Zadowolony z efektów fikołka na obsraną posadzkę, Durbein podniósł dupę z ziemi i bez niepotrzebnych deliberacji wyciągnął ze skórzanego kamasza ostry jak cholera puginał.
Pomimo małych przykrości i tego, że wszystko dookoła się fajczyło, szło bardzo dobrze. Nie uciekł jeszcze,
ale też było zajebiście. Ułożywszy sobie w łapie ostrze, spokojnie ruszył za swoim kompanem po fachu, słusznie wykoncypowawszy, że w razie gdyby poleciał w jego stronę jakiś zbłąkany bełt lub kula z samopału, to pieprznie w znacznie masywniejszego sylwetką Colona.
Dziabnąwszy dla zasady kilku nieżywych, bądź będących gdzieś na półmetku drogi do ogrodów Morra skurwysynów, ustawił się tak, żeby od każdej strony od kontaktu z ewentualnym wrogim elementem osłaniał go co najmniej jeden spierdalający, lub kamienna ściana ścieku. Nóż wciąż miał w łapie, ale w celach czysto defensywno-artystycznych. W taki sposób zaczął posuwać się ku wyjściu z kanału.
Rzuty k100: 21, 98, 46