Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-08-2016, 19:58   #101
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
- Zagrajmy w otwarte karty. Pomiędzy mną a mym rodzeństwem są niesnaski i walka o łaski naszego ojca. To że ty jesteś w mojej gościnie zyskiem jest dla mnie. I dla ciebie być może.
Zamyślił się przez chwilę, po czym znów zaczął mówić.- Ty mi powiesz co wiesz o swych towarzyszach. Cokolwiek co mi jako podczaszemu może być przydatne. A ja odwdzięczę się tym samym. Albo możemy odpowiedzieć szczerze na swe pytania.-
Uniósł dłonie w górę w geście poddania się.- Wiedz mój drogi, że chcę być twym przyjacielem. Nie oczekuję iż zdradzisz ich słabości. Jeno współpracy, która i dla nich i dla ciebie i dla mnie może być opłacalna. Smoleńsk i okolice są pełne zdradliwych pułapek. Jestem pewien, że chciałbyś przynajmniej części z nich uniknąć.-
- Twoja propozycja wydaje się sensowna - Zach odprawił strażników, którzy posłużyli mu za posiłek. Skupił w pełni wzrok na Tzymisce. - Choć obawiam się, że moi towarzysze nie ciągną za sobą ogona plotek i mrocznych tajemnic. To nieskomplikowane wampiry, które otrzymały zadanie od swojego księcia i zamierzają się z niego jak najlepiej wywiązać. Od czego mam zacząć? Wymienić ich z mian? Czy tą informację już masz?
- Ależ nie… Jak już wspomniałem, nie interesują mnie ich tajemnice.-odparł szybko Grigorij i uśmiechnął się łobuzersko dodając... żartem?.- Nie teraz przynajmniej.
Po czym zaczął wyjaśniać.- Bardziej chodzi o ich naturę i charakter. Co lubią, a czego nie… po to by wiedzieć jak nawiązać z nimi nić sympatii i po to żeby moje rodzeństwo przypadkiem ciągle brało ich pod włos. Podróżowałeś z nimi, więc.. chyba możesz coś poradzić po przyjacielsku?-
- W większości to bardzo cywilizowani Kainici. Cenimy spokój i prawo Maskarady. Jeśli któreś z twojego rodzeństwa epatuje niepotrzebnie brutalnością to jest to z pewnością cecha, która go w naszych oczach zdyskredytuje. Jemu może się oczywiście wydawać, że to popis siły, by nam zaimponować - podsunął Zach.
- To… interesujące.- stwierdził zadowolony Grigorij.- A bardziej szczegółowo? Mógłbyś trochę opowiedzieć o każdym z nich?-
- Przewodzi nam Wilhelm Koenitz. Tyrolczyk. Rycerz, lśniąca zbroja, piękne lico. Ventrue. Łagodny i sprawiedliwy. Szanuje sprzymierzeńców i zawarte pakty - Zach się uśmiechnął. - Jaki jest Siebrenicz?
- Najwspanialszy. Władczy, dumny, sprawiedliwy, czujny, rozważny, odważny…- i zaczęła się litania zalet mówiona przez Grigorija ze szczerą pasją i zachwytem. Dowód na to iż kniaź trzymał swe dzieci na bardzo krótkim pasku lojalności z pewnością wykutym własną krwią.
- Co go drażni? Jakie cechy ceni u innych?
- Oczywiście brak manier, brak szacunku, brak rozsądku… Władcy stoją nieco wyżej od reszty… kniaziowie stoją ponad Spokrewnionymi.- wyjaśnił Grigorij uprzejmie.
- Czyli mości Siebrienicz lubi klarowną hierarchię. Władcy czyli… błękitna krew? Ceni pochodzenie? A może dokonania?
- Ceni wyjątkowość… jak wy ventrue, choć… obawiam się iż nie ogarniam kryteriów jego wyborów, ale gdzież mi się z nim porównywać.- zastanowił się Grigorij, po czym spytał.- A pozostali członkowie twej drużyny?-
- Jest Jaksa. Jednooki rycerz krzyżowy. Bardzo pobożny. Uszlachetnia się i modli. Nie próbuj z nim tanich sztuczek. Nie podsuwaj dziewek ni uciech - wyjaśnił Węgier. - Te wyjątkowe osoby, jak trafiają do lochów twojego ojca? Siłą czy właściwymi obietnicami?
- Twe słowa są mętne… mówisz o wrogach mego ojca czy o sojusznikach?- spytał Tzimisce podejrzliwym tonem.
- Mętne? Pytasz o moich towarzyszy. Chcesz wiedzieć jacy są, jak zaskarbić ich przychylność lub spalić się w ich oczach. Jaksa jest typem pobożnego rycerza. Rozmawiaj z nim o bogu nie o dziwkach, co w tym niejasnego?
- Owszem… mętne. Wrogowie mego pana trafiają do lochu, jeśli jest w łaskawym humorze. Przyjaciele ucztują z nim, a… wybrańcy… tych nie musi namawiać ani siłą przymuszać. Wybiera najlepszych spośród swej wiernej świty i usynawia.- wyjaśnił Grigorij skonfundowany słowami Milosa.
- Teraz ty mówisz mętnie Grigoriju. Nie żądam tajemnic jak i ty ich nie żądasz ode mnie. Mówimy o sprawach jasnych, o których prędzej czy później byśmy się dowiedzieli, lecz wolimy prędzej niż później. Poznasz moich towarzyszy, ale lepiej wiedzieć o nich zawczasu co nieco by się przygotować na spotkanie z nimi. Ja również wiem trochę o sytuacji w Smoleńsku. Wiem, że pan twój ojciec ma słabość do rzeczy niezwykłych. Krążą historie, że ma w posiadaniu żywą wodę na przykład. Powiesz, że bajanie - wyprzedził protesty młodego Tzymitzse. - Może. Ale w każdym bajaniu ziarno prawdy tkwi. Jak i że swoich wampirzych wrogów w lochach trzyma, może i dla ich niezwykłych zdolności, jak wskrzeszanie trupów choćby. Mówię co już wiem. Ty mi zweryfikuj tylko gdzie się mylę lub gdzie dziury tkwią.
- Aaaa… o to ci chodzi. Wiedz, że nie tylko ty jesteś ciekaw. Takoż i Miszka próbuje się wywiedzieć o te sprawy. To już są sekrety, które kniaź sam ci ujawni, jeśli uzna ciebie za godnego swego zaufania.- odparł z tajemniczym uśmiechem wampir.
- Może tak się stanie - Zach zaryzykował stwierdzenie. - To zaś zależy od jego oczekiwań wobec naszej grupy. Choć źle się wyraziłem. Oczekiwania są jasne, sojusz przeciwko Miszce. Zastanawia mnie cena jaką jest skłonny za to pojednanie sił zapłacić.
- Tego nie wiem.- odparł z szczerym smutkiem wampir.- Nie jestem tak bliski ucha mego ojca, by znać jego wszystkie myśli i zamiary.-
- Szkoda. Niewiele o nim mi rzekłeś. Może więc zrewanżujesz się choć wiedzą o swym rodzeństwie. Dwie wredne siostry. Swietlana i Ludmiła. Bliźniaczki. Jakie są?
- Wredne, podstępne, chciwe i mściwe… takie są.- odparł z irytacją Grigorij.- Jak pijawki… a ty mężach gadasz, a przecie niewiasty też są pośród waszej grupy.
- Marta. Jest wredna, podstępna, chciwa i mściwa - powtórzył słowa bojara ale całkiem inaczej niż tamten. Węgier się uśmiechał a gadał miękko i tkliwie. - I moja. Od dawna chodzi po ziemi. Od czasów gdy czczono drzewa i kamienie, i bogów, których imion nikt już nie pamięta. Ona sama inne miała wtedy imię i była córką samego czarta. Nie obraź jej, choćby nieumyślnie, bo wszystkie zniewagi w głowie odkłada i do nich wraca choćby po latach. I prezent jej daj jak chcesz zrobić dobre wrażenie. Podarki przy zapoznaniu to część tradycji, którą wyznaje.
Zach pogładził się po policzku.
- To znacznie więcej niż cztery epitety tyczące się dwóch osób, którymi określiłeś swe siostry. Ty wiesz już sporo o trójce spośród mych towarzyszy. Ja nie wiem nic więcej ponad to com wiedział dziś po przebudzeniu. Jakaś niesprawiedliwość się nam tu wkrada. A przecie szczycisz się żeś honorowy i sprawiedliwy Kainita jest. Daj mi więc coś co uznam za warte mojego czasu mości Grigoriju bym mógł cię za sprzymierzeńca brać a nie cwaniurę, który chce jak najmniej dać a dużo wziąć.
- Wolałbym odpowiedzieć na bardziej konkretne pytania, ale zgoda…- stwierdził Grigorij.- Są starsze ode mnie i nie mają jasno określonej roli w zamku. Przekazują wolę naszego ojca i mieszkają tuż przy jego komnatach i mają spore wpływy… w tym zbyt duży wpływ na mego ojca. - po czym spytał.- Czarta?... Jest Tzimisce?-
- Nie. Jest Gangrelką. Czart, bo był bezlitosnym przywódcą i zdobywcą. Przewodził wielu plemionom, przelał rzeki krwi. Duże wpływy to znaczy że są ze swoim ojcem związane przez krew? Może wszystkie jego dzieci są?
- Nie słyszałem o nim, zresztą kogo obchodzi zamierzchła przeszłość ?- stwierdził podczaszy wzruszając ramionami.- Na mój rozum… za bardzo w przeszłość patrzymy. Kogo obchodzi jak żyliśmy, kim byliśmy za życia i po nim? Ważne kim będziemy jutro.
I skinął głową dodając.- To prawda… kniaź nie pozwala tworzyć własnego potomstwa swym dzieciom, takoż i Miszka odmawia potomstwa wampirom smoleńskim. Wiele razy Honorata ubiegała się o pozwolenie, na stworzenie potomka. Miszka, na złość chyba, nie pozwolił jej.-
- Nieroztropnie - skomentował Węgier. - Jedno dziecko w tą czy w tamtą, Miszce to za jedno a Jasnorzewska pewnie urazę trzyma. A co by było jakby samowolnie sobie potomka sprawiła? Albo chociaż ghuli?
- Ghuli jakichś ma… ale potomka to… Prawa Maskarady wszak mają na to paragrafa, czyż nie?- zapytał retorycznie Grigorij dodając.- Pewnikiem ci Honorata nie powiedziała, że ona i Miszko mają zaszłe zatargi między sobą? Ot, Brujah jest krewka, a i Miszka też.-
- Doszło między nimi do jawnej bitki? - zdziwił się Węgier.
- Nie. Honorata nie jest aż tak głupia.- uśmiechnął się Grigorij.
- W takim razie jaki był charakter tych zatargów?
- Zabiła mu trzech… może czterech synaczków. I wielu pobiła.- zaśmiał się chrapliwie Tzimisce.- Choć powiadają, że jak któryś Miszce z synków się pohańbi w jego oczach, to śle go w ramach pokuty na kły Jasnorzewskiej. Jeśli przeżyje, może wrócić do ojca.-
- Doprawdy ciekawy układ. Skoro więc Jasnorzewska w ciągłym żyje strachu, że kogoś Miszka na nią pośle z wyrokiem, tedy naturalnie liczy się jako sprzymierzeniec Siebrienicza w tej rozgrywce o władzę?
- Źleś zrozumiał… Honoratka Miszki się nie boi. Z tego co wiem, czerpie satysfakcję z zabijania miszkowych potomków. - odparł Grigorij.- Pewnieś zauważył, że ona w jednym miejscu długo usiedzieć nie może. Niecierpliwa i energiczna… spór z Miszką jest dla niej ożywczy.-
- Czyli się z Miszką na swój dziki sposób respektują. A z twoją rodziną jakie ma stosunki?
- Nie taki wrogi jak z Miszką, ale cóż… Honorata rozgrywa tu własną partię karcianą….- wyjaśnił Grigorij po czym dodał.- A ty winieneś mi opowieść o pozostałych członkach waszej wyprawy.-
- Jesteśmy na finiszu. Jest Zosia, dziewczę dobrotliwe. Jej przybycie uczyniło z Jasnorzewskiej Primogena Brujah, zawsze to jakiś awans. Zosia jest dość naiwna ale nie radzę przez nią swych celów osiągać. Lubimy ją. Gdyby ktoś chciał ją wykorzystać lub przykrości jej sprawić tedy jakby wykorzystał i przykrość sprawił nam wszystkim.
- Zapamiętam.- rzekł zamyślony Grigorij.
- Co jeszcze winienem wiedzieć? Aby uniknąć pułapek Smoleńska?
- Słuchać Torreadorów i nie drażnić Miszki. To tyran… głupi jak osioł, ale tyran. Zostanie obalony, mam nadzieję że i z waszą pomocą. Więc póki co zaciskać zęby i znosić cierpliwie, do czasu aż was wyzwolimy z jego ucisku.- odparł z szerokim uśmiechem Grigorij.
- Słuchać Torreadorów? Są w aż tak dobrej komitywie z Diabłami?
- Trwają najdłużej pod jarzmem tego tyrana. Wiedzą jak pod nim egzystować.- wyjaśnił Tzimisce unikając odpowiedzi na to pytanie.
- Piesiński. Ghul Miszki - ciągnął. - Salome oferuje mu specjalne traktowanie, znasz tego powody?
- Ghul Miszki. Sam sobie odpowiedziałeś.- stwierdził enigmatycznie Grigorij.
- Nie widzę tej odpowiedzi ale jak chcesz.
- Cóż… jeśli chcesz wyjaśnienia, ale dokładnego to… coś zdradź ciekawego.- odparł ze śmiechem Diabeł.
- Aż tak mnie Salome nie interesuje - podzielił jego śmiech. - Wolałbym coś więcej o kazamatach twojego ojca. Albo o obłąkanych lupinach. Za to… mógłbym wygrzebać coś ciekawego z pamięci.
- Ot.. ciekawostka. Nic nie wiem na temat obłąkanych lupinów. Wilkołacze plemiona mieszkają głównie w lasach zahaczających o północne brzegi domeny Miszki.- zainteresował się Grigorij.
- To już nie mieszkają - skwitował Milos. - W jaki sposób twój ojciec wyjął z siebie serce? Tzymisce tego nie potrafią.
- Tak dobrze znasz Tzimisce?- odparł z tajemniczym uśmiechem Grigorij.- Tak dobrze obeznanyś z naszym klanem, że znasz wszystkie jego tajemnice i sekrety?-
- Żyję na tyle długo by wiele widzieć i wiele słyszeć. A o czymś takim słyszałem, owszem, ale w Egipcie. Podczas wyprawy krzyżowej. Ale nie mówiono o tym w kontekście twojego klanu.
- Jednym słowem… usłyszałeś jakieś plotki i naiwnie dałeś im wiarę.- ocenił Tzimisce splatając ramiona razem.- Cóż… nie daj się zwodzić każdej historyjce jaką o nas opowiadają… czy też plotkom krzyżowców.-
- Potrafię odsiewać plotki od faktów. Ale nie o tym mieliśmy rozprawiać. Czyli nigdy żadnego nie widziałeś? Wampirzego potomka węży?
Grigorij uśmiechnął się tajemniczo i dodał.- To pytanie wykracza poza wymianę ploteczek.-
- W takim razie czas skończyć z plotkami i przejść do faktów.
- Myślę że nie… myślę że ta rozmowa wystarczająco dużo nam dała.- odparł z uśmiechem Grigorij wstając.- Dalsza mogłaby przekroczyć granice naszego wzajemnego zaufania i przyjaźni. Sekrety nasze lepiej niech zostaną przy nas.-
Zach skinął. Odpowiedź Tzymisce wziął za wstęp do pożegnania dlatego zaczął się podnosić.
- Dziękuję za napitek. Do zobaczenia wkrótce.

*

Nawet pięć i pół stuleci nie było w stanie zmienić tego w rutynę.
Kostki chrupnęły jednocześnie wykręcając stopy pod nienaturalnym kątem. W ślad za nimi huknęły pękające rzepki kolan. Po skruszonych nadgarstkach, łokciach i wyłamanych palcach przychodził czas na zmiażdżone żebra i biodra. Na koniec przetrącona niewidzialną siłą żuchwa wypadała z zawiasówi by w finale fiknął skręcany kark, umiejętnie jednak, tak by nie przerwać rdzenia i nie sprowadzić litościwie śmierci.
Makabryczne chrzęsty i zgrzyty układały się w jeden ciąg dźwięków przypominających kiepsko skomponowaną melodię. Zach znał ją na pięć.
Wiedział, ze wygląda teraz jak ochłap mięsa. Ostre kawałki kości przebijały skórę w wielu miejscach uwalniając czerwone bijące źródełka.
Stęknął z bólu bo krew wypełniła mu gardło. Znak aby rozpocząć mozolny proces składania się do kupy.
Ta sama melodia zagrała wspak. Kości się zrastały, świeża różowawa skóra płożyła się po mięsistych ranach, powykręcane kończyny wracały na swoje miejsce.
Przez cały ten czas Zach nie krzyknął ani razu choć jego usta opuściło kilka gardłowych, na wpół zwierzęcych dźwięków. Nie udało mu się zamaskować bólu, który go trawił. Nie udało się utrzymać maski zatwardziałości.
Zaklął wreszcie szpetnie, podniósł się z podłogi nagi i umazany krwią. Spojrzał z obrzydzeniem na kałużę, którą po sobie zostawił.
- Dostateczny powód by ją znienawidzić? – spytał Martę i sięgnął po wilgotną szmatę by zetrzeć z siebie to, czym naznaczał go odwiecznie początek nocy.
Siedziała przy stole, wzroku nie odwracając, ale i nie przypatrując się nachalnie. Szoku ani obrzydzenia znać po niej nie było - już to kiedyś widziała, już zdążyła się przestraszyć, uciec i wybiec. Teraz mogła siedzieć jak wmurowana, zapłacić swoją cenę za to, na czym jej zależało. Dzielenie schronienia, tak samo dla niej ważne jak dzielenie się krwią. Tylko nerwowe ruchy rąk zdradzały, że nie jest spokojna ani obojętna. Wieża ustawiana z płaskich, małych otoczaków runęła w dół. Kamienie skacząc potoczyły się po podłodze, a Marta wstała, by bez słowa podejść do drzwi, i po chwili odebrać pełne wody wiadro. Ustawiła je przed Milosem i wróciła na swoje miejsce za stołem.
Zach kontynuował toaletę.
- Rozmówię się z Jaksą w sprawie pierścionków i listu. Zapoznam też Olgę, spróbuję wyczuć skąd ten dysonans między tym co pamięta ona i co pamiętam ja. No i z Jasnorzewską chcę pomówić w kwestii smoleńskiej szlachty. Wprosić się nad trzeba pod czyjś dach.
Kolejna wieża była zdecydowanie solidniejsza i wyższa. Marta nagrodziła otoczaki lekkim uśmiechem.
- Mógłbyś - podsunęła cicho - i o trupie z klasztoru mu rzec. Że chcę, by na niego popatrzył.
- Może nie mieć czasu po klasztorach jeźdźcić. Szkoda, że nie wzięłaś kupki popiołu ze sobą - Zach spojrzał na nią badawczo, na uwagę, którą poświęcała kamieniom by na niego nie patrzeć. - Możesz jeszcze zmienić zdanie. Albo każę przepierzenie w połowie komnaty wyrychtować.
Marta pokręciła głową, wzrokiem go omiotła, ale szybko i jakby przypadkiem..
- Poczekam. Aże przywykniesz, że tu jestem.
Wokół wieży wyrósł niewysoki murek.
- Po ślubie - miano po rodzie męża idzie. Ale możemy mieć moje? Król Jowgajła nazwisko mi chciał dać. I herb. Na polach Grunwaldu, po bitwie. Wtedy nie wzięłam. Ale to był dobry król, dobre miano i dobry herb.
- Przyzwyczaiłem się. Do mojego nazwiska i mojego imienia. Pierwsze sobie wziąłem bez pytania bo mi przypomina o wielu ważnych sprawach. Drugie z dumą noszę po Kosowym Polu. Słyszałaś ty jak tam jeden mąż się wdarł do namiotu sułtana Murada i go zaszlachtował?
Zach wypiął błyszczącą od wody pierś i uśmiechnął się od ucha do ucha. Jeszcze niedawny zły humor odleciał w zapomnienie.
- Dobra to była noc. Nie lubię zmieniać imion. Jak się ich ma za dużo to się można pogubić. Weźmy ciebie. Devana, Dziewanna, Marta. Nie mogę się zdecydować jak się do ciebie zwracać a zaraz mi dołożysz czwarte miano do kompletu.
Wytarł się do sucha. Wciągnął na siebie szarawary.
- Jaki ten herb miał ci Jagwaiło nadać? I nazwisko?
- Draugas. W jego mowie, po litewskiemu, i w mojej - przyjaciel. Towarzysz, taki wierny, co obok ciebie w boju staje. I herb, czarne słońce. Dlatego, po prawdzie, też wtedy nie wzięłam - Marta zmarszczyła czoło. - Jakby mi pieczęć kładł, kto ja.
- W istocie sugestywne. Ale i majestat w sobie ma. Podoba mi się - skinął z aprobatą. Dokończył się przywdziewać spinając szeroki pas z bronią. - Ale po litewsku nie umiem. Mogę uchodzić za Węgra, Ruskiego, Polaka, od biedy Niemca jak coś zrobię z kłakami.
- Dragicz - mruknęła Gangrelka i podniosła się zza stołu, by mendyk zgarnąć z krzesła, otrzepać i Milosowi podać. - Dragicz może z Pogoni być, spolszczonym Litwinem. Z Rusi takoż. I z Korony… Jako chcesz. A po litewsku na Litwie… to już chłopstwo tylko gada. Cała szlachta albo ku Polsce, albo ku Moskie patrzy i takoż w sądach, jak i w mowie.
- Polskę lepiej znam. Wiarygodny będę. Imię jakieś proste. Jan?
- Moi to sobie podwójne zawszeć biorą - Marta zaczęła wyglądać na lekko zagubioną. - Mówią, że to o szlachectwie świadczy. Jan Michał?
- Jan Michał Dragicz - na głos rzekł jakby chciał usłyszeć jak brzmi. - Może być. A ty?
- Marta to dobre imię. I jeszcze się nie zestarzało… zamówię sygnet tobie herbowy, jak we Smoleńsku będę.
Wywinęła rękawy mendyku i odsunęła się o krok.
- Z czarownikiem rozmówiłam się. I on jest chętny, by pakt zawrzeć. On stanie przeciw wrogom naszym. A mu przeciw jego. Jego Setyci ścigają, przeze paryskiego księcia nasłani. On umie. Tę sztukę patrycjuszowską co i ty.
- To zawsze ryzyko jest, otworzyć się przed kimś jak książka. Może naprawić to co poprzestawiane jest. Albo poprzestawiać jeszcze bardziej, ku swojej wygodzie, i twierdzić że zrobił wszystko jak najlepiej - Zach ściągnął brwi niepewny jak postąpić. - Ironia największa, że sam mógłbym innym w problemie mojego pokroju pomóc, ale nie sobie. Radzisz mu zaufać?
- On się boi. A kto się boi… temu ręce trzęsą się. Twierdził mnie, że jeśli ktoś wie cokolwiek o Setytach i ich sztukach, to juże z nimi kontakt miał.... Juże przeze nich dotknięty i skażony, i podejrzany. A tyś wiedział… tedyś podejrzany.
- Nie z pierwszej ręki. Ale w Egipcie wielu ich mieszka. Do uszu co nieco dochodzi. W istocie opinie mają sraszną. Degenerują, kłamią, manipulują. Czyli tacy Ventrue tyle, że z krain tysiąca i jednej nocy - wpas ją złapał i przyciągnął do siebie z krnąbrnym uśmiechem. - Nadal mi nie ufasz?
- Tysiąca i jednej nocy? Brzmi jak opowieść jakaś - oceniła, i ręce jak kajdany na nadgarstkach mu położyła. - Czego ty chcesz? Ty nigdy nie mówił. Matka cię posłała i żeś pojechał. Ale po co, tak naprawdę. I teraz, po co - uzupełniła z powagą i cichutko jak tchnienie.
- Czego ja chce? - wypuścił ze świstem powietrze i włos przylizał po czaszce. - Święty spokój byłby w cenie. Dostałem proste instrukcje co do Smoleńska. Takie same jak wy wszyscy. Jeśli Małgorzata chciała mnie użyć do czegoś na boku to niewykluczone, że to użyjei. Wiesz jak działa moc dominacji? Różnorodnie. Mógłbym na przykład powiedzieć ci teraz, że jak się zacznie przyjęcie u Siebrienicza wtedy chwycisz najdorodniejszy puchar i całą jego zawartość wylejesz kniaziowi na łeb. Zrobiłabyś to. A później mogłabyś to zapomnieć. Jak i to, kto ci to zrobić kazał.
Zatoczył palcem pętle wokół własnej skroni.
- Jeśli chcesz ode mnie jakiś gwarancji to ich Martuś nie dostaniesz. Nie ręczę za siebie do końca, to chciałaś usłyszeć? Nie zrobię ci krzywdy, to wiem. Co do innych spraw nie mam żadnej pewności.
Marta zmarszczyła się nieprzyjemnie.
- Zawsze tak bardzo - gadasz. Ja wiem, co ryzykuję. Wszystko. Pewniem uznała, żeś wart. Cokolwiek. Pytałam, czego chcesz. To się kończy - a ty i ja, kim jesteśmy?
- Co ty chcesz ode mnie? - jej nerwowość mu się udzieliła. - Babskich miałkości łakniesz? Mam ci gadać, ze cię kocham?
Marta odwróciła się na powrót do stołu, próbowała umieścić kolejny kamyczek na maleńkim murze maleńkiej twierdzy.
- To już mi powiedziałeś. Raz wystarczy.
Lekko go przytkało.
- To o co pytasz? Plany na kolejne stulecie?
- Nie. Na teraz. Kim chcesz być. Co zniesie twa ambicja.
- Znaleźć tutejszego szlachcia. Wprosić mu się pod dach. Owijać i zmiękczać tak jak nauczyła mnie to robić moja matka. Aż będzie kukłą, która mówi to co ja mówię. Dobrze więc by był majętny. Bezdzietny. A najlepiej zepsuty, bo dobrych ludzi jest mi niestety żal - wyrzucał słowa jakby go parzyły w język. - Dam ci dwór i pieniądze, bo natenczas nie mam ani jednego ani drugiego.
Spojrzała na niego z góry jakoś, jak na dziecko niedorosłe, bajędy sobie rojące.
- Szlachta tu prosta a niebogata. Tedy myśl raczej, że ghula będziesz miał. Kolejnego. Inaczej ja będę miała. A ja moich ghuli miłuję. Nie zbraknie mi afektu dla ciebie… ale będzie to kolejny, o którego żale będziesz miał. - klarowała spokojnie. - Ale rację masz… musimy się zerwać Honoracie ode koryta, nim to zbyt we wdzięczność obrośnie. Tedy ty szukaj - i ja będę szukała. Mi wiele nie potrzeba - wydusiła z wolna. - Nie oglądaj się na mnie. Ja bym ziemiankę na bagnie miała, jako na Mordach, i już bym była u siebie. Z czarownikiem - pójdziesz się ze mną układać?
Przez chwilę minę miał taką jakby dla odmiany to jemu się już nie chciało gadać.
- Nie sposób was, kobiet, zadowolić.
Ruszył ku drzwiom.
- Do czarownika pójdziem jak wrócisz.
- Dobrze - uśmiechnęła się blado. - Powiesz mnie - czemu Milos? Dlaczego imię takie? To ja ci powiem, czemu Dziewanna. - Urwała na moment. - Ale nie powiesz nikomu.
- Nie ma w tym większej zagadki - przystanął, obejrzał się na nią. - Mówili, że pod Kosowym Polem sułtana zabił rycerz. Bohatyr. Milos Oblic. Nie wiem skąd ludzie to wzięli. Dziwnie plotki rozkwitają i swoim życiem zaczynają zyć. To pomyślałem, że niech będzie i Milos.
Uniosła się zza stołu, puzderko drewniane otworzyła i dobyła ze środka dwa pierścienie, by je zaraz Węgrowi w prawicę wcisnąć.
- Widziałam ich, nocami, wilczych człeków. W głębokich lasach, gdziem uciekła przed ojcem. I jak w końcu przyszli, i zapytali się o miano, to powiedziałam, że Dziewanna. Bo Słowianki to były zawsze miłe niewolnice. Słodkie w łożu i dobre matki. My z Jaćwieży to… szkoda gadać. Tedy pomyślałam, że lepiej, by za Słowiankę wzięli. Przycisną do mchu, wezmą na powróz, jak zaufają, to ucieknę. Takem myślała. A oni od początku wiedzieli, żem ja trupielec… - potrząsnęła głową. - Tyle przyszło z udawania, żem się miana potem przez dwa wieki nie pozbyła. Nie umiem udawać.
- Lupinów? - czasem mówiła tak chaotycznie, że połowę rozumiał a połowy się musiał domyślać. - Dwa wieki z lupinami spędziłaś?
- Mniej - oceniła. - Jakiś wiek. Potem Auktume padł. Druh mój. Nie miałam już sił, by ich przy sobie utrzymać.
- Żadko się oni z nami bratają. To pasmo sierści na plecach? To po tym Auktume?
- Nie - pokręciła głową. - Plecy mam po Grunwaldzie. Oczy po Lidzbarku… Auktume dał mi krwi przed bitwą. Teraz myślę, żem go miłowała. On mnie - chyba też. Dawne dzieje - wzruszyła ramionami, ale udawanie obojętności nie wychodziło jej zbyt wprawnie. - Chodźmy knuć. Czas już.
Skinął.
- Skoro Dziewannę zmyśliłaś -zastanawiał się jeszcze na głos. - To jak ci w końcu na prawdę? Jak cię ojciec, ten ludzki, nazwał?
- Mówiłam. Devana. Tak samo.
- Za dużo imion - mruknął pod nosem, bardziej do siebie niż do niej. - Za dużo przeszłości.
I ruszył Martę odprowadzić ku stajniom. Nie pocałował jej wyjątkowo nim wsiadła na konia. Nie pomachał gdy odjeżdżała choć długo jeszcze patrzył na tuman, który wznieciły kopyta jej konia.

