Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-08-2016, 22:07   #6
Grave Witch
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Dobre złego początki.
Pasowało jak ulał. Wieczór rozpoczął się przecież tak dobrze. Pizza, film, kieliszek wina. Cisza i spokój tak rzadko pustego domu. Takie chwile Lisa lubiła najbardziej. Te nieliczne momenty gdy miała go tylko dla siebie, gdy nie szwendali się jej pod nogami łowcy, gdy mogła odłożyć prochy na półkę. Cudowny brak ciągłych, powoli ją zabijających migren. O tak, lubiła ciszę i spokój pustego domu. Może dlatego właśnie, zamiast walnąć się do łóżka o przyzwoitej porze, siedziała do późna, oglądając kolejne części “Szybkich i Wściekłych”? Jak nic, właśnie dlatego.

I dlatego, ze nie planowała pobudki o czwartej nad ranem! Plany jednak planami, a życie i tak swoje. Wieść o śmierci Gabriela walnęła w nią mocniej, niż chciała to przyznać. Watson był ikoną w ich małym świecie. Zarówno Rose jak i Jenny darzyły go szacunkiem. Ba! Nawet Lucy wyrażała się o nim w pozytywach, a ona przecież zawsze jechała po każdym, bez względu na to kim był i jaki był. Czy była, należało nadmienić, bowiem ciotka Lucy nie robiła wyjątków w tej kwestii.
Rose zawsze powtarzała swojej wnuczce, że w razie kłopotów, jakichkolwiek kłopotów, pierwsze kroki powinna kierować właśnie do niego. Lisę cieszyło nawet, że babka nie dożyła chwili, w której ów heros został pokonany. Jak nic złamałoby to jej starcze serce.

Śmierć nie była jej obca. Spacerując po salonie ze słuchawką przyciśniętą do ucha, widziała jej ślady wszędzie gdzie spojrzała. I huj z tym, że niedawno odnowiła cały, pozbywając się starych mebli i wywalając fortunę na nowe. Wciąż pozostawały te ślady, których świeża farba i dodatki nie były w stanie zmazać. Zdjęcie na kominku i obraz nad nim. Wyryte w futrynach znaki. Narzuta na sofie, która miała już pewnie z dwieście lat. Ten cholerny dywan przy bujaku, który bardziej szpecił to wnętrze niż je ozdabiał ale i tak nie zdobyła się na to by go wywalić. Wszystko to były pozostałości po czyimś życiu, które odeszło. Wzrok Lisy spoczął na pleciące, która wisiała nad drzwiami frontowymi. Pamiętała dokładnie jak zręczne dłonie matki formowały kolejne sploty, wkładając w nie nie tylko umiejętności i wiedze ale i magię ochronną.
Dom był jej pełny. Nie dało się zrobić paru kroków by nie napotkać kolejnych znaków jej działania. Tych widzialnych i tych mniej. Niektórzy zwykli mówić, że maja niekiedy wrażenie jakby wchodzili w miękki, ciepły kokon, który otula ich i chroni. Że ten dom ich wzmacnia, odnawia siły, że nie chce się go opuszczać. Dla Lis był on po prostu domem. Bo czy nie tak powinno się określać miejsce, do którego się należy, do którego wraca, gdzie człowiek może odpocząć?

Z rozważań wybił ją niepokój. Kolejna próba połączenia się z Ton’em spełzła na niczym. Odkąd się nagle rozłączył nie była w stanie ponownie się z nim połączyć i nie dawało jej to spokoju. Miała jednak jeszcze kilka osób, które należało powiadomić o łowach więc zamiast zamartwiać się tym starym capem, wznowiła wybieranie kolejnych numerów.

