Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-08-2016, 18:12   #18
Martinez
 
Martinez's Avatar
 
Reputacja: 1 Martinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputację
Tura 3

DOM NR 30

Człowiek z dziurą w stopie (De La Christo)

Kliknij w miniaturkę mrocznej czeluści i gryzących dymów Smutników, wyłonił się z szelestem pan Diego de la Christo. W długich, tłustych włosach miał liście, kuśtykał na jedną nogę, a w ręku dzierżył poskręcany dębowy kij. Na ramieniu zwisała mu luźno brudna torba.
Mężczyzna był niedaleko zabudowań i cieszył się, że udało mu się nie zbłądzić. Przycupnął cicho przed spróchniałym pniakiem i obserwował. Dziwna była ta wiocha. “Ludzie tu nie spali czy jak?” - pomyślał. Z dali słuchać było gwar jakiegoś tłumu, a tuż obok, z pobliskiego budynku właśnie wychodzili dwaj panowie. Jeden z lampą olejową w dłoni, a drugi niski - jakby halfing.
- Dzięki Rusty żeś po mnie przyszedł. Z deczko mi się przysnęło - powiedział ten starszy zamykając kluczem drzwi.
- Nie ma problemu panie Martin, wszyscy padli jak te muchy. Nawet Vince - powiedział ten młodszy i obaj podreptali ścieżką ku centrum.
Diego pozwolił im się oddalić. Szybko przetasował myśli. “Martin… wydawał się nieco starszy niż wczoraj. No ale ciemno było, gdy Diego stał i rzucał w niego kamieniami. Trzeba było mu od razu go zaczepić zeszłego wieczora, a nie ‘bujać’ się po bagnach z jakimiś wisielczymi pannami…
Dobra. Teraz wypadało zakraść się pod numer 30 i wskoczyć oknem. Tak jak życzliwy jegomość z bagien przykazał.
De la Christo musiał przyznać, że ostatnio fortuna mu jakby nie sprzyjała… Więc miał tylko nadzieję, że w domu nie ma czegoś na rodzaj jakiejś rośliny która urwie mu głowę. Albo psa. Nie jakiegoś pimpusia. Tylko takiego siedemdziesiąt kilo żywej wagi stworzenia uzbrojonego w zęby lub inne duże narządy…
- Oby nie - westchnął. Liczył, że się wyśpi, zje coś i odpocznie choć chwilę.





RYNEK

Ci, którym tłum stawiał pytania (Józef i Hoeth)

Tymczasem, ponad sześćdziesiąt metrów dalej, przy Burym Kocurze, na przewróconej skrzyni stał Józef Zbażyn i kończył swoje przemówienie. Nie była to mowa porywająca tłumy, ale każdy miał zaufanie do tego starszego pana. Poruszył on bardzo ważkie tematy, a w obliczu braku mera, słowa te niosły otuchę i jakiś znak, że Rada Miejska wciąż działa. Stojąca obok ‘Hoe’ zaświadczała o ważności tego zebrania swoją obecnością.
Kiedy skończył, milczący dotąd tłum eksplodował znów pogaduszkami. Wymieniano przepisy na ciasto śliwkowe, częstowano się bimbrem, podrywano, kokietowano i śpiewano. Pierwszy rząd jednak, w którym stała ta starsza grupa mieszkańców, poczuwał się do większego zaangażowania. Stąd posypało się kilka pytań i pomysłów:
- Wspierajmy się! Do dzieła ludzie! Proponuję zebrać na to pieniądze! - Rzucił ktoś z tłumu.
- Kiedy wydadzą nam broń z Arsenału? - dopytywał stary Rene Pierrat.
- To wszystko wina wiedźmy! Chodźmy do niej! - to akurat wrzeszczało jakieś dziecko.
- Czy ktoś zaginął, prócz mera?
- Gdzie jest mag?
- Czy wezwiemy posiłki z Chenes?
- Ktoś widział mój kubek? Stawiałem go tutaj.
- To co jeszcze da się zrobić Józiu? Jak pomóc? - Zapytała Radegondre deVillepin kopcąc fajkę.