*

Zach skinął Jaksie na powitanie ale nim zdążył krzyżowca zagadnąć uprzedził go Giaccomo. Nie pozostało więc Węgrowi nic innego jak skupić pełną uwagę na wysiadającej z karocy contessie. A przyznać musiał, że było na czym oko zawiesić. Od obutych w trzewiki stópek, przez kibić giętką, obfity biust i śliczne liczko.
- Pani - Zach osełedec za ucho zarzucił i zaoferował swą dłoń by pomóc Włoszce wysiąść z karocy.
- Dziękuję za pomoc.- rzekła z uśmiechem Lasombra wychodząc powoli z karocy z pomocą Milosa.
- Miło cię znów widzieć, pani - wysunął ramię gdyby chciała się na nim wesprzeć podczas spaceru do dworku Jasnorzewskiej.
- Znów? Nie wydaje mi się bym cię kiedykolwiek widziała, a mam pamięć do twarzy.- stwierdziła Lasombra badawczo przyglądając się Milosowi. Przekrzywiła głowę na bok i zamyślona rzekła.- Nie… Nie spotkaliśmy się nigdy młodzieńcze. Jestem tego pewna. Musiałeś mnie z kimś pomylić.-
- Ponoć poznałaś mą matkę gdyście z poselstwem węgierskim gościli w Krakowie - nie cofnął ofiarowanego ramienia.
- W Krakowie poznałam wiele osób, musisz być bardziej precyzyjny młodzieńcze.- stwierdziła uprzejmie kobieta obejmując jego ramię.
- Małgorzatę Tęczyńską - ruszyli.
- Tak… pamiętam ją i jej świtę. Nie było cię wśród nich.- przypomniała sobie wampirzyca. - Być może jesteś jakimś nowym jej potomkiem, ale w takim razie skąd przypuszczenie, żeśmy się spotkali?-
- Nie jestem jedynym synem mojej matki - uśmiechnął się. - Musiałem zginąć w tłumie. Choć któregoś z moich braci zapamiętałaś?
- Dwóch zapamiętałam przy niej… paskudnego nosfera z wytrzeszczem oczu, co się zwał Clementius, a Chudobą przezywał i drugiego…. bardzo podobnego do ciebie z postawy, rysów twarzy… imię… nie spamiętałam… pospolite jakieś było. Po kątach go Bezprymem zwali.- przypomniała sobie Lasombra dodając z delikatnym uśmiechem.- Reszta świty nie utkwiła mi z imienia w głowie. Ot, lubiła się otaczać Spokrewnionymi jako dowodem swoich wpływów.-
- Jaki ten świat mały, stary dobry Chudoba - Zach wyszczerzył się dość wrogo na dźwięk tego imienia. - A Bezprym, przypominaś sobie pani o czym z nim prawiłaś?
- Moja pamięć ma swe granice młodzieniaszku.- mruknęła przymilnie Lasombra tuląc się do ramienia Milosa.- A z jej synkiem nie rozmawiałam. Do Clementiusa miałam jeno sprawę i z Tęczyńską wymieniłyśmy grzeczności. Aż tak interesująca to twoja mateczka nie jest. A mnie miejscowe gry o władzę nigdy nie interesowały. Moje serce, metaforycznie bije tylko da Italii.-
- Kolebka mądrych ludzi - przytaknął. - Tak przynajmniej słyszałem. Dlaczego wiec tak daleko cię wywiało od domu?
- O tym… może innym razem pomówimy. Zapewne winieneś wiedzieć iż zaproszono nas do księcia. Wkrótce jego sługa przybędzie tutaj, by poprowadzić przez bór nas, do siedziby księcia.- wyjaśniła Contessa, biorąc Milosa za przywódcę wyprawy.
- W takim razie będziesz pewnie pani chciała się stosownie przyszykować. Pozwól, że jeszcze przedstawię cię pozostałym członkom naszej wyprawy wraz z Tyrolczykiem, który nam przewodzi.
- Och…- rzekła zdziwiona jego słowami Lasombra po czym uśmiechnęła się promieniście.- Oczywiście. Będę bardzo wdzięczna za to.-
Zach czynił więc honory oprowadzając contessę, zagadując niezobowiązująco a w końcu oddać ją do rąk własnych Koenitza. Wymigał się obowiązkami i mógł wówczas spokojnie poszukać Jaksy.

Wspólnie ruszyli powoli w stronę innych zabudowań dworku Jasnorzewskiej, zostawiając Wilhelma i Lasombrę tytułującą się contessą. Jednooki szedł w milczeniu, jak zwykle nie skory do rozmowy. Wydawało mu się, że Milos nie wie jak zacząć rozmowę, toteż postanowił samemu rozpocząć. Ta wyprawa w istocie zmieniała przyzwyczajenia Toreadora.
- Jestem żołnierzem. Czego ci trzeba, mów wprost, co byśmy czasu nie marnowali na zawoalowane uprzejmości - głos jednookiego był szorstki, zimny i przywodzący na myśl miecz wyjmowany z pochwy.
- Miła to odmiana - przyznał Węgier. - Chcę cię prosić abyś wspomógł mnie swymi klanowymi umiejętnościami. Potraficie wyczytać z przedmiotu historię jaką w sobie niesie. Zobaczyć w nich ludzi, zdarzenia. To prywatna prośba, nie łączy się z naszą misją na Smoleńsku - wyjaśnił z góry.
- Nie jest to klanowa umiejętność, bo wiele klanów to potrafi. Zresztą, chyba przeceniasz me umiejętności. Jaki to przedmiot? - krzyżowiec zdawał się zainteresować sprawą.
- Dwa są - wyjął zza pazuchy pergamin. - List. Od mojej matki. Że zła była pisząc go to wiem i bez twojej pomocy. Może wychwycisz coś więcej.
- Mało prawdopodobne. Wiedz, że to działa w obie strony. Mogę na przykład poznać wasz smutek gdy ów list czytaliście. Gotowyś odsłonić mi takie tajemnice? Tajemnice, które nie dadzą wam żadnych odpowiedzi?
- Zaryzykuję - Zach wręczył mu list i sięgnął do kieszeni. Na jego dłoni błysnął stary pierścień. - Tu trudniejsza historia bo rzecz ta wiekowa jest. Należała do króla. Choć przez ostatnie pięćset lat tkwiła na moim palcu. Chciałbym wiedzieć - przystanął na chwilę szukając właściwych słów. - Trudno to wyjaśnić. I prędko, nie bawiąc się w obchodzenie faktów. Nie pamiętam nic z mojego śmiertelnego życia. Dziura jak górska przepaść. Chciałbym byś spróbował w nim mnie zobaczyć, jeszcze za życia. Albo… - kolejna kłopotliwa pauza. - Po prostu sprawdź co ci się uda z tego wycisnąć. Moja przeszłość depcze mi po piętach i muszę się łapać różnych środków.
Jednooki wyciągnął dłoń po pierścień i pergamin.
- To wasz klan znany jest z manipulowania wspomnieniami. Może warto tam pomocy poszukać? Co zaś do pierścienia noszonego pięćset lat… Nie wiem co tam zobaczę. Ten dar zazwyczaj pokazuje najsilniejsze emocje. Ale jeżeli minęło pięć wieków, to mogły się zatrzeć. Mogę ujrzeć kto i komu ów pierścień darował - tym razem chwila pauzy ze strony krzyżowca - albo mogę zobaczyć waszą radość, gdy ów pierścień znajdujecie między swymi tobołkami dwie lub trzy noce temu. Choć przy pierścieniach chyba największe emocje przy obdarowywaniu. Dajcie mi proszę jedną noc na to, gdyż spraw mam sporo do załatwienia, a i świeżej krwi potrzebuję, by prośbę waszą spełnić.
- Jasne. I będę zobowiązany za pomoc - znów na chwilę się zaciął. - Marta mówiła, że ciebie z Tatarką uczucie łączy. Jej zniknięcie niepokoi cię pewnie.
Na wspomnienie Sarnai w rycerzu zaszła subtelna zmiana. Jego oko jakby czujniej spojrzało na Milosa. W głowie przebiegła setka myśli… Skąd ona wie? Jak? Niemal odruchowo spojrzał na aurę otaczającą Ventrue… Czyżby z niego drwił? Szczęki jednookiego zacisnęły się, a dłoń zamknęła na ofiarowanym pergaminie. Gdy przemówił robił to wolniej niż dotychczas. Jakby ważąc każde słowo:
- Uczucie… Hmm… Tak, niepokoi mnie jej zniknięcie.
- Może to ci pomoże ją odnaleźć. Lub choćby dojrzeć wskazówki - na dłoni Węgra pojawił się drugi pierścień. Tatarski. - Należał do Sarnai. Jedyny jaki nosiła więc mniemam, że dla niej ważny. Marta dostała go w prezencie od Sarnai w podzięce za jej własny podarek. Może twój dar okarze się użyteczny i tutaj, i w czymś ci pomoże przyjacielu.
Jaksa przyjął pierścień, na który spoglądał z pewnym namaszczeniem. Wiedział, że najpewniej ujrzy w nim Martę otrzymującą pierścień od Tatarki. Poprawdzie nie miał żadnych nadziei z tym przedmiotem, ale mógł w swej głowie znów ją zobaczyć.
- Dziękuję - powiedział jednooki, a ton jego głosu złagodniał wyraźnie.
Węgier klepnął go w łopatkę.
- Trzeba nam w wolnej chwili w kupie usiąść, wymienić informacje i przyjąć jakieś założenia co dalej. Widziałem się dziś z Grigorijem, ghulem Siebrienicza. Tzymisce bal dla nas będą szykować, tak samo jak i Gangrele. Trzeba będzie niebawem obrać stronę.
Jednooki pokiwal głową.
- Ghul Gangrela wpadł na mnie. Na bal zapraszał, choć stwierdził, że przybędzie po nas w stosownym czasie. I co zabawne, przypuszcza najpewniej, że niedługo z naszą gospodynią bój stoczę o primogeniturę.
Zamilkł na chwilę patrząc na pierścień Sarnai. W końcu schował go do sakiewki przy pasie.
- Zdaje się my stronę obraną mamy już od Krakowa. Jeno pozostałe strony nie mogą się jak najdłużej dowiedzieć, że Koenitz przybywa podporządkować ich sobie.
- O tym też trzeba wreszcie wprost pomówić. Bo ja myślę, że Kraków Kraków ale tu są ruskie ostępy. Koenitza na księcia będzie nam ciężko przepchnąć. Lepsza opcja to poprzeć któregoś z kniaziów i wyrwać za to poparcie jak najwyższą zapłatę. Miszka nie zejdzie ze stołka dobrowolnie. Kościej - zamyślił się. - Jego może jeszcze dałoby się urobić. U swoich spalony jest. Camarilla dałaby mu jakąś przynależność. Choć on też nie jest typem co łatwo kark zgina.
- Lepsza. Choć lepiej głośno nie mów o tym, bo zniknie nam poparcie Koenitza i jego pięćdziesięciu ciężkozbrojnych. Bez nich od razu możemy pokłonić karki przed Kościejem i paść zgładzeni z ręki Miszki. Lub odwrotnie. Wybacz, ale muszę zobaczyć jak czują się moi ludzie.
Krzyżowiec pokłonił się i ruszył do lazaretu.
 
liliel jest offline  
Stary 17-08-2016, 23:57   #102
 
Aisu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skał
– Pani Honorato, nie musi Pani!
Dopiero jak jej primogena zaczęła się targować, Zosia zdała sobie nagle sprawę jak bardzo ich przyjazd musiał ją obciążać finansowo. Nie znała się na pieniądzach, ale zaopiekowanie się wszystkimi ich ludźmi, nią samą, przygotowanie przyjęcia… Wszystko to musiało kosztować krocie. I wszystko to robiła bez słowa wyrzutu.
– N-naprawdę… Suknie które mi Pani dała są bardzo piękne, j-jestem pewna że jedna z nich nada się na przyjęcie… – ciągnęła dalej, szczerze majac nadzieje że uda jej się odwieść Jasnorzewską od tego pomysłu.
-Bój się Boga dziewczyno, co ty mówisz?- odparła z udawaną zgrozą Honorata.-W chłopskiej spódnicy? Na przyjęcie?! Dyć wszystkie babiszony z okolicy będą się śmiać za moimi plecami, jeśli moja bratanica będzie wyglądała jak byle włościanka.-
– Eeee, naprawdę? – Zosia wydawała się autentycznie skołowana. - … Ja tam myślałam że wszystkie są bardzo ładne…
… Po za tym, jeżeli faktycznie nie byłyby odpowiednie, to czy głównie nie śmialiby się z niej, a nie z Honoraty? Tym jej primogenka nie wydawała się być zmartwiona.
-Ładne, ale dobre na co dzień, a to wielka okazja jest.- wyjaśniła wprost primogenka.
Halszka tymczasem bez skrupułów i wahania furknęła spódnicami i już w materiach przebierała, barwy i desenie z Ormianinem omawiając. Oczy jej lśniły jako u sroki, co i rusz tkaninę jakowąś do góry unosiła, do sylwetek Zosi i Honoraty z oddali ją przykładając. Wydawała przy tym okrzyki świadczące o wielkim zachwycie i równie wielkim braku obycia. Skoczyła wreszcie ku wampirzycom z naręczem tkanin na ramieniu przewieszonym i rozwijać je przed nimi zaczęła i zachwalać, jakby u Ormianina pracowała.
- Marta to nie wie, że się odziewać pięknie trzeba - wyrwało się jej.
Zosia posłała jej krótkie, pochmurne spojrzenie, po czym wróciła do rozmowy z Honoratą.
- … To może weźmiemy coś prostego? Nie chciałabym… Nie wydaje mi się, żeby do twarzy było mi w ekstrawagancji… – broniła się dalej.
- Ty też się ładnie odziej… mam ochotę na skandal, ino nie chcę być jego bohaterką, jak zazwyczaj.- zaśmiała się Honorata odzywając do Haszki.-A znasz ty światowe trendy mody?
- Na zimę to ja zawsze w jakim mieście wielkim przytulam się - odparła rezolutnie markietanka. - To i wtedy napatrzę się, pani, ale...
– Um… Pani Honorato? – Zosia przerwała im rozmowę, kładąc rękę na ramieniu primogenki. – Czy mogłaby…. Prosić cię na chwilkę? – zapytała, spoglądając w kierunku drzwi, z dala od szewca i Halszki.
- Tak?- wampirzyca wróciła z Olimpu swych intryg i planów na padół ziemski i dała się zaciągnąć Zosi w kierunku drzwi.
– Um… Musze zapytać… – ściszyła głos. – Chyba nie ma Pani zamiaru zapraszać Halszke na przyjęcie? Wie Pani czym ona się… Jaki ma zawód, prawda?
-Jest ghulem Marty, ma taki zawód jaki mu jej pani zleci i takoż się będzie zachowywać…- odparła z pewnością w głosie Honorata.-Przypuszczam też, że jakiegoś młodzika zbałamuci… ale cóż… przynajmniej będą mieli o czym opowiadać sąsiedzi.-
Pogłaskała Zosię po głowie.- Chyba nie chcesz nudnego i sztywnego jak trzydniowy wisielec przyjęcia?-
– Ale to nie oznacza, że chce na nim kurwę! – syknęła poirytowana i natychmiast pożałowała swojego wybuchu, uciekając wzrokiem i czerwieniąc się z zażenowania. – Przepraszam. Ale… Pani Halszka nie prowadzi się właściwie. Nie uważam żeby to było rozsądne by była obecna.
- To nie po krześcijańsku tak ludzi osądzać. Zresztą zawsze będzie okazja ją wżenić w jakiś zaściankowy rodek i na właściwą drogę nawrócić, nie?- odparła niezrażonym tonem Honorata i pogłaskała po głowie Zosię.-No… mamy czas, pogadam z Martą, by Halszce wytłumaczyła co może robić, a czego nie.-
- … To nie mój interes przed kim, przed czym i za co Pani Halszka rozkłada nogi. – odburknęła Zosia. – Ale jeżeli tak ma zamiar prowadzić się w Smoleńsku, to nie chcę żeby była na przyjęciu.
- Pomyślimy nad tym… no… ale wracając do twojej sukni. W jakim kolorze ci do twarzy?- stwierdziła w końcu nieco skonfundowana primogenka.
– Eeeeeeeeeeeeee, Zielonym? – zaryzykowała. Nie miała najmniejszego pojęcia.
-Więc niech będzie zielonym. A o Halszę się nie martw. Murwy jak wilcy, mają swoje rewiry. A w Smoleńsku rządzą panienki Salomei i nie pozwolą się szarogęsić obecej na swym terytorium.- odparła z ironicznym uśmiechem Honorata.
– U-huh. – Zosia przytaknęła powoli. - … Myślę że warto zapytać eee, Pana Howika… Co on myśli… W sprawie koloru, znaczy się...
- Ciekawe co tam z Halszką ugadali.- odrzekła z łobuzerskim uśmiechem Jasnorzewska.
Markietanka nie dość, że tkanin im do wyboru już zdążyła ponawyciągać, to rozścieliła je po komnacie jak barwne kobierce. Przy Howiku siedziała z główką wdzięcznie przechyloną i rączką cokolwiek już umuraną węglem na pergaminie sylwetki kobiece w suknie spowite kreśliła z wielką uwagą, cały czas cicho coś do krawca szepcąc. Do wampirzyc docierały tylko skrawki, iż Zosieńce panience suknię na biodrach i w piersiach udrapować należy, a dekolt śnieżnobiałą obszyć koronką, aby lat jej zbyt śmiałym strojem nie dodawać.
Zosia stanowczo unikała spojrzenia Halszce w oczy, i zamiast tego skupiła się na strojach. Nie zaoferowała jednak żadnego komentarza, zdając się na chyba na kreatywną inwencje ormianina i markietanki.
Zaś Honorata pozwalała jej na to, sama mając zdrowe podejście do swego gustu w kwestiach, obecnie znajdującego się z czterdzieści lat za resztą cywilizowanego świata. Zdała się więc na fantazję Halszki. Może i chłopka była murwą, ale to czyniło ją idealnym wyborem w tej kwestii. Wszak musiała wiedzieć jak kusić strojem męskie oko.

