Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-08-2016, 11:32   #98
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
udział wzięli: Liliel & Aisu & Asenat

Z rumorem wpadłszy do komnat czarownika, Gangrelka bez przywitania, za to z błyskiem w oku skoczyła ku złożonym w kącie buteleczkom, puzderkom i skrzyneczkom, po czym przebierać w nich poczęła energicznie.
– Honorata Jasnorzewska szlachtę okoliczną sprasza – rzuciła znad Marcelowego bogactwa. – Mus nam Wilhelma Koenitza godnie i z fantazyją pokazać. Drugiej szansy na pierwsze wrażenie nie dostanie – Wyciągnęła ze szpargałów niewielką drewnianą skrzyneczkę i oglądać ją zaczęła uważniej. – Ty z ogniem i alchemicznymi sztukami obznajomiony. Feuerwerki majstrowałeś kiedy?
– Ladnie to thak… w cyichsz rzeczasz gszebacz?– spytał na powitanie Marcel i dodał z dumą. – Bien sûr… uszywam czassem prhochu w alchemyi, a co?
– Ten, kto grzebie w cudzych rzeczach może i jest nieładny, ale przynajmniej z bliźnimi obznajomiony – odpaliła Marta. – Przecież ci oddam, jak mi już nie będzie potrzebna – dodała pojednawczo. – Feuerwerkami chcemy uczcić Zofii pierwszą ucztę. A przy tej okazji pokazać, że Wilhelm Koenitz może i pludrak, ale fantazji mu nie brakuje. To co? Zrobisz takie ogniste kwiatki na niebie? Pokażesz trochę wielkiego świata małym smoleńskim szlachetkom?
– Byhoby łahtwiej, gdyby w teh dziuchrze moszna się byłoby zaohpatrzyc. – odparł rozdrażniony Tremere, gwałtownie gestykulując dłońmi. – Ale nieh da siem, bo miehcowe wyhroby wołhajom o pomsthe do nieba. – Gdy się nieco uspokoił dodał: – Wyhbuchy behdom kolorohwe, ale kfiatki som pohza myhmi moszlihwoszciami.
– Marcelu Lacroix… – Marta splotła ramiona na piersi. – Uwierz mi. Jeśli nazwiesz to chryzantemą, to dziewięciu na dziesięciu w błysku na niebie tę chryzantemę zobaczy i zakrzyczy dziesiątego, co nie uwidział. Do badań wcześniejszych udało kupić ci się, co potrzebne?
– Non… – westchnął Francuz w irytacji. – Theba zahmówicz w miasthach Khólestfa Polskiego. Tutejszi rzemieszlnicy nie spehniają mych wymagan jeszli chodzi o aparaturę. Indygierecyje tesz trzeba zamówhić, ale te pszybedą szybciej.
– A niech to wszyscy diabli – zmartwiła się Marta. – To wszystko przeciągnie… No nic. Zamawiaj i czekać będziemy.
– Jhak byho u mnichów. Czekawe ksieghi mahjom?– zapytał obojętnym tonem Francuz.
– Giacomo wyglądał, jakby się w rajskim ogrodzie podessał do pnia drzewa poznania dobrego i złego – odparła Marta równie obojętnym dla wiekowych pergaminów tonem. – A potem zrobiło się naprawdę niewesoło, i pojawił się ktoś obcy – zatarła dłonie i wbiła w czarownika wilcze spojrzenie. – A ciekawi cię to?
– Siedzem thu i jedyhnie badam, wiec jesthem… ciekhaw – odparł pozornie obojętnym tonem Tremere.
– Aha – skinęła mu Marta głową ze zrozumieniem. – Nawet mi cię żal trochę, Marcelu Lacroix. Sam na tym zadupiu, które cię wyraźnie zawiodło. Sam, bez swego klanu. Tylko z nami. I nawet jakbym wolę rewanżu po lupinach poczuła. W moim prostym umyśle, jak ktoś mnie i moich broni, to trochę jakby swojak. Tak więc ci pewnie powiem. Ale najpierw zapytam. Słuchaj uważnie, bo tylko jeden raz – Głos Gangrelki zrobił się lodowaty. – Wysyłałeś liściki Małgorzacie Tęczyńskiej?
– A khto to?– zapytał Marcel zdziwiony i zamyślił się. – Nie kohjarzę tegho naswiskha.
– Książęca uczta, karminowa suknia, wielkie wpływy – podpowiedziała Marta uprzejmie, acz ciągle lodowato.
– Och… ta… nie pishałem do niehj. Nie spamiethałem nawet jejh mianha…– zamyślił się Marcel i znów spytał. – Czemhu ciem takh intrhyguje onha?
– Bo uciekający przed wężami żmiji się chwyta – warknęła Marta. – A ktoś jej z naszej kompaniji donosi, czego robić nie powinien. Na wypadek, jakbyś skłamał mnie…

Rozmowę przerwało pukanie do drzwi, i głos Zofii – która może i była wychowana w lesie, ale w przeciwieństwie do niektórych znała podstawy dobrego wychowania.
– … Um… Panie… Lakroiks? Znalazłbym Pan dla mnie chwilkę?
– ... ja też mam zęby. I też bywam jadowita – dokończyła Gangrelka już spokojniej i zagapiła się na drzwi. – Masz gościa.
Marcel wzdrygnął się jeno i patrząc gniewnie na Martę rzekł głośno.
– Moszna whejść.

