Złote Dęby powitały podróżnych leniwym skrzypieniem skrzydeł wiatraka i równie leniwym poszczekiwaniem paru kundli, na których przybycie do wioski kogoś nowego nie zrobiło większego wrażenia. Najwyraźniej przez wioskę przewijało się tylu obcych, że w środku dnia nie zwracały na nikogo uwagi.
Podobnie zresztą jak i dzieci, które ograniczyły się do paru obojętnych spojrzeń, po czym wróciły do swoich zabaw.
Gospodę ozdobiono szyldem przedstawiającym białe jak śnieg drzewko.
Na niezbyt dużym podwórzu stał zaprzężony w dwa konie wóz. Jakiś podróżny poił wierzchowca w długim, drewnianym korycie. Wyglądająca na służącą dziewczyna wyciągała wodę ze studni.
Drzwi otworzyły się z przeciągłym skrzypnięciem.
W środku było pustawo. Trzy osoby - z odzieży sądząc kupiec i jego pomocnicy - siedziały nad talerzami z jedzeniem. Dopiero po chwili zza drzwi, prowadzących zapewne do kuchni, wysunęła się przysadzista kobieta w białym fartuchu.
- Witajcie - powiedziała. - Biały Dąb wita. Obiad, czy zostaniecie na dłużej?
- Obiad - zadysponował Karl. - To, co poleca szefowa kuchni. I dzbanek piwa.
Gestem zaprosił swe towarzyszki, by zajęły miejsce. |