***


Kolejna była wizyta w zamtuzie. Trzy kobiety okryte płaszczami i z kapturami na głowie zmierzały w kierunku wyznaczanym przez stanowcze kroki Honoraty.
- Dziś będziemy tam spały, bowiem… do domu już nie zdążymy. Jutro zostaniesz tu sama, bo pojutrze niedziela. Ostawię ci kolaskę, co byś mogła nią wrócić.- tłumaczyła Jasnorzewska.- Ona… to jest kolaska już tam jest.-
– Ah, nie, nie będzie potrzebna. – odparła zakłopotana Zofia. – Znaczy… Poprosiłam już Pana Czajkowskiego by się wszystkimi zajął… Przygotuje konie na mój powrót… I z panem Felińskim będą pełnić straż za dnia… No i nie mogę wracać Pani wozem z… Domu wątpliwej reputacji. – spłonęła rumieńcem. - … Co by sobie ludzie pomyśleli…
- Brujah nie przejmują się tym co myślą śmiertelnicy. Brujah są ponad to… i ponad inne klany.- ostatnie słowa Jasnorzewska dodała ciszej coby Halszka ich nie posłyszała. Po czym zastukała w w drzwi i weszła od razu, do zamtuzu. Po sali kręciło sie kilka ladacznic, niektóre obłapiane przez pijanych klientów. Jasnorzewska jednak nie zwróciła na nich uwagi kierując się do otworu drzwiowego obwieszonych paskami koralików.
– Sama masz w tej chwili kaptur na głowie! – sapnęła z niedowierzeniem Zosia, ale zaraz popędziła za swoją priomogenką.
- Detal.- stwierdziła krótko i ze śmiechem primogenka.
W burdelu jak tylko przekroczyli próg Zosia poczuła jak płomienieją jej policzki, i natychmiast zaciągnęła poły kaptura na oczy. Gdyby miała wybór, jej stopa nigdy nie postawiłaby miejsca w tym siedlisku grzechu. Ale skoro już musiała tu być, to przynajmniej mogła nie patrzeć na rozpustę jaka miała miejsce dookoła niej.
Tajemnicza Salome zajęta była akurat rachowaniem na pergaminie i przeliczaniu czegoś na liczydle.
-Rajcy miejscy znów chcą cię wycyckać z interesu?- zapytała na wstępie Honorata z uśmiechem, a Salome wstała


i rzekła.-Ano… popi jątrzą, podesłałabyś tu swego ghula, by zrobił mały raban, przy okazji?-
-Zobaczę co da się zrobić, a tymczasem poznają moją ślicznotkę.- i wypchnęła Zosię do przodu. Zosia pisnęła i obrzuciła Honoratę urażonym spojrzeniem. Nie musiała jej dosłownie popychać…
Młoda Brujah ściągnęła kaptur i grzecznie pokłoniła się przed właścicielką zamtuza. Niezależnie od tego co myślała o praktyce jaką tu prowadziła, Salome oferowała im gościnę, i musiała to uszanować.
– Zofia J-Jasnorzewska, miło mi. – zająknęła się ze zdenerwowania. Wciąż była czerwona na twarzy od widoków jakich doświadczyła, i od odgłosów jakie panowały w zamtuzie. Do tego jak każdy dom uciech przybytek Salome miał ten… Charakterystyczny zapach…
Musiała się cały czas powstrzymywać, by nie marszczyć nosa z obrzydzenia.
- Urocza, ale bardzo młoda. Ufam że to nie twoje dzieło?- Salome zwróciła się do Honoraty, a ta zaprzeczyła.-Nie. Przybyła z Krakowa.-
-Więc witaj w moim przybytku Zofio. Ufam że spodoba ci się tutaj. Mamy różne smako…-rzekła z uśmiechem Salome.
-Zwierzęta…- wtrąciła mimochodem Honorata.
-Ach… naturalnie je też mamy.- rzekła Torreadorka nie tracąc rezonu.
Zofia zrobiła oczy jak spodki. Burdel Salome oferował ZWIERZĘTA?
-Jak nie ludzie i zwierzęta, to czym się pożywiasz?- zdziwiona miną Zofii Salome zapytała wprost nie wiedząc co myśleć.
Stojąca tuż za zasłoną z koralików Halszka uznać musiała z typowym dla dziwek wyczuciem, że rozmowa zaczyna iść w kierunku, w którym uczestniczyć nie powinna, bo będzie miała z tego same kłopoty. Dygnęła wdzięcznie, po czym oznajmiła, że panience Zofii pójdzie komnatkę wedle jej potrzeb wyrychtować.
– Ah, nie, ahaha. – dziewczyna zaśmiała się nerwowo na pytanie Salome, uciekając wzrokiem. – Myślałam że te… – nie dokończyła. Nie, z pewnością Salome nie trzymała zwierząt dla ludzkich klientów, prawda? Nikt nie był aż tak zdeprawowany.
– Zwierzęta byłyby dobre, ale nie będzie potrzeby… Zalety życia w domostwie rolnym, ahaha…
Od kiedy mieszkała z Honoratą, co wieczór nadpijała trochę krwi z jednego z większych zwierząt, lub któryś z tych które słudzy przygotowywali na obiad następnego dnia.
- Czy masz jeszcze jakieś życzenia, które mój przybytek mógłby spełnić?- zapytała z uśmiechem Salome.
-Ja muszę z Abrahamem pomówić. Wiesz, gdzie dziś być może?- zapytała Honorota, wywołując zamyślenie u Torreadorki.
Zofia tylko pokręciła stanowczo głową.
- Ostatnio próbował się fraternizować z contessą, ale bez skutku. Pewnikiem onanie lubi starców, albo obrzezańców, albo co… ja osobiście obstawiam, kastratów duchowych.- stwierdziła z kwaśną miną Salome.-Pewnikiem więc wrócił do odwiedzania wyszynków dla starozakonnych, ale tam ty z kolei mile widziana nie jesteś. Poślę Rachelę po niego. Gdzie chcesz go spotkać?-
- Może w “Carskim Siole”? A nuż Primogen Torreadorów doceni dowcip?-zapytała retorycznie Honorata szczerząc ząbki w uśmiechu.
-Prędzej go żółć zaleje.-odparła z uśmiechem Salome.
- …. To ja wam nie będę przeszkadzać. – mruknęła pod nosem, chyłkiem wycofując się z pokoju.

***

Burdel Salome śmierdział, pełen był rozpustnych roznegliżowanych kobiet, a ściany w nim były tak cienkie, że Zofii czerwieniały uszy od pełnych uniesienia odgłosów dochodzących z pokoju obok. Nawet stojący nieopodal Feliński sprawiał wrażenie roztargnionego – chociaż Czajkowskiego jak zwykle nic nie ruszało.
– Na Boga, przysięgam, nie ścierpię w tym miejscu kolejnej minuty. – burknęła pochmurnie wampirzyca. – Idę spać… Niedobrze mi się robi na samą myśl o tym że musze tu jutro wrócić, ale msza dopiero w niedziele… - zwróciła się do swoich ludzi. – Odpocznijcie następnej nocy… Skorzystam z okazji i zwiedzę Smoleńsk, wrócę nad ranem.
- … Sama? – Feliński zmarszczył z niezadowolenia brwi. – Kobiety nie powinny się same szwendać po mieście w nocy… – zamarł, po czym dokończył uparcie. – Wampiryzm czy nie.
- … Pewnie nie. – przyznała niechętnie Zofia. – Ale jeżeli zostanę całą noc tutaj, to potem do świtu nie wyjdę z konfesjonału.
Fakt, nie godziło się żeby dama sama chadzała ciemnymi uliczkami… Noc kryła wielu niegodziwców, którzy polowali samotnych i bezbronnych… O czym zdążyła już się przekonać. Nie bez powodu pod płaszczem trzymała buzdygan.
Ale tak między Bogiem a prawdą, to szukała wymówki żeby się na chwilę urwać od wszystkiego, i pobyć chwilę z własnymi myślami. Poznać miasto, zwiedzić obrzeża, może spędzić godzinkę w lesie albo na polanie, obserwując niebo.

Może nic złego się nie wydarzy.
 
__________________
"I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be."

Ostatnio edytowane przez Aisu : 04-09-2016 o 21:01.
Aisu jest offline  
Stary 19-08-2016, 19:29   #103
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
- Pani Honorato - Zach odszukał ich gospodynię, kołpaka uprzejmie uchylił. - Chciałbym pomówić chwilę.
- Więc mów waść…- rzekła Honorata nie zatrzymując się w ogóle, acz gestem dając znać by podążał za nią.- Kolejne gęby do wyżywienia się zjawiły. Ktoś im pokoje musi wyszykować.-
- Ja po prawdzie w tej sprawie. Nie chcemy z Martą nadużywać twojej gościnności. Czas by znaleźć sobie tu, na Smoleńsku, jakieś miejsce. Ty znasz okoliczną szlachtę. Mogłabyś doradzić kto najlepiej mi się nada by się wprosić pod jego dach.
- Nikt. Najpierw musisz u Miszki wyprosić pozwolenie… on strasznie czuły na szarogęszenie się na” jego ziemiach”. Potem… można by gadać na temat tego, u kogo można tyłek usadzić.- odparła stanowczo Honorata.- Taki z niego miejscowy mały tyran.-
- Niemniej chciałbym wybadać grunt nim będę przedkładał sprawę kniaziowi. Najlepszy byłby szlachcic z majątkiem. Bezdzietny. Sędziwy. Nikt lubiany?
- Tu szlachta z dziada pradziada, każdy tam z kimś powiązany. Nawet ci nielubiani mają swoich krewnych czekających na ziemię. - zamyśliła się Honorata.- No i Miszka i tak sam ci wybierze u kogo możesz się usadzić i na jakich warunkach.-
- Aż tak tu wszystkim życie układa? - Węgier się skrzywił. - Nagle mnie naszły obawy czy ja się z tym Gangrelem dogadam.
- I jeden i drugi taki. Żadna różnica. Ino Kościej bardziej subtelny.- wyjaśniła z kwaśnym uśmiechem wampirzyca i zaczęła poganiać parobków, by robili porządek w kolejnej izbie.- A ta Lasombra jakie zrobiła na tobie wrażenie?-
- Na razie jest wielką niewiadomą. Może być wartościowym sojusznikiem. Albo niebezpiecznym wrogiem. A ty co myślisz?
- Jeszcze nie miałam okazji spotkać Lasombra... żadnego Lasombra. Słyszałam że próbowali intrygować w Krakowie lata temu, ale zostali wygryzieni. Acz nie wiem czy to prawda.- stwierdził z kwaśnym uśmiechem.- I nie lubię niewiadomych.-
- Są po to by je rozwikłać - zamyślił się Zach. - Jeszcze wszystko może się zdarzyć. Nic nie jest przesądzone.
Gestem wskazał na komnatę, którą zajmowała Zosia.
- A o niej co sądzisz?
- Słodziutka i naiwna. Dobre serduszko. Kiepski materiał na Spokrewnioną. Ja bym jej nie przemieniła. Ale skoro już jest pod moją opieką…- wzruszyła ramionami Honorata.-... ja poważnie podchodzę do obowiązków Primogena.-
- Cieszę się - ciągnął Zach. - Lubię tę małą. Gdyby wpadła w jakieś kłopoty nie wahaj się pani by prosić mnie o pomoc.
- W jakie kłopoty? No chyba że zacznie wierzyć w te brednie o stalowych krzyżackich ptakach zrzucających wybuchające jaja.- parsknęła sarkastycznie Jasnorzewska.- Albo inne bzdury jakie ten Malklav wygaduje.-
- Mam nadzieję, że do niczego podobnego nie dojdzie. Ale Zosia w całej swojej dobroci jest też dość naiwna. Niektórzy mogą zechcieć to wykorzystać. Jako jej opiekun powinnaś mieć na nią wyjątkowo oko.
- Jest tu bezpieczna, bardziej niż gdziekolwiek indziej w Smoleńsku i okolicach.- odparła z pewnością w głosie wampirzyca.
Pokiwał głową rad ze stanowczości jej postawy.
- A tak pomijając kniazia, jaki ty byś mi pani poleciła dwór okoliczny do mych zaniarów? Nowa tożsamość nałoży na mnie nowe obowiązki. Będziemy się z Martą podawać za małżonków. Jan Michał Dragicz - skłonił się sztywno jakby miała go pierwszy raz na oczy widzieć. - Marta zostanie przy imieniu. Muszę wobec powyższego żonie zapewnić stosowne miejsce do życia. A ona lasy kocha, wilki tresuje. Majątek może być skromny, podupadły, z dala od miasta i ludzkiej uwagi.
- Cóż… na twe szczęście jest płonące pogranicze. Ziemie raz polskie, raz ruskie. Oficjalnie należą do martwych rodów, nieoficjalnie przejęli je sąsiedzi. Z pomocą Miszki łatwo taki mająteczek przejąć, tyle że to w sumie to samo wasz Wilhelm dostał. Ziemie które trzeba na nowo ucywilizować.-zamyśliła się Honorata i potarła podbródek.- Hmm… Jesteś pewien że chcesz się bawić w wygryzanie kogoś?-
- Z Kainitą nie chcę w konflikt wchodzić jak nie mam po temu ważnych przyczyn. Człowiek to co innego. Poza tym jaka inna opcja? Budować się od zera? - oczy zmrużył w zamyśleniu. - Jakeś ty weszłaś w posiadanie swojego dworu?
- Miszka zezwolił mi na przejęcie dworku po mężu. To jest moje dziedzictwo z rodu.- wyjaśniła wampirzyca.
- Czyli mąż był prawdziwy, z czasów ludzkich?
- Z dawnych czasów… czasów, gdy nie wiedziałam o tym wszystkim.- wyjaśniła Honorata krótko.
- Ale majątek pusty nie stał? Gdy się zdecydowałaś do swojej ziemi wrócić.
- Nie chcę o tym mówić.- odparła nagle zimnym tonem Honorata.
- Nie chcę się wtrącać ni cię obrazić - wyjaśnił ze spokojem Węgier. - Po prostu szukam rady jak się tu zadomowić ale nic na siłę. Pomówię z Miszką.
- I to jest najmądrzejsze rozwiązanie. Ostatecznie póki co trzeba będzie osiąść tam gdzie wskaże.- stwierdziła już cieplejszym tonem i wyraźnie rozluźniona Brujah.

*

Kiedy Zach przyszedł odwiedzić Zofie, Feliński wpuścił go jak tylko dostał potwierdzenie od kogoś w środku. Wyglądało na to, że nie była sama.
Ventrue miał okazję zjawić się w sam czas by zobaczyć pierwszy trening Zosi ze swoimi ludźmi. Dziewczyna stała na środku pokoju z półtorakiem w dłoniach, niespokojnie obserwując okrążającego ją wolnym krokiem Górkę. Z boku całość obserwował mości Czajkowski.
Wprawne oko Węgra od razu dostrzegło, choć minę Zosia miała nietęgą, to miecz trzymała pewnie, a nogi mocno osadziła na ziemi. Ktoś musiał szkolić ją w przeszłości, i całkiem sprawnie wpoił jej podstawy.
Widząc gościa wampirzyca odwróciła się w stronę drzwi, i posłała mu nerwowy uśmiech.
– Ah, Pan Milos. Gdyby –
Zanim dokończyła głowica Górki przywaliła jej prosto w twarz, posyłając w powietrze zęby i krew. Dziewczyna zatoczyła się do tyłu.
– Nigdy nie zabieraj oczu z przeciwnika. – skomentował beznamiętnie Czajkowski, posyłając w stronę Zacha grzeczne powitalne skinięcie.
- Skończcie, poczekam - Zach posłał człowiekowi dosyć wrogie spojrzenie ale nie skomentował jego ciosu. Oparł się o ścianę i zaplótł ramiona na piersi obserwując zosine szkolenie.
– Tzimicse nie będą łagodniejsi. – odparł spokojnie Czajkowski na niewypowiedziany zarzut Zacha, ale podniósł dłoń, sygnalizując Górce by zaprzestał.
– Jak se Pan tsyma, Pane Sach?
Lekko sepleniąc, dziewczyna próbowała podtrzymać dyskusję, odwracając się jednak od wampira. Trzymając rękę przy twarzy, dało się usłyszeć lekkie chrupnięcie i stłumiony pisk, gdy wampirzyca nastawiała sobie złamany nos.
- Niezgorzej - odparł z lekkim uśmiechem. - A jak u ciebie? Co się tu działo podczas mojej nieobecności, która nieoczekiwanie się przeciągnęła.
Kucając przy ziemi, Zosia pozbierała powybijane zęby. Umieściła je z wielką uwagą w ustach –
I po chwili jedynym śladem po ciosie były plamy krwi na twarzy dziewczyny. Zosia odwróciła się do gościa i raz jeszcze posłała mu nerwowy uśmiech.
– A-ah, n-niedużo. Ah! – w ostatniej chwili zablokowała pionowe cięcie Górki. Wyprowadziła niemrawy zamach w odpowiedzi, ale mężczyzna z łatwością zablokował jej żałosną próbę kontrataku.
– W-widziałam się z Panem Haszko… Było z-zebranie, r-rozmawialiśmy o zbliżającym się przyjęciu. – kucnęła przed kolejnym atakiem. – P-pani Sarnai gdzieś przepadła…
- Jak się zaprezentował lokalny szaleniec? - zapytał o odczucia dziewczyny po wizycie u Haszki. - Nie przestraszył cię?
– O-oh… Pan H-haszko nie jest aż TAK s-straszny… Ani szalony… – wyminęła się od odpowiedzi, wyprowadzając niemrawe cięcie z boku, które Górka z łatwością przyjął na tarczę.
– M-myśli że nad Smoleńskiem jest k-klątwa… I że m-my jesteśmy jej częścią.
- To ciekawe. Wspominał coś o źródle tej klątwy? I jak się objawia?
– N-niespecjalnie. Tylko że. – uniknęła kolejnego ciosu. - T-tylko że… Ziemia Smoleńska łaknie krwi… I ją otrzyma.
- To jakaś jego przepowiednia? Mam nadzieję, ze nie sprecyzował iż chodzi o naszą krew w szczególności.
– N-naszą… I naszych ludzi. – kolejny unik. – P-podobno nawet jeżeli uda nam się ją z-znieść.
Węgier podrapał się po szorstkim policzku.
- W takim razie będziemy trzymać się wersji, że to szaleniec i nie wie co mówi. Nikt nie zamierza tu umierać Zosiu. A już ty na pewno.
– M-mam nadzieje że nikomu nie stanie się krzywda-
Zagapiła się - być może temat wyprowadził ją z równowagi – i stanęła oko w oko ze sztychem miecza, będącego sekundę od wydłubania jej, cóż, oka.
Zamachnęła się odruchowo – rozmazaną ręką uderzyła w bok ostrza, wytrącając je z dłoni Górki.
… Przez chwilę stali tak w milczeniu.
-… Przepraszam. – uciekła wzrokiem zażenowana, a zrezygnowany Czajkowski pokręcił głową.
– Myślę że starczy już na dzisiaj. Zostawimy was w spokoju, może Panienka będzie w stanie się z skupić przynajmniej na jednej rzeczy. – skinął na Górkę i skierował się do wyjścia. –Wrócimy do tego jutro. I proszę pamiętać, nie mamy dużo czasu. Niech panienka próbuje potraktować te treningi poważnie.
– … Obiecuje się poprawić. - odparła pokornie, unikając jego spojrzenia.
- Widziałem jak walczyłaś z lupinami. Gołymi rękami jesteś na tyle skuteczna, że szermierki nie musisz się uczyć, chyba, że chcesz wrażenie zrobić na Tyrolczyku.
– Wilkołaki były ogarniętymi szałem bestiami, bez rozumu i bez strategii. – skomentował sucho Czajkowski, przepuszczając w drzwiach pochmurnego Górkę, chowającego miecz i mamroczącego coś pod nosem o „pierdolonych wampirach”. Zosia dalej wpatrywała się w podłogę. – Niech Pan nie niańczy kogoś, od kogo zależeć będzie Pana życie, Panie Zach.
Czajkowski obrzucił Zacha pozbawionym zainteresowania spojrzeniem. Był to zmęczony wzrok człowieka który widział w swoim życiu zbyt dużo, i już dawno przestał się przejmować tym gdzie zaprowadzi go los. Wzrok człowieka który nie znał strachu, gdyż nie miał nic do stracenia.
- … Czy też nieżycie.
- Czasem życie to najmniej co można nam zabrać - odparł Zach filozoficznie co chyba mu się nie spodobało bo podrapał się po podgolonym łbie i sam się wykrzywił do swoich słów. - Z Wilhelmem, stosunki ci się dobrze układają? Jego dzieci zadbane są?
Czajkowskiemu ewidentnie nie zależało na filozoficznych rozważaniach Zacha, i zostawił ich w spokoju. Za to słysząc pytanie o dzieci Zofia ożywiła się natychmiast.
– O tak! – przytaknęła energicznie. – Wyglądają dużo lepiej… Choć miałam czas odwiedzić je tylko raz, jak już spały… Nie wydaje mi się żeby w ogóle zdawały sobie sprawy z naszego istnienia… Ahaha, ha…
- Słyszałem, że pani Jasnorzewska do rodziny cię dołącza. Bal ci wyprawia. To miłe z jej strony - pogładził dziewczynkę po włosach jak robi się to z krnąbrnymi dziećmi. - Myślisz, że ma dobre intencje? Ufać jej możesz?
Zofia zmarszczyła brwi, łypiąc na Ventrue nieprzyjaźnie.
- … To sojuszniczka Pana Szafrańca… Dał nam wszystkich dach, pod którym możemy spokojnie spać… I lazaret, w którym kurować się mogą bożogrobowcy… Nie wydaje mi się, żeby podejrzewanie jej o złe zamiary było właściwe, Panie Zach.
- Pewnie masz racje - pokiwał smętnie głową. - Jestem względem ciebie nadopiekuńczy, co przynosi zawsze odwrotny efekt. Wybacz mi. Postaram się mniej wtrącać w twoje życie choć to bywa silniejsze ode mnie. Widzisz, miałem kiedyś córkę.
Wbił wzrok w czubki butów.
- Sriebrienicz czy Janikowski?
– E? – dziewczyna zmrużyła oczy, wybita z rytmu nagłą zmianą temu. Przez chwilę wahała się czy nie pociągnąć wątku córki, ale ostatecznie musiała uznać że nie wypada rozdrapywać starych ran.
- … Co ma Pan na myśli?
- Z kim sojusz lepiej nam będzie zawrzeć?
- … Nie wiem? – zawahała się. Odstąpiła od Zacha i podeszła do misy z wodą, by zmyć zasychającą krew, pozostałość po jej sparingu.
- … Tzimicse to diabły, prawda? … Torturują ludzi… Eksperymentują na nich… Jeżeli ci tutaj są tacy sami… To nie może być mowy o współpracy. – zaczęła cicho, ale pod koniec w jej głos wkradła się stal. - … I Pan Haszko nazwał Kościeja wężem… Nie można mu ufać… Znaczy, chyba niego. Miszka miał być niedźwiedziem, Koenitz czarnym orłem… Eeee… Nieważne…
- Jakieś jego przepowiednie? - wąż wyraźnie Węgra zainteresował. - A powiedz ty, wąpierzom on też przepowiada? Przyszłość? Przeszłość?
- … Chyba? Znaczy… Myślał że przyszłam po przepowiednie w sprawach miłosnych… Ahaha… – zaśmiała się niezręcznie, i natychmiast pożałowała że o tym wspominała. – Myślę że tak… Z pewnością widzi wiele… Ale Panie Honorata myśli że to bzdury… Nie wiem, tak po prawdzie. – wzruszyła żałośnie ramionami.
- Wróżby Malkavianów należałoby przez sito przesiać wpierw. Lecz niewykluczone, że sporo prawdy może być w tym co zostanie. Stary ten Haszko? Na twoje oko?
– Bardzo… Tak myślę. – odparła niepewnie. - … Panie Honorata mówi żeby nie dawać jego słowom dużo wiary. Nie wiem.
Temat najwyraźniej ciążył jej niepomiernie… Tylko o tym rozmawiali od wczoraj, i zaczynała mieć wrażenie że rozpętała dużo zamieszenia o głupoty.
- … A Panu jak minęły ostatnie dni? – zmieniła temat, niezręcznie.
- Intensywnie - nie wydawał się tą intensywnością zachwycony. - Poznałem Salome z Rzemieślników. Ghula Miszki i syna Kościeja. Ciężko jednak kniaziów oceniać po ich pomagierach. Trzeba doczekać do momentu aż ich zapoznamy. To będzie kluczowy czas aby obrać strony, tak myślę.
– Poznał Pan syna Pana Siebrienicz? – zapytała szczerze zaskoczona tą nowiną. – I jaki on był?
- Zapatrzony w ojca. Jak i reszta małych Siebrieniczów. Ponoć dwóch sióstr, bliźniaczek, lepiej się wystrzegać. Złe są.
- … Zdaniem ich braci? To… Um, musza być naprawdę straszne…
Ktoś kto nawet zdaniem diabłów był zły, musiał być naprawdę zły.
- … To młody Sierbrienicz odwiedził Pana w Smoleńsku? Myślałam że nie są tam mile widziani…
- Jego ghul odszukał nad w domu uciech. Mnie, Matrę i Giaccomo. Myślałem, że złożyli z tego raport. Zaproszenia nie wypadało odrzucić a i nie chciałem byśmy całą trójką pchali się nie wiadomo gdzie, w pułapkę może. Ich odesłałem do Koenitza, sam dałem się powieść do pobliskiego monastyru. Pomówiliśmy z Griegorijem. Bal Siebriienicz dla nas będzie szykował. Tam okazja poznać Diabły w komplecie.
– Eee?! Panie Zach, nie może Pan robić! – zaprotestowała głośno zmartwiona dziewczyna. – Samemu w pułapkę się pchać… Co by było gdyby coś się Panu stało? Rany… I teraz jeszcze ten Bal… Czy to w ogóle bezpieczne do nich jechać?
- Pewnie nie będzie - przyznał niechętnie Węgier. - Dlatego szczególną pieczę wtedy trzeba na ciebie mieć. Ale po to tu jesteśmy. Aby poznać obie strony konfliktu.
- Jesteśmy tu po to, by dopilnować przestrzegania tradycji Camarilli. – przypomniała mu, sprawiając wrażenie dość poirytowanej uwagą o pilnowaniu jej… Ale potem przypomniała sobie że Zach miał wątpliwą przyjemność obserwować jej trening, i złość ustąpiła zażenowaniu. - … Ale nie zaszkodzi poznać wszystkich… Myślałam o tym czy nie zaprosić Pana Janikowskiego na swoje powitalne przyjęcie…
- Może lepiej żadnego z kniaziów nie faworyzować nim wyrobimy sobie o nich osąd? - zasugerował. - Ale to decyzja Jasnorzewskiej. I twoja.
- … Pana Siebrienicza też bym zaprosiła, ale nie wiem czy byłoby to dla niego bezpieczne…
- Zapewne nie.
– Pewnie nie…
Zapadła między nimi niezręczna cisza. Wampirzyca zaczęła przestępować z nogi na nogę, desperacko poszukując jakiegoś zastępczego tematu.
– Toooo… Miał Pan córkę, Panie Milos?
To utrafiła… Pewnie nie chciał o tym rozmawiać…
Cisza z niezręcznej zmieniła się w grobową. Węgier zastygł jak zamieniony w kamień i uparcie milczał. Zosi w istocie udało się wkroczyć na grunt wyjątkowo grząski.
Spanikowana Zosia zaczęła strzelać na boki oczami. Jak zawsze, znikąd ratunku.
– Eeeeee, przepraszam, ja… Nie powinnam była poruszać tego tematu… – pochyliła potulnie głowę, wycofując się okrakiem z pokoju. - Pójde już…
 
liliel jest offline  
Stary 21-08-2016, 09:57   #104
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
– Suszy mnie – oznajmił dramatycznym szeptem Popielski, gdy wierzchowce z braku koniowiązu do gruszy podle karczmy wiązali. Spod niskiej strzechy roniącej nadgnite wiązki słomy dobiegała muzyka skrzypcowa, i tyle samo w niej było tęsknoty i pragnienia, by na koń wskoczyć i gnać, gdzie oczy poniosą, co w czarnych źrenicach Marcinego ghula.
– Ciebie, moczymordo, zawsze suszy.
– Bo gorycz z serca najlepiej gorzałą spłukać, zwłaszcza gdy taka wielka, że pod gardło podchodzi – odparł Popielski sentencjonalnie i westchnął rozdzierająco.
– A tobie cóże znowu? – Marta za łokieć go pochwyciła i obróciła ku sobie, ale już zdążył uśmiechem lico krasne i dzikie przyozdobić.
– Nic to, Martuś. Nic to.

Gdy jednak tylko próg przekroczyła i zasiadła za stołem z nieheblowanych desek, po którym się dropiata kura przechadzała, to zrozumiała. Wiatr muzykę odwinął w nuty tak tęskne, że choć powietrza nie potrzebowała od dawna, to coś ją dusić zaczęło i żal jakiś przeogromny za serce pochwycił mocarnie. Ojciec jej, ten śmiertelny, stanął przed oczami, jak ją cierpliwie uczył drut nad ogniem w haczyki na ryby wyginać. Śmierć Auktume, po stokroć przecież już opłakana, znów się stała raną świeżą i juchą broczącą. Jak wtedy, gdy go znalazła na pobojowisku, z ramionami szeroko rozrzuconymi ziemię obejmował, na której padł, nocne niebo i świat cały. Martwymi oczami patrzył w strzępy pędzących obłoków i uśmiechał się, jakby go śmierć dopadła w połowie jakiejś dobrej myśli... a ona sądziła, że jej nic gorszego już nie spotka, że nie może być straty większej i żałoby głębszej niż ta po nim. Kiedy zobaczyła, że być może, miesiące całe czuła, dzień i noc, że ktoś jej kawałki jej samej od jej istoty odrywa przemocą, więc chodziła nad Wisłę i wyła jak pies z bólu i tęsknicy. Dostateczny powód, by Małgorzaty nienawidzieć? Dość sprawiedliwy, by jej śmierci pragnąć i zbroić się?

Schowała twarz za włosami i pewnikiem by tak siedziała, gdyby grajek ust do niej nie otworzył.
– I ja cieszę się, że cię widzę. I znów przytrzymać na chwilę mogę? – zapytała w odpowiedzi.
– Za pół godziny robię sobie przerwę przy kufelku piwa – odparł Wiatr i jak niby nigdy nic wrócił do pieszczoty smyczkiem po strunach instrumentu.
Skinęła głową i rzutkim ruchem dłoni spędziła kurę ze stołu. Gorzały zamówiła Popielskiemu, co się w skrzypce tęsknym wzrokiem wpatrywał, a gdy podpił, bez słowa wyszedł do koni, by z bandurką powrócić. Popił raz jeszcze i skrzypkowi akompaniować począł. Marta z przymkniętymi oczami kołysała głową nad dwoma kuflami piwa i rozmyślała, jakby tu Milosowi radość jakowąś sprawić.

Wiatr tańczył po strunach palcami i stopami pomiędzy słuchaczami. Wirtuoz na wirtuozy, z pewnością wieki całe szlifował swój talent. W końcu przysiadł się do ich obojga i odczekał, aż dziewka karczemna przyniesie mu kufel. Uśmiechnął się do niej, wywołując rumieniec i spytał.
– Co was tu sprowadza, moi drodzy?
– Skrzypki twoje – odparła Marta krótko i uśmiechnęła się leciutko, samymi kącikami ust. – Zaczarowany instrument. Od dawna gościsz tu?
– Magia kryje się w palcach, nie w skrzypkach. – odparł z uśmiechem Wiatr i zamyślił się. – Od… dwóch nocy. Pewnikiem jutro wyruszę dalej, gdzie nogi i oczy poniosą, lub kolasa podwiezie.
– To ja niewiele dłużej. Alem już tu trochę zdążyła potańczyć do muzyki miejscowej i obaczyć, kto tu i jak gra – skrzywiła się Marta i uniosła kufel do ust, by picie zamarkować. – To i oprócz skrzypek twoich wdzięczność mnie poniekąd przywiodła. Tyś mi w Przeworsku wiedzy nie poskąpił. Chyba że wiesz już o tym, kto tu pierwsze skrzypce gra? – zaśmiała się cichutko.

– Z tegom co słyszał po drodze? Jeszcze nie wiem… – zaśmiał się cicho. – Ale żeście rozjuszyli przeworskich wampirów. Jeden z nich ponoć skargę do Krakowa pisał na was.
– Czymże, ach, czymże? – Marta złapała się za martwe od wieków serce. – Czymże im za skórę zaleźliśmy, niebożęta?
– Tego żem się nie dowiedział i żem pomylił wasze imiona, gdy mnie jego sługi przepytywali, tak więc pewna Magda może być zdziwiona, iż z prowincji na nią skarga poszła – zaśmiał się Wiatr.– Cóż poradzić. Pamięć Wiatru nie jest solidna. – Po czym zamarkował picie z kufla.
– Brak poczucia humoru – oznajmiła Gangrelka z wielką pewnością – zazwyczaj jest przyczyną donosów przeróżnego sortu i ruchów dziwnych a nieprzemyślanych w swej gwałtowności. Z tego, com się dowiedziała… brak poczucia humoru jest i tutejszym znakiem szczególnym. Im wyżej, tym bardziej brakuje. Powiedz mnie, kuzynie… ta kolasa coś mówił, to niezbędna, czy jeno fanaberia taka, by tyłkiem potrząść na wybojach?
– Kolasa, wóz drabiniasty, własne stopy… koń czyiś – odparł Wiatr z uśmiechem. – Co się trafi.
– To i dobrze – pokiwała głową. – Bo bym ukraść lubo pożyczyć musiała. Dałbyś się porwać na moje siodło, razem ze skrzypkami?
– Po cóż to byś mnie porywała? Tu posłuchać wszak mnie możesz, a ja jak ten słowik, co w klatce żyć nie potrafi – odparł melancholijnie Wiatr.
– To i prawda. – Marta nie zawstydziła się, bo na wstydzie jej nie zbywało. Ale okazała zrozumienie. – Ale tam Patrycjusz ów, z którym potańcować bym chciała… I dzieweczka, co cię jeszcze nie słuchała, a pierwszy bal swój szykuje. A być może, że prócz wielu innych ślicznotek – także i owa hrabina, którą poznać chciałeś.
– Interesujące… Powiedz więcej o tym, dzika różyczko – odparł z ciepłym uśmiechem Wiatr.
– O czym konkretnie? Ślicznotkach bardziej interesujących niż kniaziowie? – Marta poruszyła brwiami i znów sięgnęła po kufel. W drugim Popielski wąsy maczał, a przymierzał się wyraźnie, by skrzypki Wiatra na stole złożone pomacać.
– Ogólnie… o szczegółach tego występu? O panienkach i szlachcicach… o krewniakach, którzy się na nim zjawią – odparł melodyjnym głosem Wiatr i pogroził palcem Popielskiemu.
Wyjął z kieszeni dużego złotego florena. – Lubisz ryzyko, dzika różyczko?
– Lubię ciekawe propozycje. Niebezpiecznych mężów. Jeszcze kilka rzeczy – odparła uprzejmie. – Większość z nich wiąże się z ryzykiem.
Wiatr pokazał wampirzycy obie strony monety.




– Lilija francuska… jestem twój niewolnik na kilka nocy i pojadę zagrać, komu zechcesz. Papież… ty zostajesz tutaj i następnej nocy tancerką będziesz moją podczas mego kolejnego koncertu. A potem się rozmówimy, co do kwestii mego udziału w tym przyjęciu – rzekł, obracając w dłoni monetę, która rzucała złowrogie błyski. – Jeden rzut, jeden wyrok… co ty na to?
– Jestem biednym stworzeniem, Wiaterku – Marta wzruszyła ramionami. – I z tego, co mam w mieszku, nie starczyłoby na grajka jak ty. Rzeknij mi najpierw… za opowieść zagrałbyś? – rękę po florena wyciągnęła.
Ten schował się pomiędzy palcami grajka, unikając schwytania.
– Pewnie zagrałbym, albo i nie… zależy jaka byłaby to opowieść. I nie mówię nie… mogę i zagrać bez względu na wynik rzutu. W jednym jednakże przypadku będziesz musiała mnie przekonywać, w drugim… zwycięstwo masz zapewnione. Ryzykujesz niewolą jednej nocy i byciem rozrywką tutejszej tłuszczy. Są gorsze niewole na tym świecie, dzika różyczko.
– A co ty ryzykujesz? – wyszczerzyła się Marta drapieżnie i Popielskiego po łapach dłonią prasnęła, bo się znów do skrzypek sposobił.
– Dyć mówiłem… niewolę, do czasu tego występu. Najgorszą rzecz z możliwych dla Wiatru.– przypomniał wampir.
Marta ściągnęła usta w wąską kreskę i policzki wsparła na dłoniach.
– I to – wskazała już swoim zwykłym, leniwym tonem – mnie bardzo martwi i zasmuca. Że mnie masz za jedną z owych ślicznotek, co cię zaprzęgnąć w kierat jak raba pragną, byś dął w wiatraki lokalnej polityki – rzekła, do poprzedniej ich rozmowy na weselu nawiązując. – Lepsze miałam mniemanie o naszej znajomości. Błędne, znaczy?
–Na kilka dni… potem Wiatr poleci tam gdzie chce…– przypomniał wampir. – Miejscowa polityka, ani mnie ziębi, ani grzeje. Ta ciągła walka o trzodę… nie mnie o tym rozmyślać.
Spojrzał wprost w oczy Marty.
– Nie mam cię za taką osóbkę moja droga… Ale chcesz mnie nająć do występu. Więc jeśli odrzucimy ten wątek z zakładu to… czym go chcesz zastąpić moja droga?
– Oczywiście, że opowieścią jakowąś – fuknęła jak kotka. – Pełną złota, ślicznotek o sercach żmijowych, tajemnic i wyrywania sobie nawzajem wpływów i innych błyskotek, w których ślicznotki gustują. Jeśli wygrasz, to ci zatańczę jutro. A do opowieści, co twoją zapłatą miała być, dorzucę jedno pytanie, które zadać możesz, a ja odpowiem, samą prawdę i tylko prawdę… tak długo jak pytanie dotyczyć będzie rzeczonej historii. Przegrasz – zagrasz za to, co mi przyjdzie do głowy opowiedzieć. I zrobisz z tą historią co zechcesz… i coś, o co poproszę. Zaś dla mnie opowiesz własną… wybraną przez siebie, jakąś ładną. Jest ryzyko? – roześmiała się.
– Nie jestem bajarzem, więc… nie oczekuj zbyt wiele. Opowiadam melodią nie słowami.

W dłoni grajka znów pojawiła się moneta, wystrzelona w górę gwałtownym ruchem palców wirowała w powietrzu błyszcząc zwodniczo. Po czym spadła w dłoń Wiaterka, który nakrył nią wierzch dłoni wyuczonym odruchem. Uśmiechnął się do Marty i spytał.
– Czujesz powiew Fortuny?
Gangrelka śledziła lot monety wilczymi oczami. Parsknęła krótkim śmieszkiem, bo się jej nastrój cokolwiek udzielił.
– Jeśli przerżnę, to obym w miłości choć szczęście miała.
– Zobaczymy więc kto dziś kochankiem Fortuny, a kto Wenus. – Wiatr odsłonił dłoń i… na wierzchu jej błyszczał papież. – Wygląda na to że jutrzejszej nocy ty tu będziesz tańcować. Wolisz, bym załatwił ci własne legowisko, czy też… nie szkodzi twej famie zająć tę samą izbę co ja?
– Wybacz, lecz pod dach tak mocno zgniłą słomę roniący to mnie tylko jedna persona wpędzić może… – uśmiechnęła się Marta. – Zdrzemnę się w lesie. A niecałą godzinę po zmroku się obaczymy.
– Jak ci wygodniej…– odparł z uśmiechem wampir, a jego moneta znów znikła w jego dłoni.

Inna moneta, jednakże srebrna tylko, pojawiła się w białej rączce Marty, by błysnąć zachęcająco w stronę posługaczki. Szepnęła jej wampirzyca cicho, by gąsiorek najlepszej gorzałki wygrzebała, po czym odprawiła. Dopóki Wiaterek udawał, że piwo popija, udawała i ona, i cichutkim szeptem przeznaczonym tylko dla jego uszu wyklarowała wpierw ogólny zarys kniaziowskich person i ich lokalnej wojenki, która obecnie utkwiła w martwym, nomen omen, punkcie, a potem dorzuciła hojną garścią najbardziej fantastyczne opowieści z wyszukanych przez Giacoma w kronikach. I trzeba było trafu, że akurat po wyszeptanej rewelacji o bagiennych kusicielkach błyskających pokrytymi łuskami wdziękami, gdy Marta wybuchnęła śmiechem dla odmiany wcale nie cichym i skrytym, bo się jej ze Swartką mniemane poczwary skojarzyły – w drzwiach karczmy stanął młody szlachetka w szaraczkowym żupanie i rysim kołpaku wetkniętym krzywo na podgoloną wysoko głowę. Znajome się Gangrelce wydało owe oblicze, na którym ledwie co wąs się wysypał – a i młodzik musiał kojarzyć ją, bo wpatrywać się począł intensywnie i mrugać, jakby coś mu w oko wpadło. Ruszył wreszcie, kołpaka uprzejmie uchylił. Marta nawet zadka od stołu nie uniosła.
– Waść chcesz gadać ze mną? – zaciekawiła się zamiast tego. – To się przedstaw pierw i napij. – Sunęła w jego stronę jeden z kufli. – Bezimiennie i o pysku suchym szlachcie się nie godzi.
– Jam Walerian Suchodolski, herbu Leliwa. – Młodzik wyprostował się dumnie. – Pisma wiozę od krakowskiego biskupa.
– A to tym bardziej spocznijcie i napijcie się – rzekła mu Marta i nieśpiesznie dokończyła Wiaterkowi historię srebrnobiodrych dzikich panien.

Po odsączeniu wszystkich dyrdymałów, tytułów i napompowanych jak świński pęcherz grzeczności, w odczytanym przez Suchodolskiego liście ostały się jeno dwa konkrety. Że Jan Szafraniec dziękuje za krew i rozwiązanie kwestii utopców... oraz, wspomniane niejako mimochodem, że zdążył zauważyć, iż czegoś mu na ziemiach prócz topczyków ubyło jakby. Mianowicie że Marta podwędziła mu Swartkę, uznajmy, że w ramach nagrody. Gangrelka wykrzywiła z niesmakiem umalowane wargi. Myślałby kto, że Swartka to kielich w taniej pozłocie, który można za pasek wsadzić i wyjść nonszalancko. Albo jak psa podarować.
– Podwędziła? Nikt tu nie kradnie – parsknęła.
– Co najwyżej rabuje – uzupełnił Popielski z wielką powagą i godnością patriarchy. Wiatrowi uśmieszek z ust nie schodził od początku rozmowy, a teraz pogłębił się wyraźnie. Tedy i Marta odczekała, aż grajek koncertować znów zacznie, a posłaniec posili się zamówioną przez Popielskiego krwawą kiszką. Dolała mu gorzały.
– Pij waści. Inaczej zaszkodzić ta kiszka może. Co tam w Krakówku słychać?
– Ano nic, zasadniczo. Poza tym, że pani Tęczyńska wyjechała, nagle i nieoczekiwanie, to nic się nie wydarzyło.
Marta wykrzywiła się nieprzyjemnie. Wyjechała Małgorzata – a ona dowiaduje się dopiero teraz. Ot, tyle warte porozumienia z Sarnai i jej kontakt z księciem...
– A czemu i dokąd Małgorzatę poniosło?
– Skądże mi to wiedzieć? – żachnął się młodzik i zęby w kiszkę wbił, przeżuł kęs dokładnie i połknął. – W Krakowie samym nic raczej nie pognało jej – zaryzykował wniosek – bo spokojnie zdaje się, leniwie a nudno. Ale z Czech i ode Niemców złe wieści idą. Ponoć w miastach tam pogrom za pogromem wybucha. Przykrywki to dla rozgrywek krwawych pomiędzy Camarillą a buntownikami.
– Idzie na ostre?
– Ano.

Marta westchnęła. Po raz pierwszy od początku tej wyprawy pomyślała, że może zły kierunek obrała. Było na zachód iść i tam swoje wyrywać. Skąd niby wzięła się jej – im wszystkim – wiara, że ta dziura na końcu świata jest ważna? Bo książę pan tak powiedział? Dobre sobie.

– List Wilhelmowi Koenitzowi przekażesz, i co wiesz o owych niepokojach na zachodzie, również powtórzysz. Mój człek cię zaprowadzi. Odpoczniesz i nasze listy nazad zabierzesz. Zanim jednak pojedziesz... zwiedzimy sobie we trójkę krzaki okoliczne, ty, ja i mości Popielski.
– Jestem zaręczony – zaznaczył młodzik cokolwiek drewnianym głosem.
– A ja jestem mężatką – pochwaliła się Marta dumnie. – I co, właściwie, w związku z tem?
Szlachetka zbladł leciuśko i podskoczył, gdy na jego kark opadła prawica Popielskiego.
– Jeśli zdaje ci się – powiadomił go ghul nostalgicznie przepitym szeptem – iże w te chaszcze perwersyje czynić idziem... toś świata, gołowąsie, nie widział jeszcze wcale.
– Dość pustej gadki. Idziem – burknęła Marta i podniosła się, butelkę gorzałczyny za szyjkę chwytając. Postawiła ją zaraz na ławie pomiędzy czterama szaraczkami, których fizys, podobnie jak gęby jej ludzi, zdradzały bliskie pokrewieństwo i częste małżeństwa pomiędzy kuzynostwem w zaścianku. Przed najstarszym z czwórki głowy uchyliła.
– Jam Marta Dragicz i jutro tańcować tu będę. Zapraszam was w tany, waszmościowie, a dziś wypijcie za me zdrowie.

W drodze ku wyjściu puściła Wiatrowi oko, pod boki się podparła, zaterkotała po polepie obcasami, obróciła się tanecznie raz i drugi, szastnęła szeroką spódnicą, by na koniec wybuchnąć śmiechem gromkim i srebrzystym. Bo jeśli czegokolwiek żałowała w podjęciu gry z Wiaterkiem, to tylko tego, że ją to pozbawiło na ten dzień towarzystwa Węgra, sama spać będzie musiała.


Skrzypek melodii przyspieszył i nie urwał, choć ona wyszła. Grał ciągle, gdy już z siodła ku karczmie się obejrzała. Konia zawróciwszy, pod szyld kolebiący się nad wejściem podjechała. Niedźwiedź. Głowa niedźwiedzia. Będzie Martusia jutro tańcować w karczmie, co się podług tego co na desce wymalowane winna zwać: Pod Głową Miszy. Ciekawe, czy kniaź poczuje, jakby ktoś mu po grobie deptał... Nabierała coraz większej ochoty na poznanie tej bestii, co wylazła z kniei i z przeciwieństwie do jej samej uszlachciła się dawno temu i z niemałym rozmachem. W zabarwione niechęcią sądy Honoratki była skłonna uwierzyć nawet – choć wyolbrzymione były ci one na pewno. Dyktowane tym, że się szlachetne klany jak Zeloci czy Patrycjusze stykali głównie z tymi z Gangreli, co w miastach już okrzepli. I w dupach się od tego nadmiaru łaski poprzewracało zupełnie. Janikowski pewnie Zwierzęciem był, dokładnie takim, jakimi Zwierzęta drzewiej bywali. Tylko sprytniejszym. I tyla... Wynosić Diabła nie zamierzała ponad niego tylko dlatego, że Sriebrienicz usta po posiłku rąbkiem chusteczki haftowanej wyciera. Jak i Janikowskiemu dodawać po klanowym pokrewieństwie nie planowała.

Bywały jednak więzi bliższe niż klanowe. Poczuła nieprzyjemne ukłucie, gdy Jasnorzewska o znamieniu na plecach starosty prawiła. Czasem Bestia spokrewnionych Gangreli jednako naznaczała.
– To jadziem w te krzaki? – przypomniał o sobie Suchodolski, a Popielski syknął na niego, by głupią jadaczkę zawarł i nie wadził.
Marta patrzyła w oczy potwory wymalowanej na szyldzie niewidzącym wzrokiem. To było silniejsze od niej i nie mogła porzucić myśli, że być może nie jest sama, może nie tylko jej szczęście dopisało i ktoś jeszcze żywot nieumarły wyniósł bezpiecznie z łowów, które ojciec jej urządził na swój pomiot. Próbowała przypomnieć sobie twarze braci ściśniętych w dole, oświetlone poświatą księżycową przesączoną przez kratownicę z młodych drzewek. Nie mogła, nie pamiętała rysów ani szczegółów oblicza. Tylko ślepia rozjarzone szkarłatem.


Wyszedł z zarośli nad strumieniem, czarny, zwalisty i kudłaty. Łbem kanciastym potrząsnął, zmarszczył szerokie czoło. Słyszała, jak konie, które na czas szukania leża pod opieką Suchodolskiego zostawili rżeć zaczęły płochliwie a niespokojnie, choć niemały kawałek w dół potoku stały. Popielski nerwowo wargi obeschłe oblizał, a niedźwiedź ruszył z wolna ku Marcie. Parł naprzód tak długo, aż się palce wampirzycy wsparły o fałd skóry nad małymi, krótkowzrocznymi oczkami. Mrugnął raz i drugi, gdy mówiła, prostymi słowy, jakie zwierzę pojąć potrafi. Kryjówka. Sen. Ludzie. Niebezpieczeństwo... Powiódł spojrzeniem ku wylotowi borsuczej jamy, którą Marta gołymi rękami pogłębiła, aby tam bezpiecznie, choć niezbyt wygodnie schronić się przed słońcem. Mruknął cicho i charkotliwie, a gdy ostatnie polecenia ghulowi wydała i wczołgała się do nory, wylot za sobą zakopując, położył się na wejściu do nory. Zasypiając, czuła jego ciężar przez warstwy ziemi i kamieni. Miszka legł na jej mogile... a ona przesądne miała serce, choć z całych sił próbowała nie brać tego za omen, znak przesądny czegoś, co będzie.
 
Asenat jest offline  
Stary 21-08-2016, 12:04   #105
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Jednooki trzymał szyk w czasie jazdy. Martwiły go piersi Lasombry. Wampirzyca wykorzystywała w znaczącym stopniu swój ludzki aspekt urody. Jednak sam rycerz błądził myślami gdzie indziej. Brakowało mu krwi. Jej krwi. Włoszka mimo całej swej urody i roztaczanej aury seksualności nie potrafiła odciągnąć jednookiego od myśli o nizuitkiej Tatarce. Zagryzł zęby i gdy tylko dotarli do dworku Jasnorzewskiej ruszył zameldować Koenitzowi wykonanie rozkazów.


Jednooki rycerz wysłuchał kapłana z uwagą.
- Rozumiem. Spotkajmy się za chwile przy lazarecie. Muszę dowódcy wyprawy raport zdać.
Położył dłoń na ramieniu Giacomo chcąc uspokoić jego ekscytację. Odwrócił się i ruszył w stronę Koenitza. Niemal odruchowo wyprostował się przed Wilhelmem i położył dłoń na rękojeści broni.
- Contessa sama wybrała cel podróży. Trasa przebiegła bez problemów. Jej ochrona jest bardzo dobrze zorganizowana. Jeden ghul. Odwiedził ją też ghul Gangrela. Na przyjęcie zapraszał.
- Cieszy mnie że można znów zaufać twej osobie.- stwierdził z uśmiechem Wilhelm, po czym dodał z wyraźnym napięciem w głosie.- Wygląda bowiem, że nasza rozgrywka właśnie nabrała rumieńców. I Misza i Kościej wykonali pierwsze ruchy.
- Czy o Tatarach wieści jakieś nowe słychać? - Gładko zmienił temat jednooki.
- Za wcześnie na to. Myśliwi nie wrócili jeszcze. Swartka ledwo co wyruszyła.- wyjaśnił Wilhelm przecząc ruchem głowy.
- W takim razie musimy ustalić czy Włoszka jest nam bliższym, czy dalszym sojusznikiem. Niestety dyplomata ze mnie żaden. Choć widzę, że już inny z Patrycjuszy wziął na swe barki ten krzyż.
- Póki co mamy wspólne interesa. Nie dać się zjeść niedźwiedziowi. To wystarczy na tymczasowe zaufanie.- stwierdził po zastanowieniu Wilhelm.- A potem… zobaczymy jak to się rozwinie.
Jednooki kiwnął ze zrozumieniem.
- Tak… zobaczymy - zaakcentował ostatnie słowo, jakby “zobaczenie” było istotą istnienia.
- Wybacz, ale muszę zobaczyć jak czują się moi ludzie. Języka mi Pan poskąpił, wiec w dyplomacji będę równie nieprzydatny jak na spotkaniu z Honoratą.
- Myślę żeś poradził sobie nadspodziewanie dobrze.- odparł z uśmiechem Koenitz.
- Czy masz dla mnie jakieś jeszcze rozkazy na dzisiejszą noc?
- Nie… nic… spocznijcie.- odparł z uśmiechem Ventrue.


Rozmowa z Husarem była inna od dotychczasowych. Wcześniej spotykali się, żeby omówić codzienne patrole i szczegóły zabezpieczenia kolumny wozów w czasie podróży. Tym razem chodziło o kwestie osobiste. Jaksa zastanawiał się czy to jego surowa aparycja zmieniła nastawienie Węgra? A może był aż tak zdesperowany, żeby szukać odpowiedzi w talentach Toreadora? Był z nim szczery. Nie spodziewał się ujrzeć czegokolwiek ważnego w przekazanych przedmiotach. Z wyjątkiem Tatarki. Akurat co do niej to bardzo liczył na wizję.


Gdy wszedł do Lazaretu jego ludzie natychmiast go obskoczyli. Większość miała na sobie tylko kalesony, więc bardzo wyraźnie widział siniaki na klatce piersiowej Wróbla. No właśnie. Siniaki zamiast połamanych żeber. Wszyscy w ciągu tygodnia dojdą do siebie. Choć była to przyjemna myśl, to wyraz twarzy jednookiego pozostał bez zmian. Czy było warto pokazać im grzeszny smak wampirzej krwi? Kupił sobie ich wierność, płacąc ich duszami.
- Wróbel, Konrad, Lech, Gustaw cieszę się, że widze was w dobrym zdrowiu - oczy nowych ghuli niemal płonęły wbijając się w rycerza. Jego głowa odwróciła się, tak, żeby spojrzeć na pozostałuch. Nie mieli śladów obrażeń odniesionych w walce. Byli za to bladzi z powodu upływu krwi zabranej im przez Gryfitę.
- Panowie, cieszę się, że jesteśmy tutaj razem. Możliwe, że niedługo zamieszkamy w okolicy na stałe. Dziś jednak przychodzę do was pokornie prosić o dar krwi.
Ogień w oczach Bożogrobców zdawał się zapłonąć jeszcze mocniej. Nadgarstki dwóch świeżo upieczonych ghuli niemal wystrzelił przed twarz jednookiego. Robert odchylił szyję czekając na kły wampira, zaś najstarszy z nich podwijał rękaw.

Przez ciało Jaksy przeszedł dreszcz na samą myśl o zbliżającym się posiłku. Tylko wróbel przed całym rytuałem zapytał:
- Co z Tatarami?
Jaksa wiedział, że wraz ze swoja krwią przekazał im również część swoich trosk. Mógł ukrywać to co go dręczy przed Giacomo, przed Wilhelmem, przed Martą… ale przed krwią z własnej krwi mu się to nie uda. Może nie wiedzieli o tym wszystkim co działo się w głowie Gryfity, ale wszyscy jak jeden czuli niepokój z powodu braku Sarnai w okolicy. Choć nie koniecznie zdawali sobie sprawę, że chodzi właśnie o malutką Tatarkę.
Jaksa bez słowa wbił swoje kły w podsunięty nadgarstek.


Jednooki wyszedł z lazaretu. Jego twarz niczego nie wyrażała. Powolnym krokiem ruszył po posesji Jasnorzewskiej kierując swoje kroki do kwatery, w której podobno można było znaleźć Giacomo. Włoch wydawał się nieco podekscytowany i nerwowy, jakby był częścią jakiegoś spisku, albo… jakby nie mógł się doczekać wyjawienia jakiegoś sekretu.
Jednooki stanął opierając się o ścianę i zakładając ręce na piersi.
- Czegóż przełomowego się dowiedziałeś przyjacielu?
- Wiesz co to są apokryfy, prawda?- zapytał retorycznie Giacomo.
Kiwnął głową, żeby potwierdzić. Zbyt wiele czasu służył Bogu, żeby nie zetknąć się z tym pojęciem.
- W tutejszym klasztorze znalazłem taki, zapisany w grece… mętny nieco i niekompletny.- wyjaśnił cicho Giacomo.- Widać że kopia kopii...Ważne czego dotyczył. Była to krótka historia Ostatniej Wieczerzy i losów Judasza. Rozszerzenie jego wątku, śmierci i zdarzeń z nią związanych. Znasz to pewnie, więc pominę te detale. Wiesz też o Graalu, prawda?
Jednooki ponownie pokiwał głową, choć o nie spisana w biblii historię Judasza się jedynie otarł, to dość dużo wiedział na temat Graala. Wszak gdy przebywał ze swoim sire w Marsylii, to panowała moda na romanse oparte o legendy arturiańskie. Jaksa zapoznał się z nimi, choć tematykę religijną prawie pomijały.
- I? - powiedział w końcu czekając na konkrety.
Giacomo rozejrzał się na boki z nerwowym uśmiechem i prawie szeptem dodał. -Ów apokryf wspomina o kielichu pańskim. Wspomina też o drugim kielichu, kielichu winy, kielichu który nie był przeznaczony dla potomków Abla. Kielichu Judasza, który miał być łaską pańską dla kainowego plemienia. Mówiłem, że istnieje ścieżka nam przeznaczona… ścieżka odległa od ludzkiej. Mówiłem, prawda? I teraz mam rację. Ten apokryf jest tego dowodem.-
- I cóż ofiaruje kielich Judasza? Wszak Graal miał dawać wieczne życie. - Jaksa patrzył z uwagą na kapłana. Nie lubił obserwować jego aury. Ślad obcego, wyssanego wampira wywoływał dreszcze u jednookiego.
- Nie wiem. To apokryf śmiertelników, w dodatku niekompletny. Być może daje odpowiedź na to czym jest nas stan i jaka jest z niego droga do zbawienia?- uśmiechnął się blado wampir przeczesawszy nerwowo dłonią włosy.- Zresztą… to tylko tekst. Sam przedmiot… może być w ziemi świętej zakopany przed wiekami, albo w Afryce, albo nawet w samej Al-Kabie, czczony przez muzułmańskie… przez nich. Ważne, że już jest cel w naszej egzystencji.
- Czy w tym klasztorze były jakiekolwiek wzmianki na temat pojawienia się tego artefaktu w europie? Albo cokolwiek, co mogłoby naprowadzić na jego położenie? Czy raczej jesteśmy skazani na poszukiwanie wilkołaków w lesie? - Dociekał rycerz. Wyraźnie nie był tak rozentuzjazmowany jak Giacomo.
- Niestety nic… to stary dokument z początków naszego wieku. Nie zawiera dalszych losów kielicha.- odparł Włoch nieco zdziwiony i wyraźnie rozczarowany brakiem entuzjazmu u krzyżowca. Nie takiej reakcji się spodziewał.
- Zatem musimy przyjąć, że święty artefakt naszego rodzaju jest w rękach wilkołaków. Lub kogoś, kto nad wilkołakami sprawuje kontrolę. To bardzo niebezpieczna sytuacja przyjacielu. Jeżeli to z czego piły, co widziałem w swoich wizjach, ma związek z tym kielichem, to ocieramy się o coś naprawdę niebezpiecznego - zamilknął na chwilę, po czym w końcu dodał - Naszym świętym obowiązkiem jest znaleźć ten kielich i zabezpieczyć jego los. Czeka nas kilka przyjęć, w czasie których powinna pojawić się okazja zapytać lokalnego Gangrela o terytoria wilkołaków, spalone totemy i ich dziwne zachowanie. Spróbuje się tym zająć, chyba, że masz jakieś inne sugestie?
- Ja… nie wyciągałbym aż tak dalekich wniosków. To pewnie tylko zbieżność… choć może i Opatrzność wtrąciła tu swoje dwa zdania.- Giacomo pobożnie spojrzał w górę.- Ale to była pycha z naszej strony tak sądzić drogi Jakso.
Rycerz pokiwał głową.
- Jesteście oczytani. Znacie historię Króla Rybaka? Rannego w nogi. Jego losy różni autorzy zawsze łączyli z losami Graala. Tak się składa, że ostatniego dnia miałem sen, w którym byłem niczym Król Rybak. Unieruchomiony. Wszystko wokół wiąże się ze świętą krwią.
Rozłożył ręce i splótł je za plecami.
- Owszem, pychą byłoby myśleć, że z rodzaju kainowego zostałem wybrany przez Pana w większym stopniu, niż ty, Marta, czy Wilhelm. Z drugiej jednak strony czyż nie byłoby to nieodpowiedzialne gdybyśmy nie sprawdzili drewnianego kielicha, który znalazłem we wspomnieniach martwego wilka?
- To prawda. Dlatego powinniśmy to też zachować dla siebie. Ta informacja w niczym nie pomoże naszej misji… misji naszej drużyny. A wniosłaby tylko niepotrzebny chaos. Zresztą, dopóki czegoś nie odkryjemy, nie ma co budzić w innych fałszywej nadziei.- odparł cicho Giacomo.
- Nigdy nie należałem do gadatliwych. Jednak jakimś sposobem musimy pozyskać informacje. Z trupów nie da się więcej wyciągnąć.
- Na razie nie mówmy nikomu o tym, co ci powiedziałem. Opatrzność pokaże nam drogę.- uśmiechnął się delikatnie Giacomo.
Jednooki skinął w milczeniu i odszedł. Miał dziwne przeczucie, że niedługo znów będzie śnić.


Obaj klęczeli w piwnicy w posiadłości Honoraty. Jaksa i Roch prawie wypełnianli pomieszczenie. Ghul patrzył oblizując się na swojego mistrza. Jaksa zaś z lewej dłoni pozwalał kapać krwi wprost do kielicha.
- Wiem, że contessa może przyciągać uwagę. Jej aura… jej cielesność… Jest dla ludzi tym czym płomień świecy dla ćmy. Jednak gdy będziesz zbyt blisko niej to z łatwośicą możesz spłonąć.
Roch milczał wpatrując się w przygotowywany trunek. W końcu gdy kielich był pełen wziął go z rąk Jaksy i zaczął pić z uczuciem błogości na twarzy.
- Dziś już jesteś wolny.
Ghul opuścił ciasne pomieszczenie, zaś Jaksa uklęknął przy swoim sienniku. Na nim właśnie ułożył list i dwa pierścienie, które przekazał mu husarz szukajacy swojej pamięci. Pierwszy był list. Jednooki nie miał zamiaru go czytać. I tak za chwile wejdzie z cięzkimi buciorami w życie Milosa. Możliwe, że naniesie błota tam, gdzie sam Zach jeszcze nie był. Czytanie listu mogłoby to jeszcze pogorszyć. Zamknął oko i trzymająć list w obu dłoniach sięgnął po pokłady krwi.

Wypuścił powietrze z płuc. Zaglądanie w historię przedmiotów nie było nawet w połowie tak wymagające jak odkrywanie cudzych sekretów wprost z głowy. Choć tym razem rycerz chciał się dowiedzieć jak najwięcej. Chociaż wątpił czy którakolwiek informacja przyda się Zachowi.

Kolejnym przedmiotem był pierścieniem. Jaksa powtórzył ceremonię, którą wcześniej odprawiał z listem. Pierścień przyniósł więcej informacji. Choć i tym razem nie wiedzieł jak husarz zareaguje na uzyskane przez krzyżowca informacje.