Poinformowanie wszystkich nie zajęło tak znowu dużo czasu, jak można się było spodziewać. Rodzinka w końcu nie liczyła aż tylu członków, by miało to trwać godzinami. Lisa skończyła rozmawiać z ostatnią osobą, po czym marszcząc czoło odłożyła telefon. Nie zdołała się dodzwonić do Ton’a, co nie wróżyło dobrze. Nie żeby zawsze odbierał po pierwszym dzwonku, gdy jednak połączyło się ze sobą wydarzenia z kościoła i jego milczenie, rozlegał się sygnał alarmowy, równie wkurwiający co syreny policyjne o trzeciej nad ranem, wyjące tuż za oknem sypialni. Lub telefon o czwartej.
Potrzebowała kawy i to piekielnie mocnej. Najlepiej jakby do niej dolać z puszkę czy dwie, redbulla. O której się położyła? Pierwszej? Drugiej? Zdecydowanie za późno by być zmuszana do przytomności wraz z pierwszymi promieniami słońca, których nawet nie mogła zobaczyć bo nie miała sił odsłaniać zasłon. Przez chwilę zastanawiała się czy by nie rzucić czymś o ścianę, jednak po owym namyśle uznała, że wizyta w kuchni może być nieco lepszym pomysłem.
Lubiła korzystać z tych chwil, w których dom był pusty. Cisza i spokój, pełna swoboda i pewność, że jak się wlezie do kuchni i sięgnie po puszkę z kawą, to będzie tam coś więcej niż marne resztki, z których ciężko by uzbierać pół łyżeczki. Tym jednak razem, jej pewność co do liczby osób przebywających pod jej dachem, okazała się nader złudna.
- Woda wciąż gorąca? - Zapytała tylko, ruszając tyłek do szafki z kubkami. Miała nadzieję że tak i że Mama Jo nie opróżniła czajnika. Czekanie aż woda się zagotuje mogło w sposób wyjątkowo negatywny wpłynąć na jej nastrój.



Po krótkiej rozmowie z Mamą Jo i zrobieniu śniadania, Lisa ruszyła na górę by doprowadzić się do stanu względnej używalności. Spojrzenie, jakie rzuciła swojemu odbiciu w lustrze łazienki, nie było szczególnie szczęśliwe. Wizja dzieciaka przed kościołem gdzie zamordowano dwóch łowców i modlących się wiernych? Czy mała miała coś wspólnego z tą tragedią, czy też była po prostu pechowa? Może coś innego?
Głowa zaczynała ją coraz bardziej boleć więc porzuciła chwilowo te rozważania. Na szybko uporządkowała włosy, umyła zęby i ochlapała twarz. Przez chwilę zastanawiała się czy nie nałożyć makijażu, ale stwierdziła że szkoda zachodu. Jo nadrabiała za nie obie i pewnie jeszcze parę panienek. Zgarnęła jednak kodeinę z półki. Ruszanie się bez tego byłoby równe wystawianiu na dobrowolne męczarnie. Może i sprawa była tego warta, Lisa jednak aż taką masochistką nie była. Wystarczyło, że musiała się bez tego środka obyć aż do znalezienia małej, o ile taka sztuka się jej uda, biorąc pod uwagę obecność Jo.
- Za jakie grzechy? - mruknęła, z trzaskiem zamykając szafkę na co jej odbicie odpowiedziało bolesnym skrzywieniem ust.