Zofia otworzyła drzwi ostrożnie, zerkając podejrzliwie do laboratorium maga – i zaskoczeniem spoglądajac na twarz gangrelki.
– Ahaha, Pani Marta… Tak mi się wydawało, że słyszałam Pani głos… – uśmiechnęła się przyjaźnie. – Um, mogę przyjść później, jeżeli przeszkadzam?
– Opowiastki o upiorach przeszłości mogą tę chwilę poczekać? – spytała się Marcela Marta, brew Gangrelki uniosła się w górę.
– Oui… mogho – dodał Marcel.
– E? – Zofia spojrzała na Martę. – Chyba nie ma Pani na myśli prawdziwych upiorów?
Ta przerwała oglądanie swej świeżo zdobytej skrzyneczki, uniosła na młodziutką Zelotkę zwierzęce oczy.
– Nie, Zofio – rzekła ospale, ale łagodnie. – Jam stara i czarownik stary. Mamy swoich wrogów, zapracowaliśmy sobie na nich naszym nocnym życiem. Zanim przyszłaś, przepychaliśmy się nieco. A gdy pójdziesz, wyjaśnimy sobie kilka spraw. Jak rozsądne, ostrożne i dlatego stare wampierze.
– Chodź prahwdziwe upiorhy som tusz za zashłonom ponoć – wtrącił niepotrzebnie Marcel.–

–... Jaką zasłoną? – podchwyciła Zosia, zamykając za sobą drzwi.
– Tahk do khnca to nhie wiem. Opishy som niejahsne. Chodzi o zashone miedzhy życiem a śmierjciom. Chyba to czyhciec? Moszhe?– zamyślił się Tremere, na moment zapominając o obu kobietach.
– Lupiny do innego świata chodzą… lecz raczej nie do czyśćca – dodała Marta i zatrzasnęła z satysfakcją wieko swojego nowego puzderka. – Jak masz sprawę w cztery oczy, to możesz wprost mnie wypędzić, wiesz? – Pogroziła Zofii palcem. – Bo sama z siebie to sobie nie pójdę, jak tu interesa mam.
– Nie nie, nic z tych rzeczy… Po prostu… Rozmawiałam z Panem Haszko, i…
Streściła im pokrótce słowa Haszki o nadciągającej zagładzie i rzekomej klątwie, jaka ciążyła nad Smoleńskiej, i której byli częścią… I nie omieszkała dać wyrazu własnemu sceptycyzmowi.
– Nie wiem, ile w tym prawdy… – westchnęła zrezygnowana. – Może Pan Haszko uznał że to wyśmienity dowcip… Nie zdziwiłabym się… Ale… Jeżeli nad Smoleńskiem faktycznie ciąży klątwa… To miałam nadzieje, Panie Lacroix… Że udzieli mi Pan, um, jakieś porady? Jak jej szukać?
– Tso bahdzo… hmmm… małho sce-gu-łłłłł… – Francuz przerwał na chwilę wypowiedź, szukając odpowiedniego słowa. – Małho detali. Klątfa to… mosze rószne postacie mieć. Ktohś jom rzucił? Ktohś pszeklęty? Jhak? Nie bahdzo wiem co pofiedzieć.

Marta milczała dziwnie długo, drapiąc się sporadycznie po policzku. Gdy się odezwała, dziwnie szorstko mówiła i wymuszenie obojętnie.
– Czy on jest dobry, Zofio? To znaczy – czy wieszczby jego sprawdzają się? Nie te dla chłopstwa, chłopu to i ja władnam przepowiedzieć. Łyczkom i szlachcie.
– … Pani Honorata sugerowała, że niespecjalnie… Ale… Nie wiem… – zawahała się – Znaczy… Nie jest ciężko wróżyć nam marny koniec… Z klątwa Kaina… I w ogóle… Ale… Coś dolegało wilkołakom, tak? I nadal nie wiemy co?
Gangrelka pokręciła głową.
– I przez czas jakiś nie dowiemy się jeszcze. A przypadek ich nieodosobnionym jest. Mnie – zerknęła ostrożnie na Francuza i z zakłopotaniem czoło potarła – prócz tego że sami w sobie zarzewie niby nieść mamy, to ten wąż zastanawia. Milos twierdzi, że jeśli Kościej iście serce wyjęte ma, to mógł mu to zrobić tylko czciciel węży. Mówił też, że dowiedział się od Salome, iż Diabeł węża potwornego sobie ulepił. Nidgoggiem go nazywa, jakoś tak...A to nie jest… ekhym. Powiedzmy, że nie chcemy się bliżej niż na długość wyciągniętej szabli z Setytami zaznajamiać.
– Myszle sze potezny Tzimisce poradziłby sobhie i bez czciciela wehża. Jest wiecej niż jeden sposóbh na obdharcie kota ze skóhy, mófionc obhrazofo – wtrącił się Tremere.
– Nie chcę wiedzieć – oznajmiła Marta, ale wszystko w jej oczach i postawie mówiło, że owszem, chce, i to bardzo. – No dobrze. Pytanie brzmi, co robimy. Zdaje się, że Zofia wkradła się Haszkowi cokolwiek w łaski. Może go tam nawiedzać od czasu do czasu? Poczekać, aż coś więcej powie. Choć może nie powie, skoro odpowiedź niby wśród nas – skrzywiła się lekko. I ewidentnie, choć próbowała to ukryć, niewiele miała w sobie sceptycyzmu wobec wynurzeń świętego męża z opuszczonego klasztoru.
– … Wśród nas, świadomie lub nieświadomie… A chciałam go odwiedzić za, no, parę dni? Powinniśmy się jeszcze spotkać z Panem Miszką, i innymi… Miałam nadzieję, że do tego czasu czegoś się dowiem… O jakiejkolwiek możliwej klątwie… – Zofia zerknęła na Tremere. – Nie ma Pan jakiejś rady, Panie Lecroix? Wiem że to mało detali… Ale nie mam nic pomysłu… I Wilhelm mówił, że może pan mówić po niemiecku, jeżeli tak panu wygodniej… Będę Marcie tłumaczyła.
– Es besteht keine Notwendigkeit – poinformowała Marta dla porządku.
– No to mówmy – stwierdził w języku kiedyś świętego cesarstwa rzymskiego narodu Niemieckiego Marcel, odzywając się z wyraźnym bawarskim akcentem. – Klątwę można nałożyć na przedmiot, człeka, miejsce. Ważne jednak jest, kto ją nałożył i jaka jest jej natura. Tyle że nie bardzo jest jak wykryć taką klątwę… Może talent Torreadorów jest w stanie. Może nie… Jeślibyśmy dotarli do sposobu jej nałożenia, można by znaleźć sposób na jej odczynienie.