Beatrisce deLaFosse


Dodatkowo zagajono o wylewanie rzeki Rechotki i podtopieniach, o źle prowadzącej się pannie Beatrisce deLaFosse, cenach bobu w Chlupocicach i kilku innych tematów od których Józef mógł dostać bólu głowy. Na szczęście wszyscy ucichli, gdy przez tłum przeszła piękna Marie-Claire Poulin.
- Dajcie wszyscy spokój naszym radnym. Robią przecież co mogą by opanować tę dziwną i trudną sytuację. Czy jesteśmy wszyscy bezpieczni? Pewnie nie. Ale kim my jesteśmy? - Parsknęła i rozejrzała się po ludziach. - Wybraliśmy naszą władzę.. choć chyba mera akurat tu nie ma.. No ale kogoś tu mamy i z pewnością oni nas ochronią. Taka np Hoe. - Kobieta wskazała na radną.

No właśnie. Większość osób ucichło, gdyż każdy wiedział, że orczyca nie jedno w życiu widziała, przygód miała bezliku i takie sprawki dla niej to jak splunąć. Z zaciekawieniem wwiercili oczy w zieloną postać wyczekując odpowiedzi.



O tych, którym nie straszne stać było na Rynku
(Laura, Chloe i Theseus, Remi)


Stojąca nieco dalej Laura była kompletnie wyczerpana, a i chłodny wieczór powoli dawał się jej we znaki. Dobrze, że babcia Beronique przyniosła koc. Dziewczyna siedziała osowiała na swoich bagażach. Na szczęście już, za chwilę zaterkotały koła i na plac wjechał powóz dwukołowy. Prowadził go Patric Tourneur, obok siedział De Vramount, a z tyłu na bagażówce stał ork, Gauthier Verninac.
- Prrrr - woźnica zatrzymał konia. Rozpoczęto załadunek kufrów panienki.
- No dziecino, chodź już. Ledwo na oczy patrzysz. W domu zrobię ci ciepłych ziółek i jakąś kolację zjesz - Powiedziała babcia.

***

Chloe i Theseus wynurzyli się ze świątyni wprost na oblegany plac. Ominęło ich nieco z przemówienia sędziwego radnego. Tłum się rozgadał, choć zbliżający się nocny chłód z pewnością za chwilę rozpędzi ich wszystkich do domów. Niektórzy korzystali ze wspomagania w postaci mocniejszych trunków.
- Niech będzie pochwalony Najwyższy! - powiedziała ładnie ubrana kobieta, która zastąpiła drogę parze. - Ja jestem Amanda Rolande. Do usług cicerone. A to jest Barbara Beaumanoir. Gospodyni pańskiego poprzednika.
W dłoni trzymała sznurek na którym unosiła się w blaskach lamp i pochodni ślepa kobieta jęcząca i mamrocząca pod nosem.
- ...Uuu.. Widzę szlak, którym idziesz Mały Palcu i widzę że źle cię prowadzi nomen omen, bo prosto w iglasty zadek rozbuchanego wałacha któremu na imię sześć, sześć i pięć, a syn jego to dopiero będzie ziółko. Aaaa..
- Niestety, bardzo źle zniosła śmierć wielebnego Courbet’a… - jej mina była zatroskana - Przyszłyśmy powiedzieć, że nowa gospodyni może liczyć na naszą pomoc - pani Rolande uśmiechnęła się życzliwie - Wiemy, że świątynia jest w opłakanym stanie i przydadzą się ręce do pracy.

Chloe dostrzegła kątem oka Yorgela, który uniósł wysoko koszyk pani Kłopot i wołał coś do ludzi.

