. Skoro tak doradzasz. Jeszcze jedno. Czasem różne historie się słyszy, różni ludzie w nich. Powinnaś znać Małgorzaty prawdziwe imię. Nigdy nie wiadomo jaki szczegół może się kiedyś wydać istotny.
Splótł z nią palce.
- Była kiedyś trzecią żoną króla Bolesława. Wpływ na niego miała wielki. Czasem myślę czy to nie ona zza jego pleców rządziła - wzruszył ramionami jakby to było już nieważne. - Imię jej było Emnilda.
- Potem… o coś zapytam - mruknęła. Ramiona ściągnęła razem i niepewna siebie nagle się wydała. - Podumaj zaś ty sobie po drodze, przez kogo popatrzać chcesz. Przeze mnie, Italczyka czy Swartkę.
- Drażńisz się ze mną co? Po co miałbym się babrać w ich wspomnieniach? A i oni pewnie temu niechętni by byli. To jak konfesjonał, tyle, że za kratką nie klecha tylko ja. Nikt tego nie lubi. Pewnie dlatego w większości się o zgody nie pyta.
- Boś mówił, że w moich nie chcesz - wskazała Marta niezrażona zupełnie. - I ja nie chciałam za bardzo, ale jak trzeba, to trzeba. Ale mówię, z kim możesz jeszcze, bo widzieli to samo. Jak to robisz… - zaciekawiła się nagle - to widzisz wszystko to samo? A myśli też słyszysz?
- Nie. To Toreadorów zdaje się domena. Tremerów i Tzimisce. Jaksy spytaj jeśliś ciekawa. Oni słyszą myśli, odbierają uczucia. My naginamy wspomnienia do swoich potrzeb. Wymazujemy. Dodajemy. Zniekształcamy. Ale by to zrobić trzeba najpierw zobaczyć.
- No… to dobrze - Marta poweselała z letka. - To ty sobie podumaj, z kim.
- Może od razu? Z tobą.
- Głodnam teraz.
- Chodź. Dość już czeka ten człowiek. A z Salome pomówię później - zatrzymał się w pół kroku. - Za dużo wziąłem. Weź z powrotem.
Przysunęła się skwapliwie, ale dłonią obojczyk nakryła i tylko policzkiem się o pierś Węgra otarła..
- Potem. Przed świtem - wymruczała. - Jam do braku sytości nawykła. I do czekania na ciebie takoż.

*

Milos i Marta zamarudzili chwilę na wspólnej rozmowie nim udali się na spotkanie z wysłannikiem. Przed wejściem do komnaty gdzie gość ów czekał Węgier zagaił Salome.
- Poseł Tzymisce?
Gangrelka postępująca za Zachem przygładziła zmierzwione włosy. Wiele to godności jej wyglądowi nie dodało, bo w grubą spódnicę i giezło, w jakich wszystkie podopieczne Salome występowały miała na sobie, klaskała po deskach bosymi stopami i wejrzenie miała przymglone i lekko jakby obłąkane.
- Wampierz? - dodała cicho.
- Nie wiem.- odparła Torreadorka bezczelnie wymigując się od odpowiedzi i równie szybko ulatniając. Sprawa… cuchnęła. Co zresztą potwierdził Giacomo mówiąc.-Trochę to dziwne.
- Popielski gadał, że zdawała się go znać - odszeptała Marta.
- Tym bardziej to dziwne.- zgodził się z nią Włoch.
- Po prostu tam wejdziemy i dowiemy się czego chce - zawyrokował Węgier i ruszył ku drzwiom. Nie widział sensu aby to odwlekać.
Giacomo spoglądał to na Martę to na Milosa zastanawiając się co uczynić.- Idziemy ku nie mu razem? Nie lepiej będzie delegata posłać?-
- Nie. Chce z nami gadać to niech mówi. Po co ta konspiracja?
- Na pewno jest jakiś powód k’temu.- stwierdził Giacomo zamyślony.- Nam może nieznany, acz… czy chcemy wyjść na trudnych we współpracy?-
- Dlaczego mamy wyjść na trudnych we współpracy? - Zach coraz mocniej skubał wąsa. - Dlatego, że wejdziemy tam w trójkę?
- Dlaczego to dziwne? - dodała Marta. - To sługa wroga kniazia pewnie, do cholery. Też bym się kryła. Nie chcesz wchodzić? Czy uważasz, żem ja nie powinna? - wyrąbała Italczykowi Marta z ołowianym spojrzeniem i ręce skrzyżowała na piersi.
- Ja nie wiem… czy powinien. Myślę, że jedno z nas powinno, ale możemy i wszyscy.- Giacomo wyłuszczył niemrawo swe zdanie.
- Ja pierdolę… - skomentowała Gangrelka i bez ostrzeżenia do drzwi ruszyła, za klamkę chwytając. Rozwarła je po chwili i wkroczyła do środka. Węgier ruszył wartko tuż za nią.
A kalwinowy klecha dreptał pokorniutku na końcu. Ruszyli oczywiście ku gabinetowi, w którym to czekła ów bladolicy osobnik. Machnął przed nimi czapką podłogę nią zamiatając i rzekł.

