Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-07-2016, 16:25   #93
Astrarius
 
Astrarius's Avatar
 
Reputacja: 1 Astrarius ma z czego być dumnyAstrarius ma z czego być dumnyAstrarius ma z czego być dumnyAstrarius ma z czego być dumnyAstrarius ma z czego być dumnyAstrarius ma z czego być dumnyAstrarius ma z czego być dumnyAstrarius ma z czego być dumnyAstrarius ma z czego być dumnyAstrarius ma z czego być dumnyAstrarius ma z czego być dumny
Jon, Żmija i Liszaj otworzyli okna i wyskoczyli równocześnie. Z ulgą spostrzegli, że nikt w środku za nimi nie tęsknił. Na zewnątrz było ciemno i cichutko. Trójka oddalilła się od okien, co by nie dostać przelatującym dzbankiem. Miała czas, żeby się nieco rozejrzeć. Karczmarz wypstrykał już się z najętych ludzi, bo naookoło ni żywej duszy. Na ocienionej ulicy nie przemykały żadne sylwetki, a mieszkańcy okolicznych budynków jak na komendę pogasili światła i zatrzasnęli okiennice.
Johan wedle swojego zamierzenia zaczaił się zza winklem piekarni, w wyjątkowo ciasnym zaułku, a raczej szczelinie między budynkami. Nadawała się jednak, skrywała szczurołapa w przyjaznym mu cieniu… Jonathan i Gerhard wypatrywali straży, ale nikt nie kwapił się pojawić, nawet pomimo coraz intensywniejszych odgłosów bójki.
W środku wrzało.
Baryła z pomocą kuchcika obok przyszpilił ochroniarza i przyjebał mu młotem tak, że aż wyrzucił go metr do tyłu. Mantred chwilę potem skończył ze swoim i gibkim skokiem wdrapał się na ladę. Oberżysta szarpnięciem wyciągnął ochlapaną juchą pałkę z jęczącego Esmera i zrobił krok w tył. Miał długą broń, niebezpieczną dla każdego bez choćby najlżejszej zbroi. Czyli dla każdego tutaj. Zachowując dystans, właściciel przybytku mógłby poradzić sobie z byle bandziorem. Mantred wśród swojej czeredy stanowił parszywy wyjątek. Zeskoczył po drugiej stronie i w okamgnieniu skrócił dystans do zaledwie jednego kroku. Szynkman uderzał od dołu, usiłując zmasakrować krocze oponenta. Zabijaka zbił pałkę tłuczkiem z taką siłą, że kawał dębiny złamał się jak patyczek na rozpałkę. Piwolej ratował się piąchami i przyfasolił szefowi bandziorów w szczękę. Zachrupotało, ale ten nie ruszył się ani o milimetr. Splunął krwią, uśmiechnął się, błyskając czerwonymi zębami i zrobił zamach. Karczmarz przymknął oczy. Po prostu się poddał. Sekundę potem tłuczek przygruchotał mu w czuprynę, gasząc na miejscu. Zwycięzca chwycił zwiotczałego mężczyznę za fraki i uniósł wysoko, prezentując wszystkim walczącym.
Dało to nieoczekiwany efekt. Kuchciki wybuchnęły nieartykułowanym okrzykiem wesołości. Kilku ochroniarzy zaklęło krótko i treściwie. Czterech z nich nieoczekiwanie wybiło się z walki i pędziło w stronę swojego chlebodawcy, skacząc przez stoliki i napierdalając każdego po drodze.
Baryła ledwie zdołał nacieszyć się zwycięstwem z jednym skurkowańcem, a już pędzili ku niemu następni. Po prawicy i lewicy miał po jednym zuchu Mantreda, ale z tyłu i po prawej nawalanka jeszcze trwała. Wsparcie więc stało pod znakiem zapytania.

Trzech obrońców oberży spanikowało i dało dyla na zewnątrz.
Jeden pędził na łeb na szyję uliczką. Tuż za nim pędził chuderlawy pętelkowiec, który najwyraźniej sporo się naspierdalał w życiu, bo doganiał panikarza. I byłby dogonił, gdyby nie przebiegali przez załuek Liszaja. Szczurołap pochwycił Kochersa z ukrycia i przestawił nóż do gardła. Bandzior szarpnął się, jednak kiedy ostrze przecięło mu skórę, spokorniał jak baranek. Kundel ujadał podekscytowany.
-Popatrz mi na szyję, psojebco.- Jeniec starał się brzmieć groźnie i zaprezentować znak rozpoznawczy bandy.

Jonathan i Gerhard byli skitrani koło oberży tak, że z wejścia ciężko ich było zobaczyć. Widzieli więc, jak dwóch obrońców szynku wybiega do drugiego końca alei i staje obrócona plecami do budynku naprzeciw. Po ocenie sytuacji wyglądało na to, że nie licząc pędzącego za dezerterem zbira na zewnątrz wyszło jeszcze trzech. Jeden był ranny w plery i bardzo rozsierdzony, pozostali dwaj kryli go po bokach. Zbliżali się do kafarów jak wygłodniałe wilki.

Hredrik słyszał ryki, kolejne łupniaki i parę dźwięków świadczących o tym, że bitka ma się ku końcowi. On sam zdążył tylko pobieżnie przeszukać zaplecze i znalazł parę drobiazgów. W sumie cztery srebrniki, książeczka, gdzie szynkman prowadził pewnie jakieś swoje rachunki i malutki liścik, schowany zmyślnie w szparę między dechami. Wróż nie mógł jednak rozczytać tych durnych południowych bazgrołów, więc po prostu wziął wszystko ze sobą i poszedł w długą. Wyjście od zaplecza wychodziło na maciupą drożynkę, która dalej prowadziła w wyżłobioną kołami wozów aleję dostawczą. Norsmen przeszedł nią i już miał uznać, że jest względnie bezpieczny, kiedy ujrzał po prawej stronie, bliżej placu Shallynstern kotłującą się łunę. Hulająca radośnie Aqsha. Po wsłuchaniu się w zew magii Hredrik poczuł ogień, mimo, że nie widział światła ani dymu.

Edward był ostrożny, jak można się było spodziewać po człowieku, który wiele nieprzyjemności przeżył i jeszcze więcej udało mu się uniknąć. Z głównej ulicy zobaczył, że pali się duża, dwupiętrowa gospoda.

Już koło niej zaczęli zbierać się wyrwani z łóżek ludzie, ale zamiast rzucać się do studni i wiader, gasić pożar, stali się i gapili. Gapili na grubego człowieka, który darł się w niebogłosy.
-LUDZIE GAŚCIE! PALI TU SIĘ KURWAA!- To, czego krzykacz nie zauważył, to drabisko podchodzące do niego od tyłu i kończące przemówienie stalowym, przypominającym kaganiec dla psa kastetem. Weteran przyjrzał się uważnie i spostrzegł, że jest ich jeszcze trzech. Dwóch było uzbrojonych w wekiery, a trzeci dzierżył wielgachną, buchającą silnym płomieniem pochodnię.
-No, niech mi tu jeszcze który zaśpiewa!- Wykrzyczał ten z kastetem. Ludzie byli przerażeni, jednak powoli zbierało się ich coraz więcej. Podpalacze wycofywali się pospiesznie. Ogień pożerał parter i piął się ku górze, powoli roznosząc na pobliskie budynki. Edward miał stare oczy i na tle płomieni nie mógł zobaczyć twarzy sprawców, ale dojrzał istotny szczegół. Dyndającą na łapie tego z pochodnią pętelkę.
 
Astrarius jest offline