– Jeśli to rzecz z lupinami owymi powiązana, to drugi przypadek… o czartach mówił. Kielichu i krwi niewinnych. I o złamanej przysiędze – rzekła Marta z wolna. – Aleć po pierwsze w gorętwie bredzić mógł, po drugie nie żywie i trop się urywa. Nie wiemy, kim był ani skąd przybył. Jaksę chcę do ciała przywieść, może co zobaczy. Ale Jaksa… też jest przypadkiem.
– To rzeczywiście kłopot. Quis custodiet ipsos custodes? Jeśli Torreador dotknięty jest klątwą to może ona wpływać na jego osąd – zamyślił się Marcel i potarł czoło. – Ależ co my gadamy? Klatwa nie jest myślącym duchem. Klątwa jest przekleństwem. Pechem. Nie myśli, nie dokonuje osądów.
– Haszko rzekł, że jesteśmy tego częścią. Odpowiedź jest wśród nas. Więc jeśli Jaksa klątwą dotknięty – to samo obserwowanie jego kroków może nas do rozwiązania zaprowadzić i naturę sprawy odkryć. Tylko że to nic, czego nie planowaliśmy robić do tej pory. Sarnai strzec go miała, po tym jak się z lupina ożłopał. A Wilhelm mi twierdził, że… – Marta rzuciła na Zofię szybkim spojrzeniem i dokończyła politycznie – że go z bardzo bliska pilnowała. Tak bliska, że bliżej nie da się. No i… zniknęła.
– … To błądzimy po omacku. – odparła wyraźnie zawiedziona Zofia, również przechodząc na niemiecki. Jej mowa zalatywała trochę wieśniackim akcentem, i w przeciwieństwie do bawarskiego Marcela, sama mówiła w dialekcie alemańskim.
A potem dotarły do niej słowa Marty.

– Że Pani Sarnai i… Eeee?! Ale ona i Wilhelm… – zmarszczyła gniewnie brwi. – … Tatarzy i ich pogańskie zwyczaje… Zero moralności – wymamrotała pod nosem, i Marta odniosła niejasne wrażenie, że dziewczyna musiała się bardzo powstrzymywać by nie użyć bardziej… kreatywnych epitetów wobec ich byłej towarzyszki.
– Mogę posłać za Jaksą zwierzę – zaproponowała Marta po przeciągającej się w wieczność chwili milczenia. Pełnego niezręcznego zakłopotania milczenia. – Ale nie uczynię go mądrzejszym niż jest. Ptactwo i inna gadzina ma małe rozumki… i po małemu wyłoży to, co zobaczy. Mimo wszystko – pokazałabym trupa tego Jaksie. Bo wybór mam jeszcze taki, że kupię sobie oko któregoś ze smoleńskich Rzemieślników. Nie chcę ich mieszać. Nie ma, Marcelu Lacroix, jakichś tremerskich sposobów na śledzenie czyichś kroków?
– Jaksa ponoć podesłany jakowejś żmii włoskiej? Co ją ma pilnować? To może to najrozsądniejszy układ co? Ona jego przypilnuje, on jej? – zamyślił się Marcel, pocierając podbródek.– Żmije włoskie są bystre, acz boleśnie kąsają... ale to co potrafią w łóżku... to... hmm.. no cóż… to w obecnym “życiu” ma małe znaczenie. – Lecroix zakończył swą wypowiedź pospiesznie, zdając sobie sprawę, iż za bardzo się rozmarzył. Kwaśna mina Marty mówiła jasno, że pospieszność nie była dość pospieszna.
– A co tremerskich sztuczek to są takie, tylko że akurat ja ich nie znam – odparł nieco wstydliwie Marcel, kończąc ów temat.

– … To ma Pan jakąś poradę, Panie Lecroix? Słyszałam… Słyszałam, że klątwy czasem zaczynają się od wielkich tragedii… – ciągnęła niepewnie Zofia. Większość własnej wiedzy czerpała z wierzeń ludowych. – Okrutnych m-mordów, rozlanej bratniej krwi… Może coś takiego miało miejsce w Smoleńsku?
– Nie jestem obznajomiony z historią tego regionu – odparł Marcel, bezradnie rozkładając ręce. – I co gorsza… taki rodzaj klątwy… naprawdę ciężko zwalczyć, jeśli się w ogóle się da.–
– W monastyrze po polskiej stronie są kroniki. Giacomo chętnie się w nich zakopie raz jeszcze… a mnichów dobrze, żebyś poznała – wskazała Marta.
Zofia zamrugała zdziwiona, nie bardzo rozumiejąc co kainitka miała na myśli.
– Spisane po łacinie? – zapytał naiwnie Marcel.
– Po jakiemu, to się Giacoma pytaj – Marta wzruszyła ramionami. – Ja tam ruskie robaczki widziałam. Warto, ażebyś ty monaster odwiedziła – nachyliła się do Zofii – bo mnich u prostaczków i szlachty wierzącej zawsze ważna persona. Tymczasem oni złe zdanie o Honoracie mają. To kumoterka nas wszystkich, a twój primogen. Poza tym – dobrze, aby o Wilhelmie zdanie jedyne właściwe mieli. Z nas wszystkich ty i Jaksa najlepiej z życiem za murami zaznajomieni. Jaksa przy Oldze… więc dobrze by było, byś mnichów do siebie ty przekonała. Kiedyś przy okazji, możesz im też wytłuc ze łbów te szkodliwe bzdury, co im się tam roją. Zanim je rozpowszechnią – Marta zacisnęła białą dłoń w pięść i obejrzała swoje paznokcie. – Te o żon biciu, bo im wątroby od niebicia gniją.
– … Nie wydaje mi się żeby była właściwą ku temu osobą… – odparła niepewnie. – Jeżeli Pani Honorata ich do siebie nie przekonała… Nie wiem, co mogłabym powiedzieć…
– Jeśli ktoś ich zdobyć potrafi, to ty – odparła Marta z niezachwianą pewnością i spiorunowała Francuza wzrokiem, by ją poparł.
– Oui oui oui…– zakwiczał niczym prosiak Francuz, potakując głową raz po raz. Zofia posłała mu pełne niedowierzania spojrzenie. Była to ich chyba pierwsza rozmowa miedzy sobą, wszelkie zapewnienia z jego strony były nawet w jej oczach mało wiarygodne.
– … Jeżeli Pani tak uważa… – odparła za to Marcie. – … Mogą spróbować… Ale po oficjalnym przedstawieniu…
– Ihumen Aleksiej będzie chciał odwiedzić ciebie… w najbliższych dniach – odrzekła gładko Marta.
– A-aha… Jeżeli uważa Pani że tak będzie najlepiej… – zgodziła się, zrezygnowana. – Um, ma Pani dla mnie jakąś poradę? Odnośnie Pana Aleksieja?
–Będzie chciał gotowizny. Brak im złota. Zanim zaczniesz kupować go za mamonę, spróbuj zdobyć jego serce. Będzie wierniejszy – Marta podparła twarz na dłoniach. – Poradzisz sobie.
Marcel zaś siedział cichutko, wiedząc, że jego podejście do problemu, raczej nie pasowałoby do niewinnej Zofii.
– … Nie mam dużo własnych środków… – dziewczyna ze wstydem wspomniała przygodę u płatnerza, ale za żadne skarby świata nie planowała jej opowiadać. – Musiałyby być Pani Honoraty… A tymi nie wypada mi rozporządzać… I…. „Zdobyć jego serce”?
– Nooo.. tnie się nożem podług mostka i… och, chodzi o inne zdobywanie? – speszył się Marcel, wracając do taktownego milczenia.
– Być wzorem pobożności i cnót, który można innym szlachciankom a szlachcicom wskazywać – Marta poruszyła ciemnymi brwiami. – Na przykład.
– … To może lepiej Pana Jaksę wysłać, przecież jest krzyżowcem… – przypomniała sobie, co Marta dopiero co opowiedziała o nim i Sarnai. – … Zrobię co w mojej mocy.
– Niczego ponad twe siły nikt tu od ciebie nie będzie wymagał ani oczekiwał – Marta uśmiechnęła się ostrożnie i ciepło. – A Honorata na pewno opowie ci o mnichach wszystko, co powinnaś wiedzieć. Jaksie zaś i tutejszym zakonnikom może być bardzo razem nie po drodze… To też ci twoja primogenka wytłumaczy lepiej niże ja. Przyjdę do ciebie jeszcze. A teraz – zostawisz nas samych?
– E? A, oczywiście. – Dziewczyna uśmiechnęła się nerwowo, i kłaniając się wampirom pośpieszyła do swojego pokoju.