***

- Bry.. czór.. - powiedział do Remiego zataczający się grabarz na rynku. Widać już świętował przybycie nowego cicerone. Choć biorąc pod uwagę, że niedawno jeszcze wszyscy spali, zdążył się upoić dość szybko. Ponieważ bartnik był cały w miodzie, lepiej było unikać pana Milet. Kto wie które granice mu puszczą w walce o tak dobry trunek, jaki wyrabia rodzina Martinów.
Z ogniem też warto było nie przesadzać. Olejowa, zamknięta wieczkiem lampa wydawała się bezpieczna. Licho nie śpi.
Przedarł się przez rozgadany tłum i doszedł do miejsca, w którym dzieciaki skakały po golemie. Niektóre wkładały mu patyki w oczodoły lub próbowały coś urwać. Leżał jak zabity.
Znaleźć szeryfa to nie była wcale taka łatwa sprawa. Facet sam się znajdywał jak ktoś go potrzebował. Nigdy nie przepadał jak kamień w wodę. Stąd, prócz gospody, nikt nie znał jego miejsc. Mógł być w arsenale, ale do tej pory pewnie by już się stawił na rynku. Choćby na dźwięk dzwona.
Jedyny trop jak na razie to były leżące zwłoki Vince’a, który o ile dobrze bartnik pamiętał, przyszedł z południowego zachodu.
- Wiadomo gdzie jest szeryf? - doleciał głos z boku. Stała tam wystraszona i niepewna swego wdowa Girard.
- Możliwe, że wiem co się stało z magiem… - wyszeptała.



GOSPODA
(Ocaleniec, Pan Trouve, Le Brun i cała ekipa Boldervine)


Eldritch wszedł do gospody zostawiając za sobą tłum mieszkańców i ich gorące dyskusje. W słabo oświetlonej sali biesiadnej Boldervine, kobold Trouve i Petunia dyskutowali o czymś zawzięcie.
- Koszt poczty, plus kurs z towarami…
- Za cenę pokoju?
- Pokoju, kolacji i śniadania. Stajnia.. powozownia.. Po za tym być może jakaś robocizna u kowala..
Ocaleniec nie wnikał o czym i tu rozmawiano. Usiadł na schodach do pokoi na górze i rozpakował zawiniątko. Był pewien, że w takim woreczku mogą znajdować się jedynie monety…
- Gotuj powozy mości panie Bolad! - do karczmy wszedł z impetem i właściwą dla siebie ignorancją pan Le Brun - Wyjeżdżam z całym dobytkiem! Więcej tych hokus - pokus numerów moja wątroba nie zdzierży. Potrzebuję skupienia i spokoju!
- Ale.. - Bolat rozpoczął budować zdanie..
- Zatem niech pana głowa nie boli. Na pusto jechać pan nie będzie do Chenes. A tobie, mości Trouve zostawię klucze, bo jak rozumiem, nie stać urzędu miejskiego na kupno mojej willi. Zatem załatw mi mały człowieku opiekę nad posiadłością. Pisać będę w tej sprawie.
- Ale.. jutro przed południem wyjazd - wypowiedział zdanie Bolat.
- I bardzo dobrze! Postaram się nie spóźnić! Piękna spinka - rzucił komplement skrzacicy i wyszedł.

Ocaleniec wrócił do swojego małego skarbu. W dłoniach, zawinięte w szmatę miał ukruszony trzpień rękojeści swojego krótkiego rapieru. Był też fragment jej plecionki oraz głowica ze zniszczonym gwintem. Widniał na niej znak czaszki.

Tymczasem do gospody weszli stajenni i reszta ekipy pana Boldervin’a.





DOM NR 30 PO RAZ DRUGI

Mer mógł czuć się nieco z boku. Oto w centrum Szuwarów zebrali się zaniepokojeni ludzie, rozmawiali głośno, być może starali się nawzajem wspierać. A on? Szwendał się gdzieś między budynkami… Z drugiej strony miasteczko to nie tylko on. Byli tam zacni Radni, którzy również stanowili trzon tego miasta. Być może też szeryf już ogarnął sytuację… Albo ten wredny pan Trouve.
Spraw było tak dużo… Rodolphe czuł ich ciężar. Chlupocice i ta ich tama, zaginięcie maga, a teraz to. Wiedźma, która stała się w przeciągu jednego dnia kościotrupem.. znaki, kolejne zaginięcia i ten.. no .. Ocaleniec..
Jakby tego było mało to do miasteczka zjechał jakiś element przestępczy.

Trottier podszedł do budynku 30 i zapukał. Musiał poczekać chwilę i gdy skobel opadł, a z jękiem drzwi się uchyliły , coś z wewnątrz zaszeptało.
- Entre señor.
Walnęła salwa kaszlu i przejście rozchyliło się mocniej. Mer wszedł do środka starego opuszczonego domu, a skromne wrota łupnęły za nim i szybko założono skobel.


 

Ostatnio edytowane przez Martinez : 02-03-2017 o 02:31.
Martinez jest offline