- Zdrstwujtie szlachetne vampyros. Jestem Iwan Iwanowicz Rybkin. Pokorny rab waszmościów.- starał się brzmieć przyjacielsko, ale nie wychodziło mu to aż tak dobrze. Nie nawykł do zginania karku.
- Zdrstwujtie - Milos skinął i wskazał mu krzesło. - Co ciebie do nas sprowadza?
Sam zasiadł w swobodnej pozie o jaką mógłby się pokusić tylko ktoś wysoko urodzony.
Marta w drzwiach Patrycjuszy przepuściwszy, przybyszowi skinęła na powitanie, przedstawiła się cicho i wrosła plecami w ścianę podle okna. Włoch zaś przycupnął tuż obok drzwi.
- Przybywam jako znak dobrej woli i zaufania. Oferuję zaproszenie na przyjacielską rozmowę w cztery oczy z pewną życzliwie nastawioną k’wam osobą.- rzekł z uśmiechem młodzik.- Zapewne sami się domyślacie z kim, toteż… owo imię paść tutaj nie musi. Pokażę wam drogę i jestem gwarantem waszego bezpieczeństwa. Obawiam się, że możecie nie zdążyć na powrót do miasta, więc… na miejscu znajdziecie schronienie na dzień.-
- Trochę nas waszmość zaskoczyłeś - Zach podrapał się po wygolonym łbie choć na zaskocznego mało wyglądał. Na Martę spojrzał kątem oka, porozumiewawczo. - Mamy wyznaczone plany, obowiązki. Tak teraz, zaraz i od razu z noclegiem?
Uśmiechnął się jednak przyjaźnie.
- Ale zaproszenia szczerego nie sposób odrzucić. Dyshonoru wielkiemu panu czynić nie chcemy - zamyślił się. - Tedy ja pojadę. A moi towarzysze skończą swoje zajęcia tu w Smoleńsku.
Kiwnął jakby to był jedyny rozsądny sposób i dodał w kierunku Marty i Giacoma.
- Nazajutrz do was dojadę.
- W takim razie każę przygotować konie dla mnie, dla ciebie i jednego twego sługi.- odparł z uśmiechem paniczyk zadowolony, że sprawa tak gładko poszła.
Gangrelka przeniosła ciężar ciała z jednej bosej stopy na drugą, mruknęła przy tym nisko i z jakimś rozczarowaniem, po czym do klechy się zwróciła.
- Racja przy Węgrze, księże. My ostajem. Przykro mnie, ale nie czas to na twe kronikarskie wędrowania. Ważna twa pisanina, lecz zobowiązania nasze - ważniejsze. Insze noce będą i okazje, by wschód i mieszkańców jego obaczyć i poznać. Prawda, Iwanie Iwanowiczu Rybkin?
- Nie mnie się wypowiadać na te kwestyje, ale Wschód gościnny bardziej i przyjazny niż tu w Smoleński złe języki prawią.- odparł gładko Rybkin, a klecha westchnął wyraźnie “zawiedziony” decyzjami Milosa i Marty.
- Mówisz, że dalej na wschód bezpieczniej? - spytała, i aż plecy od ściany odkleiła.
- Tam gdzie władcy prawdziwi, a nie malowani… to bezpiecznie.- stwierdził z uśmiechem Rybkin.
- Waści spieszno zapewne… - Marta rzec chciała, że miasto opuścić, ale urwała i ugryzła się w język - … z powrotem, zadanie wykonać do końca.
- Tak. Wiedz bowiem waćpanno, że moi… mocodawcy są hojni dla swych sojuszników jak i dla swych sług.- rzekł z ciepłym uśmiechem Rybkin.- … zwłaszcza, gdy spełniają oni pokładane w nich nich nadzieje.
- Tedy zatrzymywać dłużej po próżnicy nie będziem - Marta skinęła ze zrozumieniem. - Ty pozwól na dwa słowa jeszcze, nim pojedziesz - zwróciła się do Milosa, po czym z przybyszem krótko się pożegnała i do drzwi ruszyła.
- Chodź, księże - rzekła do Giacoma. - Noc krótka, a robotać nie ma komu...
- Zabiorę tylko swoje rzeczy. Spotkamy się w stajniach - Zach zmówił się z Rybkinem i wyszedł krok w krok za Martą wskazując pokój, w którym przespał ostatnią noc.

*
W drogę musiał sam ruszyć, wyjścia innego nie widział. Jakby w trójkę się fatygowali a na miejscu zasadzka czekała to Koenitz nawet by się nie wywiedział komu zawdzięcza sabotaż. A tak, Marta i Giacomo świadkami są, Kościej nie odważy się go ubić choćby Milos fantazję miał napluć mu do oka. Oj, pewnie rewanż by wziął, a jakże, ale nie u siebie, nie od razu. Nie teraz skoro wszem i wobec wiadomo, że Sriebrienicza gościem jest. A poza tym, głupia sprawa, wolał sam karkiem ryzykować niżby i Martusia miała. Troską wobec niej czuł, chronić pragnął. Względem Małgorzaty nigdy podobnych odczuć nie miał. To chyba w Marcie najbardziej mu się podobało. Że była tak inna od matki.

Do komnaty swojej wpadł po sakwy podróżne a tam czekała już Marta. Siedziała na łożu, spięta ewidentnie. Podłoga lepiła się od krwi, którą Geza starł nieporadnie na początku wieczora. Żelazisty zapach przecinał powietrze. Salome jak nic, pomyśli, że z Martą tu sobie dzikie harce urządzali. Nie w łożnicy. Na deskach podłogi. Zaśmiał się Zach w duchu. Nic to. Lepiej nawet niż miałaby do prawdy dojść. Zresztą, pewnie jakaś panienka doniesie jej o tym co w stajniach miało miejsce. Ale to żadna przecież tajemnica co między nimi. Pierścień jej dał a ona wzięła.
Popielski dwoił się i troił, brzdąkał i śpiewał, komplementy względem Salome sypał a chyba u rękawa jej przy tem wisiał. Chaos wywołał w burdelu ażeby oni mieli chwilę prywatności.

Wspomnienia Marty okazały mu Olgę. Kainitkę wybitnej urody i wdzięków. Zach może i był zakochany ale nie ślepy. Rozmowę z Martą toczyła o Małgorzacie, jakich lotów niskich jest w porównaniu z Włoszkami albo Hiszpankami. Pomyślał, że Olga nie jest nazbyt ostrożna. Przypomniały mu się słowa, zasłyszane dawano od przyjaciela. "Będąc słabym udawaj mocnego. Będąc mocnym udawaj słabego."

- Nigdym jej nie spotkał - Zach oddalił wizję. - Co dziwne się wydaje bo obie panie zdają się mieć zaszłości. Jak więc to możliwe, że jej nie rozpoznaję? - wydawał się tym faktem strapiony jakby doskonale znał odpowiedź i wcale mu się ona nie podobała.
- Takem myślała - odparła, wolno i z tym samą szeleszczącą melodią jak gdy upiła się na tryznie. Bledsza była niż zazwyczaj, spojrzenie zwężonych źrenic znieruchomiałe, a zęby rozpychały się w ustach. - Mam ją podpytać, zanim do naszych wrócim? Mówić Wilhelmowi?
- Podpytaj - skinął myślami będąc nadal daleko - a Wilhelmowi o Rybkinie powiedz. Że sam pojechałem bo decyzję trzeba było z marszu podjąć.
- Że się z wrogiem twym sprzymierzyć może, a ty tego nie pamiętasz.
- Nie wyciągaj za prędkich wniosków. Mogła kłamać i wcale Małgorzaty nie zna. Mogła też poznać ją akurat wtedy gdym był w drodze. Nawet jeśli one za sobą nie przepadają niekoniecznie ma się to na mnie rozlewać. Porozmawiam z nią… - ściągnął brwi. - Najgorzej Martuś, jeśli ona mnie pamięra. A ja ją nie.
- Najgorzej - warknęła - Jak jej donosić zacznie. Albo na smyczy z woli poczynionej przywlecze jej z powrotem.
- Donosi niech sobie do woli, nie obchodzi mnie to. Poza tym, nie mam wątpliwości, że ta fucha jest już zajęta. Nie wiem kto, ale ktoś na pewno z obecnych informuje ją co się dzieje. Bo ona lubi być zawsze dobrze poinformowana.
- Ach tak - odparła Marta. W oczach oprócz czerwieni błysnęło jej coś bardzo złego. - Idź już - wypluła niechętnie. - Bo przytrzymam.
- Uważaj na siebie - w progu pogładził ją po włosach. - W kłopoty się nie pchaj.

*
- Dokąd dokładnie jedziem? - zagaił Milos pośród zieloniutkiej puszczy przez którą przedzierali się wąską ścieżyną. Konie chrapały niespokojnie widząc niewiele bo i blask ksieżyca opornie przedzierał się przez zbite korony drzew.
- Do monastyru św. Onufrego, kawałek jazdy pod górkę, ale jakie potem widoki.- odparł młodzian z uśmiechem.- Cele ciasne, ale wam to akurat nie przeszkoda.-
- Cele? - Zachowa brew podskoczyła. - Pan Sriebienicz ma do nich słabość, co?
- Cele mnisie. To klasztor.- przypomniał młodzian unosząc palec w góre.- Małe pokoiki, ciasne i niewygodne, ale dla żywych. I tak.. jaśnie oświecony kniaź Sriebienicz ma słabość do klasztorów. Ino z nim się nie obaczysz.--
Wegier wstrzymał konia.
- A z kim niby?
- Z jego podczaszym i dzieckiem.- Rybkin rozejrzał się dookoła by upewnić że w lasach nie kryją się żadne podejrzane Zwierzęta.- Grigorijem. On z waścią rozmówić się chce i jeśli dobre wrażenie zrobicie to kto wie. Może zaszczytu spotkania z kniaziem dostąpicie.-
- Grigorijem, hm - Zach przyjął rewelacje do wiadomości i wbił pięty w koński bok doganiając Rybkina. - A tyś ghulem czyim? Syna czy pana?
- Grigorijewowi ja służę.- wyjaśnił Rybkin z uśmiechem.
- Opowiedz jaki on.
Opowiedział… tyle że niewiele to dało. Bo wedle słów Rybkina to był anioł nie wampir, wzór cnót i najwspanialsza istota na ziemi. Szkoda że wśród tych pochwał ciężko się było dopatrzyć choć cienia jakichkolwiek konkretów.
- Musi więc być ukochanym synem kniazia. Jedynym? - Zach postanowił zarazić się zachwytem bojara.
- Nie jedynym… niestety.- odparł z wyraźną niechęcią w głosie ghul.- Są niestety inne.-
- Córki? Dwie aby?
- Suki dwie… też.-mruknął a potem trwożliwie się przeżegnał.
- A oprócz suk i ukochanego syna?
- Kilku innych. - ot niechętnie Rybkin opowiadał o potomstwie swego kniazia. Najwyraźniej był to drażliwy temat. Albo zabobonny szlachcic bał się że go ktoś posłyszy jak lży konkurencję swego pana do łask kniaziowych.
- A kniaź? Srogi jak go malują? Ręką żelazną rządzi?
- Gdzieżby… kniaź to wcielenie sprawiedliwego i…- zaczęła się kolejna laurka, w której Kościej niemal był Bogiem Ojcem. Sprawiedliwym acz miłosiernym władcą i srogim pogromcą swych wrogów.
- Człowiek legenda - skonstatował Węgier. - Może więc prawda też o tym co ma na podorędziu? Woda żywa? Mitologiczne stwory na swoje rozkazy? Czy bajki tylko? - uśmiechnął się nie kryjąc ciekawości.
- Woda Żywa? - zaśmiał się Rybkin zerkając na Milosa.- Chyba nie wierzycie w to chłopi badają, co? Nie ma czegoś takiego. Natomiast potwory na rozkazy naszego kniazia są. Dyć on potężny, to i mityczne bestie się go słuchają.-
- Wilkołackie takoż? Jakieś grupy zwierzoludzi po tych puszczach hasają. To pod kniazia rozkazami oni?
- Niet. Wilkołactwo to pospolita gadzina w okolicy… bardziej na północ ich można spotkać. Ostatnio sporo dokazują, ale nie w naszej domenie.- stwierdził stanowczo Rybkin.
- No to szczęście macie. Że waszych ziem sobie nie upodobały. A jak po gangrelskich włościach chaos sieją, to pewnie nawet lepiej.
- Pewnie tak.- ocenił Rybkin półgębkiem.
- A obcych jakiś u was ostatnio nie przywiało? Kainitów innych niż pan Sriebrienicz i jego rodzina? - Węgier ściszył głos. - Tłoczno się tu robi ostatnimi czasy. A słuchy chodzą, że kilku innych w te strony jeszcze jedzie. Jak ta piękność, której Miszko w objęcia się pcha i dopchać nie może.
- Cóż.. jeden wampir nie jest najwyraźniej czymś co kniazia by interesowało. Lub jego podczaszego.- odparł ghul, acz tak jakoś bez przekonania.
- To dobrze. Jak kniaź jest ponad błahostki jak ładna buzia. Jego córki muszą być więc bardzo, hmmm - szukał słowa - rezolutne.

- Tak też je można określić…- odparł wymijająco ghul, gdy już zbliżali się do dużego monastyru. Drewniana budowla miała swój urok, otoczona płotkiem i ukryta wśród drzew. Zbliżający się jeźdźcy, wyciągnęli z budowli mu towarzyszących kilkunastu brodatych mnichów zerkających ciekawie i z niepokojem na zbliżających się gości. Ukryci przy krzewach i drzewach ruscy strzelcy świadczyli o tym, że ktoś znaczny gościł u mnichów.
Milos wyprostował się w siodle widząc tak uzbrojoną obstawę. Do swojego racy rzekł coś po węgiersku i ruszył w stronę drewnianego budynku. Nie było co zwlekać. Najwyższy czas poznać ulubione diablęcie Kościeja.
Ten ów wyjeżdżał mu na spotkanie i wyglądał zaskakująco normalnie jak na osławione Diabły.

Z drugiej strony, jeśli był Tzimisce to mógł mieć oblicze na każdą okazję.

- Rad jestem poznać wysłańca szafrańcowego na ziemiach mego ojca. Ufam że podróż waść miał przyjemną?- zapytał na wstępie młodzian o przystojnym, acz niezbyt anielskim obliczu.
Dla Zacha było aż za anielskie. Przez myśl mu przeszło, że więcej stanowczości w rysach to Martuś ma ale postanowił nie sugerować się powierzchownością. Diabeł to glina z której lepi sobie on to, co mu akurat potrzebne.
- Niezgorszą, dziękuję. Milos Zach z klanu Ventrue - przedstawił się podług etykiety.
- Ponoć siłą zjawiliście się pod Smoleńskiem.- zaczął Grigorij dłonią zapraszając na przejażdżkę dookoła klasztoru.- Można by powiedzieć że zwady szukacie. Pytanie tylko z kim.-
- Zwady nikomu nie na rękę. Lepiej konsensusy wypracować słowem niż szablą - zreflektował się Węgier. - A nasza wyprawa bynajmniej nie wojenna.
- To prawda. Mój ojciec jest osobą która również ceni słowa i dyplomację, acz… nasz sąsiad to raptus i oprych, który uzurpuje sobie to co do niego nie należy.- wyjaśnił uprzejmie Grigorij.
- Że... Smoleńsk? - strzelił Węgier nie mając pojęcia co sobie Gangrel uzurpuje. Zastanawiał się, czy na tych dzikich ziemiach się w ogóle uzurpuje czy po prostu bierze to, co się siłą dało wziąć?
- Smoleńsk… właśnie.- potwierdził Grigorij.- A jak wy oceniacie to miasto?-
- Okazji do oceniania jeszcze nie miałem. Zapoznałem jedynie miejscowy burdel. Prawdę mówiąc liczyliśmy na kontakt z kniaziem i nawiązanie stosunków.
- Z pewnością Miszka was zaprosi… w swoim czasie. I opowie stek kłamstw. Jakie to Diabły są nieludzkie, jakie bezlitosne, sadystyczne. - prychnął ironicznie Grigorij.
- A jaka jest prawda? - Węgier wejrzał młodzianowi w oczy.
- Prawda jest taka, że Miszka uzurpuje sobie władzę należną memu ojcu i księciu smoleńskiemu.- odparł dumnie Grigorij. I to była prawda. Prawda w którą wierzył. Prawda w którą wierzył jego ojciec. A jeśli Miszka miał na ten temat inne zdanie i własne argumenty, to tym gorzej dla niego.
- Chętnie posłucham waszych racji. I spotkam się z panem Sriebrieniczem w owej sprawie - zaproponował Zach.
- Kniaź… mój ojciec szykuje już dla was przyjęcie na swym zamku. Musi was przywitać po królewsku…- odparł z uśmiechem Grigorij.- Wkrótce przyśle gońca do was. Ja zaś pozwoliłem sobie zaprosić wcześniej ciebie, co by spytać o wasze preferencje co do posiłków jak i rozrywek. Nic nie jest za drogie dla gości kniazia Sriebrienicza.-
- Cóż, ja chętnie skosztuję miejscowych krzepkich wojaków - Zach nie zamierzał kryć swoich preferencji. Każdy darmowy bukłak krwi jawił mu się jak wygrana w karty. - Panie, co wrażliwsze, ograniczają się do zwierząt. Są i tacy co wypiją co waćpan naleje, i tacy co piją tylko ze swoich dzbanów. Uprzedzę, aby się gospodarz nie pogniewał - zakończył wymijająco. Nie zamierzał bynajmniej wspominać o słabościach pozostałych Ventrue, aby Tzymisce później na nich zagrał podług własnego rozdania.
- A rozrywki?- zapytał uprzejmie Grigorij.
Zach zaprezentował zaskoczoną minę.
- Każda chyba dobra? Póki cieszy.
- Hmmm… Tzimisce mają specyficzne rozrywki. Takoż i Gangrele.- stwierdził w pośpiechu Grigorij.- Ale skoro nic konkretnego nie przychodzi waści do głowy?-
- Jestem żołnierzem. Wiesz panie jakie żołnierskie rozrywki są. Za innych mówić nie mogę ale zdaje mi się to kwestią drugorzędną. Tłem. Nie po to przecież to spotkanie, obaj wiemy.
- Ale oprawa musi być odpowiednia. Wiem co wy tam w zachodnich miastach o nas myślicie, ale mój ojciec widział upadek Cesarstwa Bizantyjskiego. My tu prawdziwa cywilizacja.- uniósł się dumą podczaszy.
Bardziej by się Zach zmartwił gdyby pamiętał jego powstanie. Kiedy to Konstantynopol upadł? Chyba w zeszłym stuleciu? Przeczucie mu jednak drgało pod skórą nieprzyjemną obawą, że Kościej to więcej ma latek niż to stulecie. Więcej nawet niż Milos albo i Małgorzata.
- Nikt tego nie kwestionuje,Grigoriju. Długo ty, synem mości Srierbrienicza?
- Dość długo… ale o tym i o innych sprawach, może porozmawiamy w środku, przy kolacji? Jak wolisz pijać… z kielicha czy ze źródełka?- zapytał z uśmiechem Podczaszy kierując się ku niedużej drewnianej budowli pełniącej rolę refektarza tego monastyru.
- Na kielichy jestem zbyt niecierpliwy - Węgier oblizał się ze smakiem i ruszył za Tzimisce. - To w istocie, kontynuujmy po posiłku.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 23-07-2016 o 19:36.
liliel jest offline