Lisa oderwała się od Mamy Jo, gdy tylko nadarzyła się okazja. Głowa jej pękała więc i cierpliwość była na wyczerpaniu. Ten dzień zdecydowanie nie należał do najlepszych, a resztki gapiów, którzy zebrali się przed kościołem, wcale nie działały kojąco. Do tego mrugające światła radiowozów, wżerające się do jej głowy niczym uzbrojone w zębate piły robale. Powinna leżeć i dochodzić do siebie, a zamiast tego była tu, szukając Bóg jeden wie kogo i z równie wiadomych powodów. Torba, którą przewiesiła przez ramię, ciążyła, mimo że na dobrą sprawę jej waga nie przekraczała normy. Kusiło ją by sięgnąć do niej i wyjąć małą, białą tabletkę, jednak potrzebowała czystego umysłu. Jakoś musiała przeżyć te kolejne minuty czy godziny, zanim wróci do domu i pozwoli znękanej głowie odpocząć.
- Przepraszam - mruknęła niezbyt przyjaźnie do wysokiego, brodatego mężczyzny, na którego wpadła całkiem przypadkiem, gdy rozglądała się za dziewczyną, dla której tu przyjechała. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że go zna. Co prawda nie miała tej przyjemności (lub nie) by nawiązać z nim kontakt osobisty, jednak ciężko było pomylić go z kimś innym. Przynajmniej gdy się wiedziało kto zginął w kościele i samemu rozpuściło wieści mające za zadanie zebranie łowców.
- Ojciec Bradley? - zapytała zmęczonym głosem, przyglądając się mężczyźnie z lekką dozą profesjonalnej ciekawości, jednocześnie próbując ukryć grymas bólu.
Mężczyzna spojrzał na nią, nie kryjąc zaskoczenia.
- Tak, to ja. - Odezwał się, taksując kobietę wzrokiem i jednocześnie starał się sobie przypomnieć, czy skądś ją zna. Nie znał, był tego pewien. - Ale o ile mnie pamięć nie myli, nie wydaje mi się, byśmy się gdzieś poznali. No chyba, że przez ojca Watsona, jeśli go pani znała. W sumie, kto go nie znał w tej parafii... - Zdobył się na delikatny uśmiech. - I proszę mówić mi Michael, pani... - Uciął, dając jej czas na przedstawienie się. Nie lubił dużo gadać przy nowo poznanych ludziach, ale coś mu podpowiadało, że ta kobieta nie wpadła na niego przypadkiem, a takie spotkanie należało odpowiednio wykorzystać.
- Lisa Harper - przedstawiła się i nawet wymusiła na mięśniach twarzy by pozwoliły jej na uśmiech. - Gabriel często o tobie wspominał - było to lekkie naciągnięcie ale też niczemu nie szkodziło. - Nie wiedziałam, że jesteś w mieście. Gdzie się zatrzymałeś? - zapytała tonem luźnej pogawędki, która z racji słuchających uszu musiała być utrzymana na neutralnym polu.
- W hotelu nieopodal. Miałem się jutro zobaczyć z Gabrielem... niestety, nic z tego nie wyjdzie. - Skrzywił się i zerknął w stronę techników pracujących za taśmą, a następnie przeniósł wzrok na kobietę. - O tobie nic mi nie opowiadał. Też współpracowałaś z nim przy TYCH sprawach? - Zerknął na dwie starsze kobiety, które niby patrzyły, co dzieje się przy kościele, a mimo wszystko miał wrażenie, że ich podsłuchują. - Może odejdziemy kawałek dalej i tam porozmawiamy? Trochę tu ciasno i chyba się wystarczająco napatrzyłem. - Wskazał porozumiewawczo wzrokiem na ludzi za sobą.
Skinęła głową, chociaż ruch ten kosztował ją całkiem łady pokaz fajerwerków przed oczami. Oceniła ból i uznała, że jeszcze wytrzyma trochę zanim będzie musiała coś z nim zrobić.
- Mam się tu z kimś spotkać, jednak myślę, że będzie w stanie poczekać jeszcze chwilę - stwierdziła, ruszając przodem w stronę parku, gdzie było w miarę pusto. Starała się nie iść zbyt szybko i ostrożnie stawiać stopy. Mimo wszystko starała się rozglądać wypatrując ewentualnych oznak problemów.
- Długo już jesteś w Chicago? - zagadnęła przystając i podnosząc twarz by skupić spojrzenie na oczach Michaela.

Nim zdołał odpowiedzieć za ich plecami rozległ się głośny i ostry gwizd. Chwilę później dołączył do niego pospieszny stukot obcasów i spomiędzy grupki spieszących nie wiadomo gdzie ludzi, wyłoniła się wysoka, młoda kobieta w czerni, obwieszona paciorkami i bransoletkami jak wystawa sklepu z afrykańską biżuterią plemienną. Obok niej człapał ciężko olbrzymi czarny pies o wyrazie pyska równie sympatycznym co jego właścicielka. Od kawałka łańcucha robiącego mu za obrożę odchodził cieńszy, filigranowy wręcz srebrny łańcuszek robiący za smycz. Wyglądał niedorzecznie w porównaniu z prawie stukilogramowym cielskiem jakie niby miał utrzymać w razie czego w ryzach.
Na widok tokującej parki, Jo się rozpogodziła, posyłając w eter szeroki uśmiech ukazujący cała klawiaturę zębów.
- Świetnie, kolejny ministrant! - klasnęła w dłonie zanosząc się radosnym rechotem aż założone na nos przeciwsłoneczne okulary zjechały odrobinę, ale kobieta szybko je poprawiła - Przegapiłam wyprzedaż czarnych kiecek w Wallmart’cie? Co za pech. Patrz Domestos… biednemu zawsze wiatr w oczy i chuj w dupę - zwróciła się do psa, skarżąc mu się na niesprawiedliwości świata będące poza tolerancją o godzinie wybitnie wczesno porannej. Brytan prychnął, parsknął i obrócił pysk, wpatrując się to w księdza to w niedawną pasażerkę jokerowego samochodu.
- Pasujesz do tej połamanej parki z kościoła, o tak - Mama Jo zamiast powitania wyciągnęła papierosa i już po chwili zaciągała się z lubością kolejnymi porcjami wonnego dymu - Ładnie ich załatwili. Ludzkie origami… - drgnęła przekrzywiając po ptasiemu głowę, jakby o czymś sobie przypomniała. Zamiast spytać o palącą kwestię mężczyzny, zwróciła się do Harper - Kolejny z rodzinki?

