Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-08-2016, 09:57   #104
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
– Suszy mnie – oznajmił dramatycznym szeptem Popielski, gdy wierzchowce z braku koniowiązu do gruszy podle karczmy wiązali. Spod niskiej strzechy roniącej nadgnite wiązki słomy dobiegała muzyka skrzypcowa, i tyle samo w niej było tęsknoty i pragnienia, by na koń wskoczyć i gnać, gdzie oczy poniosą, co w czarnych źrenicach Marcinego ghula.
– Ciebie, moczymordo, zawsze suszy.
– Bo gorycz z serca najlepiej gorzałą spłukać, zwłaszcza gdy taka wielka, że pod gardło podchodzi – odparł Popielski sentencjonalnie i westchnął rozdzierająco.
– A tobie cóże znowu? – Marta za łokieć go pochwyciła i obróciła ku sobie, ale już zdążył uśmiechem lico krasne i dzikie przyozdobić.
– Nic to, Martuś. Nic to.

Gdy jednak tylko próg przekroczyła i zasiadła za stołem z nieheblowanych desek, po którym się dropiata kura przechadzała, to zrozumiała. Wiatr muzykę odwinął w nuty tak tęskne, że choć powietrza nie potrzebowała od dawna, to coś ją dusić zaczęło i żal jakiś przeogromny za serce pochwycił mocarnie. Ojciec jej, ten śmiertelny, stanął przed oczami, jak ją cierpliwie uczył drut nad ogniem w haczyki na ryby wyginać. Śmierć Auktume, po stokroć przecież już opłakana, znów się stała raną świeżą i juchą broczącą. Jak wtedy, gdy go znalazła na pobojowisku, z ramionami szeroko rozrzuconymi ziemię obejmował, na której padł, nocne niebo i świat cały. Martwymi oczami patrzył w strzępy pędzących obłoków i uśmiechał się, jakby go śmierć dopadła w połowie jakiejś dobrej myśli... a ona sądziła, że jej nic gorszego już nie spotka, że nie może być straty większej i żałoby głębszej niż ta po nim. Kiedy zobaczyła, że być może, miesiące całe czuła, dzień i noc, że ktoś jej kawałki jej samej od jej istoty odrywa przemocą, więc chodziła nad Wisłę i wyła jak pies z bólu i tęsknicy. Dostateczny powód, by Małgorzaty nienawidzieć? Dość sprawiedliwy, by jej śmierci pragnąć i zbroić się?

Schowała twarz za włosami i pewnikiem by tak siedziała, gdyby grajek ust do niej nie otworzył.
– I ja cieszę się, że cię widzę. I znów przytrzymać na chwilę mogę? – zapytała w odpowiedzi.
– Za pół godziny robię sobie przerwę przy kufelku piwa – odparł Wiatr i jak niby nigdy nic wrócił do pieszczoty smyczkiem po strunach instrumentu.
Skinęła głową i rzutkim ruchem dłoni spędziła kurę ze stołu. Gorzały zamówiła Popielskiemu, co się w skrzypce tęsknym wzrokiem wpatrywał, a gdy podpił, bez słowa wyszedł do koni, by z bandurką powrócić. Popił raz jeszcze i skrzypkowi akompaniować począł. Marta z przymkniętymi oczami kołysała głową nad dwoma kuflami piwa i rozmyślała, jakby tu Milosowi radość jakowąś sprawić.

Wiatr tańczył po strunach palcami i stopami pomiędzy słuchaczami. Wirtuoz na wirtuozy, z pewnością wieki całe szlifował swój talent. W końcu przysiadł się do ich obojga i odczekał, aż dziewka karczemna przyniesie mu kufel. Uśmiechnął się do niej, wywołując rumieniec i spytał.
– Co was tu sprowadza, moi drodzy?
– Skrzypki twoje – odparła Marta krótko i uśmiechnęła się leciutko, samymi kącikami ust. – Zaczarowany instrument. Od dawna gościsz tu?
– Magia kryje się w palcach, nie w skrzypkach. – odparł z uśmiechem Wiatr i zamyślił się. – Od… dwóch nocy. Pewnikiem jutro wyruszę dalej, gdzie nogi i oczy poniosą, lub kolasa podwiezie.
– To ja niewiele dłużej. Alem już tu trochę zdążyła potańczyć do muzyki miejscowej i obaczyć, kto tu i jak gra – skrzywiła się Marta i uniosła kufel do ust, by picie zamarkować. – To i oprócz skrzypek twoich wdzięczność mnie poniekąd przywiodła. Tyś mi w Przeworsku wiedzy nie poskąpił. Chyba że wiesz już o tym, kto tu pierwsze skrzypce gra? – zaśmiała się cichutko.

– Z tegom co słyszał po drodze? Jeszcze nie wiem… – zaśmiał się cicho. – Ale żeście rozjuszyli przeworskich wampirów. Jeden z nich ponoć skargę do Krakowa pisał na was.
– Czymże, ach, czymże? – Marta złapała się za martwe od wieków serce. – Czymże im za skórę zaleźliśmy, niebożęta?
– Tego żem się nie dowiedział i żem pomylił wasze imiona, gdy mnie jego sługi przepytywali, tak więc pewna Magda może być zdziwiona, iż z prowincji na nią skarga poszła – zaśmiał się Wiatr.– Cóż poradzić. Pamięć Wiatru nie jest solidna. – Po czym zamarkował picie z kufla.
– Brak poczucia humoru – oznajmiła Gangrelka z wielką pewnością – zazwyczaj jest przyczyną donosów przeróżnego sortu i ruchów dziwnych a nieprzemyślanych w swej gwałtowności. Z tego, com się dowiedziała… brak poczucia humoru jest i tutejszym znakiem szczególnym. Im wyżej, tym bardziej brakuje. Powiedz mnie, kuzynie… ta kolasa coś mówił, to niezbędna, czy jeno fanaberia taka, by tyłkiem potrząść na wybojach?
– Kolasa, wóz drabiniasty, własne stopy… koń czyiś – odparł Wiatr z uśmiechem. – Co się trafi.
– To i dobrze – pokiwała głową. – Bo bym ukraść lubo pożyczyć musiała. Dałbyś się porwać na moje siodło, razem ze skrzypkami?
– Po cóż to byś mnie porywała? Tu posłuchać wszak mnie możesz, a ja jak ten słowik, co w klatce żyć nie potrafi – odparł melancholijnie Wiatr.
– To i prawda. – Marta nie zawstydziła się, bo na wstydzie jej nie zbywało. Ale okazała zrozumienie. – Ale tam Patrycjusz ów, z którym potańcować bym chciała… I dzieweczka, co cię jeszcze nie słuchała, a pierwszy bal swój szykuje. A być może, że prócz wielu innych ślicznotek – także i owa hrabina, którą poznać chciałeś.
– Interesujące… Powiedz więcej o tym, dzika różyczko – odparł z ciepłym uśmiechem Wiatr.
– O czym konkretnie? Ślicznotkach bardziej interesujących niż kniaziowie? – Marta poruszyła brwiami i znów sięgnęła po kufel. W drugim Popielski wąsy maczał, a przymierzał się wyraźnie, by skrzypki Wiatra na stole złożone pomacać.
– Ogólnie… o szczegółach tego występu? O panienkach i szlachcicach… o krewniakach, którzy się na nim zjawią – odparł melodyjnym głosem Wiatr i pogroził palcem Popielskiemu.
Wyjął z kieszeni dużego złotego florena. – Lubisz ryzyko, dzika różyczko?
– Lubię ciekawe propozycje. Niebezpiecznych mężów. Jeszcze kilka rzeczy – odparła uprzejmie. – Większość z nich wiąże się z ryzykiem.
Wiatr pokazał wampirzycy obie strony monety.




– Lilija francuska… jestem twój niewolnik na kilka nocy i pojadę zagrać, komu zechcesz. Papież… ty zostajesz tutaj i następnej nocy tancerką będziesz moją podczas mego kolejnego koncertu. A potem się rozmówimy, co do kwestii mego udziału w tym przyjęciu – rzekł, obracając w dłoni monetę, która rzucała złowrogie błyski. – Jeden rzut, jeden wyrok… co ty na to?
– Jestem biednym stworzeniem, Wiaterku – Marta wzruszyła ramionami. – I z tego, co mam w mieszku, nie starczyłoby na grajka jak ty. Rzeknij mi najpierw… za opowieść zagrałbyś? – rękę po florena wyciągnęła.
Ten schował się pomiędzy palcami grajka, unikając schwytania.
– Pewnie zagrałbym, albo i nie… zależy jaka byłaby to opowieść. I nie mówię nie… mogę i zagrać bez względu na wynik rzutu. W jednym jednakże przypadku będziesz musiała mnie przekonywać, w drugim… zwycięstwo masz zapewnione. Ryzykujesz niewolą jednej nocy i byciem rozrywką tutejszej tłuszczy. Są gorsze niewole na tym świecie, dzika różyczko.
– A co ty ryzykujesz? – wyszczerzyła się Marta drapieżnie i Popielskiego po łapach dłonią prasnęła, bo się znów do skrzypek sposobił.
– Dyć mówiłem… niewolę, do czasu tego występu. Najgorszą rzecz z możliwych dla Wiatru.– przypomniał wampir.
Marta ściągnęła usta w wąską kreskę i policzki wsparła na dłoniach.
– I to – wskazała już swoim zwykłym, leniwym tonem – mnie bardzo martwi i zasmuca. Że mnie masz za jedną z owych ślicznotek, co cię zaprzęgnąć w kierat jak raba pragną, byś dął w wiatraki lokalnej polityki – rzekła, do poprzedniej ich rozmowy na weselu nawiązując. – Lepsze miałam mniemanie o naszej znajomości. Błędne, znaczy?
–Na kilka dni… potem Wiatr poleci tam gdzie chce…– przypomniał wampir. – Miejscowa polityka, ani mnie ziębi, ani grzeje. Ta ciągła walka o trzodę… nie mnie o tym rozmyślać.
Spojrzał wprost w oczy Marty.
– Nie mam cię za taką osóbkę moja droga… Ale chcesz mnie nająć do występu. Więc jeśli odrzucimy ten wątek z zakładu to… czym go chcesz zastąpić moja droga?
– Oczywiście, że opowieścią jakowąś – fuknęła jak kotka. – Pełną złota, ślicznotek o sercach żmijowych, tajemnic i wyrywania sobie nawzajem wpływów i innych błyskotek, w których ślicznotki gustują. Jeśli wygrasz, to ci zatańczę jutro. A do opowieści, co twoją zapłatą miała być, dorzucę jedno pytanie, które zadać możesz, a ja odpowiem, samą prawdę i tylko prawdę… tak długo jak pytanie dotyczyć będzie rzeczonej historii. Przegrasz – zagrasz za to, co mi przyjdzie do głowy opowiedzieć. I zrobisz z tą historią co zechcesz… i coś, o co poproszę. Zaś dla mnie opowiesz własną… wybraną przez siebie, jakąś ładną. Jest ryzyko? – roześmiała się.
– Nie jestem bajarzem, więc… nie oczekuj zbyt wiele. Opowiadam melodią nie słowami.

W dłoni grajka znów pojawiła się moneta, wystrzelona w górę gwałtownym ruchem palców wirowała w powietrzu błyszcząc zwodniczo. Po czym spadła w dłoń Wiaterka, który nakrył nią wierzch dłoni wyuczonym odruchem. Uśmiechnął się do Marty i spytał.
– Czujesz powiew Fortuny?
Gangrelka śledziła lot monety wilczymi oczami. Parsknęła krótkim śmieszkiem, bo się jej nastrój cokolwiek udzielił.
– Jeśli przerżnę, to obym w miłości choć szczęście miała.
– Zobaczymy więc kto dziś kochankiem Fortuny, a kto Wenus. – Wiatr odsłonił dłoń i… na wierzchu jej błyszczał papież. – Wygląda na to że jutrzejszej nocy ty tu będziesz tańcować. Wolisz, bym załatwił ci własne legowisko, czy też… nie szkodzi twej famie zająć tę samą izbę co ja?
– Wybacz, lecz pod dach tak mocno zgniłą słomę roniący to mnie tylko jedna persona wpędzić może… – uśmiechnęła się Marta. – Zdrzemnę się w lesie. A niecałą godzinę po zmroku się obaczymy.
– Jak ci wygodniej…– odparł z uśmiechem wampir, a jego moneta znów znikła w jego dłoni.

Inna moneta, jednakże srebrna tylko, pojawiła się w białej rączce Marty, by błysnąć zachęcająco w stronę posługaczki. Szepnęła jej wampirzyca cicho, by gąsiorek najlepszej gorzałki wygrzebała, po czym odprawiła. Dopóki Wiaterek udawał, że piwo popija, udawała i ona, i cichutkim szeptem przeznaczonym tylko dla jego uszu wyklarowała wpierw ogólny zarys kniaziowskich person i ich lokalnej wojenki, która obecnie utkwiła w martwym, nomen omen, punkcie, a potem dorzuciła hojną garścią najbardziej fantastyczne opowieści z wyszukanych przez Giacoma w kronikach. I trzeba było trafu, że akurat po wyszeptanej rewelacji o bagiennych kusicielkach błyskających pokrytymi łuskami wdziękami, gdy Marta wybuchnęła śmiechem dla odmiany wcale nie cichym i skrytym, bo się jej ze Swartką mniemane poczwary skojarzyły – w drzwiach karczmy stanął młody szlachetka w szaraczkowym żupanie i rysim kołpaku wetkniętym krzywo na podgoloną wysoko głowę. Znajome się Gangrelce wydało owe oblicze, na którym ledwie co wąs się wysypał – a i młodzik musiał kojarzyć ją, bo wpatrywać się począł intensywnie i mrugać, jakby coś mu w oko wpadło. Ruszył wreszcie, kołpaka uprzejmie uchylił. Marta nawet zadka od stołu nie uniosła.
– Waść chcesz gadać ze mną? – zaciekawiła się zamiast tego. – To się przedstaw pierw i napij. – Sunęła w jego stronę jeden z kufli. – Bezimiennie i o pysku suchym szlachcie się nie godzi.
– Jam Walerian Suchodolski, herbu Leliwa. – Młodzik wyprostował się dumnie. – Pisma wiozę od krakowskiego biskupa.
– A to tym bardziej spocznijcie i napijcie się – rzekła mu Marta i nieśpiesznie dokończyła Wiaterkowi historię srebrnobiodrych dzikich panien.