Gangrelka odczekała kilka chwil po tym, jak drzwi się zamknęły za Zofią.
– W klasztorze owego człeka jeden z naszych urządził na tę samą modłę, co ty lupinów. Zwęglił jego, a wokół płomień nie tknął niczego. Na więcej niż jeden sposób można kota ze skóry obedrzeć? – spytała cicho, spojrzenie znad blatu na czarownika unosząc.
– Twierdzisz, że to był inny Tremere? Możliwe, że tak. Możliwe, że… – stwierdził spokojnie, Marcel starając się zamaskować niepokój. –... Możliwe, że ktoś chce sprawić takie wrażenie. Słyszałem plotki o wampirach władających ogniem, ale… nie wiem, jaki to był klan. Wiem jeno, że był to jeden z tych, o których szepcze się po kątach. Swoją drogą… skąd wiedza o umiejętnościach dzieci Seta u ciebie? To nie jest coś, co wie każdy Spokrewniony.
– Znam Patrycjuszy. A oni po całym znanym świecie tłukli się z każdym, kto na drodze im stanął – odparła Marta, splatając dłonie na skrzyneczce i podsuwając ją zaborczo bliżej siebie. – Nasi Patrycjusze też… A nawet Ventrue czasem żywią do innych coś takiego jak zaufanie i mówią, co myślą. No… szczątki zaufania – zaśmiała się gardłowo.
– Ja zaś nie żywię ani krztyny zaufania… –odparł ponuro Marcel, splatając ramiona razem.– To mnie nie przekonuje Marto. Pod Paryżem jest gniazdo tego klanu, książę kontroluje je, a ja… nie wiem, jakimi mocami dysponuje ten klan. Jeśli jakiś Patrycjusz… zetknął się z tym klanem i raczył się zdradzić z tym faktem, to ja bym nie zostawił tej kwestii w spokoju. Wyznawcy Seta to zdradzieckie żmije, chcące zapanować nie tylko nad śmiertelnymi, ale i nad nami. Skoro znał jakichś Setytów na tyle dobrze, by wiedzieć, jakie są ich sztuczki to… dobrze byłoby wyjaśnić dokładnie, skąd to wie. I jakie są jego relacje z tymi Wężami.
– Ahaaa – oznajmiła Marta przeciągle i znacząco. – To czym się naraziłeś księciu panu Paryża?
– Byłem jednym z czterech przywódców przewrotu… nieudanego przewrotu. Dwójka z nas spłonęła na stosie, trzeci zginął podczas Krwawych Łowów. Ja jestem ostatni. Możesz mi wierzyć lub nie… ale w tym przypadku nie chodziło o władzę. Książę Paryża to tyran, który trzyma wszystkie klany i wszystkich Spokrewnionych pod wyjątkowo bezlitosnym obcasem swego buta. – odparł zimnym tonem Marcel zaciskając mocno pięści.
– Taką historię winieneś Milosowi opowiedzieć… może byś znalazł współczucie. Ja co najwyżej mogę powiedzieć, że rozumiem pobudki – Marta wzruszyła lekko ramionami. – Wilhelm Koenitz twierdzi, że masz łeb jak żydowski sklep. I że Patrycjuszowską sztukę bełtania w myślach znasz.
– Potrafię korzystać z tej subtelnej sztuki, choć Taumaturgia jest moim największym atutem.– potwierdził wampir, ignorując propozycję Marty. Najwyraźniej nie planował rozgłaszać swojej przeszłości.
– Wiesz, że Jan Szafraniec prosił mnie, abym całości twych koronkowych mankietów pilnowała? – uśmiechnęła się sucho. – A wiesz, że twój klanowy utytułowany pobratymca krakowski bardzo, bardzo zawiódł niegdyś moje szczątki zaufania?
– Wiem, o co prosił go wiedeński książę, który był mi winien przysługę – uśmiechnął się kwaśno Tremere. – Twoje relacje z Szafrańcem nie były mi znane, jego samego też zresztą nie znam.
– To do twojej informacji i nikogo więcej… Choć pewnie jemu powtórzysz – Marta wyszczerzyła zęby. – Wspólny wróg bardzo zbliża i za tępienie Zakonu wielem skłonna przepomnieć. Także i to, co mówią o tem, co twój klan w swoich laboratoriach z moim klanem robi… Ale nie to, że okłamał mnie w jedynej kwestii, która miała dla mnie niegdyś znaczenie. Mimo tego, nie uważam że nadszarpnięte zaufanie uprawnia mnie do mszczenia się na tobie… I mam propozycję. Ten z klasztoru może to jeden z tych co ścigają ciebie. A może mój to wróg, albo Milosowy. Albo niczyj, nasi dopiero pojawią się. Bo moi są z takich, co nie odpuszczają – Gangrelka uśmiechnęła się radośnie – a z tego co gadasz, twoi także. Więc oferuję zwarcie szeregów. Jeśli przyjdzie mi fantazja zastawiać cię przed zagrożeniami, Swartka też mnie najpewniej poprze. A Zach nie będzie dłubał w nosie i stał obok. Tyle że gdy mój niedobity dość mocno przeciwnik się objawi, albo Zacha przeszłość dogoni, będę oczekiwać tego samego – zabębniła w skrzynkę palcami. – Jeśli to ma znaczenie, to nie ze względu na prośbę Szafrańca.
– I tak nie planowałem porzucania tej drużyny. Ciągłe uciekanie jest męczące. I cokolwiek was ściga… nie może być straszniejsze niż Wyznawcy Seta z Paryża – uśmiechnął się ironicznie.
– Ranisz moje serce – żachnęła się Marta – nie doceniając naszych wrogów. Przyjdziemy z Milosem dobić umowy – skinęła głową i zaczęła się zbierać… czyli zabrała swoje pudełko. – Może dobrze, żebyś Zofii do tego klasztoru towarzyszył? Rzucisz okiem na… miejsce zbrodni. Pomyśl… A w tym bełtaniu w głowie… to jaki dobry jesteś?
– Mam pomieszać ci w pamięci, żebyś mi uwierzyła?– zapytał z ironicznym uśmieszkiem wampir.
– Poniekąd. – Marta zignorowała ironiczny ton. – Lecz nie teraz, nie mnie, i nie abym uwierzyła. Słodkich snów, czarowniku.


Ze wszystkiego, w co wierzyła, w to jedno nie wątpliła ani trochę – że zostaje w wampierzach krew śmiertelna. Marta w każdym razie pokazała, że nadal ma naturę najeźdźcy i zdobywcy. Ledwie wróciła z rozmów po wojażach odbytych, pod nieobecność Węgra zajechała i zajęła alkowę mu przydzieloną, zachęcona wyraźnie poczynionym wczoraj wyłomem w dotychczasowym oporze. I opór był bezcelowy, bo jak zeznał Geza, pojawiła się od razu z wydębionymi od ekonoma Honoraty lub samej Zelotki kluczami. Zdobywszy zaś swój nowy przyczółek, zaryglowała się w komnacie i nie wyszła do tej pory.

Zacha rozbawiła dosyć cała sytuacja. Ręką na Gezę tylko machnął, że nic nie szkodzi, że jest dobrze jak jest. Przed drzwiami do swojej komnaty stanął niepewny, czy pukać winien czy swobodnie wejść. Ostatecznie pchnął drzwi ostrożnie i nawołał ją imieniem.
– Marta?
Szczęknął odsuwany rygiel, w szparze drzwi wpierw pojawiło się wilcze oko, a potem biała rączka w fioletowym, długim rękawie. Rączka bezceremonialnie zacisnęła się na przyodziewku na piersi Węgra i wciągnęła go do środka komnatki.
– Nie było cię długo – oznajmiła Gangrelka. – Rozgościłam się.

W istocie się rozgościła. Na skrzyni leżały w kupce jej dwie podróżne suknie i szuba, nowe ciżemki i trzewiki stały rzędem pod ścianą, na której z kołka zwisał ususzony wianek z polnych kwiatów. Na łożu leżała niewielka drewniana skrzynka i moc rozsypanych drobiazgów, kawałków drewna o dziwnych kształcie, kolorowych kamyków, muszli, jakieś skrzydło ćmy, ułomek glinianego dzbana ze szkliwionym malunkiem. Rzeczy bez wartości, które z jakichś powodów targała ze sobą. Rozejrzał się Zach zdawkowo, jakby pewny nie był, czy to ta sama izba, którą poprzednio zajmował.
– Trzeba poszukać czegoś większego – cmoknął Martę w skroń i usiadł na skraju łóżka. – Zresztą, nie można Jasnorzewskiej w nieskończoność na karku siedzieć.
Pokręciła głową i bezgłośne tak wyszeptała. Że owszem, nie można. Po czym obok przysiadła i do ramienia mu się szczelnie przykleiła.
– Okłamałam cię. Z tym pierścieniem.
Po wyrazie twarzy znać było, że nie do końca rozumie.
– Jak to?
Pogładził ją po włosach, jeszcze raz pocałował w skroń i zabrał się za rozdziewanie. Szubę zrzucił, koszulę przez głowę ściągnął.
– Bo ja mam klejnot. – Marta zamiędliła aksamitem sukni w dłoni i do drewnianego pudełka sięgnęła po coś w skrawek lnu obwiniętego. – Nie Dyjamenta. Pierścionek. Przepomniałam, że mam.

Wyciągnęła z wahaniem rękę z zawiniątkiem. – Możesz sobie za to kawałki pamięci kupić. Tak myślę. Jest twój.
– Pamięć kupić? – przyjrzał się pierścionkowi. Pewien był, że widział go kiedyś na palcu Sarnai. – Niby jak?
– Jaksie go zaoferować… w zamian za to, że ten sygnet, coś na palcu nosił, obejrzy okiem swoim – mruknęła. – Tamten należał do twojego ojca.
Nie wyglądała na całkiem pewną swoich słów.
– Podobno – wzruszył tylko ramionami. Buta zzuł i rymnął nim w kąt. – Myślisz, że Jaksa mógłby w nim zobaczyć i mnie? Za życia?

– Jedyne, czego obawiam się… – wydusiła – to że tak bardzo będzie chciał coś zobaczyć… że jak nic nie ujrzy – to zmyślać zacznie – zawinęła drobiazg z powrotem w len. – Chciałam cię znaleźć, śmiertelnego, w księgach starych. Ale tu wtedy dzicz była, krzaki i wilkołaki. Pierwszy król, o którym pisma mają, to jakiś tam Ludwik. Z Węgier Ludwik, ale król Polski.
– To bez sensu – w ślad za pierwszym butem poleciał drugi. – Ja znam herbarz polskich królów, nie muszę go po kaplicach szukać. Mówiłem ci, Emnilda była trzecią żoną Bolesława. Z drugą, węgierską księżniczką, miał syna. Zdrajcę Korony, łajzę i tyrana, co insygnia królewskie Niemcom odesłał.
– A nazywał się Bezprym? – zapytała Marta w ścianę, wcinając się w wypowiedź.
– Pytałem, czy chcesz znać moje imię. I ostrzegłem, że do świętości mi było daleko – podniósł się i spokojnie pas od szarawarów rozpinał. – Ale to i tak bez znaczenia. To, że Emnilda twierdzi, że nim jestem, nie znaczy, że nim jestem. Ja nic takiego nie pamiętam.
– Olga pamięta syna Małgorzaty o węgierskiej urodzie. Blisko go Małgorzata trzymała. Nie pamięta imienia, jakim się przedstawiał. Po kątach słyszała, że on Bezprym. Twierdzi, że nie rozumie, czemu szeptano i czemu taka wielka tajemnica wagi niebagatelnej miałaby by to być. Mogła ci matka namieszać w głowie. Mogła własną opowieść mnichom podyktować, co kroniki spisywali. W tym namieszać by nie zdołała – Marta zdjęła ciężki sygnet zawieszony na łańcuszku na szyi i wrzuciła go do skrzynki obok pierścienia Tatarzynki. – A gdzieś tam, w okolicach twojej śmierci, leży odpowiedź, dlaczego tego mnicha z Przeworska obawiać się trzeba, kto on i może nawet jako się bronić mamy. Więc nie, Milos. To nie jest bez znaczenia… – urwała wtem i zamarła z ustami lekko rozchylonymi – Czy ty się rozdziewasz, żebym myśli zebrać nie mogła? – zarzuciła nagle z pretensją.
– Świt niedługo. A ja, sama wiesz, w odzieniu spać nie mogę. Ani w łożnicy. Czasem jak w zapomnieniu, z głową szumiącą trunkami lądowałem w piernatach, to na drugi dzień strach padał na służbę, co tam miała sprzątać, na praczki, nie mówiąc, że wszystko do spalenia się jedynie nadaje. Tak więc ty wygodnie sobie spocznij w łożu, ja wezmę podłogę.
Spodnie dołączyły do reszty odzienia. Usiadł, Martę delikatnie za rączkę chwycił.

