Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 25-07-2016, 19:12   #91
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Zjechali niedługo po naradzie, wiodąc ze sobą Zachowych raców. Giacomo jak po sznurku podreptał do dworku, Marta z siodła ludziom dyspozycje rzuciła i dopiero wtedy zsiadła i za klechą podążyła. Do Brunona w korytarzu spotkanego bez przywitania rzuciła pytaniem, gdzie Jaksa i czy Sarnai odnalazła się.

– Waszmość Jaksa z nami, a Sarnai jeszcze nie odnaleziona – odparł nieco strapionym głosem ghul wilhelmowy.
Marta nachmurzyła się jak chmura gradowa.
– Pan puszczać pozwolił? – wskazała na drzwi komnat Koenitza.
– Tatarzy się nie pytali o pozwolenie – stwierdził Brunon. – Potajemnie się oddalili. Pan nie wie czemu.
Całkiem nie o to Gangrelce chodziło, a po odpowiedzi brwi jeszcze mocniej ściągnęła, by do drzwi Wilhelmowych załomotać.
– To ja – zawołała, żeby się nie biedził Tyrolczyk za długo.

Drzwi otworzyły się po chwili i Ventrue wpuścił Gangrelkę do środka, zapytując uprzejmie. – Jak ci się Smoleńsk widzi?
– Zach do Tzimisce pojechał – odpaliła, co starczyć miało za odpowiedź na pytanie i za najważniejszą informację.
– Z własnej woli i inicjatywy? – Wilhelm starał się ukryć zaskoczenie jej słowami. Z naprawdę miernym skutkiem. Widać było, że to kolejna nieprzyjemna niespodzianka, której zaznał tej nocy.
– Raczej nie było możliwości, żeby się z tego wyślizgać bez naplucia Diabłowi w oko. Wypchnął mnie i Giacoma, tyle dobrego – rzekła i opowiedziała, jak się sprawy z Rybkinem miały. – Toreadorka znała go. Myślę nawet, że poinformowała o naszej obecności. Wcale nie tacy zastraszeni owi Rzemieślnicy, na jakich chcą wyglądać.
– I nie kochają Miszki z pewnością, ale to nadal Diabły – przypomniał z ulgą Wilhelm, wyraźnie zadowolony, że Milos nie uprawia samowolki. – Cóż… jeśli mamy grać na dwa fronty, to dobrze się zapoznać z obiema stronami. Choć nie ma co oczekiwać wiele po spotkaniu. Dużo obietnic pewnie, a mało konkretów.
– Ale trzeba ich wysłuchać – rozłożyła ręce. – Tak samom temu nierada jak i ty. Że sam pojechał. Czasem nie ma dobrych wyjść – urwała, strzelając kostkami palców. Sporo chwil upłynęło, nim podjęła znowu:

– Primogen Rzemieślników łasy na śliczne liczka niewieście. Do Olgi próbuje się przykleić. Salome niezbyt zadowolona z obecności pięknej konkurentki… to córka jego. Powiedz wszystkim, by uważali, co mówią w jej przybytku. Lub wysyłali ludzi, by ją zajęli, gdy rozmawiają.
– Uczynię to. Honorata radzi, by obmyślić sobie maski dla śmiertelników. Wyprawi wkrótce przyjęcie z okazji przybycia swojej krewniaczki, którą zamierza się zaopiekować. Będzie to okazja pokazać się ludziom i poznać znaczących szlachciców – rzekł z nagła Wilhelm zerkając na reakcję Marty.
– Noooo – przyznała. – To kim będziecie, Wilhelmie Koenitz?
– Jeszcze nie mam imienia. Madziarem, który otrzymał ziemie w okolicy Smoleńska, nadane za zasługi memu rodowi przez Warneńczyka. Cierpiącym na ciężką chorobę ukrywaną pod zbroją i po temu mam francuskiego medyka przy sobie – wyjaśnił Wilhelm z uśmiechem. – Co ty o tym sądzisz?
Gębę Tyrolczyka oszacowała uważnie, jakby po raz pierwszy zobaczyła go.
– Że dobrze, że się przyznasz od razu, że zbroi ściągać nie możesz – orzekła spokojnie. – Niżby cię mieli ode tchórzem podszytych wyzywać. I że z tą twarzą i włosami janielskimi, i mową… to cię chyba głupi ostatni co pod kamieniem żył za Węgra weźmie.
Wilhelm zaśmiał się głośno zaskoczony i rzekł z uśmiechem. – Kto powiedział, iż nie mogę? Nie widzę po prostu potrzeby. Nie przeszkadza mi we śnie, a wierz mi, że zakładanie i ściąganie kompletnej płytowej zbroi, jaką noszę, zajmuje wiele czasu i wysiłku. Więc nie widzę potrzeby jej zdejmowania.
– Od niemal roku? Wielkanoc była po drodze, nie myłeś się? – spytała się Marta złośliwie, ale machnęła zaraz ręką. – Nie odpowiadaj. Nie chcę wiedzieć, bo pewnie nie będę mogła zapomnieć odpowiedzi. Pomyśl, czy nie chcesz jednak Wilhelmem Koenitzem być. Po matce Węgierce dobra odziedziczyłeś. Raz, że nie będziesz musiał nacji obcej udawać. Dwa… żem miejscowej szlachcie już baryłę węgrzyna w twoim imieniu postawiła przeszłej nocy – wzruszyła ramionami. – Ot, dlatego winieneś o takich sprawach uprzedzać. Słuchasz dalej czy będziemy dyskutować, co pod blachami nosisz?
– Tylko tyle rzeknę, iż kąpię się czasem, a będąc Spokrewnionym nie pocę się ergo... nie śmierdzę. – obruszył się Ventrue, niczym mały chłopiec. Odetchnął głęboko. – Kontynuuj.

– Elimelech ów… na Primogena umizgi wobec Olgi i jego gonienie za podwikami w ogóle krzywo patrzy. Starym Capem go zwie. Sam Olgi nawet i znać nie chce. Woli, em… krasnych mołojców. Dystansuje się wobec nas i wobec kniaziów. Salome w sumie po wierzchu też. Stiepan ten, co go Honorata Głupim zwała. Nie biorą się przezwiska z niczego. Ten wielce na wampierzyc uwagę, komplementa i uwagę łasy. Ambitny. I dumny. Nie znaczy tyle, co gada, że znaczy, i myśli kniazia nie zna wcale tak bardzo jak twierdzi. Jednak… ma mir. Ludzie go słuchają – opowiedziała, jak Giacomo został najlepszym druhem Stiopy, i dalsze z ghulem rozmowy. – I ostatnia… Olga znaczy. Jest zgryz, Wilhelmie Koenitz.
– Czemu?– zapytał Wilhelm zamyślony.
– Słuchasz mnie? – zapytała Marta podejrzliwie.
– Czemu jest zgryz? Z tego co mi się wydawało… gładko ci poszła poprzednia rozmowa z nią. Nie jest nam wroga i nie jest zainteresowana konfliktami – stwierdził zdziwiony Ventrue.
– Bo to pierwszorzędna żmija, przy której matka Milosa jest karłowatym padalcem – odparła Gangrelka, siląc się na spokój. – Rozmowy poszły gładko… być może dlatego, że ona chciała je puścić gładko. Giacomo – opowie ci co myśli. Ja ci dorzucę tylko tyle, że Gangrela zdążyła już podkurwić. I to wiemy od dwóch osób, więc jakby prawie pewna. Od Elimelecha i od Stiopy – że ją zapraszał i przestał nagle… A ona ma dla ciebie propozycję – wyłożyła rzeczoną w żołnierskich słowach.
– Skoro rozzłościła Miszkę to z pewnością ta propozycja wielce, jak na nią, ugodowa – zasępił się Koenitz.

Marta westchnęła i uznała, że przysiąść sobie może. Wybrała kozioł skórą sarnią okryty. Spod przeciwległej ściany słała błyski ustawiona na stojaku zbroja na zmianę, wypucowana na gładko. Obok na hakach wisiał miecz i inny oręż Wilhelmowy… innych rzeczy osobistych nie było widać. Żadnych drobiazgów, potrzebnych i zbytecznych.
– Skoro rozeźliła kniazia, to tak jakby nie ma wyboru, i to jest do wykorzystania – rzekła wolno. – A na moje dobrze by było, gdybyś jej objawił, że o uczuciach kniazia wiesz. Tak czy inaczej, odpowiedź dać należy jakąś. Pomów z Giacomem jeszcze, nim decyzję podejmiesz. Bo to jeszcze i taka kwestyja dochodzi, że ona niezbyt Camarilli przychylna. Sabatowi takoż, co prawda… Z Honoratą Jasnorzewską o tym, co pytałam, mówiłeś już?
– Tak. Honorata chce porządku, chce władzy stabilnej… chce cywilizacji. Drażni jej brujahską dumę, że zarówno Miszka jak Kościej są kapryśni jak ruscy bojarzy. Nie podoba się jej to. Więc poprze każdego, kto w jej oczach będzie wodzem. Prawdziwym księciem, a nie książątkiem jak ci obaj – uśmiechnął się Wilhelm. – Nie ma większych kaprysów. Ma swoje ziemie, ma pozycję Primogena, a z Zofią u jej boku ta pozycja zyskuje na znaczeniu. Zrobiłaby sobie jeszcze dwójkę dzieci, ale Miszko czuły na wzrost populacji innych klanów niż jego własny i… nie potraktuje ani ciebie ani Swartki jako Gangreli, dopóki waszej lojalności wobec siebie pewny nie będzie.
– O tym też pomówić chciałam… – postukała palcem w stół. – Będziesz mnie chronił, jak dla sprawy zaryzykuję?
– Jako i ty mnie… mam nadzieję.– stwierdził z uśmiechem Wilhelm.– Jesteśmy wszak towarzyszami broni na tej wyprawie. Musimy się trzymać razem.

– List Szafrańca pamiętasz? Ten krzyżowiec, co za nami ruszyć miał z Krakowa? Sarnai źle po naszemu mówi, pokręcić coś musiała. Krzyżak to najpewniej. I za mną jedzie. Myślę, że matka Milosowa kierunek polowania mu nadała – Marta uśmiechnęła się drapieżnie. – Bo poza nią to jeszcze książę wiedział, kim ja… Ot, jedzie już. Swoje wie. Nie ma co się kryć. Wróciłabym do dawnego miana. Sławna kiedyś byłam, Wilhelmie Koenitz. Ojciec mój… wiela znaczył. Misza i Kościej mogli nigdy go nie widzieć na oczy, ale imię znają na pewno i czyny. Inaczej by patrzali. Na nas wszystkich.
– Nie wiem, czy dobry pomysł, od razu sięgania po tę kartę. Mogą nas uznać za forpocztę jego –zamyślił się Wilhelm. – Szafrańca lubią, bo sądzą, iż książę krakowski ze swej domeny zadka nie ruszy, ale twój ojciec to inna sprawa. Lepiej tę kartę użyć w stosownej godzinie, niżby od razu odsłonić rękę… – po czym uśmiechnął się ciepło. – A co do krzyżowca, nas wiela, on jeden. A i my swoich krzyżowców mamy.
– Z mym rodzicem ten problem, że nikt nie wie, gdzie on – Marta ściągnęła ramiona. – Wszędzie może być. Leżeć gdzieś… patrzeć przez drzewa. – Oczy rozbójniczki ściął nagły strach. Rodzica obawiała się bardziej niż wrogów. Odkaszlnęła w głupim odruchu. – W temacie krzyżowców… co się stało z Jaksą? I Sarnai? Wytłumaczył jakoś się?

– Sarnai znikła. Jaksa z nami… choć strapion wyraźnie jej zniknięciem. Zamierzam posłać łowczych, coby jej poszukali. Swartkę może… jeśli ona zechce i ty uznasz, że warto. Wszak twoja to stronniczka i ty najlepiej ją znasz – stwierdził ostrożnie Koenitz, szykując się na ewentualny wybuch gniewu ze strony Marty.
Przerwała przeglądanie papierzysk zapisanych drobnym pismem, których całe stosy zaścielały stół. Przez chwilę jeszcze w jeden się wpatrywała ze skoncentrowaną i zawstydzoną miną, gdy do niej dotarło wszystko, co Wilhelm właśnie powiedział. Odłożyła pergamin gwałtownie, aż pięścią o dębinę huknęła.
– Strapion? A niby czemu… strapion? – zapytała ostro.
– Nie sądzę, by łączyła ich tak silna więź jak ciebie i Zacha, ale widać było, że mają się ku sobie.– stwierdził Wilhelm krótko. – Ty byś na jego miejscu smutku nie czuła?
– Tatarka i Jaksa? – zdziwiła się Marta. – To… – chciała powiedzieć, że obrzydliwe, bo takim się jej zdało. – Dziwne? – oceniła z powątpiewaniem i na powrót ujęła pergamin. Wszyscy umieli czytać i pisać. Wszyscy oprócz niej. – Mnie to już spotkało, Wilhelmie Koenitz. Smutek… chyba byłam smutna. Wściekła na pewno. Robiłam złe rzeczy… ale wykonywałam zadania, które mnie powierzono. Mimo… smutku.
– Jaksa także to uczyni. Jest bożogrobcem… zakony rycerskie na dyscyplinie stoją – wyjaśnił Wilhelm.
Marta łupnęła pięścią w stół, aż wszystkie pergaminy podskoczyły.
– Gdyby Stiopa był bardziej skryty, gdybyśmy przypadkiem się nie zapytali, kto zacz mordę z ławy drze, to Misza dostałby piękny obraz przeszłej nocy. Sojuszników, co z każdym w mieście knują za jego plecami, a jego nawet nie poprosili o posłuchanie. Nie mógł Jaksa jechać? Człeka było pchnąć do miasta, by nas uprzedzić! Do cholery, zakon rycerski! – wrzasnęła i łupnęła pięścią raz jeszcze. – Współdziałać go naucz, szybko mu wejdzie, jak taki zdyscyplinowany. – Marta sapnęła rozeźlona i okrzepła lekko. Nawet dwa kartelusze, co się ze stołu zsunęły, podniosła i prasnęła z powrotem między resztę pergaminowego towarzystwa.
Wilhelm starał się wyglądać na opanowanego, ale słabo mu to wychodziło. Skinął głową, zgadzając się z Martą.
– To człek do rozkazów nawykły i jasnych sytuacji. Jak widać, gdy wydarzy się coś niespodziewanego, to gubi się.
– Eh… – machnęła ręką. – Jesteś pewien, że oni… sobie byli bliscy? – upewniła się spokojniejszym już tonem. – Że on jej nie… unieszkodliwił jakoś? Strzec go miała.
– Nie wiem. Sarnai znikła bez słowa, wraz ze swoimi ludźmi – westchnął smętnie Ventrue. – Sam jestem zaskoczony i zawiedziony. – Nie spodziewał się wyraźnie takich działań po niej i złamania polecenia przez Jaksę.

– Pomówię ze Swartką. Jak się zgodzi, ludzi jej paru moich dam, najbardziej z lasem obyci. Niech szukają – zerknęła na rycerza. – Nie chcesz chyba, żebym pocieszała cię, he?
Wilhelm zerknął na Martę z ironicznym uśmieszkiem.
– Obawiam się że od śmierci mej nie szukam już pocieszenia u niewiast, więc nie musisz się tym martwić. I żeby nie przyszły ci jakieś figlarne wizje, to u mężczyzn i za życia pociechy nie szukałem.
– Nie to pocieszanie miałam na myśli – poinformowała sucho. – Co chcesz zrobić z Olgą?
– Słowa pocieszenia z twych ust są mile widziane, acz niekonieczne – odparł Wilhelm i podrapał się po podbródku. – Jej oferta jest zbyt dobra, by ją odrzucić. Nawet jeśli ma ukryte intencje, to przy Miszce raczej będzie trzymać się umowy. Jest sama, co czyni ją dość osłabioną. A nam… po zniknięciu Sarnai przyda się sojusznik. A jaka jest twoja ocena sytuacji?
– Obawiam się… – Marta podsunęła się bliżej do stołu, ramionami się objęła, łokcie wspierając wśród papierzysk. – Obawiam się, że my, jak i ona, nie mamy zbytnio wyboru. Układ sił taki, że ona będzie musiała się do kogoś przyłączyć. Nie chcę, by była nam wrogiem. Tym bardziej, że wielu ich już mamy. – Spojrzała Patrycjuszowi w oczy, skubiąc wykarminowane wargi. – Poślijmy list do Krakowa, Wilhelmie Koenitz. Z pytaniem o nią, że się pojawiła. Przy okazji mógłby jaśniepan i owego zabójcę z cieni przybliżyć. Zofia mogłaby też napisać do swej mentorki, może matka Agnieszka kojarzy piękną dwórkę węgierską… a przynajmniej od niej dostaniemy szczerą odpowiedź, co? I problem nam tu się wyłonił nowy. Ze zniknięciem Tatarki utraciliśmy kontakt z Krakowem i odzyskać go musimy. Zofię może poprosiłbyś, by z Honoratą ustaliła, jak wieściami się z Szafrańcem wymienia. W razie czego z Boruckim pewnie damy radę ustawić własnych posłańców. Decyzję co do Olgi podjąć jednak trzeba wcześniej, listy z Krakowa dojść nie zdążą… Na razie zaś, póki się namyślać będziesz, ale bardziej przychylasz się, może warto tam do Carskiego Sioła z piątkę ludzi pod bronią wysłać? Niby żeby czekali na zaproszenie dla nas od starosty, ale żeby również wyraźnie Olgę obstawiali. W świetle tego, co Stiepan wygadał, może warto pokazać kniaziowi, że ruszając ją, ruszy i ciebie. A jej – że nawet gdy się zastanawiasz jeszcze i decyzji nie ma, nawet o tych przyszłych sprzymierzeńców dbasz. Tak, to może kniazia rozeźlić… ale gra chyba warta świeczki. Przemyśl, hm?
Zamilkła i podparła twarz na dłoniach.
– Prośbę mam – zaczęła wolno. – Prośby. Dwie.

Wilhelm skinął głową i rzekł:
– Wedle słów Honoraty w Krakowie krzywdy gołębiom robić nie wolno, bo niektóre z nich Szafraniec zghulił i za posłańców używa. Tak się z Jasnorzewską kontaktuje. Prześle ona więc poprzez nie pytania twe… a jakie są twe prośby?
– Francuzik smród jakowyś wlecze za sobą. Wroga ma, dość potężnego, by przed nim koronkowymi gatkami trząść. Obawia się, że go tu sięgnie. Pewnie nie bez przyczyny obawia się. Ale gadać, kto zacz, nie chce. Jako glizda się wije. Mógłbyś go… po przyjacielsku przycisnąć? Żeby nas zagrożenie nieznane z opuszczonymi gaciami w szczerym polu nie zaskoczyło. Tobie powie… Będzie chciał wsparcia, jak coś się stanie. To niech nie kręci, tylko gada – spojrzała pytająco w oczy Tyrolczyka.
– Książę Paryża zarządził krwawe łowy na Marcela. Nie znam przyczyn – odparł Koenitz.– Niemniej Wiedeń i Paryż się nie kochają. Toteż wiedeński książę osłonił Lecroixa przed zemstą Paryża, a potem posłał tu. Ot… polityka. Pewnikiem Marcel boi się zabójców posłanych za nim. Jeden czy dwóch takich "przypadkiem" zginęło wśród Alp. Tylem usłyszał od wiedeńskiego primogena Tremere.
– On mi mówił wprost o jednej personie – wskazała mu Marta. – Potężnej. Z ręcami długiemi. Chciałabym wiedzieć, Wilhelmie Koenitz, kogo boi się ktoś, kto wilkołaki upiekł na moich oczach. I nawet się przy tem nie potargał. Lepiej, żebyś i ty wiedział… I rzecz druga. Z Giacomem o Oldze – mógłbyś pomówić teraz? Bo ja go zabrać ze sobą chcę.
– Zgoda. Tak uczynię – stwierdził szlachcic, po czym uśmiechnął się i dodał. – Marcel tego księcia się boi. Ponoć to wyjątkowo perfidna gadzina, która uzależniła swą krwią klan odstępców i zrobiła z nich psy gończe. W Alpach… czciciele węży ginęli.
– E… – walczyła z zaskoczeniem wypełzającym na twarz. – Ci, co serca wyjmują?
– Tego nie wiem. Nigdy żadnego żem nie spotkał. Słyszałem plotki we Wiedniu, że pod Notre Dame założyli swoją świątynię jeszcze w czasach rzymskiego imperium.–stwierdził po namyśle Koenitz i podrapał się za uchem.– Ale też żem słyszał że za Borgiami stoją Baali i chcą nimi krześcijaństwo obalić. Wiedeń to stolica plotek, wiesz?
– Brzmi jak las pełen drzew – wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się ulotnie. – Mój klan lubi opowieści. Tego z Giacomem szukać będziemy. Do klasztoru jedziem. Pewnie jutro wrócimy. Historii tej ziemi twojej przyjrzeć się możemy… i okolicy. To jak się chcesz nazywać w końcu? – wstała zza stołu, podsunęła papierzyska w kupkę. – Czytasz ciekawe historie?

– Nie… to są dokumenta dla owych urzędników smoleńskich, potwierdzające me prawa do skrawka ziemi w tej okolicy – stwierdził Koenitz. – Fałszywe, ale z dobrą wolą kniazia za prawdziwe uznane zostaną. Listy od Szafrańca do obu kniazów, dobrą wolę potwierdzającą i o przyjaźni poświadczające. Od nas zależy, które kiedy dostarczymy, a które w ogniu spłoną. Nie można dostarczać kniaziom dowodów, że dwóch koni na raz dosiąść próbujemy. A co nazwiska… niech Koenitz zostanie, mądrze to obmyśliłaś. Dla siebie już masz maskę?
– Gęba moja i mordy moich ludzi masek łatwo nie przyjmują. Tedy myśmy są, kim są. Bandą warchołów i zawalidrogów, co się do kalwińskiego kronikarza w Koronie przyłączyli, obiecując go chronić w podróży na wschód w zamian za kiesę pełną i w księgach ku wieczności zapisanie. Jak Giacomo zgodzi się – wzruszyła smutno ramionami, bo pochwyciła odbicie swojej twarzy w zbroi. – Myślisz, że włosy powinnam trefić? – zapytała nagle.
– Nie na co dzień. Ale skoro Honorata urządza przyjęcie, to akurat jest na to okazja. Ot, po to by tutejszych szlachciców oczarować urodą – uśmiechnął się lekko szlachcic. – Na co dzień, nie. Dzikość też ma swój urok, waćpanno.
– Ta. Jestem już w siodle, gdy inni się trefią – oceniła Gangrelka i podreptała ku drzwiom, mrucząc pod nosem, gdzie ma zdanie tutejszej szlachty o swej urodzie. – Uczysz się, Wilhelmie Koenitz. Chyba nawet wystarczająco szybko – rzuciła spod wyjścia. – To był kompliment. Nie pocieszanie.
– Owszem, i w pełni zasłużony kompliment – odparł Wilhelm z uśmiechem i spytał. – Skąd ten pomysł z trefieniem włosów?
Marta nachmurzyła się gniewnie.
– Bo przyzwyczajenia drugą są naturą. Twoje własne słowa, Wilhelmie Koenitz.

Na to Tyrolczyk nie dobrał komplimentu.


Monastyrów, według słów Honoraty, w okolicy było trzy. Wybrała ten najbliższy, za Smoleńskiem, gdzie to duchowy przytułek znalazł ów sławny brat Igor piszący ikony oraz jego uczniowie.

– Dzięki ci, Honorato Jasnorzewska. – Marta bębniła niespokojnie palcami w stół i spieszno jej już było w drogę. – Zdaje się, że ghula Diabła zapoznaliśmy. Iwan Iwanowicz Rybkin – opisała nienaturalnie pięknego młodzika, co ich w Lilijce nawiedził. – Pomówić z tobą jutro przyjdę, a na razie... Ludzie moi w dzień do twego ekonoma przyjdą. Niechaj na łów ich wyprawi, oni wprawni myśliwi, i płowej zwierzyny, i ptactwa na pierwszą ucztę Zosi nałapią. Dziewka moja w kuchniach pomoże.


Otworzyła oczy, gdy Marta na dno krok dała i schowaną w tatarakach łódką zakolebało. Zadrgały odbite w stawie sznury gwiazd, a niedźwiedź Swartkowy, po pierś w wodzie siedzący i ślący tęskne spojrzenia ku przemykającym pod ciemną taflą złotym karasiom wydał z siebie niezadowolny pomruk. Też nie lubił, gdy mu się ryby płoszyło.
– Co porabiasz, wietrznico?
Swartka nie odpowiedziała, tylko po biodrze podrapała się leniwie, więc się Marta ułożyła obok niej w łodzi.
– Tatarzy nogę dali.
Jasnowłosa Gangrelka zachichotała.
– Wiem. Martwią się blaszane łby. Jeden sam szuka, drugi inne blaszane łby śle. Szukaj wiatru w polu. Nie znajdzie w kniei Gangrela żaden miastowy.
– Ty znajdziesz. Pójdziesz? Ludzi ci dam.
Swartka prychnęła pogardliwie.
– Chyba że Dyjamenta wolisz?
– A nie boisz się, że ci porwę pieszczoszka twojego?
Uszczypnęła ją w ramię, w zamian oberwała łokciem pod żebra, bynajmniej nie pieszczotliwie. Łódką zakolebało jakby na rzece wzburzonej płynęła, nie w trzcinach na stawie stała.
– Z tobą mogę się podzielić – tchnęła Marta w ucho sczepionej z nią Swartki, policzek blady musnęła wargami. – Bo wiem, że oddasz. Jak Popielskiego. No, puszczaj. Trop ci stygnie. I mnie... też.


Podziwiała samozaparcie Giacoma, powiernika wielu z orszaku Koenitzowego, w tym samego Tyrolczyka. Całą drogę między polami, a potem w puszczy zielonej, nie rzekł ni słowa i czekał, aż Marta sama się wygada. Choć ciekawość musiała go zżerać. Poznawała to po tym, że się w strzemionach ku niej przechylał, ilekroć przejeżdżała obok. Jednak każde morze ma swoje dno, i każde poświęcenie swoje granice.

– To czego w starych księgach szukać będziem? – zagaił kalwin, gdy w lesie kawałek za klasztorem, gdzie miejsce na schronienie wybrali, Marta nad wykopaną dla nich mogiłką stanęła.
– Tym ziemiom Wilhelma Koenitza się przyjrzym. Jaka szlachta tam po sąsiedzku, przyda mu się przede ucztą Zosiną. I czy mu Szafraniec po oszczędności bagien nie wybrał, albo nizinki przy rzece, gdzie woda stoi trzy czwarte roku... – rzekła Marta, ramiona na piersi krzyżując.

Szlag by to trafił, drugi dzień z rzędu z niewłaściwym Patrycjuszem będzie spoczywała.

– I historyi jakowyś miejscowych. Jak kniaziowe obydwaj od wieków tu siedzą, to i mogli się zapisać – uznała, i pokiwała głową nad własną zmyślnością.

Trzeba było barankom groby kazać osobne wykopać... Nie. Trzeba było z Milosem jechać. Nie puszczać ani na chwilę samego. Bo jak odejdzie, to może już nie wrócić.

Ponoć swego dorosłego syna przemieniła, by zawsze jej towarzyszył.
Była kiedyś trzecią żoną króla Bolesława. Imię jej było Emnilda.
Pilnuj go. Należał kiedyś do króla.
Którego?
Pierwszego...


– Mówiłaś, że opowieści jakowejś z Korony szukać chcesz – przypomniał Giacomo bardzo uprzejmie. I równie uprzejmie milczał, gdy i ona milczała, w grób się gapiąc martwym wzrokiem. Masywny, wielki sygnet na szyi na łańcuszku pod przyodziewą zawieszony ciążył jej jak kamień młyński. Teraz jej pierścień Węgier na palec wsunął, ale gdy się dowie, gdzie przynależy – nie odejdzie?

Nie pamiętam jego ówczesnego imienia, ale po kątach szeptano, że to Bezprym… choć nie wiem co w tym ważnego.

– Opowieści. Dzieci – potwierdziła.
– Obawiam się, iż nie pojmuję – zmartwił się Italczyk.
– Dzieci Bolesławowych, Księże. Taki król onegdaj był. Pierwszy.


Popielski prawicą w furtę monastyru łomotał tak długo, póki niewielkie drewniane okienko nie rozwarło się, ukazując oblicze brodate i świątobliwe.
– Święty człecze, my pielgrzymy z daleka, pora późna, lecz oczy nasze i serca głodne obejrzeć owych obrazów cudownych, które brat Igor pisze – rzekł ghul mnichowi, nim ten o cokolwiek zapytać zdążył się. Przystojną twarz Popielskiego zdobił uśmiech szczerbaty i bezkreśnie szczęśliwy. I iście można było pomyśleć – że to się dusza jego nieśmiertelna raduje, na rychłe spotkanie ze świętymi na drewnianych deszczułkach uwiecznionymi. A to się lis-przechera w nim cieszył, że tak szybko zdobyte miano mnicha piszącego ikony przydatnym się okazało i przed Martą błysnąć mógł.

– Radzibyśmy i samego Igora poznać, ręce jego przez Boga pobłogosłowione ucałować – wzruszył się Popielski i oczy czarne wzniósł ku rozgwieżdżonemu niebu, po czym nachylił się do okienka, i wyszeptał tajemnie i po cichości furtianowi sekret prawdziwy.
– Widzisz, święty mężu, owego bociana czarnego? To kalwin pludrak, psiej wiary, z dalekiej Italiji. Ja i niewiasta ta pobożna a skromna, pani Marta, pod opieką go mamy i ku Bogu prawdziwemu i wierze słusznej kierujemy jego serce dobre, acz błądzące po bezdrożach. Trudna to praca, jakoby na ugorze orał, aleć... – Popielski uniósł palec – ...czuję, że w waszym monastyrze krok kolejny ku jego nawróceniu zrobimy. Puście nas, święty mężu, do czcigodnego brata Igora, w słusznej sprawie dopomóżcie...

Popielski dłoń na sercu położył i od furty odstąpił, mnichowi towarzyszy ukazując. Marta stała konie za uzdy trzymając, w chustce jak prawosławna białogłowa przystojnie włosy skrywającej i oczami z modestią spuszczonymi. Giacomo nie musiał udawać. Wyglądał jako żywo na zagubioną i poszukującą właściwej ścieżki duszę.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 25-07-2016 o 19:43.
Asenat jest offline  
Stary 25-07-2016, 21:48   #92
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację

Rycerz otworzył oko. Leżał na twardym sienniku w ascetycznym wręcz pomieszczeniu przygotowanym dla niego przez Honoratę Jasnorzewską. Chwilę nadal leżał bez ruchu. Jakby analizując szczegóły tego co zobaczył we śnie. Sarnai z diablimi rogami w szale walcząca z Martą. Jego Sarnai. Gangrelka przeciw Gangrelce. Złe to czasy nadchodzą, skoro walka między siostrami je zapowiada.
Jedno oko zamknęło się. Rycerz postanowił utrwalić możliwie dużo ze snu. Wiedział, że każdy teraz zapomniany i pominięty szczegół wróci do niego. Ale wtedy gdy go zauważy, lub gdy skojarzy, że o nim śnił może być już zbyt późno. Jeszcze raz przywołał sobie obraz ze snu.
Leżące ciała jego rycerzy. I wilkołaków. Wizja podobna, do tego co obserwował już po bitwie w lesie. Jednak tym razem wszyscy jego ludzie byli martwi. Koszmarnej wizji dopełniali ludzie Sarnai. Tatarskie rysy martwych wilkołaków. Starał się usilnie rozpoznać kogoś, jednak żadnego nie znał. Miał trudności z oceną charakterystycznego Tatarskiego wyglądu. Był pewien, że nie widział nigdzie Tsogta. Reszta mogła być ludźmi Gangrelki, albo mogła być tylko do nich podobna. Później do głowy Jaksy wpadła wizja nagich wampirzyc splecionych w klinczu. Rogata Tatarka i łabędzioskrzydła Poganka. Starał się zwizualizować dokładnie to co śnił. Zaczął od Tatarki, którą już widywał nago. Jej ciało we śnie odwzorował dokładnie. Wszystkie krągłości. Jedynie delikatna skóra pachnąca olejkami we śnie była porośnięta futrem. Demonicznego obrazu dopełniały rogi. Choć Jaksie od setek lat obce były cielesne podniety wiedział, że takie ciało mogło kusić do grzechu. Zwłaszcza splecione w walce z drugą nagą Gangrelką. Gdy ścierały się szarpiąc za włosy, lub wykręcając sobie ręce, to było w tym obrazie coś ekstatycznego. Perwersyjnie podniecającego. Sama scena przypominała walkę demona z aniołem. Jednak Jaksa poświęcił wiele wieków na zapoznanie się ze sztuką sakralną. Sztuką symboli. Ten sen również był napchany symbolami. Rogi i futro Tatarki nasuwały skojarzenie z demonem.