Po odsączeniu wszystkich dyrdymałów, tytułów i napompowanych jak świński pęcherz grzeczności, w odczytanym przez Suchodolskiego liście ostały się jeno dwa konkrety. Że Jan Szafraniec dziękuje za krew i rozwiązanie kwestii utopców... oraz, wspomniane niejako mimochodem, że zdążył zauważyć, iż czegoś mu na ziemiach prócz topczyków ubyło jakby. Mianowicie że Marta podwędziła mu Swartkę, uznajmy, że w ramach nagrody. Gangrelka wykrzywiła z niesmakiem umalowane wargi. Myślałby kto, że Swartka to kielich w taniej pozłocie, który można za pasek wsadzić i wyjść nonszalancko. Albo jak psa podarować.
– Podwędziła? Nikt tu nie kradnie – parsknęła.
– Co najwyżej rabuje – uzupełnił Popielski z wielką powagą i godnością patriarchy. Wiatrowi uśmieszek z ust nie schodził od początku rozmowy, a teraz pogłębił się wyraźnie. Tedy i Marta odczekała, aż grajek koncertować znów zacznie, a posłaniec posili się zamówioną przez Popielskiego krwawą kiszką. Dolała mu gorzały.
– Pij waści. Inaczej zaszkodzić ta kiszka może. Co tam w Krakówku słychać?
– Ano nic, zasadniczo. Poza tym, że pani Tęczyńska wyjechała, nagle i nieoczekiwanie, to nic się nie wydarzyło.
Marta wykrzywiła się nieprzyjemnie. Wyjechała Małgorzata – a ona dowiaduje się dopiero teraz. Ot, tyle warte porozumienia z Sarnai i jej kontakt z księciem...
– A czemu i dokąd Małgorzatę poniosło?
– Skądże mi to wiedzieć? – żachnął się młodzik i zęby w kiszkę wbił, przeżuł kęs dokładnie i połknął. – W Krakowie samym nic raczej nie pognało jej – zaryzykował wniosek – bo spokojnie zdaje się, leniwie a nudno. Ale z Czech i ode Niemców złe wieści idą. Ponoć w miastach tam pogrom za pogromem wybucha. Przykrywki to dla rozgrywek krwawych pomiędzy Camarillą a buntownikami.
– Idzie na ostre?
– Ano.

Marta westchnęła. Po raz pierwszy od początku tej wyprawy pomyślała, że może zły kierunek obrała. Było na zachód iść i tam swoje wyrywać. Skąd niby wzięła się jej – im wszystkim – wiara, że ta dziura na końcu świata jest ważna? Bo książę pan tak powiedział? Dobre sobie.

– List Wilhelmowi Koenitzowi przekażesz, i co wiesz o owych niepokojach na zachodzie, również powtórzysz. Mój człek cię zaprowadzi. Odpoczniesz i nasze listy nazad zabierzesz. Zanim jednak pojedziesz... zwiedzimy sobie we trójkę krzaki okoliczne, ty, ja i mości Popielski.
– Jestem zaręczony – zaznaczył młodzik cokolwiek drewnianym głosem.
– A ja jestem mężatką – pochwaliła się Marta dumnie. – I co, właściwie, w związku z tem?
Szlachetka zbladł leciuśko i podskoczył, gdy na jego kark opadła prawica Popielskiego.
– Jeśli zdaje ci się – powiadomił go ghul nostalgicznie przepitym szeptem – iże w te chaszcze perwersyje czynić idziem... toś świata, gołowąsie, nie widział jeszcze wcale.
– Dość pustej gadki. Idziem – burknęła Marta i podniosła się, butelkę gorzałczyny za szyjkę chwytając. Postawiła ją zaraz na ławie pomiędzy czterama szaraczkami, których fizys, podobnie jak gęby jej ludzi, zdradzały bliskie pokrewieństwo i częste małżeństwa pomiędzy kuzynostwem w zaścianku. Przed najstarszym z czwórki głowy uchyliła.
– Jam Marta Dragicz i jutro tańcować tu będę. Zapraszam was w tany, waszmościowie, a dziś wypijcie za me zdrowie.

W drodze ku wyjściu puściła Wiatrowi oko, pod boki się podparła, zaterkotała po polepie obcasami, obróciła się tanecznie raz i drugi, szastnęła szeroką spódnicą, by na koniec wybuchnąć śmiechem gromkim i srebrzystym. Bo jeśli czegokolwiek żałowała w podjęciu gry z Wiaterkiem, to tylko tego, że ją to pozbawiło na ten dzień towarzystwa Węgra, sama spać będzie musiała.


Skrzypek melodii przyspieszył i nie urwał, choć ona wyszła. Grał ciągle, gdy już z siodła ku karczmie się obejrzała. Konia zawróciwszy, pod szyld kolebiący się nad wejściem podjechała. Niedźwiedź. Głowa niedźwiedzia. Będzie Martusia jutro tańcować w karczmie, co się podług tego co na desce wymalowane winna zwać: Pod Głową Miszy. Ciekawe, czy kniaź poczuje, jakby ktoś mu po grobie deptał... Nabierała coraz większej ochoty na poznanie tej bestii, co wylazła z kniei i z przeciwieństwie do jej samej uszlachciła się dawno temu i z niemałym rozmachem. W zabarwione niechęcią sądy Honoratki była skłonna uwierzyć nawet – choć wyolbrzymione były ci one na pewno. Dyktowane tym, że się szlachetne klany jak Zeloci czy Patrycjusze stykali głównie z tymi z Gangreli, co w miastach już okrzepli. I w dupach się od tego nadmiaru łaski poprzewracało zupełnie. Janikowski pewnie Zwierzęciem był, dokładnie takim, jakimi Zwierzęta drzewiej bywali. Tylko sprytniejszym. I tyla... Wynosić Diabła nie zamierzała ponad niego tylko dlatego, że Sriebrienicz usta po posiłku rąbkiem chusteczki haftowanej wyciera. Jak i Janikowskiemu dodawać po klanowym pokrewieństwie nie planowała.

Bywały jednak więzi bliższe niż klanowe. Poczuła nieprzyjemne ukłucie, gdy Jasnorzewska o znamieniu na plecach starosty prawiła. Czasem Bestia spokrewnionych Gangreli jednako naznaczała.
– To jadziem w te krzaki? – przypomniał o sobie Suchodolski, a Popielski syknął na niego, by głupią jadaczkę zawarł i nie wadził.
Marta patrzyła w oczy potwory wymalowanej na szyldzie niewidzącym wzrokiem. To było silniejsze od niej i nie mogła porzucić myśli, że być może nie jest sama, może nie tylko jej szczęście dopisało i ktoś jeszcze żywot nieumarły wyniósł bezpiecznie z łowów, które ojciec jej urządził na swój pomiot. Próbowała przypomnieć sobie twarze braci ściśniętych w dole, oświetlone poświatą księżycową przesączoną przez kratownicę z młodych drzewek. Nie mogła, nie pamiętała rysów ani szczegółów oblicza. Tylko ślepia rozjarzone szkarłatem.


Wyszedł z zarośli nad strumieniem, czarny, zwalisty i kudłaty. Łbem kanciastym potrząsnął, zmarszczył szerokie czoło. Słyszała, jak konie, które na czas szukania leża pod opieką Suchodolskiego zostawili rżeć zaczęły płochliwie a niespokojnie, choć niemały kawałek w dół potoku stały. Popielski nerwowo wargi obeschłe oblizał, a niedźwiedź ruszył z wolna ku Marcie. Parł naprzód tak długo, aż się palce wampirzycy wsparły o fałd skóry nad małymi, krótkowzrocznymi oczkami. Mrugnął raz i drugi, gdy mówiła, prostymi słowy, jakie zwierzę pojąć potrafi. Kryjówka. Sen. Ludzie. Niebezpieczeństwo... Powiódł spojrzeniem ku wylotowi borsuczej jamy, którą Marta gołymi rękami pogłębiła, aby tam bezpiecznie, choć niezbyt wygodnie schronić się przed słońcem. Mruknął cicho i charkotliwie, a gdy ostatnie polecenia ghulowi wydała i wczołgała się do nory, wylot za sobą zakopując, położył się na wejściu do nory. Zasypiając, czuła jego ciężar przez warstwy ziemi i kamieni. Miszka legł na jej mogile... a ona przesądne miała serce, choć z całych sił próbowała nie brać tego za omen, znak przesądny czegoś, co będzie.
 
Asenat jest offline