– Ten mnich mnie w istocie niepokoi. Ja przywykły, że więcej się za mną pytań ciągnie niż odpowiedzi. Przyjąłbym nawet wieść, że dość już się po tej ziemi nałaziłem. Ale jednego, Martuś, nie zdzierżę. Jakby mnie z jednej smyczy nawlekli na drugą. Do tego nie dopuszczę. A jak mi we łbie namieszają, że będzie mi to zajedno – spojrzał jej w oczy twardo – wtedy ty, Martuś, nie dopuścisz.
– Nie – palce wokół nadgarstka mu plotła jak bluszcz – drzewo ci wtedy znajdę. Ładne, zdrowe i silne, co wieki postoi. Widziałam mnicha, w klasztorze tym, cośmy w nim byli z Italczykiem. Nie prawosławnego. Nie wiem, jakiego… ot, nieuczoną dziewkę sobie wziąłeś, kolorów habitów nie rozpoznawałam nigdy, tylko głowy znad ich kraju urywałam. Ale on nie był tutejszy. Inny. Taki jakby jak ten spod Przeworska, coś opowiadał. A w lazarecie wypadek stał się tam dziwny, kupcowi wędrownemu, co go mnichy od półmiesiączka kurowały. To już nie wykurują.
– Dziewek uczonych, próżnych i kłamliwych to ja mam dość – przyciągnął ją ku sobie. Pozwolił im zalec na narzucie ze skór. – Zabił go ktoś? Zwłoki widziałaś?
– Ktoś się dossał do niego i prawie do sucha spił… dwa tygodnie temu, jak go mnisi pode klasztorem znaleźli, to blady był, ranny i wyczerpany. Ale go leczyli i może i by się wylizał. Jeno że go wczoraj spił ktoś i spalił. W tym lazarecie… No… jak Marcel chyba…bo jak inaczej?
– Może zwyczajnie ogień podłożył? Chyba, że tylko kupiec się zwęglił i nic poza nim.
– Prycza jeno trochę. Obok klęcznik ze świecą stał, wosk się nawet nie nadtopił...
– No i pytanie, jeśli to ten sam co wcześniej go poharatał się na niego rzucił i teraz wrócił by dzieło dokończyć, po co palił? Bo że spił... My nie zwykliśmy krwi marnować – chrząknął trochę zawstydzony. – Ja przynajmniej nie zwykłem.
Marta wyplatała się z objęć i przy łożu stanęła, by się z wiązaniami sukni zacząć zmagać.
– Ja zwykłam palić, gdy chciałam do spodu zniszczyć – oznajmiła, z odbiciem bliźniaczego wstydu. – Albo ślady zatrzeć po tem, com uczyniła.
– Tak, to może być to. Zacieranie śladów – trochę tępo za nią powtórzył, bo oczu nie mógł oderwać od tej uczty nagości. W oczach Zacha Marta dostrzegła głód, taki zwykły, zwierzęcy, jak i głębszy, ode serca płynący. – Jak dom nam znajdę, tu, na Smoleńsku, podamy się za żonę i męża. Miano nam ładne wymyśl.

– To już teraz myśleć trzeba – Marta ściągnęła ostatecznie suknię przez głowę, na krześle ją rozwiesiła starannie i na czworaka na łoże się wspięła. – Zelotka ucztę dla Zosi, jako swojej niby że krewniaczki wydaje. Szlachtę okoliczną sprosi. Maski obmyślić sobie mamy. Jam już w karczmie pełnej nobili ze stołu wykrzyczała, że za Italczykiem z Korony przyciągnęłam. Jako ochrona cudzoziemskiego gryzipióra.
Wcisnęła mu się na kolana nachalnie jak ulubiony ogar pana, który wie, że pchać się może. – Jaki ten Diabeł? – wymruczała?
– Nie wiem. Bom go nie poznał. – Oglądał ją sobie jak przedmiot jakiś wartościowy a palcami po skórze biegał żeby każde znamię, każdą bliznę wyszukać. – Z synem jego mówiłem, Grigorijem. Diabeł ucztę dla nas szykuje. Pewnie i Miszka nie będzie mu dłużny, tak więc pomrzemy z nudów na salonach. Pić na umór, uśmiechać się, a w głowie kombinować, co każdy z nich osiągnąć chce i jakim kosztem.
– Znaczy, mały Diablik nagadał się wiela, śliny namarnił, niczego nie rzekł? – upewniła się, wędrujące palce zatrzymała na swoim karku.
– Właśnie. A liczko ma krase jak dziewica. – Bliskość jej wypchnęła mu zęby. Nos schował w kark jej, ześlizgnął na linię włosów. – Mówił, że Miszka funduje im zły rozgłos. Że im się władza należy po prawie. Że dużo braci ma i sióstr, a wszystkie suki mętnej wody – w kark Martę pieszczotliwie ukąsił. – Głodna nie byłaś? Skradłem ci wieczorem z połowę krwi.
– Dziewka, com ją w poduszki wcisnęła zamiast ciebie chyba temu rada była. – Marta zasłoniła drapieżny uśmiech dłonią. – Jak już płakać ze strachu przestała… List ten, pismo, coś od matki dostał. Spaliłeś? – spoważniała nagle.
– Nie. – Cofnął twarz, by na nią spojrzeć. – Też ma go Jaksa wysondować?
– Niegłupie – zaskoczenie na jej twarzy mówiło jasno, że nie pomyślała o tym. – Pytałam, bo trzymać trzeba takie rzeczy. Kwity zbierać… – Podniosła okrągły kamyk z narzuty, obejrzała go bez zainteresowania i rzuciła na podłogę. – Przeczytaj mnie to pismo. Proszę – dodała po chwili.
Brwi ściągnął, niechętnie odsunął ją od siebie.
– Po co ci to? Nic tam ważnego nie ma. Nawet gniewu. Tylko może wyklarowanie spraw.