Czy zaprzedałem duszę diabłu?
- myśl z siłą tarana uderzyła leżącego na sienniku wampira w potylicę. - Czy wampiry w ogóle mają jeszcze duszę?

Rogi to nie tylko symbol demona. Rogi to pierwotny symbol siły. Władzy. Demony otrzymywały rogi w sztuce sakralnej, żeby pokazać ich siłę i władzę. Bo jakże ma im się przeciwstawić bezsilny człowiek? Rogi mają wzbudzać strach. Zatem skrzydła powinny nieść ukojenie. Powinny, choć na plecach Marty nie przyniosły go wcale. Oto kobieta miała na sobie symboli inteligencji. Oświecenia. Wyższości. Światłości. Tylko kroczący w światłości noszą skrzydła. Cóż symbolizowała ich walka? Rycerz bardzo wątpił, żeby było to odbicie jego perwersyjnej tęsknoty do cielesnych aktów. Poprawdzie nie odczuwał tęsknoty do aktów cielesnych. Zatem chodziło o wewnętrzny konflikt jego duszy. Czy powinien oddać się we władzę brutalnej sile? Sile krwi, która każe mu odnaleźć tatarkę? Czy zamiast tego posłuchać surowego osądu zimnej inteligencji? Służyć dzielnie Wilhelmowi Koenitzowi, który nagrodzi go, gdy przyjdzie czas. Nadchodził czas wyboru. W takich momentach szukał ukojenia w modlitwie i w swej wierze. To ona była podstawą jego bytu. Podstawą, która trzymała go w pionie. Czy to symbolem traconej wiary były odcięte nogi? Wszak w swoim śnie leżał pozbawiony dolnych kończyn. Brak wiary? Czy to było prawdziwe przesłanie?

Utraciłeś wsparcie Boga… szukasz go w brutalnej pierwotnej sile symbolizowanej przez Sarnai, albo w zimnej kalkulującej inteligencji symbolizowanej przez Martę? Czy to było istotą wizji? -
cały czas pogrążony w rozmyślaniu otwierał tylko jedno oko, żeby zerknąć czasem w sufit.

Każdy szczegół wizji miał znaczenie. Leżał u podnóża drzewa. Drzewo było chyba najbogatrzym symbolem ze wszystkich, które pojawiły sie we śnie Jaksy. Oto od drzewa wiadomości dobra i zła zaczęło się wygnanie ludzi z raju. Później Abraham zasadził drzewo tamaryszku. Drzewo, które stało się drabiną do nieba, mostem pozwalajacym na kontakt z Bogiem. Później pojawia się drzewo z krzyża świętego. Tak, ten symbol bez wątpienia prowadził do Boga we własnej osobie.

Tylko prawdziwy wyznawcy są mnie godni.


I tu się wszystko zgadza. Stracił wiarę, czyli nogi. Teraz z drzewa wzywał go głos. Głos wskazujący Siłę i Inteligencję jako to, czego powinien się wyrzec? Nie były prawdziwymi wyznawczyniami. Czy wyrzekając się ich odzyska swoją podporę? Swoją wiarę? Nogi?

Wstał w końcu i ubrał swój strój. Zapiął napierśnik. Odmówił różaniec i ruszył na naradę.


Narada nie była czymś co w tym momencie Jaksa uważał za konieczne. Ale jak widać jego zdanie się nie liczyło. Przywykł do tego. Od stuleci był samotnikiem wykonującym polecenia. Nie miał ambicji ponad to. Dobrze mu z tym było. Zrzucanie odpowiedzialności za swoje czyny na innych. Tych, którzy wydawali rozkazy. Jednak właśnie teraz… po setkach lat pierwszy raz mu to przeszkadzało. Teraz miał cel. Głos, który wieszczył nową drogę przemawiał doń w snach. Powinien teraz porzucić całą tę maskaradę, całą Camarillę i znaleźć źródło tej Boskiej krwi. Musiał też znaleźć ją. Tą, której brak cały czas odczuwał gdzieś w głowie.


Tuż po skończonej naradzie krzyżowiec szybkim krokiem ruszył za przywódcą ich wyprawy. Rzucił tylko:
- Musimy porozmawiać.
Ciężko było doszukać się w tym zwrocie wyszukanych manier krakowskiej szlachty. Próżno również było w tym szukać śladów bytności na francuskim dworze. Nie był to też ton, o jaki możnaby posądzić kogoś, kto swoje pierwsze kroki jako wampir wykonywał na dworze patriarchy Konstantynopola. Był to raczej ton żołdaka, który wyraźnie wątpi w jakikolwiek autorytet swojego dowódcy.
- Tatarzy. Co z nimi? - w głosie jednookiego było coś jeszcze. Oskarżenie?
- Co z nimi? Co z tobą rycerzu? - teraz gdy byli na osobności Wilhelm porzucił przyjazny ton i również odparł twardo.- Ufam, że wykonałeś zadanie, które sam sobie narzuciłeś i rozmówiłeś się z ghulem w Smoleńsku?-
- Nie - odparł - nie dotarłem do Smoleńska. Spora część naszych ludzi zniknęła, ale zdajesz się tym nie martwić. Co się dzieje? - oko Jaksy zmrużyło się. Przemawiała przez niego SIŁA. Przeczucie mówiło mu, że to Koenitz go od niej odciął.
- Tak właśnie to mówię. Wyruszyłem tu z wami starając się traktować każdego z was jak równego sobie. Towarzysza z którym dzielę dole i niedole. I jak to się na mnie mści? Sarnai znika ze swymi bez słowa wraz ze swymi ludźmi. Ty ignorujesz swoje własne słowo i łamiesz swój własny rozkaz. I ty się mnie pytasz… co się dzieje? Zawodzicie moje zaufanie… to się dzieje. Nie jestem waszym cerberem, pozwoliłem na dużą swobodę uznając że to scementuje naszą grupę. I ty… rycerz, krzyżowiec, człek honoru i bożej wiary, ty porzuciłeś swoje zadanie.- wysyczał gniewnie Wilhelm, po czym potarł twarz dłonią.- Jestem pewien że Tatarka wykonuje jakąś misję dla Szafrańca. To było do przewidzenia, że krakowski książę przy okazji swej wyprawy załatwia jakieś swoje tajne interesy. Więc… Sarnai mnie rozczarowała, ale nie zaskoczyła. Oświecisz mnie z łaski swojej Jakso, czyje tajne rozkazy ty wykonujesz, że są ważniejsze niż twoje zobowiązania i twoje własne rycerskie słowo?
Jednooki mierzył z uwagą Ventrue. Zdarzało mu się, że próbowano go oszukać chowając się za maską gniewu. Wszak kłamstwo wykrzyczane wprost w oczy nie nosi znamion kłamstwa. Jednej nocy Sarnai mówi mu, że Koenitz oczekuje jej “zdrady”, a kolejnej nocy jej nie ma. Za to niedoszły "Książę" demonstruje swój gniew. Gryfita nie był pewien na ile może ufać swoim wyostrzonym zmysłom. Wiedział, że logiczne było ukrywanie przez Koenitza prawdziwych zamiarów. Zimna logika przeciw brutalnej sile. Jak we śnie. Bożogrobca wiedział, że nie wygra tej walki w ten sposób. Zatem musiał posunąć się do czegoś, czym się brzydził. Przez wieki odzierał fakty z kłamstwa. Tym razem jednak musiał sam zasłonić kłamstwami fakty.
Toreador zagryzł zęby, a w panującej ciszy dało się słyszeć ich zgrzyt.
- Czy Tatarzy mogą być dla nas zagrożeniem? - Jednooki uciekał od odpowiedzi chcąc samemu uzyskać ich jak najwięcej.
- Wątpię… Nie wiem jakie plany wobec nich ma książę krakowski, ale najwyraźniej nas nie dotyczą. Wygląda na to, że byliśmy jedynie odwróceniem uwagi.- prychnął gniewnie Wilhelm nieco już się uspokajając.- Dyć jednak nie powiedziałeś co ty planujesz i zamierzasz. A ja nie widzę powodu odpowiadać na dalsze twe pytania. To nie ja tu zawiodłem… ino ty.-
- Tak, - rzekł Gryfita spuszczając wzrok. Jakby nagle poczuł wielką potrzebę oceny jakości belek za lewym ramieniem Ventrue. List który spaliła w ognisku mógł być od Szafrańca. Może coś stało się z jej poplecznikiem? Z jakiegoś powodu nie skontaktowała się z Gryfitą. On sam jej zdradził wszystkie swoje tajemnice.
- Tak - powtórzył, a jego głos stał się jakby nieobecny.
- Od starcia z wilkołakami nie czuję się dobrze. Przez to… - jego twarz zastygła, nie wyrażała żadnych emocji. Za to ton głosu wyrażał skruchę - wydaje mi się, że przez to mam prorocze sny. Mój sire był mistrzem nadwrażliwości. Posiadł dar jasnowidzenia. Opowiadał mi o wizjach, które nigdy nie były oczywiste. A wampiry przecież nie śnią.
Bożogrobca wygiął głowę a z jego szyi dobiegł dźwięk naciąganych kręgów.
- Rozmawiałem o TYM już z Giacomo. Ale wczoraj zniknęli Tatarzy. Dziś widziałem w wizji Sarnai o obliczu diabła, ścierającą się z Martą. Ja sam leżałem w tej wizji bliski ostatecznej śmierci. Jeżeli ona może być zagrożeniem, to MUSZĘ to wiedzieć.
Jaksa wiedział. Ona nie mogła być zagrożeniem. Ale musiał dobrze to rozegrać przed Koenitzem. Zasłonić się gniewem, jak "Książe' przed chwilą.
- Z tego co wiem, niektórym zdarza się śnić. Milos niemal co zmierzch zrywa się gwałtownie, a ty upiłeś krwi wilkołaka… ponoć jakaś struta i niezwykła była to posoka. Marta panikuje z tego powodu, ale krew… choćby najbardziej niezwykła, jest jeno krwią właśnie. Jej wpływ przemija.- ocenił chłodno Wilhelm.- Więc… cokolwiek to jest, to przejdzie. Co zamierzasz? Jechać za nią? Błąd. Nie jesteś Tatarem, ni twoi ludzie. Będziesz łapał wiatr w polu. Poślę tropicieli od Jasnorzewskiej. Prędzej ją znajdą. A w to że jest wrogiem, to nie wierzę.
- Zamierzam rozmówić się z ghulem Gangrela, tak jako rzekłem. Zamierzam też osadzić tu ludzi z mojego zakonu. Tu w Smoleńsku. W Krakowie nie mieszałem się zbytnio w rozgrywki między wampirami. Jednak Szafraniec często korzystał z mojej pomocy. I tutaj mogę być przydatny, ale ustabilizowanie pozycji wśród śmiertelnych zajmie lata. Chciałbym, żeby ktoś był przy mnie. Nie wiem jak może objawić się we mnie jeszcze ta krew. Dziś podyktuję list Jasnorzewskiej do lokalnego patriarchatu, w którym nakreślę zamiary moich rycerzy. Czy mogę się w nim powołać na protektorat szlachcica z nadaniem ziemskim, który przybył tu ze swoim wojskiem? Czy też winnem żebrać o pomoc i tym samym pokutować niesubordynację? - Ciężko było powiedzieć czy rycerz żartował. Jego ton stał się obojętny. Może nawet już był “pokutny”.
- Do ghula już nie ma po co jechać, a poparcie otrzymasz. Inne zadania ci zlecę później, a póki co… dobrze by było, gdyby rycerze twoi i ty sam pomógł miejscowemu popowi i chłopom w czym tam oni pomocy potrzebują.- machnął ręką Wilhelm.- To zrobi dobre wrażenie, gdy fama się rozniesie o uczynnych krześcijańskich zakonnikach. I dotrze do uszu miejscowych hierarchów przed twym listem. Co do innych poleceń, to nad nimi jeszcze pomyślę i dam ci zać.-
Jaksa skinął głową ze zrozumieniem. W głębi roznosiła go teraz złość. Gangrel był tropem na drodze do Świętej Krwi, a Koenitz odcinał go właśnie od tego tropu. Ta rozmowa była skończona. Obaj o tym wiedzieli. Ruszył do lazaretu na spotkanie ze swoimi ludźmi. Wszak mieli cały dzień na dokonanie pewnych ustaleń.


Znajdował sie w starej stodole zaadoptowanej na szpital polowy. Roch skinieniem głowy zaprosił go przed budynek.
- Mistrzu, oni zdecydowali - jego głos był niespokojny. Jakby szukał akceptacji Jaksy dla decyzji swoich kolegów.
- I jakąż podjęli decyzję? - Gryfita położył prawą dłoń na ramieniu swojego ghula. Wszyscy byli niespokojni od starcia z wilkołakami. Nie było powodu, żeby podgrzewać atmosferę.
- Chcą dostąpić zaszczytu spożycia Twej krwi - młodzieniec się rzeczywiście nieco uspokoił, jednak nadal mówił powoli, jakby warząc każde słowo - wszyscy.
Jednooki skinął głową. Jakaś jego część spodziewała się takiej odpowiedzi. Teraz, gdy był poza jurysdykcją Szafrańca w zasadzie nie miał kto wyrazić zgody na przemianę pobożnych rycerzy w ghuli. Nie miał też kto się temu sprzeciwić. Nadal martwił się o ich dusze. Ghule były użytecznym narzędziem, jednak należało za nie wziąć odpowiedzialność.
- Przygotujcie cztery dodatkowe łóżka. Nie mogę oddać im całej swojej krwi, bo wtedy przestanę się kontrolować. Bracia muszą się poświęcić. Czy na to też są gotowi?
W odpowiedzi Roch kiwnął głową bez wahania.
- Tak. Rozmawialiśmy o tym cały dzień. To wszystko dla dobra sprawy, prawda?
Jaksa pokiwał głową.
- Mistrzu, czy Tatarzy zniknęłi na dobre?
Wampir spojrzał czujnie na swojego ghula.
- Dlaczego pytasz?
- My tak do końca nie wiemy, jakie wy mieliście z ich przywódczynią sprawy - spojrzał w oko swojego mistrza i szybko uciekł wzrokiem - ale sądzimy, że to nie przystoi obcowanie z pogaństwem.
Jaksa milczał. Roch miał rację. Wszak to samo mówił głos wiszący na drzewie. Tylko prawdziwi wyznawcy maja znaczenie. On był prawdziwym wyznawcą. Wkrótce kolejni czterej jego rycerze staną się prawdziwymi wyznawcami. Wierniejszymi.

Dlaczego odeszła bez słowa? - w głowie kotłowała się myśl, która przysłaniała wizje anielskiego głosu.

Bożogrobca wyjał różaniec.
- Pośpieszcie się z tymi posłaniami. Musimy isć jeszcze do lokalnego popa.
Roch skinał głową i ruszył do środka stodoły, podczas gdy Jaksa zaczął się przechadzać. Słowa modlitwy przychodziły automatycznie. Bez rozmyślań. Myśli uciekały gdzie indziej. W końcu schował różaniec do kieszeni płaszcza. Jego wzrok padł na krzak róż. Przyklęknął przy nich na chwilę. Zawsze cenił piękno natury. Zerwał kwiat i uniósł do twarzy. Róża niemal natychmiast pokryła się lodem.
Po chwili zaś jej pąk zgiął się i poczerniał. Zaraz po tym upadł mu pod nogi zostając jedynie zamarzniętym zwiędłym śladem. Rzucił jeszcze okiem na krzak z którego zerwał pojedynczy kwiat. Też był już pokryty szronem. Rycerz odsunął się od niego. Niszczył wszystko czego się dotknął. Może lepiej, że Sarnai zniknęła. Gdy wracał do stodoły w której czekali Bożogrobcy zobaczył zajeżdżającą na dworek Honoraty Martę.

Łabędzioskrzydła - pomyślał - czy mam się jej wystrzegać? Powinienem.


Nie mieli tylu łóżek. Czterej ranni Bożogrobcy leżeli na przygotowanych wcześniej łożach. Zbitych na prędce kilka dni temu. Za to czterej, którzy wyszli z bitwy praktycznie bez szwanku rozłożyli sobie posłania przy łóżkach swych braci. Spojrzał na nich. Spojrzał tak, jak lubił spoglądać na świat. Ich aury były tak kolorowe. Tak ludzkie. Przepełnione ekscytacją, strachem ale i nadzieją. Dawno już takiej burzy emocji nie widział u ludzi. Tylko u Rocha dominował wyraz zaniepokojenia. Ale jego aura była już bledsza. Skalana krwią Jaksy. Kto raz zasmakował wampirzej vitae zostawał ghulem już zawsze. Roch był zaniepokojony, bo na tle swoich towarzyszy on musiał się wyróżniać. Musiał przejść szereg prób zanim dostąpił zaszczytu. A teraz już nie będzie ulubionym uczniem swego Mistrza. Teraz będzie tylko jednym z pięciu. Będzie musiał o tym z nim porozmawiać. Jakoś mu to wynagrodzić. Bożogrobiec odnosił nieodparte wrażenie, że problemy pojawiały się dużo częściej niż rozwiązania.
Wbił swoje zęby w szyję pierwszego z braci. Czuł rozkosz z każdą wyssaną kroplą krwi. Czuł jak jego martwe ciało napełnia się siłą młodego człowieka. Ekstaza odbijała się w koniuszkach palców. Przełykał mocno gorącą krew. Do momentu, aż poczuł, że trzymany rycerz opada z sił. Jego blade ciało osunęło się powoli na przygotowane wcześniej posłanie. Podszedł do łóżka, na którym leżał Wróbel. Wilkołak cisnął nim łamiąc żebra, a przy upadku rudowłosy połamał obie nogi. Leżał niemal bez ruchu. Z każdym oddechem z jego płuc dochodziło charczenie. Jaksa wyjął z kieszeni swój mały zakrzywiony nóż i otworzył żyły na lewym nadgarstku. Krew spłynęła po jego palcach wprost do ust Wróbla.
- Robercie, przyjmij proszę ten dar krwi. Wykorzystaj go mądrze, żeby służyć Bogu najlepiej jak potrafisz.
Robert zwany Wróblem najpierw połykał posokę z wyrazem zadowolenia na twarzy, by po chwili unieść się na łokciach i przyssać do nadgarstka Jaksy. Czuł rozkosz, jakiej nie czuł jeszcze nigdy dotąd. Coś w jego głowie krzyczało, że dla tej rozkoszy będzie gotów zrobić wszystko. W końcu opadł na łóżko wyczerpany ilością dostarczonych bodźców.
Jaksa zaś podszedł do kolejnej pary rycerzy. Znów zdrowego spił do nieprzytomności i znów z otwartej rany na ręce napoił rannego krzyżowca swą vitae.
Gdy wychodził ze stodoły pozostało w nim ośmiu Bożogrobców. Czterech napojonych wampirzą krwią miało w ciągu tej nocy i następnego dnia wyleczyć rany, które na normalnym człowieku goiłyby się kilka miesięcy. Czterech kolejnych musiało zregenerować krew, którą stracili. Sam jednooki klepnął w plecy Rocha i poprosił go, żeby ten mu towarzyszył na spotkaniu z popem.


Przy rozmowie z popem Jaksa czuł się jak przy pierwszym spotkaniu z Sarnai. Każde wypowiadane słowo zdawało się być przeszkodą. Jaksa drapał się w brodę, po to, żeby po chwili drapać się po głowie. W końcu skołowany przemówił.
- Wielebny z całym szacunkiem, ale ani ja, ani chorąży Roch nie mamy ręki do kwiatów.
- Ależ rycerzu, rzekliście, że pomożecie na wszelkie możliwe sposoby.
Rzekł kapłan a Jaksa zagryzł zęby.
- Zaiste, pomożemy, choć próżno w nas szukać zacięcia do botaniki.
- E tam botaniki - machnał ręką pop - tam już się nikt przycerkiewnym ogrodem od lat nie zajał. Tam jeno chwasty i obeschłe dzikie róże. Jestem pewien, żę śmiałkowie tacy jak wy szybko sobie poradzą.

Róże…. Czemu to zawsze są róże… - pomyślał Jaksa.

- A jakby wypalić te chwasty? Szybciej to, i jednego człowieka starczy, żeby to zrobić - sprytnie wtrącił Roch.
- Przeca świątynie puścicie z dymem. Toż cerkiew drewniana cała - uniósł się pop.
- Spokojnie. Uporamy się z ogrodem do świtu. Ale zapewnić musisz, że nikt nie będzie nas niepokoił - jednooki przemówił spokojnie.
- Ale jak to tak? Po nocach będziecie pracować? Przeca nie dojrzycie tych chwastów.
- Gwarantuję, że do rana wokół cerkwi zostanie goła ziemia - głos Jaksy przywodził na myśl tarcie metalu o metal - a wy wielebny zagwarantujcie nam, że nikt nas nie będzie niepokoił do rannej modlitwy.
- Musieliście nieźle nagrzeszyć, że taką pokutę sobie nadaliście panie rycerzu.
- Moje grzechy, to sprawa miedzy mną a Bogiem wielebny. Na nas już czas, skoro chcemy zdążyć przed świtem.


Stali przy cerkwi. Roch stał na czatach obserwując czy nie nadchodzi nikt niepowołany.

- Czemu to zawsze są róże? Co? - jednooki pytał sam siebie patrząc na obumarłe już kwiaty. Pierwszy raz od pięciu wieków wykorzystywał swoje przekleństwo, aby czynić dobro. Nawet nie przypuszczał, że może to kiedykolwiek nastąpić. Kwiaty były ostatnie. Reszta przemarzniętych kłączy leżała na wielkim stosie.

Przy porządkowaniu ogródka za kościołem Wilhelm zaskoczył Jaksę.

Skubaniec, musiał się przekraść w tej płytówce obok Rocha - pomyślał jednooki.

Koenitz podszedł do niego i rzekł.
- Jest misja do wykonania. W Smoleńsku jest wampirzyca podająca się za hrabinę Olgę, przebywa w Carskim Siole. To taka karczma.A ona jest naszą tymczasową sojuszniczką i… w ramach tego sojuszu i okazania dobrej woli zamierzam jej przydzielić obstawę z dwóch do czterech rycerzy. Twoi ludzie podołają, albo ty z nimi? To nie jest ciężka misja. Nie ma żadnych zagrożeń czyhających obecnie na contessę. To bardziej gest dobrej woli z naszej strony.
Jaksa Gryfita z Miechowa nigdy nie był dobrym mówcą. Nie był nawet w ułamku tak gadatliwy jak pierwszy lepszy przedstawiciel jego klanu. Ale umiał słuchać i patrzeć. Analizował to co usłyszał. “Podająca się” a więc ma ukrytą tożsamość. Jak każdy wampir, chcący chodzić między żywymi. Ale czy przypadkiem nie zataja swego prawdziwego ja przed Spokrewnionymi? “Tymczasowa sojuszniczka” to ni mniej, ni więcej jak “potencjalny wróg”. Cóż więc zostało pokornemu rycerzowi?
- Ruszę osobiście z moim ghulem Rochem. Czy życzysz sobie, żebym się jej przyjrzał?
- Na własne ryzyko i własną decyzję jeno. Przyznała się że jest Lasombra, a to podstępne istoty.- stwierdził spokojnie Wilhelm.- Przede wszystkim postaraj się jej nie zrazić do nas. Przyda nam się jako sojusznik, będzie kłopotem jako wróg… więc lepiej być z nią w przyjaźni. Mimo wszystko wiele nas łączy. I ona i my tu obcy. I ona i my nie mamy żadnych więzi i zobowiązań wobec obu kniaziów.
- Lasombra - powtórzył powoli, jakby smakując to słowo - zaiste klan nie tylko podstępny, ale i wpływowy. Trzęsie stolicą piotrową, a przez to połową łacińskiej cywilizacji. Będę mieć to na uwadze. Choć jak mniemam nie poczyta mi spoglądania na siebie za ujmę na honorze niczym lokalna Brujah?
- Nie wiem. Z tymi Lasombra co miałem do czynienia w Wiedniu różnie bywało. Na dwoje babka wróżyła. Jedno jest pewne, nie warto robić sobie z nich wrogów.- stwierdził Wilhelm.
- Z nikogo nie warto sobie robić wrogów. Miłuj bliźniego swego powiadają.

Wilhelm odszedł, zaś Jaksa wrócił do uprzątania zwiędniętych kwiatów. Do świtu nie zostało dużo czasu, ale wiedział już, że uda mu się zrobić to co obiecał popowi.
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 26-07-2016, 21:18   #93
 
Aisu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skał
Zofia czuła się ze sobą okropnie.
Wiedziała że nie wypada by dama (nawet taka przybrana dama, jak ona) przebywała bez opieki z kawalerami. A mimo tego nie tylko dała się Koenitzowi zatrzymać, ale i pod koniec zachęcała go do tego by zostali trochę dłużej, a zebranie przełożyli na następną noc.
Móc tak spędzać czas, w spokoju rozmawiając o niczym istotnym… Z osobą, która ją szanowała i traktowała z szacunkiem… Czy tak będą wyglądały jej dni, jak już rozwiążą problem księcia?
Nie zasługiwała na takie szczęście.
I jednocześnie bardzo go pragnęła. I była zdeterminowana by je osiągnąć.
Podjąwszy raz jeszcze swoje postanowienie, pozwoliła myślom biec własnym torem.

A te szybko zawędrowały do osoby Koenitza… A potem w kierunku, którego Siostra Dominika i Matka Agnieszka definitywnie by nie zaaprobowały.
I tak, cała czerwona na policzkach, czując się okropnie z powodu tego co wyprawiała jej wyobraźnia… I tego że niespecjalnie próbowała ją powstrzymać… Przemykała chyłkiem korytarzami na spotkanie wampirów.

***
Narada


– To… Um… Czy wiecie już kogo będzie odgrywać? – Zofia zapytała zgromadzonych wampirów, chociaż patrzyła na Wilhelma.
- Poniekąd chciałem ją obmyślić na miejscu. Po zapoznaniu się z miejscową sytuacją i obyczajami. Poprzez krakowską koterię otrzymałem nadanie ziemskie, które tutejszy książę winien poprzez swoich ludzi zatwierdzić. Za zasługi dla korony polskiej i w ramach rekompensaty za włości stracone przez mój ród za czasów Warneńczyka i szalonej krucjaty przeciw Turkom, otrzymałem tu ziemie… mój przodek otrzymał ponoć. Nie wiem czy ten dokument jest autentyczny, czy też fałszywy.- wyjaśnił rycerz z uśmiechem.-Ale z pewnością prawdziwość jego zostanie potwierdzona. A imć Marcel jest moim osobistym medykiem, w związku poważną chorobą która trawi me ciało. To ma niby tłumaczyć moje ciągłe przebywanie w zbroi.-
– Ale… Nie będzie Pan chyba występował pod nazwiskiem Niemieckim? – dopytywała się wampirzyca.
-No tak… to byłby problem. Może pan Zach podsunie jakieś odpowiednie nazwisko rodowe.- stropił się nieco Koenitz.
- A-aha… A Pan, Panie… - jak miał na nazwisko? - … Marcelu? - zwróciła się do Tremere. - Będzie Pan udawał francuza?
-Bien sûr… snaczhy tak.- stwierdził Tremere.
– A-aha… – Zofia przytaknęła, strzelając na boki oczami w panice. Wzrok jej natrafił na Jaksę, który już wiedział, że patrzenie na rozmówcę nie jest dobrym zwyczajem wśród lokalnej szlachty. Toteż zerkał raz na blat stołu. innym razem na czubki swoich butów. Bez Pana Zacha i Pani Marty rozmowa zupełnie się nie kleiła, i nie wiedzieć czemu to właśnie ona próbowała podtrzymać dyskusje.
– Eeee, a! A co z Panami… Miszkiem i… Kościejem? Czy w ogóle odwiedzają Smoleńsk? Mają jakieś przebranie? – zapytała się Honoraty.
- Miszka jest starostą… czy też raczej całym rodem starościńskim. - stwierdziła Honorata cynicznie.-I wielu szlachcicom płaci za poparcie na sejmikach. A Kościej… jest bojarem. Tutaj jest znany jako jeden z ruskich władyków podlegających carom, a tam… jego imię wymawia się ze strachem.-
– Całym rodem? – zdziwiła się. Słyszała oczywiście że niektórzy Kainici praktykują takie rozwiązania, ale nie myślała że przyjdzie jej takowe spotkać. - … To musi być wśród ludzi bardzo poważany.
- To prawda…- uśmiechnęła się ironicznie Honorata.-Czasem jego potomkowie udają przed śmiertelnymi starostę, co by ludzie nie nabrali podejrzeń przez pokolenia widząc to samo oblicze. Ale ostatecznie to on… jego ród rządzi.-
– To od jak dawna mieszka na tych ziemiach?
-Bardzo długo…- zamyśliła się wampirzyca.-Twierdzi chyba że od Piastów, może łże.. może prawdę prawi. Na pewno tak długo siedzi, że nie ma znaczenie czy od Piastów czy Jagiellonów.-
– A-a no tak, wspominała Pani. – wymamrotała pod nosem. Przecież rozmawiali o tym wcześniej. - … Nic dziwnego że chce być księciem…. Um… A Torreadorzy? Od dawna tu mieszkają?
-Też długo, ale chyba krócej niż Miszka.- zamyśliła się Jasnorzewska.-Ich by trzeba było spytać o to.-
-Więc… panie krzyżowcu… jaka jest pana opowieść? Jak chcecie się przedstawiać śmiertelnym i jakież powody przybycia w te strony im zamierzacie przedstawić?- zapytała po chwili Honorata zwracając się bezpośrednio do bożego rycerza.
Rycerz powoli podniósł głowę i spojrzał w twarz Honoraty.
- Innocenty VIII inkorporował nasz zakon do zakonu Joanitów. Od wielu lat Bożogrobcy szukają sobie miejsca. Co więcej od czasu gdy Konstantynopol przejął kontrolę nad Jerozolimą to nasz zakon ze wszystkich w europie najbardziej skłaniał się ku wyznawcom prawosławia. Tak naprawdę tylko Miechowici byli w tym wypadku wyjątkiem. Mnie zostaje spotkać się z lokalnym patriarchą i zaproponować służbę na rzecz kościoła. W zamian za strawę i dach nad głową. Moi ludzie umieją czytać i pisać. Część z nich poza polskim i łaciną zna też jakiś inny język. Lokalny kościół znajdzie dla nich zajęcie. A za kilka lat postawimy twierdzę w okolicy Smoleńska - głos rycerza był zimny. Jeszcze zimniejszy niż zazwyczaj.
-Nie wiem kto tam z katolików siedzi w Smoleńsku, chyba nikt ważny.-zamyśliła się wampirzyca.-Ludzie tutaj w większości prawosławni. Ja sama też… dla świętego spokoju. Acz popytam w tej sprawie.
- Ależ mówiłem o prawosławnych. Do czasu upadku Konstantynopola nad Jerozolimą prawosławni sprawowali pieczę. Wszak jest jeden Bóg. Kościół prawosławny też chętnie przyjmie pomoc. Wszak Moskwa aspiruje do pozycji nowego Konstantynopola.
– E? To takie proste? – Zofia nie ukrywała zdziwienia. – Myślałam że różnice między nami a prawosławiem są… spore? – rozejrzała się dookoła licząc na to że ktoś wyjaśni sprawę. Sama nie była obeznana w sprawach kościoła, ale religijne ordery chyba nie zmieniały wiary z taką łatwością?
- Do czasu upadku Konstantynopola, które to miasta krzyżowcy sami przyczynili łupiąc miasto i robiąc rzeź wśród jego mieszkańców podczas jednej z krucjat. Ot… prawosławni lubią wypominać tą winę łacinnikom. Zresztą ruscy lubią wypominać wszelkie winy, ino nie własne.- uśmiechnęła się kwaśno Honorata.- Ja co prawda na kwestyjach religijnych się nie znam, ale tutaj prawosławie to Moskwa, a katolicy to Kraków. Niemniej zobaczę co da się to zrobić… umiesz waść pisać w cyrylicy? Jeśli nie to mój ghul napiszę list od ciebie to najważniejszego popa w Smoleńsku i spróbuje przekonać go do twej propozycji. Ino tylko pismo mu podyktuj.
- Takoż zrobię. Dziękuję - rzekł jednooki głosem w którym próżno byłoby szukać wdzięczności. Po czym zwrócił się do Zofii
- Nikt nigdy nie wspominał, że cokolwiek tutaj będzie proste.
– Ale zmieniać od razu religię… Rozumiem że to po prostu jeszcze jedna maska… – dodała pod nosem, po czym zwróciła się do Honoraty. – Um, a co z ludźmi którzy ze mną przybyli? Są szlachcicami… – nie wydawała się zbyt przekonana do tego faktu. - … To chyba byłoby dziwnie jakby wszyscy dołączyli Pani domostwa? Może część „przybędzie” z Lordem Koenitzem?
-Ta zbieranina? To szaraczkowie. Ich szlachectwo… jest…- wzruszyła ramionami Honorata.- Nie mają ziemi. Nie mają majątku i… jedynie ich słowa są dowodem ich rycerskiego pochodzenia. Karczmy Małopolski są pełne takich szlachciców, a w i Smoleńsku można napotkać wielu takich… nobili. To jest szlachta służebna Zofio. Mogą dołączyć do Koenitza, ale nic dziwnego nie ma w tym że za pieniądze służą tobie i chronią cię.-
– A-aha… Skoro tak… – odarła bez przekonania. Nie wydawało jej się żeby im się to spodobało, ale przecież nie mogła naciskać na Honoratę by ich ugościła. – W-w każdym razie… To przyjęcie? Będzie tylko dla szlachty, tak? Coś… Dużego? Żeby Lord Koenitz mógł zabłysnąć przed wszystkimi?
- W miarę duże, choć bez ekstrawagancji… w końcu nie jestem aż tak bogata jak kniaziowie. Będzie co ważniejsza szlachta i mieszczanie jeno. I hierarchowie kościelni.- wyjaśniła wampirzyca.
– E? Nie jest to… Niebezpieczne? Zapraszać księży?
- Tutejsi nie są zbyt bystrzy. Zresztą uzależnieni od wampirzej krwi. Najważniejszy jest sługą kniazia.- odparła ironicznie Honorata, sprawiając że Wilhelm zamyślił się. A Primogenka kontynuowała.-Miasto jest pod całkowitą kontrolą Miszki obecnie. Łącznie ze wszystkimi świątyniami.-
– Szlachta tez? – wampirzyca zamrugała i spojrzała na Koenitza. - … To czy możemy liczyć na to że Pana poprą?
-Czas pokaże.- uśmiechnął się Koenitz, a Honorata machnęła ręką.-To tylko śmiertelnicy, ich głos nie ma znaczenia, ich wola jest nieistotna. Mają jedynie się dowiedzieć kim jesteście. Nie muszą polubić.-
– A-aha… – odparła Zofia, po czym zamilkła.
Starała się, naprawdę się starała, wymyślić coś, co mogłoby im pomóc. Zaimponować im jakimś niezwykle błyskotliwym pomysłem, który zamieniłby planowane przyjęcie ze zwykłego spotkania w istotne wydarzenie.
Ale nic jej nie przychodziło do głowy.
Skuliła się trochę, i nie odzywała już więcej.
Nie padło już więcej decyzji. Nie byli tu wszyscy razem i Wilhelm najwyraźniej nie chciał podejmować kolejnych kroków bez konsultacji z resztą Spokrewnionych. Więc po tej krótkiej rozmowie rozeszli się, każde w swoją stronę. Każde działając na własną rękę.