- Do wszystkich jednostek - odezwał się znudzony, kobiecy głos dobiegający z radiowozów.
- Poszukiwany gwałciciel, ekshibicjonista podróżuje z Joliet do Chicago autokarem o numerach T36 2492. Podaję rysopis. Wysoki, około metra dziewięćdziesięciu, czarnoskóry, krótko ostrzyżony, zielona wiatrówka, jeansy, trapery - kontynuowała dyspozytorka.
- 7210, przejmuję - szczeknął męski głos.

Lisa skrzywiła się boleśnie słysząc gwizd, a następnie skrzywiła ponownie, tym razem z wyraźną niechęcią, pozbawioną jednak wrogości.
- Kolejny - potwierdziła, machnięciem dłoni odganiając dym z papierosa. - Michaelu poznaj Mamę Jo. Jo, poznaj Michaela - przedstawiła ich sobie, nad wyraz uprzejmie, biorąc pod uwagę igiełki bólu wbijające się jej w oczodoły.
- Miło mi poznać. Chyba. - Bradley skinął tylko głową. Nie lubił takich skrzeczących i zabiegających o atencję dziewuch, które myślały, że twardym słownictwem i szokującym wyglądem ściągną na siebie uwagę społeczeństwa. Lisa zdecydowanie zrobiła na nim lepsze pierwsze wrażenie.