Podszedł do regału i pergamin stamtąd wyszperał. Usiadł. Rozłożył. Na jasnej karcie zobaczyła Marta rząd gładkich ozdobnych literek z fantazyjnymi zawijasami, po przeciwnej stronie czerwoną lakowaną pieczęć.
– Synu – Węgier ciągnął niskim, monotonnym głosem. – Czytając twe słowa, zrozumiałam że postąpiłeś wbrew mym zaleceniom. Że okazałeś mi brak miłości i szacunku. Zasmucił mnie fakt, że sprzeciwiłeś się mym poleceniom i postawiłeś dzikuskę z klanu Zwierząt – tu przerwał i uniósł oczy na Martę uspokajająco – wyżej niż własną matkę. Obawiałam się że tak uczynisz, ale musiałam mieć pewność. Choć kocham jak własne dziecko synu mój, to ostatnio straciłam zaufanie do twej lojalności. I ta wyprawa miała rozwiać me wątpliwości bądź utwierdzić mnie w swych lękach. Niestety zdradziłeś mnie, tak jak przewidywałam. Takoż skoro złożyłeś swój los w szpony Gangrelki, ode mnie nie oczekuj ni wyjaśnień ni pomocy. Nie jesteś mi już synem, a bękartem. A te topi się w Wiśle bez litości. Ci którzy cię ścigają, zaciągną cię do Piekła z którego wypełzłeś i ja już nie zaryzykuję mego życia dla ciebie. Żegnaj synku i nie pisz więcej. Wyrzuciłam cię z mego serca i pamięci.
Podał jej kartkę. Nadal woniała perfumą. Mocną, kwiatową.
– Bez podpisu. Znaczy to, że cięta. Obrażóna.
Wrzuciła Marta pismo do skrzynki, nawet na nie nie patrząc. Obwąchała ze zniesmaczonym obrzydzeniem własną dłoń.

– Walczyłam z twoim klanem już, mówiłam ci? Długo wygrywałam. I ich, i nasi różne podawali powody. A to że las lepiej znaliśmy, że drzewa naszej woli słuchały, i zwierzęta, i potwory, co w ostępach dzikich żyją. Żeśmy byli liczniejsi, odważniejsi, bitniejsi… A nic z tego prawdą nie jest. Jak ginął Patrycjusz na mojej ziemi, Milosie Zach, to zawsze przez swoją dumę. Dużo w niej dumy. Matce twojej, hm?
Podniosła skrzynkę i wstała, by na stół ją przenieść.
– W Wilhelmie za to zaskakująco niewiele. Czasem wątpię w jego błękitną krew, wiesz? – zawróciła z powrotem do łoża, przysiadła na samym skraju. – Pewnie powinnam ci bardziej ufać, co?
– Chciałbym powiedzieć, że tak. Ale nie mogę skoro sam sobie bezwzględnie nie ufam – od tyłu ją objął, zębami skubnął. – A i w swoją błękitną krew do końca nie dowierzam. Zbyt wieloma kłamstwami mnie w życiu nakarmiono.
– Zatem sprawdźmy – palcem pokazała na puzdro na stole złożone, nim ręce wokół jego oplotła. – Nawet jeśli tobie obojętna, w co nie wierzę za bardzo – zaśmiała się cicho, ochryple – to dla innych ma znaczenie. Albo mieć może.
Kłem naciął cienką skórę. Z maleńkiego skaleczenie polała się strużyną krew.

– Może to jest wyjście, by z Diabłem w sojusz wejść, choćby za plecami Camarilli? – zamoczył w czerwieni koniuszek języka. Oczy zmrużył z ciężkiej do opanowania przyjemności. – Nowe twarze. Nowe miana. Odciąć się od przeszłości. Od wrogów.
– Nie. Wrogowie są po to, by z nimi walczyć. By ich pokonać, wtedy można dalej iść. Poza tem… już raz tego próbowałeś. I na owego mnicha to zdaje się, już nie podziała. A z Camarillą mi po drodze. I wierzę w te prawa… – wywinęła mu się w ramionach jak piskorz, by twarzą w twarz usiąść. – Będzie trzeba, to tak zrobię – obiecała szeptem, palcami po rzeźbie mięśni na jego piersi wodząc, z takim samym zapamiętaniem, z jakim po korze drzew wodziła. Jakby się do środka, pod skórę dostać chciała. – To gdzie się chcesz oddawać w szpony dzikusce, hm? Po królewsku, na łożu, czy jak zwierzę na podłodze?
– Póki słońce nie wzejdzie chętnie ostanę tutaj.

I zaiste, miła to była nocy resztka. Tak przyjemna, że Marta nie poszła się z Węgrem na podłodze w kącie położyć, bo z niezwyczajną sobie delikatnością uznała, że nie powinna cisnąć Zacha ile wlezie do oporu, gdy tylko cokolwiek odpuścił. Niech śpi, gdzie chce, byle w tej samej komnacie. Sam w kącie, jak się wstydza. A od nocy jutrzejszej Marta nowe miano – wspólne z nim – obierze sobie i żonką się zwać pozwoli, skoro Milosa to uszczęśliwi czy mu potrzebne do czegokolwiek. Może im czasu wspólnego nie zostało dużo, to i lepiej spędzić go tak, by rad był...

Po potyczkach w łożnicy, gdy sama wśród piernatów zaległa, myśl ją zaskakująca nawiedziła ponownie. Iż może wcale Węgier tak bardzi nie związan z matką, jak się jej zrazu wydawało. I myśl ta była na tyle zajmującą, że Gangrelce ze szczętem wyleciało z głowy, że o pakcie z czarownikiem i Marcelowych strachach też powinna Węgrowi powiedzieć.
 
Asenat jest offline