***


Zapach pieczonych jabłek przepełniał pokój.
Zapomniała.
Była pewna że pamiętała nie tak dawno temu. Pamiętała jak… Dwadzieścia, lat temu? Jak przemierzała sad, z drzewami o gałęziach ciężkich od dorodnych jabłek. Pamiętała jak wspominała wtedy smak jabłek.
Ale teraz nie potrafiła już go sobie przypomnieć.

Chciało jej się płakać.

Zamiast tego zmusiła się do uśmiechu.
– Dziękuje raz jeszcze Pani Oppersdorf. – podziękowała krzątającemu się po kuchni mężczyźnie, który na szczęście nie zauważył jak drży jej głos. – Ahaha… Obawiam się że kiepska ze mnie kucharka… I jeszcze nigdy nie piekłam jabłecznika…
- Ależ to nie problem Panienko. – gruby szlachcic uśmiechnął się promiennie. - Żaden ze mnie wojownik, ale pichcę już z pół życia! Móc coś dla panienki upiec to… -

- Hej, hej! – [/i] – przerwał im nieprzyjemny głos. – Skupcie się. Torreadorzy, pamiętacie?
Razem z nimi w kuchni siedzieli jeszcze dwaj inni mężczyźni: Mikołaj Żochowski i

Zosia może i nie była zbyt dobra z matematyki, ale nie potrzebowała wyższego wykształcenia żeby zrozumieć jak bardzo Gangrele Miszki przeważają nad nimi liczebnie. Nie była pewna ile wampirów miał Kościej, ale prawdopodobnie więcej niż ich… Ona, Wilhelm, Pan Zach, Pani Marta, Jaksa, Pani Honorata, Pan Giacomo i ten Tremere… Sarnai zniknęła, i… Swartka? Niż ich dziewiątka, optymistycznie licząc.
Bez Torreadorów nie będą mieli dość poparcia, by nakłonić Miszkę do zaakceptowania Koenitza. Musieli ich do siebie przekonać, za wszelką cenę.
… Ale to była polityka, a w tym nie była zbyt dobra. Dlatego poprosiła o pomoc. I teraz w pokoju siedzieli z nią Mikołaj Żochowski i Miłorad Azarkiewicz, służący czasem dobrą, a czasem złą radą

Sugestia Azarkiewicza by wykorzystać sentymenty antyżydowskie spotkała się ze zdecydowanym sprzeciwem… Tak samo jak ten by podsycić jakiegoś krnąbrnego szlachcica do rajdu za granice, na posiadłości Koscieja… Podobno takie incydenty się już zdarzały… Albo ten, żeby pozbyć się ghula Miszki, zaprezentować swoją siłę…
Pod koniec Zosia zaczęła powątpiewać w dobry charakter Pana Azarkiewicza.

Natomiast słowa Pana Żochowskiego były dużo bardziej przemyślane, i mimo że nie rozumiała wszystkiego, słuchała go z wielką uwagą.
- … Jeżeli wampirza polityka w czymkolwiek przypomina ludzką… – tłumaczył powoli, siląc się na jak najprostsze wyrażenia. – To wszystko toczy się dookoła sfer wpływu. Sfera, która obrali Rzemieślnicy… Handlu, sztuki… Nie interesuje ani Miszki, ani Kościeja. Jeżeli dobrze rozumiem? – Spojrzał na Oppersdorfa. Ten wzruszył ramionami.
– Naturą gangreli jest siedzieć w lesie, a diabłów - w upiornych zamkach. W mieście nie czują się dobrze.
– I dlatego mogą pozostawać neutralni. Miszka czy Kościej, który by nie wygrał, nie będzie próbował ograniczać ich wpływów. Natomiast Koenitz… Jest tu niewiadomą.
– … Może chcieć zaprowadzić własne porządki… – dodała Zofia. Jej Ventrue miał… Magnetyczną osobowość. Jak już zostanie Księciem, z pewnością nie będzie siedział schowany w zamku.
– Dokładnie. Stanowi zagrożenie. Jeżeli chcemy by opowiedzieli się po naszej stronie, nie tylko muszą być przekonani, że Wilhelm uszanuje ich teren wpływów, ale że pod nim będą mogli rozkwitnąć.
– Tak jak Panienka. – wtrąć słodkim tonem Azarkiewicz, a wampirzyca spłonęła rumieniem, zapominając na chwilę o jego okrutnych pomysłach.
– T-t-t-o co p-pan S-sugeruje, p-panie Ż-żochowski? – wydukała Zofia, nakierowując rozmowę na właściwe tory.
– … Zakładając tutaj, że Torreadorzy faktycznie na pierwszym chcą spokoju w Smoleńsku, a na drugim perspektyw na przyszłość… A my nie specjalnie możemy zagwarantować to pierwsze…
– To musimy dać im to drugie. – Azarkiewicz wyszczerzył żeby. – Smoleńsk to dziura. Zapyziałe rubieże Rzeczpospolitej. Nikt się tym miastem nie zainteresuje… Chyba że władze obejmie ktoś z przyjaciółmi na właściwych miejscach.
– Macie poparcie Krakowskiego Księcia. – kontynuował dalej Żochowski. – I Wiedeńskiego także. Włoch i Francuz tez mają swoich przyjaciół… Przyjaciół, którzy mogą stać się przyjaciółmi Torreadorów.

- … Ale ich chyba nie interesują gry Camarilli… – zauważyła niepocieszona Zofia. – Inaczej nie usadowili by się na tak odległych ziemiach.
– Interesują się raczej ciekawymi ludźmi, i ładnymi rzeczami. – wtrącił Oppersdorf. – Taka natura.
– Czyli rzeczami, których na wschód nikt raczej nie sprowadza. Ale mając za sojusznika Koenitza…

Rozmowa toczyła się jeszcze przez jakiś czas. Ostatecznie stanęło na tym, że wiedzieli zbyt mało o Żydach, by móc przedstawić jakąkolwiek sensowną ofertę. Musieli ich przekonać, że ich ludzkie interesy zyskają… Ale w tym celu potrzebowali więcej informacji na temat tego, jak je prowadzą, i czego potrzebowali. Jubiler był tu najłatwiejszym celem – prawdziwy artysta wymagał najlepszych materiałów. Mogli się popytać u handlarzy, czego zawsze u nich poszukiwał. A i może przy okazji o innych dowiedzą się czegoś intersującego.
Zofia miała jednak swoje wątpliwości.
– Nie chciałaby żeby myśleli, że próbujecie ich szpiegować… Albo że szukacie sposobów na to by im zaszkodzić… - Azarkiewicz uśmiechnął się niewinnie, a Zofia kontynuowała dalej. - … Więc nie bądźcie zbyt napastliwi… Wprowadźcie we wszystko Pana Krasickiego, w razie czego zdaje się na jego dobry osąd. – Tym razem Azarkowi mina trochę zrzedła. – I poinformujcie Koenitza o sprawie… Nie chce niczego robić za jego plecami.
Czy zaaprobuje jej inicjatywę? Miała taką nadzieje… Bez Sarnai…
Bez Sarnai teraz w niej musi znaleźć oparcie.
Dziewczyna zacisnęła dramatycznie pieść
– Tak zróbcie. – dodała zdecydowanie, próbując mało skutecznie dodać swojej osobie powagi.
A ona… Zamiarzała raz jeszcze spróbować swoich sił z Panem Haszko.

***


Uzbrojona w świeżo upieczony jabłecznik dla gości Malkava, i kurę od Honoraty dla samego wampira, raz jeszcze wyruszyła do… „opuszczonego” klasztoru? Takie sprawiał wrażenie, mimo że był zamieszkany.
Tym razem towarzyszyli jej Rozciecha i Pan Czajkowski… Po tym jak Rozciecha słusznie zauważył, że nawet gdyby Malkaw był niegroźny, to samotna kobieta aż się prosi o innego rodzaju problemy.
Na to już nie miała riposty.
- … Ale poczekajcie na skraju polany. Nie chce obstawy jak z nim rozmawiam. – zadecydowała. - … Ludzie zawsze zakładają, że każdy Malkawian jest niebezpieczny… I nie znając go, traktują go jak najgorszego potwora… Myślę, że sprawia im to ból. Ale nigdy by się do tego nie przyznali. Dziękuje więc że chcecie mi towarzyszyć, ale tym razem… Tym razem nie będzie to potrzebne.
Rozciecha spojrzał na Czajkowskiego, a ten wzruszył ramionami.
Jeżeli tego Panienka sobie życzyła…
 
__________________
"I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be."

Ostatnio edytowane przez Aisu : 27-07-2016 o 20:51.
Aisu jest offline  
Stary 29-07-2016, 19:23   #94
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Nic się nie zmieniło od ostatniego razy. Te same martwe mury. Ta sama upiorna cisza. Legowisko potomka Malkava.
“Myślę, że sprawia im to ból. Ale nigdy by się do tego nie przyznali. Dziękuje więc że chcecie mi towarzyszyć, ale tym razem… Tym razem nie będzie to potrzebne.”
Gdy im to powiedziała to nie uwierzyli. Na ich twarzach było słychać sceptycyzm. Nie było w tym nic dziwnego. Pomiędzy nimi lotem błyskawicy rozniosła się relacja z poprzedniej wizyty i nauki “latania” jednego z podwładnych Zofii... Może i inni Malkawianie byli niegroźni, ale ten tutaj z pewnością się do takich nie zaliczał.
Ale pewnie głęboko w sercu był dobry, tylko klątwa go tak unieszczęśliwiła. Nagły ryk bólu i wściekłości przeszył niebo niczym grom, a Zofię dreszczem niepokoju. Czy aby na pewno miała rację?
Ilu Malkawian znała?
Coś poruszyło się wśród cieni budowli, coś dużego… coś przypominającego dzikie zwierzę. I znowu zawyło wściekle… nieludzko. Choć nie tak jak wilkołak. Ich wycie już Zofia poznała dobrze, gdy toczyli bój z szalonymi wilkołakami. Coś rosłego poruszającego się na czworaka między krzaczorami, coś dzikiego kryło się w siedzibie Haszki.


Marta musiała się spieszyć, jeśli chciała tej nocy dotrzeć do klasztoru. Powrót już raczej w rachubę nie wchodził. Nie tej nocy. Ale cóż… miała Popielskiego. On zmyślny i gadatliwy. A ruscy mnisi łasi na podarki. Nawet jeśli pochodziły od heretyckiego psa.
Cała trójka została wpuszczona na teren klasztoru. Ich konie zaprowadzone do stajni. A oni sami przed oblicze ihumena Aleksieja, który przewodził tej owczarni. I znów Marta mogła podziwiać zwinny język swego ghula który obietnicami duchowej jak i całkiem dużej ilości materialnych nagród omotał starego mnicha, który na wszystko się zgodził. I na spotkanie Marty z Igorem i na przeglądnięcie w nocy ksiąg przez dziwnie nerwowego kalwina. Oczywiście Marta musiała trzymać się z dala od mnichów, co by pokus nie budzić w nich. I wszyscy oni od niedużego budynku stojącego z boku zabudowań klasztornych.
- Znaleźliśmy biedaka… z poważnymi ranami i gorączkującego. Musiał daleko zajść o własnych siłach, bo niewiele w nim życia zostało. Ino choroba i majaki. Obawiamy się zarazy, więc trzymamy go w odosobnieniu. Jeno brat Nikołaj ma tam przystęp, bo się na ziołach i leczeniu zna.- wyjaśnił przyczyny tej sytuacji Aleksiej.
Sam Giacomo był jakoś nieswój w budynkach klasztornych. Jakby go ubranie uwierało, albo co innego. Od czasu do czasu łypał spojrzeniem na cerkiew… wzdychając smętnie.
Rozpogodził się dopiero, gdy trafił pomiędzy księgi klasztorne, które z entuzjazmem zaczął wertować. I wywalił przy tym wszystkich z izdebki łącznie z Martą. Skupić wszak się musiał.
Zresztą Gangrelka miała własne sprawy na głowie. Popielski wszak załatwił jej spotkanie w cztery oczy z bratem Igorem, co ikony pisał. Właśnie w tej chwili, bo brat Igor wielce zajęty bywa. Nie mogła więc tracić czasu.

[MEDIA]https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/564x/dd/26/09/dd26096d86a9ecdca964cdb52f2b046d.jpg[/MEDIA]

Posępny stary mnich, był taki jaki można się było spodziewać po człeku w jego wieku i profesji. Posępny, dumny i poirytowany tym, że odrywa się go od jego warsztatu. Mający o sobie wielkie mniemanie i gardzący płcią niewieścią.


Klasztor był pod całkowitą kontrolą diabłów, choć duża ilość strażników świadczyła o tym, że Grigorij nie czuł się tu całkiem bezpiecznie. Tylko kto mu tu był wrogiem, Gangrele Miszki czy jego własna rodzina?
Nieduża salka jadalna i dwie ładne młodziutkie włościanki świadczyły że i Grigorij podziela podejście Milosa do posiłków. Dwaj wojacy którzy im towarzyszyli mieli też posłużyć za strawę dla Zacha.

Szeroki i solidny stół, dwa krzesła i świecznik. Wygodnie choć niezbyt wystawne. Grigorij wskazał jedno miejsce Milosowi. Na drugim zaś usiadł sam Tzimisce. Splótł dłonie razem czekając, aż Węgier usiądzie. Uśmiechnął się i rzekł.- Nie będzie pewnie sekretem zdradzić ci, że kniaź Siebrienicz wie wszystko. Wie o tym ilu was przybyło i kiedy. I szykuje prawdziwie carskie powitanie dla waszej całej grupy. To okazja dla was i dla nas… potomków kniazia. -
Uśmiechnął się i kontynuował przemowę.-Zagrajmy w otwarte karty. Pomiędzy mną a mym rodzeństwem są niesnaski i walka o łaski naszego ojca. To że ty jesteś w mojej gościnie zyskiem jest dla mnie. I dla ciebie być może.
Zamyślił się przez chwilę, po czym znów zaczął mówić.- Ty mi powiesz co wiesz o swych towarzyszach. Cokolwiek co mi jako podczaszemu może być przydatne. A ja odwdzięczę się tym samym. Albo możemy odpowiedzieć szczerze na swe pytania.-
Uniósł dłonie w górę w geście poddania się.- Wiedz mój drogi, że chcę być twym przyjacielem. Nie oczekuję iż zdradzisz ich słabości. Jeno współpracy, która i dla nich i dla ciebie i dla mnie może być opłacalna. Smoleńsk i okolice są pełne zdradliwych pułapek. Jestem pewien, że chciałbyś przynajmniej części z nich uniknąć.-


Do Smoleńska wyruszył następnej nocy. Wcześnie i bez zwłoki. Rycerz przemierzał tym razem trakt, bez zatrzymywania się i bez wątpliwości. Przed nim był Smoleńsk, a w nim nie tylko Lasombra, ale gangrelowy ghul. I kolejny krok ku owej Świętej Krwi i kryjącej się w niej tajemnicy. Przedtem jednak musiał spełnić swój obowiązek i udać się do Carskiego Sioła. Raz już wszak zawiódł. Nie mógł sobie powtórzyć na powtórne zlekceważenie obowiązków.
Na miejscu… dwaj Bożogrobcy zrobili piorunujące wrażenie. Wszak ciężko było zignorować dwóch postawnych mężów w ciężkich płytowych zbrojach z krzyżami na płaszczach i zbrojach. Od razu słychać było ciche szepty iż Krzyżaki przyszły, choć sam Zakon kilka lat temu został zhołdowany i zsekularyzowany za obecnego władcy. Ale pijane czerepy zaściankowej szlachty nie potrafiły dobrze kojarzyć faktów i na dwójkę rycerzy patrzyli jak na duchy przybyły z zamierzchłej przeszłości.
Krzyżaki przyszły… nawet znaków na płaszczach nie kojarzyli zbyt dobrze, skoro mylili domy zakonne. Niemniej przez to Jaksa nie mógł narzekać na brak uwagi. Sługa wampirzycy szybko poinformował swą panią i Jaksa został zaproszony na komnaty. Contessa była nieco zaskoczona jego pojawieniem się, ale ukryła swe zmieszanie za maską uprzejmego i uroczego uśmiechu. Pewna swego piękna wstała by powitać gościa, a widząc że Jaksa w zbroi uniosła dłoń, by rycerz mógł się wykazać szarmanckością.
- Contessa, tak waść możesz mi mówić.- rzekła z uśmiechem po polsku.- Chyba że wolisz italiano, latinae, français?-
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 01-08-2016, 13:48   #95
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Wraz z zachodem słońca Jaksa miał udać się do stajni. Czekał tam jego ghul i dwa osiodłane konie. Poczucie obowiązku było wręcz przytłaczające. Przyćmiewało poczucie straty, które w jego głowie biegało niczym koń z jeźdźcem o tatarskich rysach. Zatrzymał się w pół kroku. Wszak z Olgą już się rozmówiła ponoć Marta.
- Łabędzioskrzydła - szepnął pod nosem.
Jeżeli okłamała Lasombrę, to teraz jednooki mógł położyć kres jej kłamstwom choćby przez złe dobranie krotochwili. Musiał się przełamać i pomówić z nią. Zmienił więc kierunek w jakim podążał i ruszył do ludzi Marty z nadzieją, że i ją tam zastanie. Karaut kociołka bulgocącego nad małym ogniskiem pilnujący obrzucił go niechętnym spojrzeniem od stóp do głów.
- A, zastał, zastał, mości rycerzu. Ledwośmy wrócili. Martuś z Popielskim w sadzie siedzą.
Drewnianą łyżką machnął w kierunku stodoły, za którą aż do stawu ciągnęły się dwa rzędy starych jabłoni. Marta ze swym ghulem zaraz przy drugim drzewie siedziała, na beczułce skądyś przytarganej. Suknię fioletową z aksamitu miała na sobie, i do biodra przyciskała kudłatą głowę Popielskiego. W powietrzu drgał jeszcze zapach krwi, dziwnie podobny do soku z drzew. A może to od jabłoni aromat szedł?
Rycerz czując znajomy zapach przypomniał sobie, że mimo całego rytuału z poprzedniej nocy jego ciało domagało się świeżej krwi. Nie powinien jechać z ważną misją czując głód. Z drugiej strony post uszlachetniał. Warto odmówić sobie przyjemności w imię boskiej chwały.
- Dobry wieczór - zaczął gdy tylko podszedł dość blisko.
- Wilhelm posyła mnie do Olgi do Carskiego Sioła - rzekł i czekał, jakby było to całe wyjaśnienie. Bo otoż łabędzioskrzydła miała się domyśleć po co przyszedł.
Tymczasem Popielski, od pani swej odklejony, posłał rycerzowi spojrzenie nawet nie niechętne, a jawnie wrogie.
- Zostaw nas - rzekła Marta cicho i rękę wyciągnęła, po liść nad jej głową się zwieszający. Przykleiła go sobie do nadgarstka, gdzie lśniło jeszcze kilka kropel czerwieni. Odczekała, aż ghul zniknie za budynkiem stodoły.
- Giacomo raczej niczego nie nałgał jej. Powiedziałby - rzekła, plecami się wspierając o pień jabłonki. - Jako ty się czujesz?
Jego zmysły nie musiały być wyczulone, żeby wyraźnie poczuć wampirzą vitae.
- Pan każdego dnia wystawia nas na próby. Wszak naszą rolą jest je przechodzić - zawahał się, spojrzał na nią czujnym okiem - bądź nie przechodzić. Jednak odnoszący porażkę nie zostaną zapamiętani. Zatem i mnie nie przystoi przywdziewać szaty tkanej z kłamstwa w obecności tej wampirzycy. Czy na coś winnem zwrócić szczególną uwagę? - zapytał na koniec wywodu Jaksa.
- Ona spokoju zdaje się szukać. Domu. Klan swój ukrywa i choć nam wiadomy, wiedzy lepiej nie pokazywać. Lubi uwagę… ale nie lubi namolności - rzekła Marta z wolna. - Ja dla niej prostaczka z okolic tej karczmy, cośmy ją pierwszy raz nakryli. Że żem wtedy dołączyła do was. Choć rzekłam jej, żem w Krakowie bywała. Możliwe, że ciebie zna. Bo i ona gród Kraka odwiedzała.
- Nigdy nie byłem i pewnie już nie będę duszą towarzystwa. Czy to w Krakowie, czy na ziemi Smoleńskiej. Wątpię czy światowa szlachcianka zwróciła uwagę na postać cichego i skromnego sługi. Przeto dziękuję za informacje. Niechybnie użytek z nich zrobię najlepszy jaki umiem. Bywaj więc w zdrowiu - jak nakazywał obyczaj wycofał się kilka kroków nie odrywając wzroku od Marty, po czym powoli odwrócił się, żeby odejść w stronę stajni.
- To nie ona najważniejsza w twojej misji, Jakso.
Nie miał czasu na dłuższe rozmowy. Nie tym razem..
Z jakiegoś powodu ostatnie słowa Marty pobrzmiewały w jego głowie jeszcze długo po tym spotkaniu.


Na spotkaniu z Lasombrą Jaksa miał już prawie oczyszczony umysł.
Jednooki skłonił się i ucałował wyciągniętą dłoń. W zasadzie mógł już zapomnieć o jakimkolwiek udawaniu śmiertelnika. Wszystkie rośliny umierały od zimna jego ciała, a teraz hrabina miała doświadczyć wątpliwej przyjemności pocałunku w dłoń. Cóż, etykieta to etykieta i należy ją stosować. Po ukłonie jaki był uznany za odpowiedni jakieś dwieście lat wcześniej. Podniósł się, wyprostował i odruchowo wypiął pierś.
- Jestem Jaksa Gryfita z Miechowa, herbu Jaxa, strażnik Grobu Pańskiego. To zaś - wskazał dłonią towarzysza - chorąży Roch, również strażnik Grobu. Kawaler zakonu Miechowitów.
Przedstawił się, jak nakazywał obyczaj. Chwilę zastanowił się nad słowami hrabiny, a po chwili dodał już płynnie po francusku:
- Czy spodziewamy się, że słuchać nas może ktoś niepowołany?
- Nawet jeśli, to nie wypada dawać mu powodów do podejrzeń, nie pozwalając mu podsłuchać.- odparła Lasombra w tym samym języku, a potem dodała polsku.- A więc ten język waszmościom odpowiada? Cieszy mnie niezmiernie widok zacnych rycerzy. Niestety większość tutejszych nie rozumie że szlachectwo to nie tylko kwestia urodzenia, ale i odpowiedniego zachowania.
Uśmiechała się przy tym uroczo, a Roch gapił się na wampirzycę niczym pies na soczysty kawałek pieczeni. Contessa najwyraźniej nie potrzebowała sztuczek Ventrue by robić wrażenie.
- Racz wybaczyć pani, ale szlachectwa wyrzekłem się wiele lat temu, gdy zawierzyłem swoją drogę Bogu. To co zaś dostrzegasz, jest jeno cieniem dawnego życia. Dama zaś zasługuje na szacunek nie ważne czy od szlachcica, czy od pokornego sługi - po tych słowach spojrzał na swojego ghula. Jego oko zwęziło się, gdy zorientował się w słabości Rocha. - Zatem jak możemy służyć?
- Och… piękne słowa, godne rycerzy… bez względu na to komu oddali się na służbę.- odparła wesołym tonem głosu Contessa i… zamyśliła się pocierając kciukiem dolną wargę.- Hmm… szczerze powiedziawszy nie spodziewałam się takiej świty, ani takiej propozycji.
- Jak widać lordowi zależy na dopieszczeniu przyszłych sojuszy.
- Dopieszczeniu… kiedyś to słowo bardziej przyjemny wydźwięk.- uśmiechnęła się w rozmarzeniu wampirzyca i zerknęła na Rocha, wywołując swym spojrzeniem czerwień na jego licach.- Ufam więc że twój… lord? Czy może sojusznik powiedział ci z czym tu przychodzisz, bo ja żem go ani poznała jeszcze. A i twoje pojawienie się szlachetny Jakso jest dla mnie niespodzianką.
- Wyraził się dość jasno. Mam pani zapewnić towarzystwo i ochronę w razie niebezpieczeństwa. Niestety próżny może okazać się trud zabawiania pani rozmową. Wszak mówca ze mnie kiepski - zamrugał swoim jednym okiem. Widział blady kolor stali, taki dominował w aurze Lasombry, pod nią czasem przebijał się brąz, ukryty głęboko pod warstwami stali.
- Miło z jego strony… naprawdę.- ucieszyła się wyraźnie Contessa i jej aura oddała ten fakt, barwiąc się odpowiednio.- Czuję się naprawdę doceniona i chętnie poznam ciebie bliżej, jak i twych towarzyszy. Tu naprawdę ciężko znaleźć rozmówców na odpowiednim poziomie. Brak… kultury europejskiej, że tak się wyrażę.
- Z mego doświadczenia wnioskuję, że kultura zazwyczaj jest mocno połączona z lokalną sztuką. A nie słyszałem o żadnym sławnym smoleńskim poecie czy malarzu. Nie wiem na ile to mój brak obycia, a na ile fakt iż naród to bez kultury. Długo tutaj Contessa przebywa? - Jakby przecząc wcześniejszym słowom rycerz starał się podtrzymywać rozmowę.
- Ledwie kilka dni… pewnie nieco ponad tydzień. Miasto całkiem ładne, choć dzikie… ghule bywają namolne.- zaśmiała się perliście Lasombra i spytała.- A jak ty je widzisz szlachetny rycerzy boży?
- Nie dane było mi jeszcze miasta obejrzeć - urwał. Wtem jego towarzysz jakby wreszcie znajdując moment by zwrócić na siebie uwagę zapytał:
- Dlaczegóż tak piękna szlachcianka zatem wybrała się tutaj na ten skraj cywilizacji? Próżno tu szukać wysublimowanych rozrywek jak w Krakowie, czy Wiedniu.
- Za to jest tu bezpieczniej. Echa nadchodzących konfliktów między Sabatem i Camarillą tutaj nie dotrą. Mam nadzieję, a co sługi boże sprowadza do Smoleńska? - zaciekawiła się wampirzyca.
- To czas niepokoju dla wszystkich. Szlachta w Polsce rośnie w siłę. Pozycja króla słabnie. Król chciałby aby rycerze zakonni służyli sprawie państwa. Szlachta zaś widzi w tym najemników na usługach króla. W całym kraju jest nas ledwie kopa, a i ta liczba zostanie uszczuplona, gdy szlachta ubzdura sobie, że jesteśmy jej wrogami. Inne zakony nie specjalnie sobie radzą. Templariuszy ścigała inkwizycja. Krzyżacy podupadają z dnia na dzień od porażki pod Grunwaldem. Bożogrobcy w europie albo konwertowali się na prawosławie po upadku Jerozolimy, albo weszli w skład Joanitów. Jedynie w Polsce jakoś nam się udało pod zwierzchnictwem papieskim zostać. Ale i to długo nie potrwa w kraju, w którym szlachciury myślą, że znaczą tyle co król. Ludzi trza trzymać silną ręką, a nie dawać im wyobrażenie równości - w swoich wywodach Jaksa przypominał Toreadora bardziej, niż kiedykolwiek dotąd od opuszczenia Krakowa.
- Od tego są koterie miejscowe, by mieć pieczę nad trzodą. By pilnować sytuacji i trzymać pod kontrolą. Nie mnie jednak wtrącać się metody tutejszych książąt.- odparła pogodnie Lasombra dodając po chwili z ironicznym uśmieszkiem.- W każdym razie… jeszcze nie. Ty jesteś zwolennikiem rządów silnej ręki, mości Jakso?
- Jestem zwolennikiem rządów jednej ręki. Szlachcie się zdaje, że mogą wszyscy wpływać na króla. Że jak w starożytnym Rzymie rządy większości zaprowadzą. Tylko, że większość to zazwyczaj idioci. Jeżeli władca źle rządzi, to można się zbuntować i osadzić nowego władcę. Większości zaś nie da się obalić. Roztropny przywódca nie musi siłą posłuchu wymuszać, ale nie może dopuścić, by władza przeszła w ręce ludu.
Roch spoglądał z zaskoczeniem na swojego Mistrza. Nigdy z nim nie rozmawiał na temat polityki i wsłuchiwanie się w te słowa było zaskoczeniem. Choć były to jeno przebłyski między podziwianiem krągłości wampirzycy.
- To pewnie cię ucieszy, że tu są aż dwie silne ręce. Ino zaciśnięte w boju próbując nawzajem się pokonać.- stwierdziła cynicznym tonem głosu Contessa.
- I jak się zdaje te dwie nie będą jedynymi - rycerz chwilę się zamyślił, po czym spojrzał uważnie na wampirzycę i całkiem już zimnym tonem rzekł:
- Czy istnieje jakieś szczególne niebezpieczeństwo, przed którym mógłbym panią chronić?
- Nie wydaje mi się.- odparła zamyślonym tonem Contessa.- Choć oczywiście niczego nie można być pewnym w tych czasach. Moi ludzie dotąd radzili sobie z każdym problemem, więc nie sądzę by służba u mego boku byłaby trudna.
Gryfita przechylił głowę z uśmiechem. Nic więcej nie dodał. Obserwował jedynie Contessę i pomieszczenie, w którym się znajdowali.
- Myślę że karczmarz zgodzi się bym zajęła jeszcze jedną kwaterę w jego karczmie.- uśmiechnęła się ciepło wampirzyca.- Nie przeszkadza wam, iż jedną komnatę przyjdzie wam zajmować?
W oczach Rocha pojawił się jakby zawód. Ewidentnie jego Mistrz nie był wampirem z jakim pragnął w tej chwili zajmować komnatę. Jaksa zaś odpowiedział spokojnie:
- W naszych pielgrzymkach cierpieliśmy już różne niewygody. Spanie w komnacie zaś, niezależnie od towarzystwa niewygodą nie jest. Ważne, by była ona blisko waszej, gdyż jeno wtedy wypełniać możemy zadanie jakiego się podjęliśmy.
- Cieszy mnie to…- uśmiechnęła się promiennie Contessa i dodała.-Czego jeszcze potrzeba, byście mogli spełnić swą misję?
Krwi - pomyślał rycerz, jednak na głos nie odważył się słowa powiedzieć. Spojrzał na Rocha. Młodzieniec wydawał się oczarowany Olgą. W końcu jednooki rzekł:
- To już nadto, żeby tacy pokorni słudzy jak my mogli być zadowoleni. Dziękujemy.


Tuż po północy u Lasombra zjawił się gość, który sprawił że Roch akurat pełniący w tej chwili rolę wartownika pognał do modlącego się Jaksy.
- Ghul Miszki przybył do contessy. A i o nas się dopytuje!- rzekł w progu ich pokoju.
Jaksa powoli wstał z kolan. Sprawa musiała zaiste mieć ogromne znaczenie, skoro Roch wbiegł do ich kwatery i przerwał mu w połowie litanię do Krwi Chrystusa. Wystarczyło jedno spojrzenie przenikliwego oka wampira, żeby dojrzeć zaniepokojenie, zazdrość i nieufność w aurze swojego ghula.
-”Źle” - pomyślał.- “Zauroczyła go. Zazdrości posłańcowi Gangrela spotkania z wampirzycą “
Martwił się o Rocha. Gdyby nie to, że ostatnie rytuały pozbawiły go sporej części krwi dzisiejszej nocy karmiłby swego zaufanego ghula swą vitae. Chorąży przestałby zerkać ukradkiem na krągłości Włoszki.
- Czy Contessa w związku z tym prosi nas do siebie? Nie obyczajnie byłoby wtargnąć na ich prywatne spotkanie - powiedział twardo przywołując swojego ghula do porządku.
Nie bardzo przejmując się tym co obyczajne a co nie wytężył swoje zmysły nasłuchując rozwoju sytuacji w pokoju obok. Nie czuł się dobrze w roli szpiega nasłuchującego cudze rozmowy. Jednak w głowie usprawiedliwiał się przed sobą tym, że ma chronić Olgę. A to oznacza, że musi wiedzieć, czy nic jej nie zagraża.
- Nie… Contessa sama z nim rozmawia, jeno… i z nami ten gangrelski lokajczyk chce się rozmówić. - splunął odruchowo Roch. Widać ów szlachetka nie przypadł mu do gustu.- Łaskawie rozmówić, jakbyśmy niżej niego byli. Co on sobie w ogóle wyobraża?
- Uspokój się. Przychodzimy jako goście na jego ziemie. I takoż winniśmy się zachowywać. Teraz cichaj - rycerz wykonał gest palcem przysuwanym do ust, podczas gdy drugą dłonią poprawiał szablę przy pasie.
Odgłosy dochodzące z komnaty obok świadczyły wyraźnie o tym, że Roch miał właściwą opinię o ghulu Miszki. Piesiński nawet gdy próbował być czarujący nie potrafił ukryć swojej próżności i buty. I był głośny w przeciwieństwie do wyrażającej się dość cicho Lasombry, którą podsłuchać było trudniej. Grube drewniane bale dobrze izolowały od nawały dźwięków. Same głośne wypowiedzi Piesińskiego wystarczyły jednak by zrozumieć o co chodzi. Miszka wiedział już o rozmowach Lasombry z nowo przybyłymi wampirami i ponawiał zaproszenie na swój dwór. Na co tym razem contessa się godziła chcąc przybyć wraz z przyjaciółmi. Co się dobrze składało, bo Piesiński i dla nich przywoził zaproszenie i po niej chciał się rozmówić z miejscowymi przedstawicielami wilhelmowej kliki.
- Rochu, zdaje się, że dane będzie nam podróżować wraz z contessą - nadprzyrodzone zmysły wampira rozproszyły się. Mógł spokojnie udawać, że o niczym nie wie. Jednak wyszedł na korytarz i trzymając dłoń na rękojeści broni stał i czekał. Nie chciał ładować się z butami na prywatne spotkanie. Czekał na wezwanie. Wszak na sercu miał bezpieczeństwo powierzonej jego protektoratowi wampirzycy. Chociaż z drugiej strony jeżeli cokolwiek z tego co mówiono o Lasombra było prawdą, to niech Bóg zlituje się nad duszą tego, kto odważy się wejść im w drogę.
Trwało to długo, acz w końcu hałaśliwy szlachcic wyszedł wpadając wprost na czekającego krzyżowca. Dosłownie, bowiem zauroczony biustem nie zauważył wampira dopóki nie walnął gębą o jego napierśnik.
- Kto tu?! A taaak… wilhelmowy podwładny?- parsknął gniewnie Piesiński rozcierał rozbity nos i próbował głośnym krzykiem uratować swój wizerunek przed przyglądającej się tej sytuacji z komnaty i kryjąc śmiech za wachlarzem.
- Noooo… przekaż swemu panu, że za dwie noce do Jasnorzewskiej przybędzie przewodnik, który zaprowadzi go i przybyłych z nim Spokrewnionych na audiencję u jaśnie wielmożnego Bolesława Janikowskiego, starosty smoleńskiego! -
Strasznie wygadany i pyskaty ghul jak na zwykłego doręczyciela wieści.
Jaksa wyszczerzył kły w uśmiechu. Z jego urodą i naturalną prezencją przypominał zapewne bestię lub potwora. W każdym razie nikt nie odważyłby się zaczepić go w ciemnej uliczce.
- W imieniu lorda Wilhelma dziękuję bardzo za zaproszenie - zaakcentował ostatnie słowo. Nie lubił gdy śmiertelni rościli sobie prawo do rozkazywania nieśmiertelnym.
- Możesz więc przekazać jaśniewielmożnemu, że informacja zostanie przekazana. Jakież to tematy zamierza jaśniewielmożny omawiać z lordem Wilhelmem? Wszak wielce niestosownym dysonansem byłoby, poruszanie pewnych niewygodnych dla obu stron kwestii.
Bożogrobiec bawił się swoją siłą spokoju, powolnym cichym tonem i kwiecistością wypowiedzi. Stanowił tak duży kontrast dla rzucającego się po korytarzu choleryka. Wiedział, że właśnie taka postawa wyprowadzi człowieka z równowagi jeszcze bardziej. Człowiek kierujący się emocjami zazwyczaj mówił zbyt wiele.
- Nie tobie to wiedzieć…- burknął gniewnie ghul ufny w protekcję swego pana. Po czym dodał pewniejszym tonem głosu.- Jaśnie… wielmożny… Bolesław Janikowski z pewnością sam zechce ugościć należnie twego pana i jego świtę. A co do tematów rozmowy… te poruszone zostaną… na miejscu dopiero.-
Bożogrobiec nie potrzebował sięgać po swe talenta, by wiedzieć iż Piesiewski nie został po prostu wtajemniczony w zamysły wampira, któremu służy… I tak naprawdę nie wie nic ciekawego. I choć próbuje zgrywać chojraka, to jednak postać Jaksy go przeraziła.
Jednooki skinął głową ze zrozumieniem zamykając przy tym oko. W końcu Gryfita otworzył je i ponownie przemówił.
- Pan jest z nami zawsze, gdy gromadzimy się w imię Jego. Zaś słowa twe lordowi Koenitzowi zostaną przekazane. Czy jakoś jeszcze możemy pomóc?
- Nie sądzę… Brujahu. Och… możesz przekażesz swej primogence Jasnorzewskiej, że przesyłam pozdrowienia.- odparł ze złośliwym uśmiechem szlachcic i dumnie idąc… ominął rycerza schodząc po schodach na dół.
Jaksa skinął jedynie głową. Zwalczył w sobie przemożną chęć zepchnięcia ghula ze schodów. "Na wszystko przyjdzie czas". Podszedł do drzwi pokoju w którym nocowała Olga i powiedział:
- Mam nadzieję, że jego obecność nie była dla pani zbyt męcząca.
- Pewne rzeczy trzeba przecierpieć niestety.- odparła wyraźnie rozbawiona Olga i spytała żartobliwie.- Mały piesek Janikowksiego nie przypadł ci do gustu?
- Mawiają, że cierpienie uszlachetnia i zbliża nas do Boga -
rycerz zdawał się zamyślić nad tym zdaniem, po czym dodał - chciałbym, żeby ci którzy są nam wrodzy zbliżyli się do Boga. Co zaś do gustów, to już starożytni mawiali, że o nich się nie dyskutuje.
- Dyskutuje się o wszystkim… to wiem z praktyki. Powiedz mi mój drogi, co należy w tej sytuacji zrobić?- zapytała zaciekawiona.
Rycerz wzruszył ramionami
- Zatem to po prostu ja nie jestem typem dyskutanta. Cóż zrobić z zaproszeniem? Jam jest pokornym sługą i nie do mnie decyzje należą. Choć okazja to dobra by ocenić kto sojusznikiem a kto wrogiem. Bo jakby nie patrzeć na sytuację w Smoleńsku, to jest to szachownica na której figury leżą rozsypane. Nie wiadomo kto biały, a kto czarny.
- Więc przygotuj się do podróży mości Jakso.- rzekła z uśmiechem wampirzyca i zerknęła w kierunku wchodzącego do pokoju mężczyzny, jednego z jej sług.- Szykować powóz, wyruszamy na przejażdżkę za … trzy pacierze.-
Ten skinął głową i bez żadnych pytań się wycofał z pokoju, by zabrać się za przygotowania.
Rycerz skinął głową i ruszył do Rocha. W kilku słowach przedstawił swojemu ghuowi informacje na temat wyjazdu. On sam nie musiał się pakować, gdyż cały swój dobytek miał na sobie. Wziął jedynie leżącą w kącie tarczę i zawiesił na plecach. Roch musiał spakować swoje rzeczy co zajęło blisko dwa pacierze. Po tym czasie byli gotowi i czekali na dalsze wytyczne pod kwaterą Lasombry.
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.

Ostatnio edytowane przez Mi Raaz : 02-08-2016 o 21:49. Powód: Dodano ostatnią scenę
Mi Raaz jest offline  
Stary 04-08-2016, 20:31   #96
 
Aisu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skał
Potomek Malkava

Zofię natychmiast wmurowało w ziemie. Ten kształt… Czy to był Pan Haszko? Nie przypominało to człowieka… Bardziej demona. Ale mnich był rosłej postury, a cienie niejednemu niejeden raz płatały figle, stwarzając straszne czarty i potwory z niewinnych gałęzi czy kurtyn.
Jeżeli to był Pan Haszko… To musiał mieć napad… Choroby. A jeżeli tak, to nie powinna go niepokoić.
Ale co jeżeli… Co jeżeli to był ktoś inny? Jeżeli to był intruz? Co jeżeli Pan Haszko był w niebezpieczeństwie?
Nie mogłaby go przecież tak zostawić.
Decyzja została podjęta zanim Czajkowski i Rozciecha nadjechali na koniach. Odwróciła się by spojrzeć im w oczy i stanowczo pokręciła głową zanim zdążyli się odezwać.
– Proszę. – powiedziała cicho. – Stójcie w pogotowiu z moim koniem. Jeżeli coś się stanie, obiecuje, że przybiegnę. – Czajkowski zmarszczył brwi. – To rozkaz. Proszę.
Przycisnęła do piersi klatkę z kurą, która teraz, zbudzona hałasem, szamotała się niespokojnie. Stojący na górze upieczony jabłecznik dalej drażnił swoim zapachem. Co za nieudany prezent…
Skinęła na swoich ludzi, po czym ponownie skierowała wzrok na upiorny klasztor. Licząc się z faktem, że miejsce było mimo wszystko siedzibą obcego wampira, zdecydowała się tylko na jeden ostrożny krok do przodu, nie przekraczając jeszcze progu posiadłości. Jeżeli potwór faktycznie był Panem Haszko, to z pewność nie życzyłby sobie niezapowiedzianych gości.
– Panie Haszko!. – zawołała, dużo ciszej niż planowała, i usłyszała jak jej głos się łamie. – Cz-czy wszystko z P-panem w porz-ądku?!
-Cichaj głupia… nie widzisz że nadchodzą? Pancerne powozy plujące ogniem i żelazem. Krzyżackie wozy. Czarni kapłani germańskich bogów, z czaszkami na szatach…- warknął głośno kształt.-Kryj się głupia… ci nie nawracać chcą, a zabić, zagłodzić… otaczają pomioty szatanów!-
Wampirzyca odetchnęła z ulgą. To jednak Pan Haszko. Czajkowski i Rozciecha nie wydawali się tym faktem specjalnie pocieszeni.
– Um… C-czy coś nam grozi, Panie Haszko? – zapytała, cicho, tak jak rozkazał. – Dzisiaj? Teraz?
- Kryj się głupia !- wampir pognał na zdębiałą Zofię, popchnął ją na ziemie i przycisnął do niej gwałtownie. Po czym… porzucił i wspiął się po starej ścianie na sam jej szczyt, z góry obserwując niebo. Czegoś lub kogoś na nim wypatrując. O Zofii najwyraźniej zapomniał.
To… Było nieoczekiwane. Zwłaszcza to, jak szybko ją powalił. Nawet jej stwórca nie robił tego z taka łatwością.
… Jak stary był Pan Haszko?
Jego słowa nadal dźwięczały jej w głowie, i kierując się instynktem uznała że najlepiej będzie wykonać jego polecenia – zwłaszcza ze najwyraźniej nic jej nie groziło. W końcu z łatwością mógł jej rozerwać na pół dosłownie sekundę wcześniej.
- … Schowajcie się w lesie. – przekazała swoim ludziom, po czym podniosła się z klęczek. Kura nadal szamotała się w klatce, więc szybkim ruchem sięgnęła do środka i ukręciła jej łeb.
Miała nadzieje że Pan Haszko nie ma nic przeciwko zimnym posiłkom.
Odkładając obydwa podarunki u progu klasztoru, wampirzyca przyjrzała się uważnie ścianom. Stara budowle pełne były nierówności, i przekonana była że gdyby chciała, to mogłaby się za Malkawem wspiąć.
Prosił ja jednak by się kryła, więc zamiast tego przylgnęła do ściany, i patrząc w górę, czekała co dalej zrobi mnich.
Przez chwilę Malkawian nie robił nic. A potem nagle zeskoczył w dół i pojękując, na czworaka pognał w kierunku piwnic klasztornych. Jakby coś go przestraszyło, bądź zraniło. I skrył się w ich mroku.
Wampirzyca wypuściła powietrze, którego nawet nie zauważyła, że trzyma, i schylając się po klatkę z kurczakiem, ruszyła ostrożnie za mnichem.
- … Panie Haszko, czy dobrze się Pan czuje? – zapytała cicho, a w jej głos wkradła się nieudawana troska. – Czy jest pan ranny? Mogę coś dla Pana zrobić? – Spojrzała w wgłęb mrocznej piwnicy. - … Przyniosłam kurczaka?
-Kurczaka? Po co kurczaka? Co ja… kurnik buduję lub posiadam? - usłyszała w odpowiedzi z mroków loszku.
- … Pani Honorata mówiła, że przyjmuje je Pan w podarunku. – odparła podupadła na duchu. - … Myślałam że, może… Tak się Pan odżywia…
Przyklęknęła na szczycie schodów, kładąc ręce na kolanach.
- Odżywiam się dzierlatkami…. kury biorę od chłopstwa dla zachowania pozorów. - odparł głos z loszku.-Tak i zboże… święty pustelnik musi coś jeść.-
– To… Całkiem rozsądne. – przyznała zawiedziona. Już dawno pogodziła się z faktem że nikt nie podziela jej zdania na temat picia z ludzi, ale informacja o kurach na nowo wzbudziła w jej nadzieje. - … Przepraszam że przestraszyliśmy ostatnio Pana gościa…. – ‘ O głupia po co o tym wspominasz ‘ natychmiast pomyślała z przerażeniem. Ostatnie czego chciała to przypominać mu ich wczorajsze spotkanie. Szybko zmieniła temat, na ten który zaprzątał jej myśli chwile temu. – To, um… Wszystko u Pana w porządku? Aha, aha. – cholera, co ona plotła. – Z-znaczy… Pana głos, przed chwilą… Brzmiał Pan… Jakby bardzo Pan cierpiał…
- To nic takiego… przeszłość, przyszłość, teraźniejszość… kocioł zdarzeń, kocioł myśli, doznań… męczące.- odparł wampir z mroków loszku.- Przyszłaś po wróżbę? Na męża już liczyć nie możesz. Po śmierci nie ma się nocy poślubnej, takoż i ślubu.-
– N-nie, nie po to- eh? – przerwała, wybita z rytmu. – Że n-niby ja i Lord K-Koenitz? N-nie, to nie tak- – zarumieniła się, raz jeszcze gubiąc tok myśli – Przecież w małżeństwie wcale nie chodzi o noc p-poślubną! – wypaliła nagle – To święta więź przed Bogiem, symbolizująca o-oddanie, wzajemną troskę, szacunek! M-miłość i chęć budowania razem przyszłości! Noc poślubna nie ma tu absolutnie nic do rzeczy…
Ostatnie słowa wypowiedziała niemal szeptem, czerwona jak burak zdając sobie sprawę, że zdradziła co ostatnio zaprzątało jej myśli.
- Niby ta noc poślubna nie ma… a każdy jej wyczekuje. Za życia przynajmniej. Ty jednak nie żyjesz, więc małżonka nie ma ci co wróżyć. Więc po jaką wróżbę przyszłaś. Sprawdzić czy ten Lord K-kunitz cię miłuje?- zarechotał stary wampir siedząc w swej kryjówce.
Zosina brew powieka drgnęła lekko. Naśmiewać się z tego że się zająknęła – jak nieuprzejmie!
– Lord Koenitz. I to nie Pana sprawa. – odburknęła sucho, niezadowolona z faktu że zeszli na jej osobiste sprawy…
I trochę zła na siebie, że zawahała się przed zapewnieniem mnicha o oddaniu Lorda Koenitza.
– A chciałam… Eeee… – Pan Haszko nie sprawiała wrażenia takiego co był zainteresowany kto będzie przyszłym księciem. Teraz kiedy była pewna że z Malkawem wszystko w porządku, na powrót zaczęła myśleć o swoich postanowieniach. – Myślę, że… Może, co powinnam zrobić, żeby wszystko to zakończyło się bez rozlewu krwi? – zapyta niepewnym głosem. – W sensie… Ten konflikt między nami, wami, Panem Miszką i… Panem… Siebrieniczem? - nie była pewna czy dobrze zapamiętała imie - Ah! I, prawie zapomniałam… Aha, haha… Widzi Pan, jadąc do Smoleńska natknęliśmy my się na bagno pełne utopców… Pani Marta, moja… Um, przyjaciółka, zebrała trochę ich krwi… poklepała się po kieszeniach. Fiolka na szczęście nadal w nich była. – Mieliśmy nadzieje, że… Coś Pan będzie w stanie wywróżyć, na jej podstawie?
Nie była do końca pewna, co Pani Marta chciała przez to osiągnąć. Jak się utopce miały do ich aktualnych problemów w Smoleńsku, Zofia nie wiedziała.
-Jakimi nami… mnie za jedno czy niedźwiedź, czy wąż… czarny orzeł zasiądą na smoleńskim stolcu. Dla samego miasta też… tym bardziej że zguba wszystkich czeka.- zarechotał wampir ze swej kryjówki.- A sam konflikt będzie krwawy i nic na to nie poradzisz dziewuszko. Rex… może być tylko jeden.-
Wampirzyca uciekła wzrokiem. Celowo przemilczała ambicje Wilhelma, kiedy Pan Haszko wyraźnie dobrze o nich wiedział. „Czarnym Orzeł” był przecież herbem świętego cesarstwa – tyle nawet ona wiedziała, choć na heraldyce się nie znała. Niedźwiedziem musiał być Miszka, a wężem - Tzimitsce.
Najbardziej zdradliwym stworzeniem. Tym które uwiodło Adama i Ewę. Zły omen.
– Ale… To nie jest pewne, prawda? – zapytała, wracając do kwestii jego przepowiedni, raz jeszcze kierując oczy w nieprzeniknioną ciemność. – Z-znaczy… Pan nadal tu jest… Czy i Pana nie dotknęłaby ta zguba?
- Bo ja umrę znacznie później i gdzieś indziej. Wrzucą mnie poranionego wielce do Newy, więc…- wzruszył ramionami Haszko.-Niby nic pewnego nie ma na tym świecie, a jednak to co widzę dzieje się, prędzej czy później.-
Dziewczyna nie odpowiedziała natychmiast. Jak w końcu zareagować na obietnicę, że nie tylko czeka ją zguba – nieunikniona zguba, ale też że dotknie ona wszystkich dookoła niej?
- … Może to jest prawda. – przyznała. – Tylko Bóg wie na pewno. I… Może i faktycznie czeka mnie zguba. – uśmiechnęła się lekko. – Wieczność to strasznie długo. Miałam… Nadal mam, nadzieje, że przyjdzie mi doświadczyć dnia, kiedy nasz Pan wybaczy Kainowi, i klątwa zostanie zniesiona. Ale jeżeli… Jeżeli przyjdzie mi umrzeć wcześniej… To mam nadzieje… Chciałabym zostawić choć trochę dobra na tej ziemi, zanim ją opuszczę. I że… Że ludzie dookoła mnie, cieszyć się będą dobrym życiem… Nawet jeżeli nie będę w stanie zawsze ich chronić…
Zamilkła. Jej palce mimowolnie zacisnęły się na Lazurycie Koenitza. Wszystkich marzenia i nadzieja jaką w sobie noszą… Jej własna także. Czy będzie w stanie je chronić?
– Czy… Czy naprawdę nie ma sposobu, żeby wszystko to zakończyło się bez walki? – zapytała cicho.
-Dyć ta ziemia łaknie krwi i łaknąć jej więcej będzie. Taka klątwa do niej przybyła…- zaśmiał się chrapliwie wampir.- W tym miejscu dziewczątko drogie, nik dobrego życia mieć już nie będzie. Szukaj gdzie indziej szczęścia. Byle nie na Ukrainie… tam psy.-
- … A co jeżeli byśmy tą klątwę znieśli?
- Cóż… pewnie i tak rozlew krwi by był.- stwierdził Haszko.-Ale klątwy by nie było, gdybyście ją zniszczyli. Ale tego nie zrobicie boooo… sami jesteście jej częścią.-
– Eeeeeeeee?! - wampirzyca nachyliła się do przodu, próbując wzrokiem przeszyć mrok piwnicy - Jak to?!
- Tak to… mówię co czuję, prorokuję… nie znam wszystkich odpowiedzi, nie wszystek co widzę rozumem objąć potrafię. Większość zresztą nawet nie chcę, bo to obrazy okrutne.- odparł potomek Malkava.
– Ale w takim razie… W takim razie to nie jestem pewne! – odparła energicznie. – A nawet… Nawet jeżeli to nie możemy być my… To kiedy poznamy jej naturę, zawsze możemy posłać po innych, tak? – nadal miała w głowie wcześniejszą rozmowę z Żochowskim. Ich drużyna musiała mieć przyjaciół ze wszystkich zakątków Europy. Świętego Cesarstwa, Włoch, Francji... – Ktoś z pewnością będzie potrafił ją złamać… Musimy… Musimy tylko wiedzieć gdzie zacząć.
Znaczy… Pan Haszko nadal nie powiedział jej na czym dokładnie ta klątwa polega…
-To szukajcie…- stwierdził Haszko siedzący w mroku, koło rozczochranej i półnagiej chłopki tulącej się do niego, błagalnie podsuwając nadgarstek pod jego usta.-Odpowiedź jest wśród was.-
Zawstydzona, odwróciła wzrok.
– P-przepraszam. Nie powinnam była- przerwała. Może lepiej było nie przyznawać się że oczy w końcu jej się przyzwyczaiły do mroku piwnicy.
– To, um… Czego mam szukać?
- Nie wiem. Tego nie widzę… zostaw tą posokę Utopców, jako zapłatę za me prorokowanie.- stwierdził Haszko.-Coś jeszcze cię trapi ?-
– Eeee, ja… – skołowana, strzelała oczami na boki, nie mogąc się zdecydować, na czym skupić wzrok. – N-nie, n-nie chciałabym Panu już dłużej przeszkadzać, m-musi być Pan strasznie zmęczony… Um, d-dziękuje że mnie Pan przyjął i p-przepraszam jeżeli Pana niepokoiłam… Um… Jeżeli nie ma P-pan nic przeciwko… To przyjdę znów za parę dni? Z Panią Martą… Zapowiem się c-ciastem… I przyniosłam jabłecznik dla Pana gościa…
Spaliła się rumieniem ze wstydu, i spuściła głowę. Co ona plotła…
- Dyć każdy może przyjść po poradę… z zapłatą za nią oczywiście.- odparł uprzejmie mnich przyglądając się z zaciekawieniem speszonej brujah.
– T-to ja już pójdę…
Nauczyła się tolerować widok swoich pobratymców pożywiających się na ludziach… Ale pozycja jaką Pan Haszko zajmował z dziewczyną przynosiła jej na myśl parę kochanków, i nie mogła się odegnać od wrażenia że przerywała wyjątkowo intymne spotkanie.
– Niech Pan będzie zdrów, Panie Haszko. – pożegnała się, odkładając fiolkę obok wejścia do piwnicy. Z niepokojem spojrzała w niebo, sprawdzając pozycje księżyca - jeżeli chciała zdąrzyć przed wschodem słońca, musiała się pośpieszyć.
Pokłoniła się Malkawianowi i popędziła do swoich ludzi.
 
__________________
"I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be."

Ostatnio edytowane przez Aisu : 08-09-2016 o 20:24.
Aisu jest offline  
Stary 08-08-2016, 16:04   #97
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację





Próbowała być wcieleniem skromności i cnót. Ograniczało się to głównie do przykurczenia ramion, spuszczenia oczu i rozmawiania ze świętobliwym mnichem w lekkim ukłonie. Nie miała złudzeń... czcigodny Igor najchętniej widziałby ją na kolanach. Poza monastyrem, na kolanach pielgrzymującą do jakiegoś bardzo odległego miejsca, by nigdy już nie wrócić i nie odrywać go od spraw ważnych i wzniosłych. W jego mniemaniu. I Marta może by mu pozwoliła, jakby beztalenciem był. Ale kilka niedokończonych ikon w jego warsztacie całkiem ładnych było i należycie natchnionych w jej oczach... a brat Igor do wszystkich cerkwi w Smoleńsku dzieła swe dostarczał, ku chwale Boga i świętych jego.
Brakowało tylko tym malunkom jednego, i to bardzo.
– Czcigodny, święty bracie Igorze – rzekła cicho Marta, przed ikoną świętej rodziny stając, i nawet nie musząc specjalnie udawać upodobania. – Piękne owo Dziecię i Matka Jego, ale... gdzież oni sukienki złotem zdobne mają?

– W kieszeniach donatorów oczywiście. Piękne sukienki są godne bożych wizerunków, która moja natchniona dłoń nanosi na deskę, acz… w okolicy szlachta niezbyt hojna – stwierdził pogardliwie wielce “skromny” mnich.
– Może niepobożna? – zadumała się Martusia. – Bardziej życiu doczesnemu oddana, niż duchowym przymiotom… taki obraz rysuje mnie się z tego, com tu po drodze widziała – westchnęła z głębin martwej piersi. – A bojarzy ze wschodu nie chcą wspomóc ręki tak błogosławionej? Granice – granicami, lecz wiara jedna jest i jednoczy.
– Pomaga czasem, ale inne klasztory bardziej ma na oku. – potwierdził Igor i zaczął pomstować na tutejszą szlachtę, że leniwa, że zapatrzona na katolików, że próżna, że… skąpa. O tak… o skąpstwie to mógł całymi godzinami gadać.
– Być to nie może, że wszyscy – odparła Marta, gdy przerwę zrobił na oddechu wzięcie. – Nas, podróżnych z krajów dalekich, ugościła tu pani Jasnorzewska.
– Przysyła zboże po dożynkach, ale ikon nie zamawia, a i złotem ich zdobić nieskora – stwierdził Igor i nachylił się ku Marcie dodając: – A poza tym ta Polka, zbyt długo niezamężna. Jeśli kobieta tak długo nie ma męża, to jej łono wysycha i niepłodna się staje. Kara boża. Kobieta winna mieć męża, któremu służy i który ją czasem bije, coby przekleństwo Ewy trzymać w ryzach.

Marta pokiwała głową z kamienną twarzą i palcem białym wskazała na Oblubieńca Maryi, co czułym gestem ją otaczał wraz z Dzieciątkiem. Za diabła przypomnieć sobie nie mogła, jako mu było na imię.
– I on Panienkę bił?
– No… ona była bez skazy. Nie musiał – speszył się Igor, próbując wybrnąć z koziego rogu, w jaki go Marta wpędziła.
– Prawdę o tobie mówili, bracie, żeś ty umysł większy i świętszy niż większość – uradowała się Marta na jego słowa i za rękę go chwyciła, by na wierzchu dłoni pocałunek wycisnąć, godny patriarchy. – Racja to, Maryja bez skazy. Ślepa na to ta szlachta pijana i rozpustna – oznajmiła z zapamiętaniem – co ci według własnych chuci i pragnień twarze chce podsuwać, byś je uwiecznił. Lecz ty wiesz, że ducha przymioty ważniejsze.
– Takoż to prawda. Pisanie ikon to nie zwykłe malunki rozpustników, co goliznę smarują na sztalugach. Wymaga trzymania się świętego kanonu zasad – stwierdził dumnie Igor.
– Iście… nie uwierzyłbyś, bracie, kogo wskazują, byś jako Maryję jej twarz uświęcił. Cudzoziemkę, w karczmie goszczącą. Urody może i wielkiej… lecz mężczyzn przyjmującą w swych komnatach. Może i to prawda, co mówią, że oblicze ma jako anioł – zadumała się Marta – lecz czy duszę także, to twe święte oko winno rozsądzić. Jam urodę niebiańską zobaczyła w owej panience, bratanicy pani Jasnorzewskiej. Dziewczęciu niewinnym i cnotliwym, co mężów do złego nieskromnością nie kusi. Bez skazy ona prawdziwie… Nawet owych szlachciców cudzoziemskich do dobrego nakłonić potrafi swym czystym sercem… Taki osąd mój niewieści, ale gdzież mi do przenikliwości świętego brata… – Marta spuściła skromnie oczy.
– Katolickie gadanie…– prychnął gniewnie Igor i pogroził Marcie. – Dyć nie wiesz, iże święte wyobrażenia nie powinny być malowane na wzór żywych? Istnieje święty kanon i te no…– wskazał na stosik drewnianych wzorników. – Podlinniki, które wyznaczają kształt sylwetkę i obraz twarzy trójcy i świętych. Nie godzi się malować ich za wzór oblicza śmiertelnych mając! – oburzył się wyraźnie Igor. I dodał łagodniej. – Co innego portrety fundatorów i fundatorek umieszczane przy temacie obrazu. Na przykład w tłumie oddających cześć nowo narodzonemu Bogu.

Marta żachnęła się głęboko.
– A skądże ja, prosta białogłowa, wiedzieć mam rzeczy takie. Toć nie na um mój. Po to Bóg powołanie i talenta świętym mężom jako brat Igor zsyła – oznajmiła i ręce splotła nabożnie na podołku. – Jeno pomyślałam sobie, iże nic Bóg nie czyni bez przyczyny, i nie bez przyczyny owe dwie niewiasty poczynił pięknymi i przywiódł tu do Smoleńska. Oblicze piękne, jeszcze ręką tak wprawną odwzorowane, przyciągnąć ku cerkwi może tę szlachtę próżną, a leniwą. A jak już staną w domu bożym, to łatwiej ich serca odmienić… a i donacje może i z tego większe będą, na sukienkę dla Dzieciątka tego – wskazała palcem na niedokończone malowidło. – To przecie cnota jedna z najprzedniejszych. Człek pobożny hojny być musi.
– Nie godzi się ich wizerunkiem ozdabiać oblicza świętych, ale w tłumie czekających na wjazd Króla Pańskiego do Jerozolimy… znajdzie się dla nich…– stwierdził Igor, a jego wypowiedź przerwały dzwony cerkiewne bijące głośno.
– Cóże to? To nie czas jeszcze? – zmarszczyła się Marta, i z izdebki świętobliwego brata wypadła jak stała, kroki kierując wpierw do budynku, gdzie Giacoma zostawiła.
Usłyszała za sobą wściekłe krzyki Igora, na temat głupich niewiast, które potrzebują lania, aby spamiętać godziny mszy. Niewiele im poświęciła uwagi. Pędząc do swego celu przyuważyła słupek dymu wzbijający się w górę z lazaretu. Ani chybi… pożar. Wszystkie włosy stanęły Marcie dęba pod chustką skromnie uwiązaną na głowie. Odruchowo nabrane powietrze prawie żebra od środka rozsadziło.
– Gore! – wydarła się ze wszystkich sił. – Ludzie, pali się!

Nie zatrzymywała się. Ona do budynku, gdzie się płomień wymknął spod kontroli ludzkiej ręki nie wejdzie. Jej ghul to zrobi, a Popielskiego pod klasztorną biblioteką zostawiła.
I bez krzyków mnisi zbiegli się ze wszystkich stron. Wszyscy poza jednym… Marta zauważyła jakiegoś zakonnika uciekającego od pożaru. Zakonnika w szatach franciszkańskich, a może benedyktyńskich... Na pewno nie popa, ale i to mogło być tylko omamem, gdyż widziała go z daleka i jeno przez chwilę. Mnich znikł jak kamfora i może był tylko wytworem jej wyobraźni. Popielski oczywiście szybko rzucił się do gaszenia, choć z cierpiętniczym wyrazem na obliczu, gdyż on do wysiłku nie został stworzony. Sam pożar zaś okazał się niezbyt duży i łatwy do ugaszenia. Spaliło się bowiem łoże wraz owym przez mnichów leczonym chorym nieszczęśnikiem, który na nim leżał. I tylko ono, ogień nie zdołał objąć ścian, osmalił jeno podłogę. Nie dosięgnął nawet niedużego drewnianego klęcznika, na którym stała nadal tląca się świeczka. Marta nieufnie na zwęglone zwłoki spozierała, jakby lada moment miały ponownie wybuchnąć płomieniem. Z Popielskim jeno spojrzenia wymieniła, i to wystarczyło. Ghul prasnął cebrzyk, którym ogień ugasił, pode ścianę, i rozłożył szeroko ramiona, mnichom dostępu do szczątków broniąc.
– Odstąpcie, bracia świątobliwi – rzekł głosem poważnym a grobowym. – Toć widać, że coś wielce złego stało tu się. Przyjrzeć wpierw się trzeba… Jam u starosty płockiego, Michała Gembowicza herbu Pierzchała, za podstarościego roków pięć robił i na podstępach złoczyńców znam się na wylot....
Marta syknęła i brwi ściągnęła, by się nie zagalopował za bardzo. Ze starostą, to się i owszem, Popielski znał, ale nie z pozycji podstarościego, a skazańca w dyby zakutego.
– Gdzież brat Nikołaj? – zapytała, bliżej łoża podchodząc.
Braciszkowie chętnie miejsca ustąpili, porażeni tym, co widzieli. Niektórzy węszyli w tym wszystkim dzieło Szatana chcącego spokój monastyru zburzyć. Inni plotkowali po cichu o ludziach, którzy sami z siebie w ogniu stawali w wyniku pomieszania humorów w ciele.

Trup mężczyzny zaś śmierdział spalonym mięsem i tłuszczem. Ogień nie zdołał zatrzeć rysów, toteż wampirzyca mogła stwierdzić, iż denat był mężczyzną po trzydziestce, dobrze zbudowanym i który umarł śmiercią gwałtowną, acz nie tak bolesną sądząc po wyrazie twarzy… ekstatyczną wręcz. Rozerwane nieco gardło pozwoliło Gangrelce stwierdzić, że ktoś się biedaczyskiem gwałtownie i brutalnie pożywił, wysysając krew do ostatniej kropelki. A potem spalił ciało, by ukryć swe poczynania. Ale któż to mógł zrobić? Dyć nie pochodnią truposz został potraktowany. Na myśl przychodziła magia Tremere, ale Marcel nie ruszał się przecież z siedziby Honoraty, a innych czarowników w Smoleńsku wszak nie było.
– Jamże to…– wydusił z siebie zszokowany stary przygarbiony mnich, w którego oczach szkliły się łzy smutku i przerażenia.Popielski starca ramieniem otoczył i plecami odwrócił od strasznych widoków.
– Wielka to żałość, gdy człek od bram śmierci zawrócony z powrotem ku nim odbieżał – westchnął ciężko. – Rzeknijcie mi, bracie Nikołaju, rozmawiał ten człek z wami? Mówił, jako miano jego, przed kim uciekał, kto ranił go?
– W gorętwie go znaleźlim… majaczył cały czas o kielichu, o krwi niewinnej, złamanej przysiędze… o czartach prawdziwych. Jakoby z piekła uciekł – stwierdził smutno Nikołaj. – I widać piekło się o niego upomniało.
Popielski przeżegnał się sumiennie i dwa razy.
– Bracie, toż się nie godzi i przypuszczeń takich nade zmarłym snuć, co modlitwy potrzebuje teraz bardziej niż kiedykolwiek. A miał twój podopieczny przy sobie coś, co by pozwoliło nam choć miano jego odkryć? Źle w bezimiennej mogile leżeć – westchnął ciężko. – A gdzie znaleźliście go, bracia czcigodni?
– Nie… nic… a znaleźlim my go na skraju sadu – stwierdził cicho jeden z mnichów. Pozostali zaś radzili między sobą, gdzie trupa pochować i co uczynić w tej sytuacji. Mogliby wszak mszę za duszę zmarłego odprawić, ale też woleliby całą sprawę wyciszyć. Bo ta śmierć wielce niepokojąca była.

– Hmmmm… – zadumał się Popielski, trafiony z obu luf Marcinego ponaglającego spojrzenia. Wąsy długie pogładził i zasadził obydwa kciuki za pas, obserwując wymowną, acz oszczędną gestykulację swej pani. – To i racja – oznajmił tubalnie do szepcących mnichów. – Że śmierć taka niepotrzebne niepokoje wznieci… Jeśli bracia mszę w intencyi nieszczęśnika tego odprawią, my z dobrą panią Martą i zacnym naszym druhem zdejmiemy z barków waszych ciężar pochówku doczesnych szczątków owego biedaka – oznajmił uroczyście i pierś wypiął. – Godnie to zrobimy, acz dyskretnie, by się fama zła o klasztorze nie rozeszła.
Wśród mnichów znów zapanowały szmery rozmów, ale surowe spojrzenie ihumena Aleksieja uciszyło je. Przywódca mnichów z łaskawym uśmiechem rzekł tedy. – Wdzięczni my jesteśmy i do pomocy… ostatniej posługi młody Ivan… brat Symeon ostatnią posługę przy nim odprawi. Brat Symeon, co to jeszcze brody porządnej, nie zapuścił, wzdrygnął się nerwowo, słysząc decyzję ihumena. Marta dygnęła przed ihumenem, błogosławiąc w myślach swoje ćwiczenia przez całą drogę. Spódnica jej się dzięki temu nie poplątała.
– Zawołam zaraz dobrego Giacomo i zmarłego wraz z panem Popielskim w ostatnią drogę przyszykujem. Ufam, ihumenie Aleksieju, że nie położy się to wszystko cieniem na stosunkach naszych, i że ihumen wraz z bratem Igorem odwiedzą nas w dworze pani Jasnorzewskiej, by młodą Zofię poznać.
– Ależ oczywiście.– uśmiechnął się ihumen, by potem zgromić wzrokiem marudzącego Symeona, co to pod nosem narzekał, iż nie dość że przeklętego człeka będzie odprawiał, to jeszcze przy innowiercy, którego nawet katolicy odrzucili. Symeon znów skulił się pod spojrzeniem Aleksieja, jak pod uderzeniem bicza. Oj umiał ojczulek Aleksy trzymać swoją mnisią trzódkę w ryzach.
– Wozu nam tedy trza, dwukołówki chociaż – rzekła Marta. – Ciała nie będziemy wieźć przez siodło przerzuconego jak worek obroku. Ludzie moi brata Symeona nazad pod dach twój bezpiecznie przywiodą i wóz także oddadzą z powrotem.

Zostawiła mnichów w nieocenionym towarzystwie swego ghula i wyszła, by Italczyka spode ksiąg i pergaminów wykopać… a i rzut oka wystarczył jej by stwierdzić, że nie tylko pożar gdzieś w pobliżu, ale i dach płonący nad głową nie oderwałby kalwina od klasztornych kronik. Siedział otoczony opasłymi tomiszczami i rulonami obwiązanymi sznurkami zdobnie plecionymi, światło świec siwe skronie mu złociło i po raz pierwszy, od kiedy go poznała zdawał się być na właściwym sobie miejscu.
– Giacomo Księże – odchrząknęła. – Wypadek zdarzył się. Mówiłeś, że baczny z ciebie obserwator. Tak przenikliwy jako Jaksa?
– Jestem Ventrue… on Torreador. Moja przenikliwość jest bardziej ludzka – wyjaśnił Giacomo smutnym głosem. I spochmurniał dodając. – Poza tym, nawet w sztukach mego klanu… cóż… jestem troszkę… eeech… Nie wychodzą mi za dobrze.
– Twój rodzic nie uczył cię – oznajmiła Marta. – Bywa. Idziemy pochować trupa, którego sprawił jeden z naszych. Obejrz, na ile się da. Rzekniesz mi potem, co myślisz. – Wyciągnęła rękę do Patrycjusza. – Moce krwią pędzone to nie wszystko.
– Od czasu tego pożywienia się Sabatem… mam kłopoty z korzystaniem z jedynej dyscypliny, w jakiej czyniłem postępy – dodał smutno Giacomo, dając się ciągnąć i sypiąc z pytaniami jak z rękawa. – Słyszałem dzwony, ale to monastyr… to pewnie ichni jakowyś rytuał, czyż nie? I co za trup? I kto dokładnie? Przeca tylko my tutaj, prawda? A może... W klasztorze jest jakiś spokrewniony? Honorata o tym nie wspominała. Spotkałaś go?
– A jakiej dyscypliny? – zaciekawiła się Marta. Po raz pierwszy spotkała się z wąpierzem, co się do niemocy w wampirzych sztukach przyznawał wprost. Ona swoją skrzętnie ukrywała.
– Prezencji jeno... i jeszcze to słabo – westchnął smutno i wstydliwie Giacomo. Widać był to dla niego trudny temat . I musiał wielce ufać gangrelce, skoro zwierzał się Marcie ze swej słabości.
– Ponoć gdy bóg jedno zabiera, gdzie indziej dodaje dla równowagi – Marta postukała się w skroń. – Jeśli jest bogiem sprawiedliwym, rzecz jasna… Ale twój przecież jest.
Przystanęła, puściła rękaw klechy i na lazaret wskazała.
– Nie na nabożeństwo bili, a na trwogę. Dym zobaczyli. Ktoś podpalił rannego kupca, co go znaleźli półmiesiączka temu pode klasztorem, bez zmysłów całkiem. Zanim podpalił, to wyssał. I tak, widziałam kogoś.
– Ale czemu?– zapytał dramatycznym tonem Włoch i spytał ciszej. – Tu jest tylu tłustych mnichów, mających w sobie więcej krwi. Po co rannym się żywić, po co zabijać, po co ciało palić?
– Właśnie – Marta pokiwała głową. – Po co… Chodźmy. My się z Popielskim ciałem zajmiemy, dołącz jak będziesz chciał się bliżej przyjrzeć. Potem bierzemy mniszka i jedziemy pochować biedaka. Patrz uważnie, potem porozmawiamy.
Gdy dotarli na miejsce, Giacomo przyglądał się trupowi dość długo zamyślony. Coś tam mamrotał pod nosem. Po czym wstał dodając. – To dobrze odżywiony mężczyzna, musiał być bogaty… i w niewoli. Miał rany na plecach i… mogę zgadywać jeno, ale wydaje mi się że służył jakiemuś wampirowi i był przez niego karmiony.
– Po czym poznajesz?
– To był silny człowiek, bardzo żywotny… musiał sporo przejść, by dotrzeć żywym do klasztoru. Kupcy są zbyt miętcy zwykle i większe kałduny mają. Ten tutaj wygląda za dobrze… i skoro nie ciężki żywot, to coś innego mogło go uczynić żywotnym. Wampirza krew na przykład – podrapał się po karku, przyglądając nieboszczykowi. Westchnął głośno dodając żartem. – Ale głowy za to uciąć sobie nie dam. Poniekąd to me spekulacyje są.

Marta całun już narychtowany na sąsiedniej pryczy położyła i zza cholewy dobyła noża, by ostrzem gardło zmarłego księdzu wskazać.
– Ktoś… – zakreśliła brzegi rany, którą dało się dostrzec pod oparzeliną – … panowanie stracił, i to mocno. I to dziwne, nieprawdaż? Taki zdechlak, trup prawie… Przypomina ci to kogoś? – Do drzwi przeszła, by sprawdzić, czy nikt nie idzie, a gdy wróciła, do buteleczki niewielkiej próbowała krwi z nadwęglonych zwłok utoczyć.
Bez skutku… czego nie wychlał wampirzy zabójca, to dokończył ogień.
– Krwawy szał przypomina… z jednej strony… z drugiej… ogień Tremere. Wiesz, że pożywianie jest przyjemne dla ofiary, prawda?– zapytał retorycznie Giacomo. – Ale nie zawsze… można zrobić tak, by był tylko ból, żadnej przyjemności. Egzekucja…– wzdrygnął się na samą myśl Włoch –... egzekucja w stylu Sabatu. Wspomniałaś, że kogoś widziałaś?
– No temu to raczej było przyjemnie – spojrzała na twarz nieboszczyka. Ekstazy nie starł ogień. – Cień widziałam, umykający wśród dymu. Mnicha, ale nie tutejszego. Zbyt krótko i zbyt niewyraźnie, by cokolwiek więcej rzec.Są też słowa tego człeka, majaczenia w gorętwie. O diabłach gadał, krwi niewinnych… Za mało wiemy, by wnioski wyciągać. Ale zaraz go pochowamy, w miejscu, które sami wybierzemy, albo przynajmniej wiedzieć będziemy, gdzie mogiła. Przyjedziemy tu z Jaksą i wykopiemy naszego przyjaciela…
– Może to nic nie dać – ocenił Włoch zerkając na Martę. – To mieszanie wątków, tuszowanie śladów, motanie ich… Jakby wiedział, że tu będziemy. Zaatakował, gdyśmy tu przebywali, przyciągnął twoją uwagę ogniem. Zostawił sprzeczne z sobą poszlaki. Nie zdziwiłbym się, gdyby i na Torreadora zastawił pułapkę. On... ten Sabatnik się nami bawi.
– Jestem gotowa się pobawić – odparła sucho Marta i trupa dźwignęła, by w całun go owinąć. – Bo nawet jeśli masz rację, to pułapka zawsze wiele mówi o myśliwym, Giacomo Księże.
– A co już ci powiedziała ta pułapka? – spytał zaciekawiony Giacomo.
– Nie jestem pewna, czy to pułapka. Ale sądzę, że mylisz się, Księże. On nie był ghulem. On w sobie miał to samo co lupiny.
– Możliwe… jak mówiłem, to jeno przypuszczenia były. Jedno jest pewne. W okolicy grasuje wąpierz, o którym Honorata nie wie, a Salome pewnie nie wspomniała – stwierdził stanowczym głosem ksiądz.
– Nie zakładałabym i tego, że on miejscowy i Toreadorka zna go… choć wygląda na to, że przy tym swoim interesiku – zna wszystkich.


Pochowali bezimiennego kupca w zagajniku brzozowym nad jednym ze strumieni, co ku Dnieprowi bieżał. Popielski krzyż z biało okorowanych młodych drzewek nieboszczykowi wyrychtował, a gdy Symeon zaczął modlitwy, pacierze klepał głośno i żarliwie. Giacomo schronił się na obrzeżach całej ceremonii i znów udawał, że nie ma go, to ktoś inny tu stoi. Kalwinowi wyraźnie nie w smak podeszły długie recytacje i ciągłe przeżegnywanie się. Marta stała z kamienną twarzą, bezgłośnie poruszając ustami, by jej mniszek i klasztorny woźnica zarzucić nie mogli, iże słów modlitwy nie zna. Ona zaś do własnych bogów modliła się. By jej pozwolili z ofiar tego, co lupinów odmieniło, choć jedną żywą personę odnaleźć, co wiedzą swą do rozeznania natury sprawy zbliży... a nie wiecznie pochówki jeno urządzać. I nawet wiedziała, gdzie owej persony szukać.


Giacomo to jednak marnował się zamknięty w karecie.
Gdy tylko przywiedli Symeona i pozyczony wóz nazad pod klasztorną furtę i w stronę obranego miejsca schronienia zwrócili końskie łby, kalwin Martę uraczył opowieściami ze swych bibliotecznych. Gestykulował przy tem i z taką swadą słowa dobierał, iż Gangrelka naprawdę momentami odnosiła wrażenie, że się owe cuda i dziwy na jej oczach dzieją, a nie słowami są przedstawiane. Nawet całkiem zwykłe wydarzenia Italczyk podbarwiał a to krotochwilą, a to miną zabawną czy przesłaniem z morałem, jakby z desek sceny do dwuosobowej, złożonej z Marty i Popielskiego publiki przemawiał. Ghul rad był wielce z przedstawienia i własnymi docinkami sypał jak z rękawa, osobliwie często zbereźne dobierając, bo zauważył, że się od tego kalwin miesza.

Miejsce królewskie pośród zapisów kronikarzy zajmowały dzieje dzielnego rodu Janikowskich walczących z ruskimi bojarami, czasem w obrębie tego samego państwa, czasem po przeciwnych stronach granicy. Las na północ od Smoleńska był ich odwieczną twierdzą, nawet wtedy, gdy byli spychani do wojny podjazdowej... Nawet mnisi za murem monastyru schowani zauważyli, że kolejni przywódcy tego rodu przedziwnie są do siebie bardzo podobni! I potępiali ich za małżeństwa w zbyt bliskiej rodzinie, aż do grzechu kazirodztwa, juże w Starym Testamencie potępionego!
– Gdyby kniaź do adwesarza swego raz na wiek pojechał – podsumowała Marta radośnie, bo się jej nastrój Italczyka udzielił – i by się odmianie poddał, to by mu świętobliwi zarzucić nie mogli, że ojciec jego własną siostrę niewolił...
– ... za to rzekliby, że wbrew prawom boskim i ludzkim na oślicę naparł. Bo by mu jaśnie pan Sriebrienicz ośle uszy dorobił – dokończył Popielski, a Giacomo pospieszył z resztą opowieści.
– Widać, że nie pałają mnichy do Janikowskich miłością, choć do rodu Siebrniewiczów też nie. Z ksiąg wynika, że oba rody niekoniecznie mogą się poszczycić szlacheckimi tytułami, a i inne ich godności zostały wyszarpane w sposób dyskusyjny... moralnie.
– To straszne! – przejął się Popielski.
– Poniekąd, Janikowskim Bóg może nie wybaczy, że parają się bandyterką na drogach, ale ludzie owszem – westchnął kalwin. – Bowiem patriotycznie łupią kupców z dala od swoich ziem, i ostatnio tylko za ruską granicą. Ale, teraz przejdźmy na drugą stronę rzeki... i konfliktu.

Siebrienicze według dziejopisarskich poszukiwań Włocha mieli być rodem karierowiczów, który budował swą potęgę łupiąc wpierw Mongołów, a potem wkupując się i wżeniając w łapy ruskiej szlachty. Do tego mieli nieprawdopodbne szczęście, jeśli chodziło o korzystne dla rodu zgony krewnych, uzupełnione stosowanymi zapisami w testamentach.
– A wywodzą się z rzymskiego rodu patrycjuszowskiego pochodzącego z Dacji. Co zresztą mnisi potraktowali legendę, podobnie jak to, że ród Janikowskich wywodzi się od Janusa Timetausa, centuriona rzymskiego...

Przy tym rozmachu i bogactwie dziedzictwo Koenitzowi przeznaczone prezentowało się dokładnie tak, jak się Marta spodziewała po darze Jana Szafrańca, mającego większego węża w kieszeni niż Kościej w zamkowych lochach. Posiadłości darowane jakoby przez Koronę Wilhelmowi składały się ze spalonego dworku i jednej opustoszałej wsi. Przynajmniej ziemie były żyzne i położone blisko rzeki, i dość rozległe. W dobrych rękach mogły przynieść spore zyski. Sąsiadów miał za to przyszłych Patrycjusz wspaniałych i wysoko postawionych. Ziemie te przedtem należały do Sriebrieniczów, a teraz graniczyły z włościami Diabłów od wschodu. Od północy sąsiadem był ghul Miszki, którego dworek był w bardzo opłakanym stanie, bo to hulaka i pies wyrodny, co to grosza nie daje na klasztory i cerkiew omija szerokim łukiem. Od zachodu miał Wilhelm jakąś wesołą wdówkę z synem podlotkiem, a od południa nieduży majątek niewielkiego rodu szlacheckiego o typowo osiadłym, pobożnym i spokojnym trybem życie... a dalej Smoleńsk.
Tutejsza szlachta w ogóle zdawała się niezbyt bogata, niezbyt bystra i dość prosta. Znaczących nazwisk nie ma, a znaczącym rodem dominującym nad wszystkim są Janikowscy właśnie.

Prócz ludzi jednak i gadziny inne wśród okolicznych lasów wytropiło oko dziejopisów z monastyru. Były wśród legend spisanych opowieści o wilkołakach i o niedźwiedziołakach, i rysiołakach... I o “syrenach”, wabiących słodkich głosem i gołym biustem na bagnach. Syreny owe pozbawione były ogona, za to w ładny tyłeczek uposażone, co najwyżej pokryty rybią łuską tu i tam...
– Swartka tu już była, jak mi Bóg miły! – zaśmiał się Popielski.
Opowieści o stworach magicznych głównie płynęły od rodów bartników i smolarzy, których pełno na rodowych ziemiach Janikowskich. Była i opowieść o Kościeju, opowieść o kuli żywej, głazie toczącym się przez las, głazie z oczami i rękami trzymającymi oręż. O dwugłowych gigantach, o sturękich potworach wreszcie… dość mętne i niejasne legendy. O wojnach między gigantami a wilkołakami.
Był i wreszcie wpis o Honoracie, która choć hojna nie zaskarbiła sobie przyjaźni mnichów, bo podejrzanie szybko owdowiała, chodzi bez chust i mężczyzn na pokuszenie zwodzi… wszetecznica jedna! No i opowieść o jurodiwym Haszko, który przybył tu niecałe czterdzieści lat temu i zamieszkał w ruinie. Ponoć sam Bóg go nawiedza i zsyła mu wizje. Albo Szatan.

– I cóż myślisz? – zapytał Italczyk z dna mogiłki, wyciągnięty już jak długi w wykopanym zawczasu dole. Marta nachyliła się, by pledem twarz klechy przykryć, dla ochrony oczu, ust i nozdrzy przede ziemią.
– O czem? – uściśliła.
– Tak ogólnie, o opowieściach owych.
– Raduję się wielce moje serce, Giacomo Księże – odparła Marta z westchnieniem. – Bowiem świadczą one o tym, że w największej zawierusze zawszeć są rzeczy stałe i pewne jak skała. Kto ma gotowiznę, to ją ukradł albo zrabował – zaczęła wyliczać. – Co kto ważniejszy, to wyżej sra niż dupę ma i ród ode gwiazd na niebie najchętniej by wywiódł. Zawsze ktoś z kimś się bije, a w krzakach zawsze ktoś komuś pokaże goły tyłek. Jan Szafraniec jest jak był dusigroszem.
– Jest też naszym dobrodziejem – podkreślił Giacomo.
– Rzecz oczywista. A pobożni i skromni, sprawami ducha jeno żyjący klasztorni skrybowie są też przy tym jednocześnie pazernymi na złoto pijawami. I plotkarzami.


Gdy na dzień następny przybyli, Milos nie powrócił jeszcze. To i ona znaleźć miejsca sobie nie mogła. Nie spodziewała się, by Węgra co złego spotkało w tej gościnie, ale i tak niespokojna raz za razem wychodziła na drogę, by popatrzeć, czy nie jedzie już. Z tego rozedrgania bardziej niż potrzeby faktycznej Popielskiego do sadu wzięła i zębami rozdarła nadgarstek, by się ghul nasycić mógł. Po prawdzie to i na nagrodę zasłużył, sprawił się u furty, przy ihumenie i pożar gasząc, a i potem, gdy mnichom wmówił, że nagłe stanięcie w płomieniach zdarza się zatwardziałym pijakom, jeśli szlachtą nie są, a także takim co przy prochu robią - bombadierom i młynarzom z młynków prochowych. Tedy i spijał ghul na klęczkach swoją słodką gratyfikację, Martę jednocześnie w talii ciasno obejmując. Ona zaś myślała, że choć przyjemne to wszystko, a wiernością i miłowaniem Popielskiego to nic nie zachwieje... - to jednak nie to. I na tych rozważaniach Jaksa ją nakrył... by rzec, że Olgi jedzie strzec. Zaiste, Wilhelm nabierał nie tylko obycia, ale i tempa.

Honoratę zastała za oborami, gdzie jasnowłosa Zelotka wraz ze swym ekonomem zliczali sągi świeżo ściętego drzewa. Jasnorzewska promieniała zadowoleniem, które gdyby mogło błyszczeć, otaczałoby ją świetlistą bańką. Poniekąd, Marta podejrzewała dlaczego. W Mordach jedną z ulubionych rozrywek było nocne podjeżdżanie na ziemie dalszych sąsiadów i wycinanie im do spodu wzeszłych plonów albo zagajników na opał na zimę. Gangrelka podejrzewała, że Honoratka też nie byłaby od tego… każdy obrotny tu być musiał po trosze zbójem, a i sam starosta się nie wzbraniał.
– Bardzo, bardzo źle gadają o twym prowadzeniu się – oznajmiła Marta, starając się zachować powagę.
Jasnorzewska posłyszawszy te słowa uśmiechnęła się ironicznie.
– Winni tak mówić. Dyć w tym wieku, me wdowieństwo winno już być skryte pod nowym śnieżnobiałym welonem. A któż to tak chętnie podzielił się z tobą, tak niepochlebną opinią na mój temat?
– Ihumen Aleksiej… czy też raczej mnisi z jego stadka. Uznali twe wszeteczne zachowania i rychłe zejście małżonka za godne uwiecznienia na pergaminach. Pomimo twej hojności… chyba uznali datki za zbyt skromne.
– Banda pasożytów zamykająca się za murami. Niby kontemplują Boga, a obsiadają każdą młódkę niczym banda much – odparła z pogardliwym uśmieszkiem, Brujah splatając dłonie na piersiach. – Z drugiej strony… miło, że mnie zauważyli. Choć po Aleksieju raczej bym się nie spodziewała jednak tak ostrych sądów. Ihumen wie, że nie kąsa się ręki, która go karmi.
– Zdaje się, że ani Gangrel nie karmi ich szczególnie, ani Tzimisce… pod niczyim wpływem nie są? Za mało ważni? – Marta odłupała od jednego z polan kawałek kory i przyjrzała się z zaciekawieniem rysunkowi drewna pod nią. – Patriarcha główny Smoleńska na smyczy Janikowskiego chyba chodzi? A oni?
– A oni siedzą w klasztorze tak jak ci, co za polską granicą. Klasztor mnisi to więzienie… carowie zsyłają tam żony i dostojników, których śmierć mogłaby wzburzyć lud. Opinia mnichów, jak i oni sami to… pierze na wietrze. – wyjaśniła Honorata.
– Tedy dobra strefa wpływów dla Zofii. Na początek. Na poćwiczenie – uznała Marta. – Zaprosiłam Aleksieja i Igora tutaj. Do niej.
– Mnichów korumpować? – zaśmiała się zaskoczona jej słowami wampirzyca i jak osłupiała wpatrywała się w Martę. – Zofia to nie Ventrue, ani też nie osóbka, która potrafi wokół siebie opleść mężów. Może za pięćdziesiąt, sto… dwieście lat, ale nie teraz.
– Korumpować? Opleść? Nie – Marta pokręciła głową, by za chwilę zęby wyszczerzyć w uśmiechu. – Zdobyć ich robaczywe serca – jak najbardziej. Mnogo tu nas, Honorato. Zaraz zacznie się kreślenie wpływów i wyrywanie sobie spod nóg co przedniejszych kobierców. Zosia nie ma stu lat na poczekaniu. A powinna mieć coś własnego, własnymi siłami zdobytego… Poza tym – nie doceniasz jej. Ona familiarna z klasztorami bardziej niż ty czy ja.
– Taaa… jeździ do tego szalonego Haszki. Nie wiem, czy akurat to dobrze, że daje posłuch jego mamrotaniom.– odparła sceptycznie Honorata.
– A jesteś pewna, że daje? – spytała Marta poważnie. – No nic. Z mnichami to tylko pomysł taki… więcej zyskasz jako primogenka, pozwalając ptaszynie polatać wolno i teren sobie obrać… niż trzymając ją bez przerwy na swym przedramieniu.
– Ależ nie zamierzam jej trzymać w klatce – odparła Jasnorzewska, wzruszając ramionami. – Po prostu nie jestem pewna, czy ona zechce cokolwiek zdobywać, no… może poza Koenitzowym martwym serduszkiem.
– To może czas, by jej powiedzieć, że kluczem do serca Patrycjusza zawsze jest władza – mruknęła Gangrelka gorzko, odłupała sporą drzazgę i ziemię spod paznokci nią sobie zaczęła wydłubywać. – Mnichy teraz nieważne. Jak ich Zosieńka podbije, to można ich ważnymi zrobić – wzruszyła ramionami. – A powiedz mnie… wąpierz tutaj jaki, zakonnik, ale nie prawosławny, katolicki jakiś. To oprócz Jaksy jest jaki?