Głośne dźwięki, ostre błyski i dym z papierosa… Jeszcze brakowało żeby jej ktoś kazał skakać. Uznała, że jednak nie da rady i sięgnęła do torby by wyjąć listek z białymi tabletkami, z którego wyłuszczyła jedną i drżąca dłonią wsunęła do ust. Do popicia miała energetyka, ów cudowny napój, który niemal dorównywał kawie, jednak wciąż nie był w stanie nad nią zatryumfować. Potarła nasadę nosa licząc na to, że zbawienny środek zacznie działać natychmiast. Marne szanse…
- Hotel to nie najlepsze miejsce w tej chwili - zwróciła się do Michaela, ignorując komunikat radiowy, który dotarł do jej uszu. - Mój dom stoi otworem, możesz z niego skorzystać - zaproponowała, ponownie się rozglądając.
- Dziękuję za zaproszenie, Liso, ale jeszcze to...
- Och tak, kochana. Twoje progi zawsze stoją otworem i są rozwarte dla chętnych, błądzących podróżnych - Jo nie miała najmniejszych oporów aby wciąć się w rozmowę, choć nikt jej o zdanie nie pytał. Wzruszyła ramionami i zdjęła okulary, zaczepiając je o jeden z niezliczonych sznurków kościanych koralików, oplatających cienką szyję. Zamrugała i wlepiła wzrok żółtych oczu prosto w Harper.
- W kościele zostało jeszcze dziewięć trupów. Gabriel i jego Sanczo Pansa wciąż tam leżą, resztę zdążyli wynieść - głos Joker stał się ochrypły, mniej przyjemny dla ucha - wygląda że coś ich zaskoczyło, Gabe przypomina połamaną figurkę. Każda kończyna pod innym kątem, kark skręcony. Żeby tak poprzetrącać kości potrzeba dużej siły. Poza zwłokami z ranami na klatkach piersiowych, nie ma innych zniszczeń… tylko biblia spadła ze stołu. Nikt się nie czołgał, brak smug krwi i śladów ciągnięcia czegokolwiek po posadzce. Oczu im nie wypaliło, waszych odpustowych symboli nie popaliło - tu spojrzała przelotnie na księdza z tunelami w uszach - Brak spalenizny, brak swądu siarki. Ktoś lub coś nagle się pojawiło i pół setki dusz przeniosło się do Krainy Loa - wyciągnęła przed siebie zgięte ramię, na wysokość piersi. Wystarczyło parę sekund aby z łopotem czarnych skrzydeł przysiadł na nim kruk. Kobieta z miną pokazującą że nie dzieje się nic niezwykłego, wyciągnęła z jego dzioba parę potłuczonych okularów, chwytając je końcami palców przez chustkę do nosa.
- Może coś wyczujesz - rzuciła lakonicznie do Lisy, podając jej przesyłkę - Należały do papy Watsona. Miał je na nosie, kiedy go składali w kostkę.
Obie kobiety najwyraźniej znały się od dawna, więc Michael nie wcinał im się w rozmowę, ani to, co zamierzały dalej zrobić. Rozglądał się czujnie po okolicy, a w oczy rzuciło mu się wschodnie, boczne wejście do kościoła Michała Archanioła. Drzwi były zamknięte i pilnowało ich dwóch gadających ze sobą gliniarzy, odwróconych plecami do tłumu, jaki zebrał się po lewej stronie skrzydła. Żałował, że jednak nie założył sutanny, może w ten sposób udałoby mu się wślizgnąć do środka i zobaczyć wszystko na własne oczy, choć szanse i tak były małe, żeby nie powiedzieć, że żadne. Gdyby podszedł ubrany tak, jak teraz, nikt nie uwierzyłby mu, że jest księdzem. W sumie sam by sobie nie uwierzył, gdyby siebie nie znał. Cierpliwie czekał, co przyniosą kolejne minuty.
Kolekcjonowała wiedzę, którą Jo tak hojnie się z nią dzieliła i zapamiętywała fakty. Nie od razu wyciągnęła dłoń po okulary. Kolejna wizja w tej chwili jak nic posłałaby ją na bruk o ile nie skończyłaby gorzej. Wzięcie ich wiązało się więc z cholernym ryzykiem, na który w obecnej chwili wcale nie miała ochoty. Ostrożnie wyciągnęła dłoń, jednak wstrzymała ten ruch zanim jej palce dotknęły przedmiotu, który Gabriel miał na sobie, w chwili śmierci. Zmarszczyła brwi.
- Są czyste - oświadczyła, nie zamierzając wnikać w to, czego Jo się dopuściła by je zdobyć. Nie były sobie na tyle bliskie by dzielić tajnikami swego fachu. Lisa uważała wręcz, że im mniej wie na temat voodoo, tym dla jej znękanej głowy lepiej. Nie znaczyło to oczywiście, że nie posiadała na dany temat podstawowej wiedzy, niemalże wymaganej w jej profesji. Ot, póki co zagłębianie się bardziej, niż do kostek, nie było w jej planach.
- Nie ma na nich żadnych pozostałości, nic. - Tym razem do jej głosu wdarła się nutka zdziwienia, pomieszana z ulgą. Okularów jednak nie wzięła, zamiast tego zwracając się do Michaela.
- Przemyśl moją ofertę - skinęła mu głową, uśmiechając się przyjaźnie, co przyszło jej ciut łatwiej jako że lek zaczął powoli działać. - Możesz wcześniej zadzwonić lub po prostu wpaść - dodała, podając mu wizytówkę z adresem domu przy Normal Avenue i numerem telefonu. W prawym, górnym rogu znajdował się mały pentakl. Wiedziała, że prędzej czy później skorzysta z zaproszenia. Każdy tak robił, gdy potrzebował odetchnąć chwilę w spokoju i pocieszyć skołataną dusze odrobiną domowej atmosfery. Względnie gdy zaistniała potrzeba darmowego łóżka i jedzenia.
- Teraz wybaczcie ale muszę tu jeszcze kogoś znaleźć - tym razem zwróciła się do obojga, ponownie rozglądając. - O ile wciąż tu jest - dorzuciła z westchnięciem, odgarniając niesforne włosy z twarzy. - Wrócę sama, dzięki za podwiezienie Jo.
- Dziękuję za zaproszenie, postaram się wpaść, zwłaszcza, że chyba przyjdzie nam pracować razem nad rozwiązaniem sprawy zabójstwa Gabriela. Dobrze być wtedy blisko siebie. Wiecie, co kilka głów to nie jedna, zwłaszcza, że chyba macie jakieś specjalne zdolności, które mogą się przydać - powiedział, unosząc delikatnie wizytówkę i uśmiechając się półgębkiem. - Miło było cię poznać, Liso.
Skinął jej głową na odchodne.


Prowadząc dziewczynę do wciąż stojących przy parku Michaela i Jo, Lisa próbowała zdecydować co dalej. Pomysł z odciągnięciem uwagi policji był dobry. Teraz trzeba było do niego przekonać resztę. Najlepiej do wykonania zadania nadawała się Mama Jo, jednak wcale nie było pewne, że zrobi o co się ją poprosi. Nie to zdawało się być jednak najgorsze dla Lisy. Kolejna wizja mogła się dla niej skończyć niekoniecznie przyjemnie. Będzie musiała zaufać reszcie, że po wszystkim odstawią ją do domu. Nie do szpitala ani w żadne inne miejsce, a właśnie do domu. Jaki jednak miała wybór? Tylko ona mogła dokładnie stwierdzić co tam się stało. Gdyby nie chodziło o Gabriela…
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline