Śmierdziało, capiło i jebało. W kolejności nieprzypadkowej, rozwijanej w takim porządku, pokrzepiającej słusznością. Im mocniej smród napierał w nozdrza, tym bliżej uciekinierzy byli właściwego wyjścia – stąd słuszność.
Mrużąc oczy, ściskając zęby i garbiąc się po kociemu, Malcolm zwalczał nacierający odór. Bezskutecznie, jasna sprawa, ale pozostawało już niewiele, żeby wyrwać się na powierzchnię. W zawirowanie zaułków, smrodliwy, rybi labirynt alejek i placyków, pajęczynę splątań, którą Mackie poznał lepiej, niż jakikolwiek wykaz adresów.
Było tuż, tuż-tuż, a znów zrobiło się kawał. Droga na przedzie odcięta. Skrawek do wolności urósł w przymrużonych oczach.
Zrozumiałe, że w takich okolicznościach, przy podeptanej nadziei, ludzie wariują. Mackie rozumiał i leciutko usunął się w tył, dając wpadającym na siebie, wariującym zbiegom, pole do wariowania. Skurczył się, zmalał, zniknął niemal, szykując się do skoku. Zlilipuciały w przygarbieniu, skrył się za plecami kompanów – czy to nacierających na wroga, czy to tłukących się nawzajem, czy zwyczajnie zgłupiałych.
Naprężony jak struna, wyłapał z ceglanej wnęki kawałek wozówki, zacisnął w dłoni i czekał. Czekał aż chaos na przedzie rozgorzeje, kusze palną salwą, a wąski chodnik kanału zluzuje przestrzeń. Wtedy, rach-ciach, wystrzeli naprzód - kształty zbrojnych majaczyły już w mroku – zwali jednego ceglanym nokautem z oddali, a z nim pozostałych, strąconych jego ciężarem jak kostki domino, wysypanych na ziemię i w ściek.
To szansa. Niech na przedzie wyszykują tumult, niech zrobią swoje, niech walczą. On wyrwie nad powalonymi, z nożami przebije się w skoku naprzód, skręt i zakręt, chwila-moment. I tyle go będą widzieli. 85, 50, 68 |