– Nie wydaje mi się by był…– zamyśliła się Honorata. – Na pewno nie w okolicy. Może w mieście, ale wtedy Torreadory winny o nim wiedzieć. Czemu pytasz?
– Bo w rzeczonym monastyrze narobił rabanu. Spił rannego, co go mnichy leczyły, lazaret podpalić próbował, by ślady zatrzeć. I sylwetkę uciekającą w habicie przez dym w ćmoku widziałam… Ot, raczej on nie tutejszy, i jednorazowy to był występ w tym miejscu. Ale zachowanie głupie i zastanawiające.
Honoraty twarz stężała w gniewie i w osłupieniu. Po czym rzekła nerwowo.– Coś takiego… Takie ignorowanie Maskarady, taka lekkomyślność. To nikt z tutejszych, ale tym bardziej to niepokojące… Wśród miejscowych ludzi znajdą się jeszcze tacy, którzy pamiętają sposoby na krwiopijców. Lepiej nie dawać im pozorów do przypomnienia sobie tej wiedzy.
– Mnisi za diabelską robotę to wzięli. A Popielski im jeszcze andronów naopowiadał… – Marta wzruszyła ramionami – Jak na moje, to im samym będzie zależeć, by to dalej nie wyszło. Nie powtórzy się, to nikt tego z wampierstwem nie powinien powiązać. Eh… jakbyś usłyszała o mnichu takowym, albo o kupcu wędrownym, co zaginął – szepnij mi słówko, dobrze?
– Prosisz o niemożliwe… ta część Rusi to dziki kraj. Drogi roją się od bandytów zwyczajnych i nadnaturalnych. Nasz kochany kniaź pokątnie dorabia się rabowaniem karawan i takoż czyni kilka wilkołaczych band. Widać życie w dziczy nawet półzwierzętom nie wystarcza. Zaginięcie kupca nie jest tu rzadkością w okolicy. – Honorata machnęła dłonią w geście rezygnacji.
– Być może. Lecz opowieści dziwnymi wędrują drogi. Zaś mnich nieprawosławny uwagę przykuć powinien – Marta wyszczerzyła zęby. – Rzeknij mnie… jako wystawnie chcesz się Zofią chwalić? I czy wampierzy inszych zapraszać też chcesz? Tego, hm, Stiepana?

– Chcę przede wszystkim sprosić ludzkich sąsiadów, waszych przyszłych sąsiadów. Uciąć tym niepotrzebne plotki. Co do wąpierzy…Salome wprost prosić nie wypada, a i inszych z jej klanu też nie. Kniaź zechce, to się sam zjawi. A Głupi Stiopa zjawiłby się niezaproszony i tak. Tyle że by rabanu narobił przy okazji. Więc ghul kniaziowy na pewno będzie.– wyjaśniła Honorata. – Co prawda jego szlachectwo patykiem na wodzie pisane, ale… zachowywać się dobrze będzie. Wie, że rękę mam ciężką i nie chce być przez drobniutką niewiastę pobity… znowu.
– Na ile chcesz zabłysnąć – sprecyzowała Marta cierpliwie. – Bo że martwe serduszko Wilhelma Koenitza chce lśnić to akurat pewna, ale ty tu pani i ziemia twoja.
– Nie ja będę gwiazdką tego przedstawienia, tylko wy…– rzekła Brujah z szerokim uśmiechem.– Ja będę tylko dobrą ciotką młodziutkiej bratanicy.
– Zdaje się, że zboża nie obeschły jeszcze, a pierwsze siano z łak zebrane już… tak się pytam, ja do roli dwie lewe ręce mam. Jeno tak patrzyłam, jak jechałam z klasztoru. Można by dać smoleńskim pankom widowisko jakiego tu nie było. Mieszczanie krakowscy królewską koronację i każdą wielką bitwę zwycięską, czy potomka narodziny świętują pokazem feuerwerków. To droga rzecz. Lecz my mamy ludzi z armatami obytych. I Francuzika-alchemika.
– Tak.. to zrobi wrażenie. A poza tym ponoć w sąsiednich wioskach hula Wiatr. Tak przynajmniej się przedstawia ów grajek i ponoć jest Włochem. Ostatnio ich tu sporo się namnożyło – oceniła Jasnorzewska. – Tak czy siak może być Spokrewnionym, albo i ghulem… niemniej może być wartym do ściągnięcia na takie przyjęcie.
Na twarz Marty wypełzł radosny uśmiech, po chwili zastąpiony konsternacją.
– Jeśli to ten Wiatr… to wampierz. Nikt nie zagra na skrzypkach jak on. Ale, hm, lepiej żebym ja go zaprosiła. Niż ktokolwiek inny. A najgorzej jakby sam się przywiał. I jeszcze kogoś mamy. Niedźwiedźniczkę. Jeśli Swartka z kniei wróci na czas i nastrój do igrców znajdzie w sobie.
– O nie nie nie… tutejsza szlachta wielce bitna po pijaku i niezbyt roztropna. Niedźwiedź między nimi nawet oswojony to zaproszenie do jatki. A ten Wiatr… – zamyśliła się Honorata. – Myślisz, że on to mógł być… tym zakonnikiem?
– Nie. – Marta pokręciła zdecydowanie głową. – Gdyby mnisi w kółku graniastym ustawili się i pląsać zaczęli, to bym podejrzewała go. Lecz nie o coś takiego.
– To dobrze… nie chciałabym, aby i to radosne spotkanie zakończyło się płonącymi zwłokami – odetchnęła z ulgą Brujah. Po czym dodała. – Jeśli o mnie chodzi, ty możesz poszukać tego Wiatra i zwabić.
– Znajdę. I zapłacę ze swojego mruknęła Marta. – Ażeby jedynym, co zapłonie, były ogniste kwiaty na nocnym niebie. Od Wilhelma dla Zofii… piękne, hę?
– Urocze… bardzo romantyczne. Niestety tutejsi fantazyji nie mają takiej – zaśmiała się bardzo dziewczęco Honorata, która choć znacznie starsza od Zofii, przemieniona wszak została, mając niewiele więcej lat od niej i zachowując odrobinę tej niewinności, której Zofia z Ulm była czystą esencją.
Marta obrzuciła ją spojrzeniem od stóp do głów.
– Powiem ci coś… ale w zamian coś mi obiecasz. Dobrze?
– Ufam że nie nadużyjesz mego zaufania – odparła Honorata zgadzając się skinieniem głowy.
– Nazwijmy to: “zaopiekowanie się” Zofią było jednym z najlepszych ruchów Wilhelma Koenitza. Po-li-ty-cznie najlepszych. Jeśli to spieprzy – my wpierdolimy mu wspólnie – zaproponowała Marta z pełną powagą.
– Zgoda – rzekła z uśmiechem Honorata i dodała po chwili namysłu.– Choć wydaje mi się że to się nie stanie. Ona dziewica, on ciągle w zbroi niczym rycerz bez skazy. Pasują do siebie.

 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 08-08-2016 o 16:16.
Asenat jest offline  
Stary 09-08-2016, 11:32   #98
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
udział wzięli: Liliel & Aisu & Asenat

Z rumorem wpadłszy do komnat czarownika, Gangrelka bez przywitania, za to z błyskiem w oku skoczyła ku złożonym w kącie buteleczkom, puzderkom i skrzyneczkom, po czym przebierać w nich poczęła energicznie.
– Honorata Jasnorzewska szlachtę okoliczną sprasza – rzuciła znad Marcelowego bogactwa. – Mus nam Wilhelma Koenitza godnie i z fantazyją pokazać. Drugiej szansy na pierwsze wrażenie nie dostanie – Wyciągnęła ze szpargałów niewielką drewnianą skrzyneczkę i oglądać ją zaczęła uważniej. – Ty z ogniem i alchemicznymi sztukami obznajomiony. Feuerwerki majstrowałeś kiedy?
– Ladnie to thak… w cyichsz rzeczasz gszebacz?– spytał na powitanie Marcel i dodał z dumą. – Bien sûr… uszywam czassem prhochu w alchemyi, a co?
– Ten, kto grzebie w cudzych rzeczach może i jest nieładny, ale przynajmniej z bliźnimi obznajomiony – odpaliła Marta. – Przecież ci oddam, jak mi już nie będzie potrzebna – dodała pojednawczo. – Feuerwerkami chcemy uczcić Zofii pierwszą ucztę. A przy tej okazji pokazać, że Wilhelm Koenitz może i pludrak, ale fantazji mu nie brakuje. To co? Zrobisz takie ogniste kwiatki na niebie? Pokażesz trochę wielkiego świata małym smoleńskim szlachetkom?
– Byhoby łahtwiej, gdyby w teh dziuchrze moszna się byłoby zaohpatrzyc. – odparł rozdrażniony Tremere, gwałtownie gestykulując dłońmi. – Ale nieh da siem, bo miehcowe wyhroby wołhajom o pomsthe do nieba. – Gdy się nieco uspokoił dodał: – Wyhbuchy behdom kolorohwe, ale kfiatki som pohza myhmi moszlihwoszciami.
– Marcelu Lacroix… – Marta splotła ramiona na piersi. – Uwierz mi. Jeśli nazwiesz to chryzantemą, to dziewięciu na dziesięciu w błysku na niebie tę chryzantemę zobaczy i zakrzyczy dziesiątego, co nie uwidział. Do badań wcześniejszych udało kupić ci się, co potrzebne?
– Non… – westchnął Francuz w irytacji. – Theba zahmówicz w miasthach Khólestfa Polskiego. Tutejszi rzemieszlnicy nie spehniają mych wymagan jeszli chodzi o aparaturę. Indygierecyje tesz trzeba zamówhić, ale te pszybedą szybciej.
– A niech to wszyscy diabli – zmartwiła się Marta. – To wszystko przeciągnie… No nic. Zamawiaj i czekać będziemy.
– Jhak byho u mnichów. Czekawe ksieghi mahjom?– zapytał obojętnym tonem Francuz.
– Giacomo wyglądał, jakby się w rajskim ogrodzie podessał do pnia drzewa poznania dobrego i złego – odparła Marta równie obojętnym dla wiekowych pergaminów tonem. – A potem zrobiło się naprawdę niewesoło, i pojawił się ktoś obcy – zatarła dłonie i wbiła w czarownika wilcze spojrzenie. – A ciekawi cię to?
– Siedzem thu i jedyhnie badam, wiec jesthem… ciekhaw – odparł pozornie obojętnym tonem Tremere.
– Aha – skinęła mu Marta głową ze zrozumieniem. – Nawet mi cię żal trochę, Marcelu Lacroix. Sam na tym zadupiu, które cię wyraźnie zawiodło. Sam, bez swego klanu. Tylko z nami. I nawet jakbym wolę rewanżu po lupinach poczuła. W moim prostym umyśle, jak ktoś mnie i moich broni, to trochę jakby swojak. Tak więc ci pewnie powiem. Ale najpierw zapytam. Słuchaj uważnie, bo tylko jeden raz – Głos Gangrelki zrobił się lodowaty. – Wysyłałeś liściki Małgorzacie Tęczyńskiej?
– A khto to?– zapytał Marcel zdziwiony i zamyślił się. – Nie kohjarzę tegho naswiskha.
– Książęca uczta, karminowa suknia, wielkie wpływy – podpowiedziała Marta uprzejmie, acz ciągle lodowato.
– Och… ta… nie pishałem do niehj. Nie spamiethałem nawet jejh mianha…– zamyślił się Marcel i znów spytał. – Czemhu ciem takh intrhyguje onha?
– Bo uciekający przed wężami żmiji się chwyta – warknęła Marta. – A ktoś jej z naszej kompaniji donosi, czego robić nie powinien. Na wypadek, jakbyś skłamał mnie…

Rozmowę przerwało pukanie do drzwi, i głos Zofii – która może i była wychowana w lesie, ale w przeciwieństwie do niektórych znała podstawy dobrego wychowania.
– … Um… Panie… Lakroiks? Znalazłbym Pan dla mnie chwilkę?
– ... ja też mam zęby. I też bywam jadowita – dokończyła Gangrelka już spokojniej i zagapiła się na drzwi. – Masz gościa.
Marcel wzdrygnął się jeno i patrząc gniewnie na Martę rzekł głośno.
– Moszna whejść.

Zofia otworzyła drzwi ostrożnie, zerkając podejrzliwie do laboratorium maga – i zaskoczeniem spoglądajac na twarz gangrelki.
– Ahaha, Pani Marta… Tak mi się wydawało, że słyszałam Pani głos… – uśmiechnęła się przyjaźnie. – Um, mogę przyjść później, jeżeli przeszkadzam?
– Opowiastki o upiorach przeszłości mogą tę chwilę poczekać? – spytała się Marcela Marta, brew Gangrelki uniosła się w górę.
– Oui… mogho – dodał Marcel.
– E? – Zofia spojrzała na Martę. – Chyba nie ma Pani na myśli prawdziwych upiorów?
Ta przerwała oglądanie swej świeżo zdobytej skrzyneczki, uniosła na młodziutką Zelotkę zwierzęce oczy.
– Nie, Zofio – rzekła ospale, ale łagodnie. – Jam stara i czarownik stary. Mamy swoich wrogów, zapracowaliśmy sobie na nich naszym nocnym życiem. Zanim przyszłaś, przepychaliśmy się nieco. A gdy pójdziesz, wyjaśnimy sobie kilka spraw. Jak rozsądne, ostrożne i dlatego stare wampierze.
– Chodź prahwdziwe upiorhy som tusz za zashłonom ponoć – wtrącił niepotrzebnie Marcel.–

–... Jaką zasłoną? – podchwyciła Zosia, zamykając za sobą drzwi.
– Tahk do khnca to nhie wiem. Opishy som niejahsne. Chodzi o zashone miedzhy życiem a śmierjciom. Chyba to czyhciec? Moszhe?– zamyślił się Tremere, na moment zapominając o obu kobietach.
– Lupiny do innego świata chodzą… lecz raczej nie do czyśćca – dodała Marta i zatrzasnęła z satysfakcją wieko swojego nowego puzderka. – Jak masz sprawę w cztery oczy, to możesz wprost mnie wypędzić, wiesz? – Pogroziła Zofii palcem. – Bo sama z siebie to sobie nie pójdę, jak tu interesa mam.
– Nie nie, nic z tych rzeczy… Po prostu… Rozmawiałam z Panem Haszko, i…
Streściła im pokrótce słowa Haszki o nadciągającej zagładzie i rzekomej klątwie, jaka ciążyła nad Smoleńskiej, i której byli częścią… I nie omieszkała dać wyrazu własnemu sceptycyzmowi.
– Nie wiem, ile w tym prawdy… – westchnęła zrezygnowana. – Może Pan Haszko uznał że to wyśmienity dowcip… Nie zdziwiłabym się… Ale… Jeżeli nad Smoleńskiem faktycznie ciąży klątwa… To miałam nadzieje, Panie Lacroix… Że udzieli mi Pan, um, jakieś porady? Jak jej szukać?
– Tso bahdzo… hmmm… małho sce-gu-łłłłł… – Francuz przerwał na chwilę wypowiedź, szukając odpowiedniego słowa. – Małho detali. Klątfa to… mosze rószne postacie mieć. Ktohś jom rzucił? Ktohś pszeklęty? Jhak? Nie bahdzo wiem co pofiedzieć.

Marta milczała dziwnie długo, drapiąc się sporadycznie po policzku. Gdy się odezwała, dziwnie szorstko mówiła i wymuszenie obojętnie.
– Czy on jest dobry, Zofio? To znaczy – czy wieszczby jego sprawdzają się? Nie te dla chłopstwa, chłopu to i ja władnam przepowiedzieć. Łyczkom i szlachcie.
– … Pani Honorata sugerowała, że niespecjalnie… Ale… Nie wiem… – zawahała się – Znaczy… Nie jest ciężko wróżyć nam marny koniec… Z klątwa Kaina… I w ogóle… Ale… Coś dolegało wilkołakom, tak? I nadal nie wiemy co?
Gangrelka pokręciła głową.
– I przez czas jakiś nie dowiemy się jeszcze. A przypadek ich nieodosobnionym jest. Mnie – zerknęła ostrożnie na Francuza i z zakłopotaniem czoło potarła – prócz tego że sami w sobie zarzewie niby nieść mamy, to ten wąż zastanawia. Milos twierdzi, że jeśli Kościej iście serce wyjęte ma, to mógł mu to zrobić tylko czciciel węży. Mówił też, że dowiedział się od Salome, iż Diabeł węża potwornego sobie ulepił. Nidgoggiem go nazywa, jakoś tak...A to nie jest… ekhym. Powiedzmy, że nie chcemy się bliżej niż na długość wyciągniętej szabli z Setytami zaznajamiać.
– Myszle sze potezny Tzimisce poradziłby sobhie i bez czciciela wehża. Jest wiecej niż jeden sposóbh na obdharcie kota ze skóhy, mófionc obhrazofo – wtrącił się Tremere.
– Nie chcę wiedzieć – oznajmiła Marta, ale wszystko w jej oczach i postawie mówiło, że owszem, chce, i to bardzo. – No dobrze. Pytanie brzmi, co robimy. Zdaje się, że Zofia wkradła się Haszkowi cokolwiek w łaski. Może go tam nawiedzać od czasu do czasu? Poczekać, aż coś więcej powie. Choć może nie powie, skoro odpowiedź niby wśród nas – skrzywiła się lekko. I ewidentnie, choć próbowała to ukryć, niewiele miała w sobie sceptycyzmu wobec wynurzeń świętego męża z opuszczonego klasztoru.
– … Wśród nas, świadomie lub nieświadomie… A chciałam go odwiedzić za, no, parę dni? Powinniśmy się jeszcze spotkać z Panem Miszką, i innymi… Miałam nadzieję, że do tego czasu czegoś się dowiem… O jakiejkolwiek możliwej klątwie… – Zofia zerknęła na Tremere. – Nie ma Pan jakiejś rady, Panie Lecroix? Wiem że to mało detali… Ale nie mam nic pomysłu… I Wilhelm mówił, że może pan mówić po niemiecku, jeżeli tak panu wygodniej… Będę Marcie tłumaczyła.
– Es besteht keine Notwendigkeit – poinformowała Marta dla porządku.
– No to mówmy – stwierdził w języku kiedyś świętego cesarstwa rzymskiego narodu Niemieckiego Marcel, odzywając się z wyraźnym bawarskim akcentem. – Klątwę można nałożyć na przedmiot, człeka, miejsce. Ważne jednak jest, kto ją nałożył i jaka jest jej natura. Tyle że nie bardzo jest jak wykryć taką klątwę… Może talent Torreadorów jest w stanie. Może nie… Jeślibyśmy dotarli do sposobu jej nałożenia, można by znaleźć sposób na jej odczynienie.

– Jeśli to rzecz z lupinami owymi powiązana, to drugi przypadek… o czartach mówił. Kielichu i krwi niewinnych. I o złamanej przysiędze – rzekła Marta z wolna. – Aleć po pierwsze w gorętwie bredzić mógł, po drugie nie żywie i trop się urywa. Nie wiemy, kim był ani skąd przybył. Jaksę chcę do ciała przywieść, może co zobaczy. Ale Jaksa… też jest przypadkiem.
– To rzeczywiście kłopot. Quis custodiet ipsos custodes? Jeśli Torreador dotknięty jest klątwą to może ona wpływać na jego osąd – zamyślił się Marcel i potarł czoło. – Ależ co my gadamy? Klatwa nie jest myślącym duchem. Klątwa jest przekleństwem. Pechem. Nie myśli, nie dokonuje osądów.
– Haszko rzekł, że jesteśmy tego częścią. Odpowiedź jest wśród nas. Więc jeśli Jaksa klątwą dotknięty – to samo obserwowanie jego kroków może nas do rozwiązania zaprowadzić i naturę sprawy odkryć. Tylko że to nic, czego nie planowaliśmy robić do tej pory. Sarnai strzec go miała, po tym jak się z lupina ożłopał. A Wilhelm mi twierdził, że… – Marta rzuciła na Zofię szybkim spojrzeniem i dokończyła politycznie – że go z bardzo bliska pilnowała. Tak bliska, że bliżej nie da się. No i… zniknęła.
– … To błądzimy po omacku. – odparła wyraźnie zawiedziona Zofia, również przechodząc na niemiecki. Jej mowa zalatywała trochę wieśniackim akcentem, i w przeciwieństwie do bawarskiego Marcela, sama mówiła w dialekcie alemańskim.
A potem dotarły do niej słowa Marty.

– Że Pani Sarnai i… Eeee?! Ale ona i Wilhelm… – zmarszczyła gniewnie brwi. – … Tatarzy i ich pogańskie zwyczaje… Zero moralności – wymamrotała pod nosem, i Marta odniosła niejasne wrażenie, że dziewczyna musiała się bardzo powstrzymywać by nie użyć bardziej… kreatywnych epitetów wobec ich byłej towarzyszki.
– Mogę posłać za Jaksą zwierzę – zaproponowała Marta po przeciągającej się w wieczność chwili milczenia. Pełnego niezręcznego zakłopotania milczenia. – Ale nie uczynię go mądrzejszym niż jest. Ptactwo i inna gadzina ma małe rozumki… i po małemu wyłoży to, co zobaczy. Mimo wszystko – pokazałabym trupa tego Jaksie. Bo wybór mam jeszcze taki, że kupię sobie oko któregoś ze smoleńskich Rzemieślników. Nie chcę ich mieszać. Nie ma, Marcelu Lacroix, jakichś tremerskich sposobów na śledzenie czyichś kroków?
– Jaksa ponoć podesłany jakowejś żmii włoskiej? Co ją ma pilnować? To może to najrozsądniejszy układ co? Ona jego przypilnuje, on jej? – zamyślił się Marcel, pocierając podbródek.– Żmije włoskie są bystre, acz boleśnie kąsają... ale to co potrafią w łóżku... to... hmm.. no cóż… to w obecnym “życiu” ma małe znaczenie. – Lecroix zakończył swą wypowiedź pospiesznie, zdając sobie sprawę, iż za bardzo się rozmarzył. Kwaśna mina Marty mówiła jasno, że pospieszność nie była dość pospieszna.
– A co tremerskich sztuczek to są takie, tylko że akurat ja ich nie znam – odparł nieco wstydliwie Marcel, kończąc ów temat.

– … To ma Pan jakąś poradę, Panie Lecroix? Słyszałam… Słyszałam, że klątwy czasem zaczynają się od wielkich tragedii… – ciągnęła niepewnie Zofia. Większość własnej wiedzy czerpała z wierzeń ludowych. – Okrutnych m-mordów, rozlanej bratniej krwi… Może coś takiego miało miejsce w Smoleńsku?
– Nie jestem obznajomiony z historią tego regionu – odparł Marcel, bezradnie rozkładając ręce. – I co gorsza… taki rodzaj klątwy… naprawdę ciężko zwalczyć, jeśli się w ogóle się da.–
– W monastyrze po polskiej stronie są kroniki. Giacomo chętnie się w nich zakopie raz jeszcze… a mnichów dobrze, żebyś poznała – wskazała Marta.
Zofia zamrugała zdziwiona, nie bardzo rozumiejąc co kainitka miała na myśli.
– Spisane po łacinie? – zapytał naiwnie Marcel.
– Po jakiemu, to się Giacoma pytaj – Marta wzruszyła ramionami. – Ja tam ruskie robaczki widziałam. Warto, ażebyś ty monaster odwiedziła – nachyliła się do Zofii – bo mnich u prostaczków i szlachty wierzącej zawsze ważna persona. Tymczasem oni złe zdanie o Honoracie mają. To kumoterka nas wszystkich, a twój primogen. Poza tym – dobrze, aby o Wilhelmie zdanie jedyne właściwe mieli. Z nas wszystkich ty i Jaksa najlepiej z życiem za murami zaznajomieni. Jaksa przy Oldze… więc dobrze by było, byś mnichów do siebie ty przekonała. Kiedyś przy okazji, możesz im też wytłuc ze łbów te szkodliwe bzdury, co im się tam roją. Zanim je rozpowszechnią – Marta zacisnęła białą dłoń w pięść i obejrzała swoje paznokcie. – Te o żon biciu, bo im wątroby od niebicia gniją.
– … Nie wydaje mi się żeby była właściwą ku temu osobą… – odparła niepewnie. – Jeżeli Pani Honorata ich do siebie nie przekonała… Nie wiem, co mogłabym powiedzieć…
– Jeśli ktoś ich zdobyć potrafi, to ty – odparła Marta z niezachwianą pewnością i spiorunowała Francuza wzrokiem, by ją poparł.
– Oui oui oui…– zakwiczał niczym prosiak Francuz, potakując głową raz po raz. Zofia posłała mu pełne niedowierzania spojrzenie. Była to ich chyba pierwsza rozmowa miedzy sobą, wszelkie zapewnienia z jego strony były nawet w jej oczach mało wiarygodne.
– … Jeżeli Pani tak uważa… – odparła za to Marcie. – … Mogą spróbować… Ale po oficjalnym przedstawieniu…
– Ihumen Aleksiej będzie chciał odwiedzić ciebie… w najbliższych dniach – odrzekła gładko Marta.
– A-aha… Jeżeli uważa Pani że tak będzie najlepiej… – zgodziła się, zrezygnowana. – Um, ma Pani dla mnie jakąś poradę? Odnośnie Pana Aleksieja?
–Będzie chciał gotowizny. Brak im złota. Zanim zaczniesz kupować go za mamonę, spróbuj zdobyć jego serce. Będzie wierniejszy – Marta podparła twarz na dłoniach. – Poradzisz sobie.
Marcel zaś siedział cichutko, wiedząc, że jego podejście do problemu, raczej nie pasowałoby do niewinnej Zofii.
– … Nie mam dużo własnych środków… – dziewczyna ze wstydem wspomniała przygodę u płatnerza, ale za żadne skarby świata nie planowała jej opowiadać. – Musiałyby być Pani Honoraty… A tymi nie wypada mi rozporządzać… I…. „Zdobyć jego serce”?
– Nooo.. tnie się nożem podług mostka i… och, chodzi o inne zdobywanie? – speszył się Marcel, wracając do taktownego milczenia.
– Być wzorem pobożności i cnót, który można innym szlachciankom a szlachcicom wskazywać – Marta poruszyła ciemnymi brwiami. – Na przykład.
– … To może lepiej Pana Jaksę wysłać, przecież jest krzyżowcem… – przypomniała sobie, co Marta dopiero co opowiedziała o nim i Sarnai. – … Zrobię co w mojej mocy.
– Niczego ponad twe siły nikt tu od ciebie nie będzie wymagał ani oczekiwał – Marta uśmiechnęła się ostrożnie i ciepło. – A Honorata na pewno opowie ci o mnichach wszystko, co powinnaś wiedzieć. Jaksie zaś i tutejszym zakonnikom może być bardzo razem nie po drodze… To też ci twoja primogenka wytłumaczy lepiej niże ja. Przyjdę do ciebie jeszcze. A teraz – zostawisz nas samych?
– E? A, oczywiście. – Dziewczyna uśmiechnęła się nerwowo, i kłaniając się wampirom pośpieszyła do swojego pokoju.

Gangrelka odczekała kilka chwil po tym, jak drzwi się zamknęły za Zofią.
– W klasztorze owego człeka jeden z naszych urządził na tę samą modłę, co ty lupinów. Zwęglił jego, a wokół płomień nie tknął niczego. Na więcej niż jeden sposób można kota ze skóry obedrzeć? – spytała cicho, spojrzenie znad blatu na czarownika unosząc.
– Twierdzisz, że to był inny Tremere? Możliwe, że tak. Możliwe, że… – stwierdził spokojnie, Marcel starając się zamaskować niepokój. –... Możliwe, że ktoś chce sprawić takie wrażenie. Słyszałem plotki o wampirach władających ogniem, ale… nie wiem, jaki to był klan. Wiem jeno, że był to jeden z tych, o których szepcze się po kątach. Swoją drogą… skąd wiedza o umiejętnościach dzieci Seta u ciebie? To nie jest coś, co wie każdy Spokrewniony.
– Znam Patrycjuszy. A oni po całym znanym świecie tłukli się z każdym, kto na drodze im stanął – odparła Marta, splatając dłonie na skrzyneczce i podsuwając ją zaborczo bliżej siebie. – Nasi Patrycjusze też… A nawet Ventrue czasem żywią do innych coś takiego jak zaufanie i mówią, co myślą. No… szczątki zaufania – zaśmiała się gardłowo.
– Ja zaś nie żywię ani krztyny zaufania… –odparł ponuro Marcel, splatając ramiona razem.– To mnie nie przekonuje Marto. Pod Paryżem jest gniazdo tego klanu, książę kontroluje je, a ja… nie wiem, jakimi mocami dysponuje ten klan. Jeśli jakiś Patrycjusz… zetknął się z tym klanem i raczył się zdradzić z tym faktem, to ja bym nie zostawił tej kwestii w spokoju. Wyznawcy Seta to zdradzieckie żmije, chcące zapanować nie tylko nad śmiertelnymi, ale i nad nami. Skoro znał jakichś Setytów na tyle dobrze, by wiedzieć, jakie są ich sztuczki to… dobrze byłoby wyjaśnić dokładnie, skąd to wie. I jakie są jego relacje z tymi Wężami.
– Ahaaa – oznajmiła Marta przeciągle i znacząco. – To czym się naraziłeś księciu panu Paryża?
– Byłem jednym z czterech przywódców przewrotu… nieudanego przewrotu. Dwójka z nas spłonęła na stosie, trzeci zginął podczas Krwawych Łowów. Ja jestem ostatni. Możesz mi wierzyć lub nie… ale w tym przypadku nie chodziło o władzę. Książę Paryża to tyran, który trzyma wszystkie klany i wszystkich Spokrewnionych pod wyjątkowo bezlitosnym obcasem swego buta. – odparł zimnym tonem Marcel zaciskając mocno pięści.
– Taką historię winieneś Milosowi opowiedzieć… może byś znalazł współczucie. Ja co najwyżej mogę powiedzieć, że rozumiem pobudki – Marta wzruszyła lekko ramionami. – Wilhelm Koenitz twierdzi, że masz łeb jak żydowski sklep. I że Patrycjuszowską sztukę bełtania w myślach znasz.
– Potrafię korzystać z tej subtelnej sztuki, choć Taumaturgia jest moim największym atutem.– potwierdził wampir, ignorując propozycję Marty. Najwyraźniej nie planował rozgłaszać swojej przeszłości.
– Wiesz, że Jan Szafraniec prosił mnie, abym całości twych koronkowych mankietów pilnowała? – uśmiechnęła się sucho. – A wiesz, że twój klanowy utytułowany pobratymca krakowski bardzo, bardzo zawiódł niegdyś moje szczątki zaufania?
– Wiem, o co prosił go wiedeński książę, który był mi winien przysługę – uśmiechnął się kwaśno Tremere. – Twoje relacje z Szafrańcem nie były mi znane, jego samego też zresztą nie znam.
– To do twojej informacji i nikogo więcej… Choć pewnie jemu powtórzysz – Marta wyszczerzyła zęby. – Wspólny wróg bardzo zbliża i za tępienie Zakonu wielem skłonna przepomnieć. Także i to, co mówią o tem, co twój klan w swoich laboratoriach z moim klanem robi… Ale nie to, że okłamał mnie w jedynej kwestii, która miała dla mnie niegdyś znaczenie. Mimo tego, nie uważam że nadszarpnięte zaufanie uprawnia mnie do mszczenia się na tobie… I mam propozycję. Ten z klasztoru może to jeden z tych co ścigają ciebie. A może mój to wróg, albo Milosowy. Albo niczyj, nasi dopiero pojawią się. Bo moi są z takich, co nie odpuszczają – Gangrelka uśmiechnęła się radośnie – a z tego co gadasz, twoi także. Więc oferuję zwarcie szeregów. Jeśli przyjdzie mi fantazja zastawiać cię przed zagrożeniami, Swartka też mnie najpewniej poprze. A Zach nie będzie dłubał w nosie i stał obok. Tyle że gdy mój niedobity dość mocno przeciwnik się objawi, albo Zacha przeszłość dogoni, będę oczekiwać tego samego – zabębniła w skrzynkę palcami. – Jeśli to ma znaczenie, to nie ze względu na prośbę Szafrańca.
– I tak nie planowałem porzucania tej drużyny. Ciągłe uciekanie jest męczące. I cokolwiek was ściga… nie może być straszniejsze niż Wyznawcy Seta z Paryża – uśmiechnął się ironicznie.
– Ranisz moje serce – żachnęła się Marta – nie doceniając naszych wrogów. Przyjdziemy z Milosem dobić umowy – skinęła głową i zaczęła się zbierać… czyli zabrała swoje pudełko. – Może dobrze, żebyś Zofii do tego klasztoru towarzyszył? Rzucisz okiem na… miejsce zbrodni. Pomyśl… A w tym bełtaniu w głowie… to jaki dobry jesteś?
– Mam pomieszać ci w pamięci, żebyś mi uwierzyła?– zapytał z ironicznym uśmieszkiem wampir.
– Poniekąd. – Marta zignorowała ironiczny ton. – Lecz nie teraz, nie mnie, i nie abym uwierzyła. Słodkich snów, czarowniku.


Ze wszystkiego, w co wierzyła, w to jedno nie wątpliła ani trochę – że zostaje w wampierzach krew śmiertelna. Marta w każdym razie pokazała, że nadal ma naturę najeźdźcy i zdobywcy. Ledwie wróciła z rozmów po wojażach odbytych, pod nieobecność Węgra zajechała i zajęła alkowę mu przydzieloną, zachęcona wyraźnie poczynionym wczoraj wyłomem w dotychczasowym oporze. I opór był bezcelowy, bo jak zeznał Geza, pojawiła się od razu z wydębionymi od ekonoma Honoraty lub samej Zelotki kluczami. Zdobywszy zaś swój nowy przyczółek, zaryglowała się w komnacie i nie wyszła do tej pory.

Zacha rozbawiła dosyć cała sytuacja. Ręką na Gezę tylko machnął, że nic nie szkodzi, że jest dobrze jak jest. Przed drzwiami do swojej komnaty stanął niepewny, czy pukać winien czy swobodnie wejść. Ostatecznie pchnął drzwi ostrożnie i nawołał ją imieniem.
– Marta?
Szczęknął odsuwany rygiel, w szparze drzwi wpierw pojawiło się wilcze oko, a potem biała rączka w fioletowym, długim rękawie. Rączka bezceremonialnie zacisnęła się na przyodziewku na piersi Węgra i wciągnęła go do środka komnatki.
– Nie było cię długo – oznajmiła Gangrelka. – Rozgościłam się.

W istocie się rozgościła. Na skrzyni leżały w kupce jej dwie podróżne suknie i szuba, nowe ciżemki i trzewiki stały rzędem pod ścianą, na której z kołka zwisał ususzony wianek z polnych kwiatów. Na łożu leżała niewielka drewniana skrzynka i moc rozsypanych drobiazgów, kawałków drewna o dziwnych kształcie, kolorowych kamyków, muszli, jakieś skrzydło ćmy, ułomek glinianego dzbana ze szkliwionym malunkiem. Rzeczy bez wartości, które z jakichś powodów targała ze sobą. Rozejrzał się Zach zdawkowo, jakby pewny nie był, czy to ta sama izba, którą poprzednio zajmował.
– Trzeba poszukać czegoś większego – cmoknął Martę w skroń i usiadł na skraju łóżka. – Zresztą, nie można Jasnorzewskiej w nieskończoność na karku siedzieć.
Pokręciła głową i bezgłośne tak wyszeptała. Że owszem, nie można. Po czym obok przysiadła i do ramienia mu się szczelnie przykleiła.
– Okłamałam cię. Z tym pierścieniem.
Po wyrazie twarzy znać było, że nie do końca rozumie.
– Jak to?
Pogładził ją po włosach, jeszcze raz pocałował w skroń i zabrał się za rozdziewanie. Szubę zrzucił, koszulę przez głowę ściągnął.
– Bo ja mam klejnot. – Marta zamiędliła aksamitem sukni w dłoni i do drewnianego pudełka sięgnęła po coś w skrawek lnu obwiniętego. – Nie Dyjamenta. Pierścionek. Przepomniałam, że mam.

Wyciągnęła z wahaniem rękę z zawiniątkiem. – Możesz sobie za to kawałki pamięci kupić. Tak myślę. Jest twój.
– Pamięć kupić? – przyjrzał się pierścionkowi. Pewien był, że widział go kiedyś na palcu Sarnai. – Niby jak?
– Jaksie go zaoferować… w zamian za to, że ten sygnet, coś na palcu nosił, obejrzy okiem swoim – mruknęła. – Tamten należał do twojego ojca.
Nie wyglądała na całkiem pewną swoich słów.
– Podobno – wzruszył tylko ramionami. Buta zzuł i rymnął nim w kąt. – Myślisz, że Jaksa mógłby w nim zobaczyć i mnie? Za życia?

– Jedyne, czego obawiam się… – wydusiła – to że tak bardzo będzie chciał coś zobaczyć… że jak nic nie ujrzy – to zmyślać zacznie – zawinęła drobiazg z powrotem w len. – Chciałam cię znaleźć, śmiertelnego, w księgach starych. Ale tu wtedy dzicz była, krzaki i wilkołaki. Pierwszy król, o którym pisma mają, to jakiś tam Ludwik. Z Węgier Ludwik, ale król Polski.
– To bez sensu – w ślad za pierwszym butem poleciał drugi. – Ja znam herbarz polskich królów, nie muszę go po kaplicach szukać. Mówiłem ci, Emnilda była trzecią żoną Bolesława. Z drugą, węgierską księżniczką, miał syna. Zdrajcę Korony, łajzę i tyrana, co insygnia królewskie Niemcom odesłał.
– A nazywał się Bezprym? – zapytała Marta w ścianę, wcinając się w wypowiedź.
– Pytałem, czy chcesz znać moje imię. I ostrzegłem, że do świętości mi było daleko – podniósł się i spokojnie pas od szarawarów rozpinał. – Ale to i tak bez znaczenia. To, że Emnilda twierdzi, że nim jestem, nie znaczy, że nim jestem. Ja nic takiego nie pamiętam.
– Olga pamięta syna Małgorzaty o węgierskiej urodzie. Blisko go Małgorzata trzymała. Nie pamięta imienia, jakim się przedstawiał. Po kątach słyszała, że on Bezprym. Twierdzi, że nie rozumie, czemu szeptano i czemu taka wielka tajemnica wagi niebagatelnej miałaby by to być. Mogła ci matka namieszać w głowie. Mogła własną opowieść mnichom podyktować, co kroniki spisywali. W tym namieszać by nie zdołała – Marta zdjęła ciężki sygnet zawieszony na łańcuszku na szyi i wrzuciła go do skrzynki obok pierścienia Tatarzynki. – A gdzieś tam, w okolicach twojej śmierci, leży odpowiedź, dlaczego tego mnicha z Przeworska obawiać się trzeba, kto on i może nawet jako się bronić mamy. Więc nie, Milos. To nie jest bez znaczenia… – urwała wtem i zamarła z ustami lekko rozchylonymi – Czy ty się rozdziewasz, żebym myśli zebrać nie mogła? – zarzuciła nagle z pretensją.
– Świt niedługo. A ja, sama wiesz, w odzieniu spać nie mogę. Ani w łożnicy. Czasem jak w zapomnieniu, z głową szumiącą trunkami lądowałem w piernatach, to na drugi dzień strach padał na służbę, co tam miała sprzątać, na praczki, nie mówiąc, że wszystko do spalenia się jedynie nadaje. Tak więc ty wygodnie sobie spocznij w łożu, ja wezmę podłogę.
Spodnie dołączyły do reszty odzienia. Usiadł, Martę delikatnie za rączkę chwycił.

– Ten mnich mnie w istocie niepokoi. Ja przywykły, że więcej się za mną pytań ciągnie niż odpowiedzi. Przyjąłbym nawet wieść, że dość już się po tej ziemi nałaziłem. Ale jednego, Martuś, nie zdzierżę. Jakby mnie z jednej smyczy nawlekli na drugą. Do tego nie dopuszczę. A jak mi we łbie namieszają, że będzie mi to zajedno – spojrzał jej w oczy twardo – wtedy ty, Martuś, nie dopuścisz.
– Nie – palce wokół nadgarstka mu plotła jak bluszcz – drzewo ci wtedy znajdę. Ładne, zdrowe i silne, co wieki postoi. Widziałam mnicha, w klasztorze tym, cośmy w nim byli z Italczykiem. Nie prawosławnego. Nie wiem, jakiego… ot, nieuczoną dziewkę sobie wziąłeś, kolorów habitów nie rozpoznawałam nigdy, tylko głowy znad ich kraju urywałam. Ale on nie był tutejszy. Inny. Taki jakby jak ten spod Przeworska, coś opowiadał. A w lazarecie wypadek stał się tam dziwny, kupcowi wędrownemu, co go mnichy od półmiesiączka kurowały. To już nie wykurują.
– Dziewek uczonych, próżnych i kłamliwych to ja mam dość – przyciągnął ją ku sobie. Pozwolił im zalec na narzucie ze skór. – Zabił go ktoś? Zwłoki widziałaś?
– Ktoś się dossał do niego i prawie do sucha spił… dwa tygodnie temu, jak go mnisi pode klasztorem znaleźli, to blady był, ranny i wyczerpany. Ale go leczyli i może i by się wylizał. Jeno że go wczoraj spił ktoś i spalił. W tym lazarecie… No… jak Marcel chyba…bo jak inaczej?
– Może zwyczajnie ogień podłożył? Chyba, że tylko kupiec się zwęglił i nic poza nim.
– Prycza jeno trochę. Obok klęcznik ze świecą stał, wosk się nawet nie nadtopił...
– No i pytanie, jeśli to ten sam co wcześniej go poharatał się na niego rzucił i teraz wrócił by dzieło dokończyć, po co palił? Bo że spił... My nie zwykliśmy krwi marnować – chrząknął trochę zawstydzony. – Ja przynajmniej nie zwykłem.
Marta wyplatała się z objęć i przy łożu stanęła, by się z wiązaniami sukni zacząć zmagać.
– Ja zwykłam palić, gdy chciałam do spodu zniszczyć – oznajmiła, z odbiciem bliźniaczego wstydu. – Albo ślady zatrzeć po tem, com uczyniła.
– Tak, to może być to. Zacieranie śladów – trochę tępo za nią powtórzył, bo oczu nie mógł oderwać od tej uczty nagości. W oczach Zacha Marta dostrzegła głód, taki zwykły, zwierzęcy, jak i głębszy, ode serca płynący. – Jak dom nam znajdę, tu, na Smoleńsku, podamy się za żonę i męża. Miano nam ładne wymyśl.

– To już teraz myśleć trzeba – Marta ściągnęła ostatecznie suknię przez głowę, na krześle ją rozwiesiła starannie i na czworaka na łoże się wspięła. – Zelotka ucztę dla Zosi, jako swojej niby że krewniaczki wydaje. Szlachtę okoliczną sprosi. Maski obmyślić sobie mamy. Jam już w karczmie pełnej nobili ze stołu wykrzyczała, że za Italczykiem z Korony przyciągnęłam. Jako ochrona cudzoziemskiego gryzipióra.
Wcisnęła mu się na kolana nachalnie jak ulubiony ogar pana, który wie, że pchać się może. – Jaki ten Diabeł? – wymruczała?
– Nie wiem. Bom go nie poznał. – Oglądał ją sobie jak przedmiot jakiś wartościowy a palcami po skórze biegał żeby każde znamię, każdą bliznę wyszukać. – Z synem jego mówiłem, Grigorijem. Diabeł ucztę dla nas szykuje. Pewnie i Miszka nie będzie mu dłużny, tak więc pomrzemy z nudów na salonach. Pić na umór, uśmiechać się, a w głowie kombinować, co każdy z nich osiągnąć chce i jakim kosztem.
– Znaczy, mały Diablik nagadał się wiela, śliny namarnił, niczego nie rzekł? – upewniła się, wędrujące palce zatrzymała na swoim karku.
– Właśnie. A liczko ma krase jak dziewica. – Bliskość jej wypchnęła mu zęby. Nos schował w kark jej, ześlizgnął na linię włosów. – Mówił, że Miszka funduje im zły rozgłos. Że im się władza należy po prawie. Że dużo braci ma i sióstr, a wszystkie suki mętnej wody – w kark Martę pieszczotliwie ukąsił. – Głodna nie byłaś? Skradłem ci wieczorem z połowę krwi.
– Dziewka, com ją w poduszki wcisnęła zamiast ciebie chyba temu rada była. – Marta zasłoniła drapieżny uśmiech dłonią. – Jak już płakać ze strachu przestała… List ten, pismo, coś od matki dostał. Spaliłeś? – spoważniała nagle.
– Nie. – Cofnął twarz, by na nią spojrzeć. – Też ma go Jaksa wysondować?
– Niegłupie – zaskoczenie na jej twarzy mówiło jasno, że nie pomyślała o tym. – Pytałam, bo trzymać trzeba takie rzeczy. Kwity zbierać… – Podniosła okrągły kamyk z narzuty, obejrzała go bez zainteresowania i rzuciła na podłogę. – Przeczytaj mnie to pismo. Proszę – dodała po chwili.
Brwi ściągnął, niechętnie odsunął ją od siebie.
– Po co ci to? Nic tam ważnego nie ma. Nawet gniewu. Tylko może wyklarowanie spraw.

Podszedł do regału i pergamin stamtąd wyszperał. Usiadł. Rozłożył. Na jasnej karcie zobaczyła Marta rząd gładkich ozdobnych literek z fantazyjnymi zawijasami, po przeciwnej stronie czerwoną lakowaną pieczęć.
– Synu – Węgier ciągnął niskim, monotonnym głosem. – Czytając twe słowa, zrozumiałam że postąpiłeś wbrew mym zaleceniom. Że okazałeś mi brak miłości i szacunku. Zasmucił mnie fakt, że sprzeciwiłeś się mym poleceniom i postawiłeś dzikuskę z klanu Zwierząt – tu przerwał i uniósł oczy na Martę uspokajająco – wyżej niż własną matkę. Obawiałam się że tak uczynisz, ale musiałam mieć pewność. Choć kocham jak własne dziecko synu mój, to ostatnio straciłam zaufanie do twej lojalności. I ta wyprawa miała rozwiać me wątpliwości bądź utwierdzić mnie w swych lękach. Niestety zdradziłeś mnie, tak jak przewidywałam. Takoż skoro złożyłeś swój los w szpony Gangrelki, ode mnie nie oczekuj ni wyjaśnień ni pomocy. Nie jesteś mi już synem, a bękartem. A te topi się w Wiśle bez litości. Ci którzy cię ścigają, zaciągną cię do Piekła z którego wypełzłeś i ja już nie zaryzykuję mego życia dla ciebie. Żegnaj synku i nie pisz więcej. Wyrzuciłam cię z mego serca i pamięci.
Podał jej kartkę. Nadal woniała perfumą. Mocną, kwiatową.
– Bez podpisu. Znaczy to, że cięta. Obrażóna.
Wrzuciła Marta pismo do skrzynki, nawet na nie nie patrząc. Obwąchała ze zniesmaczonym obrzydzeniem własną dłoń.

– Walczyłam z twoim klanem już, mówiłam ci? Długo wygrywałam. I ich, i nasi różne podawali powody. A to że las lepiej znaliśmy, że drzewa naszej woli słuchały, i zwierzęta, i potwory, co w ostępach dzikich żyją. Żeśmy byli liczniejsi, odważniejsi, bitniejsi… A nic z tego prawdą nie jest. Jak ginął Patrycjusz na mojej ziemi, Milosie Zach, to zawsze przez swoją dumę. Dużo w niej dumy. Matce twojej, hm?
Podniosła skrzynkę i wstała, by na stół ją przenieść.
– W Wilhelmie za to zaskakująco niewiele. Czasem wątpię w jego błękitną krew, wiesz? – zawróciła z powrotem do łoża, przysiadła na samym skraju. – Pewnie powinnam ci bardziej ufać, co?
– Chciałbym powiedzieć, że tak. Ale nie mogę skoro sam sobie bezwzględnie nie ufam – od tyłu ją objął, zębami skubnął. – A i w swoją błękitną krew do końca nie dowierzam. Zbyt wieloma kłamstwami mnie w życiu nakarmiono.
– Zatem sprawdźmy – palcem pokazała na puzdro na stole złożone, nim ręce wokół jego oplotła. – Nawet jeśli tobie obojętna, w co nie wierzę za bardzo – zaśmiała się cicho, ochryple – to dla innych ma znaczenie. Albo mieć może.
Kłem naciął cienką skórę. Z maleńkiego skaleczenie polała się strużyną krew.

– Może to jest wyjście, by z Diabłem w sojusz wejść, choćby za plecami Camarilli? – zamoczył w czerwieni koniuszek języka. Oczy zmrużył z ciężkiej do opanowania przyjemności. – Nowe twarze. Nowe miana. Odciąć się od przeszłości. Od wrogów.
– Nie. Wrogowie są po to, by z nimi walczyć. By ich pokonać, wtedy można dalej iść. Poza tem… już raz tego próbowałeś. I na owego mnicha to zdaje się, już nie podziała. A z Camarillą mi po drodze. I wierzę w te prawa… – wywinęła mu się w ramionach jak piskorz, by twarzą w twarz usiąść. – Będzie trzeba, to tak zrobię – obiecała szeptem, palcami po rzeźbie mięśni na jego piersi wodząc, z takim samym zapamiętaniem, z jakim po korze drzew wodziła. Jakby się do środka, pod skórę dostać chciała. – To gdzie się chcesz oddawać w szpony dzikusce, hm? Po królewsku, na łożu, czy jak zwierzę na podłodze?
– Póki słońce nie wzejdzie chętnie ostanę tutaj.

I zaiste, miła to była nocy resztka. Tak przyjemna, że Marta nie poszła się z Węgrem na podłodze w kącie położyć, bo z niezwyczajną sobie delikatnością uznała, że nie powinna cisnąć Zacha ile wlezie do oporu, gdy tylko cokolwiek odpuścił. Niech śpi, gdzie chce, byle w tej samej komnacie. Sam w kącie, jak się wstydza. A od nocy jutrzejszej Marta nowe miano – wspólne z nim – obierze sobie i żonką się zwać pozwoli, skoro Milosa to uszczęśliwi czy mu potrzebne do czegokolwiek. Może im czasu wspólnego nie zostało dużo, to i lepiej spędzić go tak, by rad był...

Po potyczkach w łożnicy, gdy sama wśród piernatów zaległa, myśl ją zaskakująca nawiedziła ponownie. Iż może wcale Węgier tak bardzi nie związan z matką, jak się jej zrazu wydawało. I myśl ta była na tyle zajmującą, że Gangrelce ze szczętem wyleciało z głowy, że o pakcie z czarownikiem i Marcelowych strachach też powinna Węgrowi powiedzieć.
 
Asenat jest offline  
Stary 10-08-2016, 14:50   #99
 
Aisu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skał
Honorata

Honorata jak zwykle kręciła się po obejściu doglądając różnych spraw. Primogenka przypominała pszczołę wśród kwiatów. Nie potrafiła długo ustać w miejscu. Zauważywszy zaś Zofię przywołała ją do siebie gestem dłoni.
Wampirzyca pośpiesznym krokiem podeszła do swojej opiekunki – śpieszno jej było spotkać się z Lordem Koenitzem, by podzielić się odkryciami poprzedniej nocy, jednak nie wypadało jej kazać czekać osobie, która nie tylko udzielała im wszystkimi dachu pod głową, ale nawet zdecydowała się przyjąć ją do swojego domostwa.
– Wzywała mnie Pani?
- I jak wycieczka do jurodiwego… nadal prorokuje co mu ślina na język naniesie?- rzekła po przyjacielsku Honorata.
– E? – dziewczyna nie spodziewała się że Honorata będzie tym zainteresowana. Mimo tego… – C-cóż… M-myślę że całkiem się udała… Znaczy… Zastałam go w złym stanie… Napad choroby… Ale potem mogliśmy już normalnie porozmawiać… – zmarkotniała. – Powiedział że wszystkim czeka nas zguba, a nad miastem ciąży klątwa.
Honorata uśmiechnęła się kwaśno i rzekła ironicznie.- I to nazywasz normalną rozmową kochanie? On takie brednie powtarza od lat. Zmieniają się czasem szczegóły, ale chyba nie uwierzyłaś, że on naprawdę widzi przyszłe zdarzenia, co?-
- … Nie wiem. – uciekła wzrokiem. - … Podobno Malkawianie widzą więcej niż wszyscy… A Pan Haszko zdawał się wiedzieć rzeczy, których nie powinien… Jak to że pochodzę z okolic Ulm… Zazwyczaj tego tematu nie poruszam…
- Haszko bredzi… to jego brzemię. Chłopi widzą w tym jego świętość, ale ty nie powinnaś wierzyć bezkrytycznie w każde jego słowa. - machnęła dłonią Brujah.- Toreadorzy też ponoć widzą więcej… i co widziałaś, by któryś z nich prorokował?--
– Nie wiem… Niewiele wiem, o tym, co w ogóle potrafią inne wampiry… – przyznała. Oh, wiedziała że Gangrele są twardzi, Torreadorzy szybcy, a Brujah to, słowami jej stwóry, „Prawdziwi wojownicy”, ale ponad to? Tyle co nic. – I wiem że to co mówi wcale nie musi być prawdą, ale… Um, czy któreś z jego przepowiedni się sprawdziły? Czy kiedyś składał jakąś tobie? – zapytała nagle.
- Chłopi wierzą że jest prorokiem i uzdrowicielem, ale szlachta nie łazi tam.- stwierdziła krótko Honorata i szybko zmieniła temat.- Marta się spieszyła i przeze mnie przekazuję prośbę do ciebie. Co byś… list do swej opiekunki napisała.-
– Ah. Ah! – dziewczyna zaśmiała się nerwowo. – O-oczywiście, z tym że, um… – spłoneła rumieńcem, zawstydzona. - … Nie bardzo umiem… Pisać…
-To podyktujesz. Rzecz idzie o tą Lasombrę ze Smoleńska.-wyjaśnila Honorata.- Poślesz pytanie czy pamięta taką wampirzycę wśród węgierskich dwórek na dworze Karola Roberta i królowej Elżbiety.-
Wampirzyca przytaknęła, chociaż po prawdzie nie była pewna czy Matka Agnieszka miała aż tak rozległe znajomości.
- … Jak mam go wysłać?
-Nie wiem..Pewnikiem przez posłańca. Gołąb może przenieść małe wiadomości jeno.- oceniła Jasnorzewska i wzruszyła ramionami.-O to się będziemy martwić jak już napiszesz. A Haszko powróżył ci z dłoni miłosne życie?
– Ee?! Pani H-honorato! N-nie w-wypada pytać o-o takie rzeczy…
-Przecież po to się łazi do cyganek? Nie kusiło cię sprawdzić jaką Haszko wypatrzy linię miłości na twej dłoni?- droczyła się z łobuzerskim uśmiechem wampirzyca.
– M-między przepowiedniami zagłady i ostrzeżeniami o k-klątwie, jakoś wyleciało mi to z głowy. – odparła naburmuszona. – Nie widzę dlaczego jest to t-takie istotne…
-Istotne?… raczej nie. Ale jakże ciekawe.- uśmiechnęła się zadziornie Honorata.
– T-to tym się zajmuje Polska szlachta? P-plotkowaniem? – Zosia zadarła nosek, uparcie unikając odpowiedzi.
-Też… ale przede wszystkim tym zajmują się niewiasty. Tym i swataniem…- uśmiechnęła się bezczelnie Honorata.-Jeśli akurat mają na podorędziu synów i córki, lub bratanice…-
– E? – oczy wampirzycy rozszerzyły się jak spodki. - … Pani żartuje? – szepnęła autentycznie przerażona. Honorata wcale nie chciała wydać jej za mąż… Prawda?
- Nie do końca… Zabawnym będzie machanie wizją ożenku z tobą przed tutejszą szlachtą, niczym źdźbłem pszenicy przed pyskiem kociaka.- zamyśliła się Jasnorzewska i pogłaskała Zofię po głowie dodając.-Oj nie rób takiej przerażonej miny. Sama tak ich zwodzę niejasnymi obietnicami co do mojego ożenku. Jesteś na wsi moja droga. Stare panny są tu tylko w zakonach żeńskich.-
- … To chyba nie jest zbyt… Uczciwe wobec nich?
Zofia nadal sprawiała wrażenie niespokojnej, ale zauważalnie odetchnęła z ulgą na wiadomość, że żadnego ślubu Honorata jej nie planuje.
– I… Sama nie wiem… Chyba nie powinnam… Za często spotykać się ze szlachtą? Znaczy… Wychowałam się w małej chatce w lesie… Bardzo chciałabym być młodą damą… Ale boję się że nikt się na to nie nabierze… Palne jakieś głupstwo czy coś… I wszystko się wyda…
-Nic się nie martw. Już ja cię wszystkiego nauczę… zawsze chciałam mieć córkę.- Honorata otuliła ramieniem Zofię i ruszyła z nią na komnaty.- Mamy całą wieczność na zrobienie z ciebie damy, to dużo czasu.-
- … Właściwie… – nie mogła się nie zgodzić Zosia. Wieczność to faktycznie bardzo dużo czasu. - … Um… Czy „Jasnorzewska” to Pani prawdziwe imie?
- Honorata… jest moim prawdziwym imieniem. Jasnorzewski był moim mężem i ghulem.- wyjaśniła szlachcianka.
– Czyli… Pani też nie zaczynała jako dama?
-Nikt się damą nie rodzi. Nawet damy. One też są przyuczane przez swe niańki i matki do bycia damą.- wyjaśniła Honorata.
– Aha, haha… Faktycznie… – odetchnęła z ulgą. – Dziękuje Pani Honorato, czuje się trochę pewniej… Słysząc to. – dodała z uśmiechem.
-Będzie dobrze.. zrobimy z ciebie taką ślicznotkę iż wszystkie oczka będą za tobą wodziły.-rzekła z przesadnym entuzjazmem Honorata.
Zofia zaśmiała się trochę nerwowo, nie bardzo wiedząc co odpowiedzieć.
Przez chwilę szły w milczeniu, co Zosia wykorzystała by poukładać sobie w głowie wszystko czego się dowiedziała, i raz jeszcze przeredagować swój plan spotkania z Koenitzem.

Kiedy myślami wróciła do Tyrolczyka, raz jeszcze zarumieniła się lekko.
– Um, Pani Honorato? – zapytała nieśmiało. – Czy w Smoleńsku jest ksiądz? Znaczy, nasz ksiądz, katolicki.
-Jest jakiś… misjonarz. Katolicy mają swój mały kościółek, ale tu większość tkwi w prawosławnej wierze, toteż on się nie liczy dla nikogo.- wyjaśniła Honorata.
– Mam nadzieje że prowadzą wieczorne nabożeństwa…
Przez podróż zaniedbywała ostatnio msze… I Spowiedź.
Zwłaszcza spowiedź.
-Hmm… nie wiem.-stwierdziła Honorata i spytała.-A pop nie wystarczy? I cerkiew? jest przynajmniej na miejscu? I msza na życzenie. Żebyś ty mogła uczestniczyć w nabożeństwie, to musisz noc wcześniej u dziewczynek Salome znaleźć legowisko.-
– Um, tak po prawdzie to… Nie wiem. Nie wiem jak jest różnica między prawosławiem a katolicyzmem… Ale… Wszyscy w mojej rodzinie byli Katolikami, więc… – wzruszyła ramionami. Nocowanie u Pani Salome byłoby może i niedogodne, ale to w żadnym razie nie był powód by opuszczać msze.
-To się będziesz musiała na sobotę w zamtuzie Salome zatrzymywać.-stwierdziła Honorata której to było wszystko jedno.
- … A Pani? Odwiedza Pani Cerkiew?
- Co niedziela dla podtrzymania morale chłopstwa, jak i… zachowania pozorów.- stwierdziła Jasnorzewska krótko.
Przytaknęła bez słowa, uznając że temat jest chyba dla Primogenki niewygodny.
… Jak na kogoś tak zaangażowanego w sprawy Zosi, sama bardzo niewiele o sobie mówiła.
Raz jeszcze, przez chwile szli w milczeniu.
– Um… Pani Honorato… – Zosia zawahała się, niepewna czy ten temat warto było w ogóle poruszać. Sprawa jednak nie dawała jej spokoju, więc przemogła się w końcu. – Pan Haszko… Od dawna mieszka w Smoleńsku?
- A wiesz…- zatrzymała się nagle i wstrzymała tym Zofię.-Nie wiem. Nie pamiętam… Chyba tak długo jak ja, lub niewiele dłużej.-
- … Myśli Pani, że On może być stary? – zapytała zaniepokojona. – Taki... Naprawdę stary?
-Myślę że on nie jest stąd, więc… kto wie? - odparła z ironicznym uśmieszkiem wampirzyca.
- … Myślę, że może być...


Koenitz.


Przemierzając korytarze posiadłości Zosia nuciła sobie pogodnie.
Słowa Pana Haszko jak i sama osoba mnicha niepokoiły ją, zwłaszcza kwestia klątwy. Ale jednocześnie sam fakt, że się czegoś dowiedziała napawał ją dumą. Nawet jeżeli nie była to wiarygodna informacja - musiała się liczyć z tym że Pan Haszko próbował nią grać jak na flecie.
To że nie angażował się w życie swoich pobratymców, wcale nie oznaczało że nie bierze udziału w wielkiej grze.
Ale tym już nie musiała się martwić sama.
– Dobry wieczór! – powitała z uśmiechem strażnika. [/i] – Czy Lord Koenitz jest w swoich komnatach? [/i]
-Tak. I oczywiście panienka nie musi pytać o wstęp.- wyjaśnił rycerz koenitzowy przepuszczając dziewczynę.
– Ah, wie Pan… Nie chciałabym mu przerywać spotkania… Czy czegoś podobnego…
- Rozmówił się już z Honoratą, więc… panienka nie będzie przeszkadzać w niczym.- odparł usłużnie strażnik.
Przytaknęła wesoło i wyminęła mężczyznę.

Koenitz odpoczywał w swym pokoju pisząc coś na kawałku pergaminu. Przerwał pisanie i uśmiechnął się na widok Zofii.-Miło cię widzieć moja droga. Ufam że twoja wyprawa przebiegła zgodnie z twym zamysłem?-
– Oh. Oh! – zaśmiała się nerwowo. - Ahaha, Można tak powiedzieć. Znaczy… Lepiej niż ostatnio, co jak teraz o tym myślę dużym wyczynem nie jest, skoro Pan Górka i Pan Borucki wtargnęli z mieczem do siedziby Pana Haszko… Długa historia… – zaczęła paplać, ale opamiętała się w porę. [i] – Ahaha, gdzie moje maniery… [i] – pochwyciła poły sukni, i trochę niezgrabnie, dygnęła przed Venrue. – Lordzie Koenitz. – przywitała się oficjalnie.
- Jesteśmy sojusznikami moja droga. Spałaś w mojej komnacie. – Zosia spłonęła rumieńcem jak na komendę. - Formalności zostawmy na oficjalne spotkania w większym gronie. Gdzie nie tylko sojusznicy będą.- gestem dłoni w pancernej rękawicy wskazał krzesło zapraszając do spocznięcia na nim.
Dziewczyna posłusznie osiadła obok Tyrolczyka, trochę tylko zawiedziona, że efekty jej pierwszych lekcji u Pani Honoraty pozostały niezauważone… Chociaż może i faktycznie nie było to zbyt ładne dygnięcie.
– Um… To jak się mam do Pana zwracać? – zmarszczyła lekko brwi. - … I czy nie wszystkie spotkania w gronie naszej kompanii są spotkaniami sojuszników?
- Wilhelmie… wystarczy. I tak.. masz rację… wszystkie nasze spotkania dotąd były spotkaniami sojuszników, ale… takie spotkania wkrótce się skończą.- rzekł ciepło Wilhelm przyglądając się z uśmiechem dziewczynie. Ta zaczerpnęła nerwowo powietrza, nie potrafiąc znaleźć odpowiedzi na tak… Sugestywną obietnice? Bo tak ją odbierała…
– Ahaha… To, um, w sprawie P-pana Haszko… – zmieniła temat, co rusz potykając się o własne słowa. – To było, um… Z-zastałam go w z-złym okresie… W-wie P-pan… Z-znaczy W-wilhelmie… N-napad k-klanowej choroby… Ciężki… A-ale jak już p-przeszedł t-to Pan H-haszko… D-dało się z nim porozmawiać…
- I powiedział coś interesującego?- zapytał Koenitz uprzejmie, cały czas przyglądając się dziewczynie.
– C-cóż… – zmarkotniała trochę. – M-mówił… Że nad Smoleńskiem ciąży k-klątwa… I że rozlew krwi jest nieunikniony…
- Klątwa?- Wilhelm nie bardzo uwierzył w to twierdzenie, ale co do reszty.-Co do rozlewu krwi, to akurat miał rację, to wszak pogranicze dwóch królestw i arena walk dwóch Spokrewnionych. Rozlew krwi jest łatwy do przewidzenia.-
– Sama nie wiem czy klątwa jest prawdziwa… Pani Honorata mówi, że Pan Haszko bredzi. Ale… – zawahała się. – Pan Haszko nie sprawiał mi wrażenia… Szaleńca. Brzemię Malkawa… Przynajmniej tak myślę że to brzemię malkawa… Ciąży na nim silniej niż na niektórych, ale to ni czyni go szalonym. Kiedy wczoraj rozmawialiśmy… Nie sprawiał wrażenie takiego. Kiedy trzeba… Jego myśli biegną jak należy.
- Co jednak nie znaczy, że ma rację… Nie trzeba być szalonym by się mylić.- stwierdził z uśmiechem Wilhelm i dodał.- Honorata niezbyt wierzy w jego prorocze zdolności i żaden ze Spokrewnionych nie udaje się do niego po porady.-

Westchnął głośno.-Ale wybacz.... przerwałem ci. Więc co ty sądzisz o tej klątwie i o wszystkim co od niego usłyszałaś?-
- … Tak po prawdzie… To nie wiem… – przyznała wiercąc się niespokojnie. – Myślę… Że mógł sobie po prostu ze mną pogrywać… Mój stwórca… Zawsze powtarzał że stare wampiry lubią tak robić z młodszymi… A Pan Haszko… Chyba jest dość stary. Jak na Malkawa… Jeżeli jest Malkawem… Jest naprawdę, naprawdę szybki… – zaakcentowała swoje słowa. Od czasu walki z wilkołakami zaczęła dostrzegać różnice między tym, co ona potrafiła, a co mogli inni ludzie i wampiry. Do tej pory jedyna walka w jakiej była to… „Treningi” jej stwórcy. A te zawsze kończyły się… Źle.
– Ale… Chyba nie ma nic przeciwko naszej obecności tutaj… Nawet jeżeli uważa że jesteśmy częścią tej klątwy. Powiedział, że nie interesuje go czy w rządził będzie niedźwiedź, wąż… Czy Czarny Orzeł. – spojrzała na Wilhelma.
- To dobrze... chyba.- zamyślił się Koenitz, przez chwilę milczał mając zamknięte oczy i coś rozważając.-Więc nie jesteśmy mu wrogiem, nie wiem czy przyjacielem. Ponoć po prostu ignoruję resztę społeczności Spokrewnionych. I kniazie to szanują. A ty? Tobie ostawiam osąd co dalej czynić w jego sprawie, niemniej chcę wiedzieć jakie są twe dalsze plany. Nie chcę byś nagle znikła bez śladu jak… Sarnai.-
Zosia natychmiast gwałtownie pokręciła głową.
– Nigdy, Lordzie Koenitz! Obiecałam, że zrobię wszystko by pomóc zbudować dla nas dom w Smoleńsku, i planuje tej obietnicy tego dotrzymać! – wyprostowała się dumnie – i spłonęła rumieńcem, kiedy zdała sobie sprawę jak to zabrzmiało. – Z-z-znaczy, dla n-n-nas w-wampirów, c-całej k-kompani, n-nie t-tylko „nas” d-dwoje… – uciekła wzrokiem na bok, szukając ratunku w czymkolwiek lub kimkolwiek. Bez skutku. - A-ale w-wracajmy do t-tematu. K-lątwa, k-klątwa… Um, n-nie w-wiem czy istnieje, w-więc chce z-zapytać P-pana Marcela co wie na ich temat… Przecież… Wciąż n-nie wiemy co spotkało wilkołaki, t-tak? – upewniła się, ciekawa czy któreś z nich nie odkryło czegoś w międzyczasie.
- Nie jestem pewien czy Marcel poradzi sobie z językiem polskim w takiej sprawie. Znasz może łacinę, albo niemiecki?- zapytał zamyślony Wilhelm po czym zaśmiał się speszony.-Oczywiście że znasz, wybacz moje pytania. Nie powinienem wątpić w twe talenta.-
Po czym rycerz wstał i przeszedł się po pokoju pytając.-A co ów prorok mówił na temat tej klątwy?-
- … Niewiele. Że jesteśmy jej częścią… I że odpowiedź jest wśród nas. – przyznała żałośnie. – To… Oczy szeroko otwarte, na teraz? Nie wiem… Nie wiem czy jest czas na poszukiwania, zwłaszcza że może nie istnieć… Trzeba zająć się zbliżającym się przyjęciem… I będziemy musieli odwiedzić Pana Miszkę i Pana Kościeja… – powiodła wzrokiem na Wilhelmem. - … Którego chcesz odwiedzić pierwszego?
- Tooo… bardzo mętne proroctwo.- ocenił w zamyśleniu Ventrue, po czym zatrzymawszy się rzekł.-To bardziej od nich zależy. Do żadnego z dworów tutejszych książąt nie prowadzi prosta droga. Musimy czekać na zaproszenie.-
– … Piąta tradycja nakazuje wszystkim wampirom stawienie się przed księciem domeny, gdy do niej przybędą… Jeżeli sami nie poprosimy o audiencje u Pana Miszki… Czy nie sugerujemy że nie postrzegamy go jako księcia?
- Poprosić.. tak.. ale u kogo? U jego ghula?- przypomniał Wilhelm z uśmiechem.-Honorata radzi czekać. Kniaź sam zawezwie, gdy będzie chciał. Wie o naszej bytności, to pewne.-
– To… Nie wydaje mi się… Rozumiem. – odparła w końcu. Czyli faktycznie właśnie to chcieli przekazać Miszce. – Myśli Pan… Że może powinniśmy zaprosić ich do siebie? – wpadło jej do głowy – Skoro już organizujemy przyjęcie, i w ogóle…
- Nie obu… jedynie Miszkę może. Oficjalnie Tzimisce nie ma wstępu na te ziemie.-wyjaśnił Wilhelm.-Można posłać zaproszenie przez ghula i nie martwić się resztą. Przyjedzie - nie przyjecie, jeden pies.-
- … Chyba bym nawet nie chciała Tzimisce… – przyznała po namyśle. Nie wiedziała co o nich myśleć – z jednej strony ich reputacja była okropna, a i Koenitz uważał że to potwory, z drugiej strony Szafraniec twierdził że da się z nimi dogadać… I ona sama chciała wierzyć, że jednak nie są tak straszni jak ich malują.
- … Zaproszę Pana Miszkę… Znaczy, Pana Jankowskiego, i najbliższa rodzinę… Jeżeli Honorata się zgodzi…
Zamilkła na chwilę, wpatrując się w Tyrolczyka. Nie była pewna czy chciała zadawać to pytanie. Ale musiała.
– Czy… - zaczęła cicho, uciekając wzrokiem. – Czy naprawdę m-myśli Pan… Że Pan Miszka zgodzi na to byś był księciem?
- Jestem przekonany, że na pewno się nie zgodzi. I zrobi wtedy wszystko by mnie… nas zabić. Dlatego nie powinniśmy o tym rozmawiać. Ściany miewają uszy.- stwierdził z przekonaniem w głosie Wilhelm.
Wampirzyca ścisnęła pięści. Jej głos był cichy.
– Czyli… Czyjaś krew musi się przelać? Nasza albo Ich?
- Nie zdobywa się trony nie mocząc dłoni we krwi. Nie można też być neutralnym w tym miejscu, bo kniazie będą wymagać by w czas konfliktu stanąć po czyjejś stronie.- wytłumaczył ostrożnie Wilhelm kładąc dłonie na jej dłoniach i zamykając je w objęciach swych pancernych rękawic.-Taka jest prawda niestety.-
– …. Jeżeli staniemy przeciwko rodzinie Miszki… Nawet wszyscy razem… Będzie to strasznie dużo krwi… – wyszeptała.

Nie mogłem tego powiedzieć. Nie mogła się zapytać Wilhelma „Czy jest to tego warte”. Nawet, jeżeli rozdzierało ją to od środka. Obiecała Koenitzowi pełne poparcie. Teraz, kiedy opuściła ich Sarnai… Jak mogłaby dać głos własnym wątpliwościom? Przecież chciała być dla niego oparciem – jak mogła w ogóle rozważać okazywanie, że się chwieje?
Więc zamiast tego nieszczęśliwa spuściła oczy. Ten krzyż musiała dźwigać sama.
-Jeśli nie staniemy przeciw Miszce to będziemy musieli stanąć przeciw Kościejowi.- odparł Wilhelm i pogłaskał ją po policzku.-Nie smuć się. Jakoś sobie poradzimy… No chodź, usiądź mi na kolanach. To rozkaz.-
Wampirzyca niespecjalnie znalazła ukojenie w dotyku żelaznej rękawicy, a i wizja przyszłego rozlewu krwi mocno na niej ciążyła, także nie ruszyła się z miejsca.
- … Nie wydaje mi się żeby to było właściwe. – wymamrotała, trochę odruchowo
- Proszę?- spytał Wilhelm.
Wampirzyca zerknęła na Wilhelma, i z pełnym ociąganiem podniosła się z krzesła. Ostrożnie usadowiła się na kolanach Ventrue, bokiem do wampira.
- … W ten… Sposób?
-Może być…- Wilhelm przytulił wampirzycę do swej zbroi i szepnął cicho.- Nie martw się. Zrobimy wszystko by straty wśród naszych podwładnych były jak najmniejsze.



- … A co z ich podwładnymi? – zapytała cicho, opierając głowę na napierśniku.
- To co wyślą do boju Diabły… z pewnością niewiele będzie miało wspólnego z ludźmi. Ubicie będzie bardziej aktem miłosierdzia.- ocenił cicho Wilhelm głaszcząc czule dziewczynę.-Co do Gangreli… postaramy się Miszkę w miarę bezkrwawo pokonać. Zginą pewnie jego dzieci, ale może ludzi da się oszczędzić. No... rozchmurz liczko Zofio. Cóż mam uczynić byś się uśmiechnęła? Smutna mina nie pasuje tej urokliwej twarzyczce.-
- … Czy nie byłoby jakiegoś sposobu żeby… Nakłonić go współpracy? Wydzielić mu własne poletko… Pan Żochowski używał pojęcia „sfery wpływu”… Tak żeby nie czuł, że traci oddając ci księstwo? … I możesz zacząć od ściągnięcia rękawicy. – dodała nieuprzejmym tonem. Głaskanie kogoś żelazną rękawicą… I opieranie go na zimnym metalowym napierśniku…
Uśmiechnęła się leciutko. Widać Wilhelmowi rzadko przychodziło pocieszać innych w ten sposób. Może i był rycerzem, ale doskonały wcale nie był. W jej oczach czyniło go to trochę bardziej ludzkim, na swój własny pokręcony sposób.
-Wątpię by przystał na coś takiego. Inaczej by się tu z Kościejem doszli do porozumienia, a nie wadzili ciągle przez stulecia.- odparł wampir i o dziwo… zdjął rękawice, pod którymi były zwykłe choć zgrabne nieludzko dłonie. Które pogłaskały młodą Kainitkę po włosach i policzku.
- … Chciałabym spróbować. Nawet jeżeli to marne szanse.
Na rękę Koenitza nałożyła własną, przyciskając ją do policzka. Może i była zimna, ale była też… Miękka.
- … Nie był Pan za życia wojownikiem. – bardziej stwierdziła niż zapytała. To były dłonie… Panicza. Artysty. Może kogoś, kto gra na tym zmyślnym klawiszowym instrumencie? Nie potrafiła sobie teraz przypomnieć nazwy…
- Rycerz winien mieć szerokie horyzonty.- wyjaśnił Koenitz i mocniej przytulił dziewczynę.-Na razie droga Zofio, nie planuję rozlewu krwi. Na razie więc nie martw się tym. Nie wiadomo co przyszłość przyniesie. Na razie… raduj się tym co jest tu i teraz.-
Zosia uderzyła go lekko w zbroje.
– Nie musisz być taki tajemniczy. – odburknęła zła, i wiercąc się przez chwilę usadowiła się wygodniej. - … Jeżeli za kilka lat dalej będziesz się tak wymigiwał od mówienia o swojej przeszłości… To się zezłoszczę.
-Trochę ją zapomniałem… to było tak dawno, że szczegóły rozpływają się we mgle.- przyznał cicho Wilhelm.-Po prawdzie to sam za dobrze już jej nie pamiętam.-
Natychmiast pożałowała swoich słów.
– Przepraszam. Nie powinnam była… – poruszała dalej ustami, ale nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Zamiast tego podniosła głowę i spojrzała Koenitzowi w oczy.
– A co tobie przynosi ukojenie, Wilhelmie?
-Twoja obecność… Poza tym ostatnio jest za spokojnie dla mnie bym miał powody być wzburzony.- odparł z czułym uśmiechem rycerz przyglądając się Zofii.-Lepiej się już czujesz ?-
- … Trochę. – odparła cicho, z lekkim uśmiechem wykwitającym na twarzy. Dalej wpatrywała się w Koenitza pełnymi zaufania brązowymi oczami, z różowym rumieńcem na policzkach. Napotykając wzrok Wilhelma speszyła się trochę, i jak zwykle uciekła spojrzeniem – ale tym razem pozwoliła sobie się odprężyć, i choć brakowało jej brawury by znów podnieść wzrok, to jednak usadowiła się wygodniej, opierając policzek na zimnym napierśniku Ventrue.
– … Chociaż teraz mi trochę głupio. – przyznała zawstydzona. – Przyszłam się podzielić tym, co odkryłam, a skończyło się na tym, że zaczęłam się zwierzać z własnych obaw. Ciągle sobie powtarzam, że chciałabym żebyś mógł się na mnie oprzeć w potrzebie, a ciągle jest na odwrót…
- To miłe… i przyjemne, być opoką dla tak ślicznej dziewczyny.- odparł dwornym tonem Koenitz i pogłaskał Zofię po głowie delikatnie.-Naprawdę… nie ciążysz mi w ogóle. Zresztą leciutkie z ciebie dziewczę.-ostrożnie pochwycił ją i uniósł na chwilę, by potwierdzić swe słowa czynami.
Wampirzyca zasłoniła dłonią usta, tłumiąc dziewczęcy chichot który chciał jej się wykraść.
– D-dla tak silnego rycerza… Każda dziewczyna byłaby jak p-piórko. – dodała przymilnie, trochę się tylko jąkając się ze zdenerwowania.
-Może.. ale nie każda byłaby tak miłym ciężarem do dźwigania.-odparł równie przymilnie szlachcic.
– P-panie Wilhelmie, proszę przestać! Cała się rumienie! –zbeształa go roześmiany głosem, próbując udawać zezłoszczoną, i ponosząc sromotną porażkę.
-Ależ jak mogę przestać… dyć to najsłodszy ciężar jaki kiedykolwiek przyszło mi dźwigać.- odparł z uśmiechem Wilhelm i dalsza rozmowa pełna była komplementów i śmiechów. A kwestia klątwy i inne zmartwienia na pewien czas znikły z myśli Zofii.

*** Po spotkaniu z Marcelem***


Żeby jeszcze zapukała… ale Gangrelka zaskrobała jej w drzwi alkowy, chyba paznokciem.
- Zosiu, jesteś?
- T-tak! Niech Pani wejdzie!
Po otwarciu drzwi okazywało się że Zofia rozmawiała właśnie ze swoimi ludźmi – tym z ręką na temblaku i tym z jednym okiem. Sama wampirzyca przyciskała do piersi zawinięty miecz – bastardowy, sądząc po długości.
- To my już pójdziemy. – Krasicki zasalutował niedbale, a Rozciecha skinął z szacunkiem głową, po czym obydwaj panowie zostawili kobiety same.
- Srogie żeleźce - mruknęła Gangrelka, przysiadając na zydlu krawędzią półdupka, jakby zaznaczyć chciała, że gości w panieńskiej komnatce tylko na chwilę. - Miecza będziesz uczyć się ode Wilhelma?
- N-nie… Nie chciałabym mu dokładać obowiązków. Pan G-górka się zgłosił na ochotnika… - zbolała mina wampirzyca jednoznacznie zdradzała, że niezbyt jej się ten fakt podobał.
- Warto uczyć się od wielu. Tak mój druh lupin mówił. A był zręczny wielce… Wilhelm ci nie odmówi. Honorata także, Właściwie to pewnie nikt, kto u nas potrafi ostre trzymać… - Marta podrapała się z zakłopotaniem po policzku. - Poradziłaś sobie z Haszkiem.
- … Można tak powiedzieć? – zaryzykowała Zofia. - … Miałam szczęście, był… Przytomniejszy, po napadzie klątwy Malkawa. Musiałam tylko… Przeczekać najgorsze. – zaśmiała się nerwowo, tak jak wcześniej szczegóły tego „napadu” zostawiając dla siebie.
Marta skubała wymalowaną wargę tak zawzięcie, aż spod pomadki objawiły się usta tej samej bladej barwy co skóra.
- Te znaki, stwory, o których mówił, co władztwo mieć będą nade Smoleńskiem - zaczęła wolno i choć usilnie próbowała to ukryć, widać było, że brnie w kwestie, w których nie ma za wiele do powiedzenia. - Uhm, herbowe maszkary. Może to być, że orzeł nie narodu znakiem, a klanu?
- Eeeee, może? – odparła skołowana, wyraźnie nie nadążając. – Z-znaczy… Tak tylko mi się skojarzyło… Haszko nic o herbach nie mówił… Ale czarny orzeł, dwugłowy… Widywałam go w swoich rodzimych stronach… Na obrazach, i takich tam… To pomyślałam o Wilhelmie…Bo kogo innego mógłby oznaczać?
- Są znaki, którymi pieczętują się i pod którymi idą klany - zaczęła niezbornie Marta. - Mój klan ma bestię. Niektórzy mówią, że wilk to… a niektórzy, że niedźwiedź. A gdym w Krakowie gościła i na prywatne rozmowy Jan Szafraniec mnie prosił, to widziałam w jego komnatach prywatnych krzesło ze znakiem, Tremerów herbem, jak mi objaśnił. I tam był wąż…
- … To… Eeeee… - wampirzyca wzruszyła ramionami, zdając sobie sprawę że nadal kurczowo ściska półtorak. Odłożyła go ostrożnie. – Nie wiem Pani Marto, gusła i przepowiednie nie są moją silna stroną… Może? – zaryzykowała.
- A moją heraldyka - wykrzywiła się Gangrelka. - Ale myślę, że jurodiwy klan przyszłego księcia mógł prorokować. Tyle że nie wiem, kto sobie orła przyczepił.
- Eeee… Może? Zapytam Pana Boruckiego, on się chyba zna… Ale… Sama nie wiem, Kościej jest diabłem, tak? Jaki oni mają herb? I Chyba nie twierdzi Pani, że Pan Marcel mógłby…?
Nie dokończyła pytania, zamiast tego wychyliła się za drzwi, i pomachała jednej ze służących Honoraty, prosząc by przyprowadziła im Boruckiego.
- Nie twierdzę, że on, ani że mógłby. Tylko że Tremere. Albo Gangrel… a nie tylko obecny kniaź tu jest Gangrelem, Zofio - Marta rozłożyła ręce w bezradnym geście. - A ja bym zapewne mogła… tyle że mnie się to nie opłaca. No i ktoś - z orłem.
- Ahaha, Pani Marto, niech Pani nawet tak nie żartuje… - wampirzyca uśmiechnęła się nerwowo. – Zresztą… Każdą przepowiednie można czytać na wiele sposobów… Może chodzi o jakiś… Symbol rodowy? Podobno szlachetne rody takie mają?
- Taaaa… Swoją drogą, czym on się pieczętuje, Wilhelm Koenitz? Znaku nie widziałam ani na zbroi, ani na tarczy. A nie mogę powiedzieć, ażebym się nie gapiła. Muszę już iść, Zosiu. Mam coś bardzo ważnego do zrobienia.
- Eeee… W porządku? – dziewczyna obejrzała się na drzwi. Dopiero co zawołała ;0Boruckiego… - Miłego wieczoru, Pani Marto.
- Na pewno będzie miły - Głos Gangrelki ciągnął się jak strużka miodu.


***


Cytat:
Droga Matko Agnieszko.

Zawitaliśmy już w Smoleńsku. Podróż była nerwowa. Musieliśmy się rozprawić po drogach z utopcami na jednym z okolicznych bagien, a potem natknęliśmy się na jakieś wilkołaki. Wrogie, niestety. Pan Kryński i Pan Gawryszewski polegli podczas ich ataku. Jeżeli mają w Krakowie rodzinę albo przyjaciół, to proszę im przekazać najszczersze kondolencje z mojej strony.

Ja mam się dobrze. Wszyscy są bardzo mili, może trochę zbyt protekcjonalni. Pani Honorata obiecała mnie wziąć na swoją bratanicę, to niedługo będę Zofią Jasnorzewską. Ona także jest bardzo miła. Chyba po raz pierwszy przyjdzie mi zaprzyjaźnić się z innym Brujah.
Poprosiła mnie bym zapytała cię o znajomość niejakiej Olgi, z klanu Lasombra. Pan Czajkowski sporządził listę tego, co o niej wiemy, co sama o sobie stwierdzi oraz opis wyglądu. Załączamy ją do tego listu. Pani Honorata ma nadzieje, że mogłaś ją widzieć jako węgierską dworkę u Karola Roberta i królowej Elżbiety.

Ja tez mam prośbę. Natknęliśmy się w Smoleńsku na niejakiego Haszko, rzekomo Malkawiana. Twierdzi on, że widzi przyszłość. Pani Honorata jest sceptyczna, i sama tez nie jestem przekonana – tylko Bóg wie, jaki czeka nas los. Ale nie mogę zaprzeczyć, że widzi więcej niż inni. Myślisz że coś może być na rzeczy? Czy klątwa Malkawa faktycznie mogłaby się objawić w taki sposób?
Pan Rozciecha był na tyle miły by sporządzić szkic. W gruncie rzeczy to niewiele o nim wiemy, ale może się przewinął przez Kraków. Albo Berlin. Wydaje mi się że może należeć do któregoś ze starszych pokoleń.

Mam nadzieje, że w Krakowie wszystko w porządku. Tęsknie za tobą. Opowiedziałabym więcej, ale Pan Czajkowski radzi mi tutaj, żeby nie rozpisywać się o prywatnych sprawach, na wypadek gdyby list trafił w niewłaściwe ręce.

Bądź zdrowa.

PS: Pozdrów Dominikę. Za nią też tęsknię.

 
__________________
"I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be."

Ostatnio edytowane przez Aisu : 10-08-2016 o 14:53.
Aisu jest offline  
Stary 12-08-2016, 21:16   #100
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Powiadają: Szukaj wiatru w polu.
Zły to kierunek, przez złośliwe języki wskazany. Nieprawdziwy. Tego Wiatru bowiem Marta musiała szukać w innym miejscu. W karczmach wioskowych. Co było łatwo bowiem Wiatr lubił rozgłos na swój temat i łatwo było dotrzeć do miejsca w którym obecnie występował maester Volante.
Zwykła wioskowa karczma. Z której niosła się niezwykła melodia.
Jego melodia. Jak zwykle niespokojna dzika i nieujarzmiona. Nieludzka jak on sam.
Wiatr lubił się popisywać, co zresztą było widać w jego postawie, w spojrzeniu jego oczu i zawadiackim uśmiechu. I w smyczku tańczącym szybko po strunach wydobywających melodię dzięki nieludzkiej zręczności placów Wiatra. Melodię zbyt szybką, zbyt skomplikowaną by mógł ją zagrać śmiertelnik. I czasami wydawało się, że sam sobie akompaniuje. Nic dziwnego, że publika wpatrywała się jak urzeczona w owego Spokrewnionego. Wiatr zaś grał melodie, które nie przypominały niczego, co Marta słyszała. Teraz gdy mógł grać swobodnie i dziko… być huraganem, a nie wietrzykiem.
Prawdziwie hipnotyzował publikę swą muzykę, gdy Marta weszła do karczmy pod… eee… nasmarowanym na szyldzie niedźwiedzim łbie lub bojarską głową. Trudno było rozeznać, bo twórca szyldu talentu nie miał za grosz. Wiatr po chwili dostrzegł Gangrelkę i jej przybocznego, gdy grając krążył pomiędzy słuchaczami. Zwolnił nieco tempa i zmienił graną melodię na spokojniejszą … jakby wyrażającą jego tęsknotę za utraconym rajem, niewinnością… a może miłością swego życia?
- Ach.. nie spodziewałem cię zoczyć tak szybko waćpanno. Azaliż ty nie w Smoleńsku powinnaś tańcować?- zapytał wampirzycy nie przerywając gry.


Milos powrócił… a Marta wyruszyła. Rozmówili się po swojemu a potem zajęli swoimi sprawami. Bowiem powoli sytuacja w Smoleńsku nabierała rumieńców. Milos wrócił i pierwsze co uczynił to udał się do Koenitza na naradę. Rozmowa była owocna mimo, że służyła jedynie wymianie suchych faktów. Tych jednak się trochę nazbierało po drodze. Zach opowiedział Ventrue o tym co się wydarzyło w monastyrze, Koenitz o tym co się działo w tym czasie we włościach ich gospodyni. Powiadomił, że Sarnai jak nie było tak nie ma. A wysłana za nią Swartka i myśliwi, póki co, przepadli bez wieści. Pojawiła się też już znana Milosowi kwestia zapoznania się z tutejszymi śmiertelnikami. Wedle Jasnorzewskiej większość z nich o istnieniu w okolicy wąpierzów nie miało pojęcia i tak miało pozostać. Przyjęcie miało przełamać lody pomiędzy przybyszami a miejscową szlachtą i Koenitzowi zależało na tym by wypadło dobrze. Planował nawet przejazd swych ludzi w błyszczących zbrojach by zrobić wrażenie na tutejszych. Było to na swój sposób pocieszne, choć jeśli połączyć to ze zdolnościami klanowymi… Niewątpliwie już nieraz rycerz udowodnił, że wie jak wywierać wrażenie.
Wilhelm nie był też zaskoczony tym, iż jeden z potomków Kościeja intrygował za jego plecami. Niewątpliwie to był jeno przedsmak tego co ich czekało na dworze Tzimisce.
Rozmowa była krótka i rzeczowa. Milos nie miał bowiem czasu do stracenia, wszak musiał jeszcze rozmówić się z samą primogenką Brujah i wreszcie znaleźć Jaksę, który akurat był w Smoleńsku.
Na jego szczęście…


… dwójka jeźdźców eskortujących karocę podążało właśnie ku posiadłości Jasnorzewskiej. Na ich czele zaś sam Jaksa eskortując tajemniczą Lasombrę, Contessę Olgę. Fortuna najwyraźniej uśmiechała się do Węgra, skoro wszystkich z którymi chciał rozmówić Ventrue miał pod jednym dachem.


Tajemnica tego dokąd podążają szybko się rozwiała. Powóz Contessy kierował się leśnym duktem wprost na posiadłość Jasnorzewskiej. Trzeba było przyznać iż ludzie wampirzycy byli wyjątkowo karni, czujni i dość milkliwi. Sprawiali wrażenie dobrze ułożonych rottweilerów, spokojnych dopóki ich pani nie każe się komuś rzucić do gardła. Nawet liberie w kolorach, które kojarzyły się z tymi psami.
Ich przywódca Luigi Gentileschi, był niewątpliwie wiekowym ghulem i być może bardzo niebezpiecznym człowiekiem. Dowodził sprawnie swymi ludźmi, sprawiając że i Jaksa i Roch byli tu zbędni. Ochrona Lasombry z pewnością potrafiła sobie radzić z większością zagrożeń, z którymi krucha kobieta miałaby problem.
Niepokojące były tęskne spojrzenia Rocha w kierunku wnętrza karocy, choć Torreador był pewien, że Contessa nie użyła na jego podwładnym żadnych wampirzych sztuczek. Niemniej dekolt i aura erotyzmu jaka otaczała Contessę robiła swoje. Jaksa musiał więc uważać na swych krzyżowców i dopilnować, by od samej wampirzycy trzymali się jednak z daleka. W końcu mogli zboczyć ze ścieżek pańskich i dać się skusić do złamania celibatu.
Może i takie myśli nie nawiedzałyby Jaksy, gdyby nie fakt, że podróż była raczej monotonna. I na nic się zdawały wyostrzone zmysły. One też nie wyłapywały żadnych zagrożeń, nawet potencjalnych. Nic co mogłoby odciągnąć uwagę od ponurych rozmyślań krążących wokół biustu ponętnej Włoszki, która bezczelnie korzystała ze swego strategicznego atrybutu i skandalicznej włoskiej mody. Tak, herezja nie była jedynym zagrożeniem dla moralności, coraz bardziej wyuzdana damska moda była kolejną szpilą wbijaną przez Szatana w Kościół.
W końcu jednak dotarli bezpiecznie i natychmiast Jaksa był powitany przez wyczekującego go Giacomo. Kalwiński klecha chodził nerwowo i wyraźnie był podekscytowany. Gdy tylko Jaksa zsiadł z konia, natychmiast odciągnął krzyżowca od reszty jego grupy i rzekł cicho, acz nerwowo.- Musimy porozmawiać, sami i bez świadków. Jak tylko wywiążesz się ze swych obowiązków tutaj. Nie chcę co prawda niepotrzebnie rozbudzać twych nadziei, ale znalazłem coś wielce obiecującego.-


Zosia zaś… została porwana. Zaraz po przebudzeniu zjawiła się u niej Honorata i złowieszczo się uśmiechając rzekła.- Tej noc calutka jesteś moja, więc zapomnij o wyjazdach do szaleńca. -
Pogroziła palcem, gdy dziewczyna próbowała się odezwać.- Żadnego mi tu gadania… wyruszamy do Smoleńska. Chłopskie spódnice możesz nosić na co dzień, ale na szykowaną przeze mnie imprezę to potrzebujemy obie sukni, które rzucą tutejszych szlachciców na kolana. W sumie to i Martę winnyśmy zabrać, ale ona ma już gacha, więc niech Węgier o to zadba. My musimy zadbać o siebie. Ubieraj się wartko, wyruszamy za cztery… może sześć pacierzy?-
Po wydaniu tych poleceń wyszła nie dając biedniej Zofii dojść do słowa. Jak zwykle zresztą.

Jak się okazało Honorata Jasnorzewska miała kolaskę… ubogą krewną prawdziwej karocy.


Ot nieco lepszą wersję wozu drabiniastego, acz… była z niej bardzo dumna.
- Co prawda osobiście wolę na koń siąść okrakiem i w męskich spodniach przemierzać stepy i lasy. Ale czasem to nie uchodzi, więc zdobyłam ją… wielkim sumptem, wierz mi.- wyjaśniła Honorata pieszczotliwie pogładziła pojazd.- Warta jest włożonego w nią wysiłku i grosiwa.
Zofia mogła popodziwiać kolaskę, mogła też odetchnąć z ulgą. Nie była jedyną niewiastą porwaną przez Honoratę. Tego zaszczytu dostąpiła również Halszka i podobnie jak Zosia spoglądała osłupiała na Jasnorzewską.

Po chwili wszystkie siedziały w kolasce powożonej przez sługę Jasnorzewskiej zaprzężonej w dwa kare ciężkie konie. Jaśnie pani i jej bratanica oraz ich służka jechały do miasta na zakupy. Czyż to nie był uroczy obrazek? Honorata była tym zachwycona i trajkotała o tym, niczym czyżyk, przez całą drogę do miasta. A na miejscu już ich oczekiwano. Stary krawiec ormiańskiego pochodzenia o imieniu Howik Abrahamian zginął się niemal w pół na widok wchodzących kobiet i dziękował jaśnie dobrodziejce za pomoc jaką od niej otrzymał i że zawsze modli się za jej życie. I że oczywiście już rozmyślał o kolorach i tkaninach nadających się do sukni jaśnie panienki i jej bratanicy. I że owszem darmo robić nie może, ale i nie policzy zbyt drogo. Bo nie śmiałby dobrodziejce Jasnorzewskiej policzyć zbyt drogo.
- A widziałeś może contessę Olgę, co?- zapytała znienacka Honorata.
- Poniekąd. Raz i to z daleka.- stwierdził Howik zaskoczony tym pytaniem.
- Suknie nasze mają przyćmić jej strój.- zadecydowała Jasnorzewska.- Cena… nie gra roli…- po czym się zawahała.- No… prawie nie gra roli.-
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:17.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172