Na samym końcu wziął w dłoń pierścień, który należał do Tatarki. Jego ciało wypełniło nietypowe podniecenie. Ujrzał ją… dawno temu. To zdarzenie było dla niej bardzo ważne. Miał wrażenie, że wizja dotyczy tego co wcześniej zobaczył w jej głowie. Zacisnął dłoń na pierścieniu chcąc jak najdłużej zachować w głowie wspomnienie wampirzycy.

- Opatrzność pokaże nam drogę - powtórzył przed zaśnięciem słowa Giacomo, choć w jego głowie zacierały się szlachetne ideały poszukiwania Kielicha...

Zastanawiał się jak w tej chwili czuła się Tatarka. Czy jej myśli też odbiegają tak bardzo od powierzonych jej zadań?

Ponieważ zbliżał się już dzień, to Jaksa zasnął ściskając pierścień Tatarki w swojej dłoni przyciśniętej do martwego serca.

 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 25-08-2016, 18:24   #106
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Na Milosa czekał Popielski. Czekał z wyraźnym poleceniem, żeby Milosa sprowadzić do karczmy. Marta miała plany i miała długi. Toteż Zach związany z nią musiał się udać do karczmy “Pod łbem Miszki”. Przybytek ten był biedny, mały i ciemny. Godny może miejscowych chłopów, ale już kupcom ubliżał swą biedotą a co dopiero szlachcie. Zach odruchowo skrzywił się wchodząc do środka i rozglądając się. Ocenił też, że karczma z zewnątrz wygląda lepiej niż w środku. W dodatku było tłoczno. Nie tylko czerń chłopska się tu zlazła, ale też i kupcy i szlachecka brać wraz małżonkami i dziećmi. Coś czego nie raczej nie można się spodziewać zwykle w takich podejrzanych przybytkach.
Ale tym razem powód takiego zbiegowiska był wyraźny.

Stał na środku, białe włosy, przeszywające spojrzenie, błąkający się na ustach lekki uśmiech. I skrzypki w dłoniach. Palce wodziły po strunach, tak jak smyczek je pieścił. Szybko i dziko, z ciągle zmieniającym się tempem i z pasją w każdej nucie. Wiatr był w swoim żywiole czarując swym kunsztem brać szlachecką, uwodząc ich każdą nutą swej muzyki. Zauważył Milosa i tylko lekko się uśmiechnął, wracając do gry na swym intstrumencie. Natomiast Zach jeszcze nie zauważył Marty, co było niepokojące. Powinna już tu czekać na niego.


Gdy się Marta obudziła nie było niedźwiedzia. Byli za to oni.
Mierzący w jej martwe serce dwaj kusznicy.


Nie wydawali się specjalnie przerażeni jej obecnością, ani zaskoczeni. Jakby wiedzieli z kim mają do czynienia. I z pewnością wiedzieli jak ją powalić. Osikowe bełty przeszyją jej serce paraliżując ją przy pierwszej próbie ucieczki, albo ataku. A potem… do trumny, potem do zamku na przesłuchanie lub tortury, a potem śmierć ostateczna. Metoda krzyżackich Ventrue. Ci się w niej lubowali.
- Ach, co za czasy… Nikomu nie można już ufać, prawda?- usłyszała za sobą głos i zobaczyła jakiegoś wygłodniałego Nosferatu z wytrzeszczem oczu, patrzącym na nią jak na bukłak z krwią.
- Nawet głupie zwierzaki bywają zdradliwie.- wampir uśmiechnął się złowieszczo wyrażając się przy tym dość dwuznacznie.


Jaksa miał nad czym rozmyślać tuż przed snem. Opowieść Giacomo, knowania z Milosem i potencjalne efekty z tego. Pojawienie się Lasombry w całej tej układance. Wreszcie… najważniejszym był los Sarnai. No i sen. Oczekiwał kolejnej wizji, oczekiwał odpowiedzi… oczekiwał wiele. Nie otrzymał aż tyle.
Sen był. Wizja skrzydlatej istoty tonącej w boskim blasku oblewającym ją z góry.
Głos jak zwykle niezwykły. Ale słowa te same. Ponaglające do odnalezienia. Pobudka była więc rozczarowaniem. Z drugiej strony i prorocy pańscy nie otrzymywali przepowiedni każdego dnia. Cierpliwość i pokora wszak były cnotami.
Po pobudce Torreador miał chwilę dla siebie. Wilhelm i Contessa zajęci byli negocjacjami, co niestety mogło oznaczać że Lasombra owinie sobie Koenitza wokół palca, będąc starszą i bardziej doświadczoną intrygantką niż on. Po prawdzie akurat w tej kwestii mieli dobrego wyboru. Może Milos, ale czy on dałby radę?
Na razie jednak nie było powodów do zmartwień. Płynęli z contessą na tej samej łodzi. I Bożogrobiec mógł poświęcić tę noc temu co wszak było dla niego ważne. Modlitwie.
Jako że pop był ghulem Jasnorzewskiej, nie było problemu z odprawieniem mszy o nocnej porze dla jaksy i jego ludzi. Giacomo w niej nie uczestniczył. Darzył bowiem niechęcią ostentacyjność katolickiego rytuału, takoż i bizantyjski przepych prawosławnego obrządku go odrzucał. Zresztą Włoch był dość nietypowym księdzem, poszukującym właściwiej dla wampirów drogi do Pana dość sceptycznie nastawionym do rytuałów i bardziej uznającym wiarę niż uczynki za drogę ku odkupieniu.
Zapowiadała się spokojna noc i mniej hałaśliwa. Milos wybył tuż po zmierzchu, wzywany przez Martę ku sobie. Zofia pozostała w Smoleńsku, choć bezpieczna ponoć, gdyż Salome miała dopilnować jej bezpieczeństwa. Reszta pozostała zaś we włościach Honoraty i te wydawały się spokojne do czasu zjawienia się Góry. Bo tak zwał siebie Gangrel który wpadł z wizytą.


Góra był… olbrzymi, wysoki i szeroki jak trzydrzwiowa szafa, głośny i nieokrzesany i niezbyt bystry. Góra mienił się ich przewodnikiem mającym za dwie noce przyprowadzić ich do siedziby kniazia. Nudziło się Górze w lasach czekając, toteż przybył przed czasem co by poznać kogo będzie miał przyprowadzić. Tym bardziej iż słyszał o dwóch ponętnych Gangrelkach między nimi, nowymi Spokrewnionymi. Był więc wielce zawiedziony iż na żadną z nich się nie natknął. I liczył, że przez te dwie noce cała grupa nowo przybyłych Spokrewnionych zbierze się u Jasnorzewskiej, by mógł ich przyprowadzić na ucztę powitalną u kniazia.


Las od miasta nie różnił się tak bardzo. I tu i tam trzeba było znać właściwie trakty i tu i tam trzeba było wiedzieć, które miejsca są bezpieczne. I tu i tam trzeba znać miejsca na łowy i leża drapieżników. I w puszczy i w mieście trzeba wiedzieć, kogo unikać. Zofia… jeszcze nie wiedziała. Ale też Smoleńsk był jednym z wielu miast które zwiedziła w swym życiu. I choć to miasto różniło się od tamtych, to Zofia wędrując uliczkami samotnie potrafiła zorientować się w tętnie miasta. Odczuwała pewne wyrzuty sumienia, tym że biednej Halszce się znikła z oczu, takoż i dziewczętom Salome. Ale też nie odczuwała ich za mocno. Miała kilka godzin dla siebie, zanim ta wampirzyca wraz innymi Torreadorami ją znajdą. Zamierzała z nich skorzystać. Uliczka za uliczką, Zofia poznawała kolejne zaułki, aż… dostrzegła coś co chyba nie powinna. Dostrzegła , młodą cygankę przycupniętą pod murem i głaszczącą kota. Kocura w którego kark delikatnie się wgryzała chłepcząc krew. Nagle zauważyła Zofię, porzuciła swą ofiarę i rzuciła się do panicznej ucieczki w pobliską uliczkę.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 26-08-2016 o 16:30. Powód: Ważna zmiana ;)
abishai jest offline  
Stary 01-09-2016, 22:28   #107
 
Aisu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skał
*** Zosia i Cyganie. ***

Jej stwórca zawsze jej powtarzał, że drapieżca musi znać teren, na którym poluje. I mimo że Zosia nie lubiła korzystać z lekcji, które jej wpoił, ta była jedną z tych którą wzięła sobie do serca. Nie ma nic gorszego niż zgubienie drogi lub wylądowanie w ślepy zaułku gdy próbowało się uniknąć nieprzyjaciół.

Przez większość drogi nie zwracała uwagi na mijających ją ludzi – pijanych w sztok mieszczan, okazjonalnego gwardzistę, mężczyzn i kobiety parających się mniej poważanymi profesjami.

Kiedy zobaczyła cygankę z kotem, spowolniła trochę, i uśmiechnęła się w jej kierunku. Odświeżające było zobaczyć kogoś, kto nie używał osłony nocy do ukrywania swoich niecnych praktyk, i znajdował czas by pobawić się z okolicznymi pieszczochami.
I wypić ich krew.
Stanęła jak wryta, i wymieniła się spojrzeniami z wampirzycą.
Tamta prysnęła pierwsza.
– Poczekaj! – krzyknęła, rzucając się w pogoń. – Chce tylko porozmawiać! Po chwili naszło ją, że Romka mogła wcale nie mówić po Polsku – był to jednak język bardziej szlachciców niż zwykłych ludzi, przynajmniej na wschodzie. – Jestem przyjaciółką! – dodała po rusku.
Minęła porzuconego i oszołomionego kocura próbując dogonić cygankę, która albo nie znała jej mowy, albo… co było zresztą bardziej możliwe, rozmawiać nie chciała. Pędziła bowiem ile sił w nogach i najwyraźniej znała tutejsze zaułki lepiej niż Zofia, bo dystans rósł między nimi.
To było dokładnie to czego chciała uniknąć w przyszłości.
Nie podnosiła bardziej głosu – ostatnie czego chciała to ściągnąć na nich uwagę ludzi. Póki co ulice były puste, i…
Rozglądając się szybko, rozważyła za i przeciw swojej decyzji – i przyśpieszyła.
Otaczający ich świat zwolnił, a ona sama zdwoiła siły. Nie znosiła używać swoich talentów, w taki sposób, jeszcze publicznie, ale naprawdę chciała porozmawiać z dziewczyną. Nie musiała jej łapać – chciała ją tylko nadgonić, by do uciekającej dotarły jej słowa. I tak długo jak trzymała się tuż za nią, znajomość ulic nie robiła różnicy.
– Proszę! – zawołała raz jeszcze, kiedy świat powrócił do normalnej prędkości, a ona sama była już dużo bliżej Romki. – Jestem przyjaciółką! Z Camarilli! – palnęła, szukając desperacko czegokolwiek, co sprawi że dziewczyna się zatrzyma.
Odpowiedzi nie usłyszała, cyganka skręciła w boczną uliczkę z desperacją w oczach. Zofia pognała za nią i… natrafiła wprost na mur. Zatrzymała się odruchowo przed ścianą nie widząc nigdzie dziewczyny.
– Eh?
Zofia rozejrzała się na boki, w dół, w górę – dziewczyny nigdzie nie było. Co więcej, nie słyszała nigdzie nerwowych kroków dziewczyny. Nie zdążyłaby przeskoczyć przed mur, nie było żadnej kratki na ziemi. Zupełnie jakby rozpłynęła się w powietrzu.
Jednak… Ta ściana… Jakoś nie wydawała się specjalnie pasować do tego miejsca.
Ostrożnie położyła palce na powierzchni muru.
I przeniknęła palcami przez nią, przechodząc na drugą stronę muru. A więc… iluzja! Zofia mogła być z siebie dumna. Nie zmieniało to faktu, że po drugiej stronie nie było już widać cyganki. Czyżby uciekła?
Zofia zamrugała oczami, nie rozumiejąc. Specjalnie nadstawiła uszy gdy tylko się zatrzymała, próbując usłyszeć gdzie pobiegła dziewczyna – bez skutku. Nie mogła więc uciec – a jednak nigdzie jej nie widziała. Kolejna iluzja? Zgadywała, że była to jedna z wampirzych dyscyplin, chociaż nie wiedziała która.
Opuściła ramiona, pokonana.
– Eeee, cóż… – szturchnęła ziemię końcówką trzewika, rozglądając się po alejce. - Nie wiem czy Pani wciąż tu jest, ale… Um, jeżeli tak, to… Przepraszam że Panią tak goniłam. – spłonęła czerwienią. Jak teraz o tym myślała, to zachowała się strasznie głupio – strasząc Bogu ducha winną dziewczynę bez powodu. – Po prostu… Zobaczyłam Panią, i… No, chciałam porozmawiać, bo Pani jest… Taka jak ja. Nie chciałam Pani zrobić krzywdy, ani Pani przestraszyć. Przepraszam. – dodała raz jeszcze, całkiem zresztą szczerze.
Odpowiedzią jednakże była tylko cisza.Rozglądając się Zelotka dostrzegła, że jedno z małych okienek przy dużym budynku ,zapewne miejscowej karczmy jest… puste. Ktoś kiedyś uszkodził ołowianą ramę i wybił szybki. Małe wąskie przejście służące pewnie do potajemnego wnoszenia, albo wynoszenia czegoś z karczmy.
Wampirzyce naszły wątpliwości – dość już kłopotała tą biedną dziewczynę. Czy naprawdę powinna jej szukać?
Póki co, nic nie szkodziło zajrzeć, przykucnęła więc przy okienku, i spojrzała do środka.
[i ] – Przepraszam? [/i] – dodała cicho.
Nie dostrzegła jej… w środku było ciemno i cicho. Mnóstwo kryjówek dla Spokrewnionej, niemniej drzwiczki od tej piwniczki były otwarte… niedawno otwarte?
… To czy chciała się włamać do karczmy żeby przeprosić kogoś za to, że go niepotrzebnie goniła?
… Chyba nie.
Wstała z klęczek, i po chwili wahania wyszła z alejki, zerkając na drzwi frontowe. Jeżeli lokal nadal stał otwarty, to nic nie szkodziło zapytać karczmarza czy jej nie wiedział.
Lokal był otwarty.. był też pełen pijanych… mieszczan. Jeno tych co zwykle stoją w bocznych uliczkach, tych które dobrze wychowane pannice unikają. Pijanych i lubieżnych mieszczan, obłapiające nieliczne tu niewiasty o niezbyt urodziwych obliczach. Za to niezbyt wybrednych. Śmierdziało od tej karczmy mocno… i moczem i piwem i wymiocinami.
Zofia spojrzała z przerażeniem na wnętrze tawerny. TU schowała się cyganka?! To okropne! Nie mogła jej tu zostawić!
Wycofała się z powrotem do alejki, z zamiarem wejścia przez okienko i uratowania dziewczyny. Zanim jednak tego dokonała, zatrzymała się raptownie.

Czy naprawdę chciała dalej podążać za dziewczyną, widząc w jakie kłopoty ją wpakowała?

I czy fakt że wszyscy zawsze chcieli ją ratować, zamiast pozwolić jej się wykazać, nie irytował jej niepomiernie?

… To drugie niekoniecznie miało znaczenia w tym dylemacie.
Nie mogła jednak zaprzeczyć, że aktualna fatalna sytuacja wynikała z jej własnej lekkomyślności, i jeżeli dalej miała postępować w ten sposób, to mogła tylko pogorszyć sprawę. Wycofanie się i danie cygance okazji do ucieczki było chyba najlepszym rozwiązaniem, nawet jeżeli oznaczało to że sama wyjdzie na jakąś kryminalistkę która próbowała napastować niczemu winną wampirzyce w środku nocy.
Ale taka była słuszna decyzja. Nachyliła się więc do okna i szeptem zawołała – Przepraszam, powodzenia! – po czym pośpiesznie się oddaliła.

*** Zofia, Salome, i kwestia Ravnos ***

Przed świętem Zosia zapytała Salome o miejsce pobytu pobliskich Ravnos – na co wielce zaskoczona Torreadorka odpadła, że w pobliżu żadnych nie ma. Przynajmniej jej nic na ten temat nie było wiadomo…
– N-n-naprawdę? Ahaha, no t-tak… A t-tak ciekawa b-byłam, czy nie ma j-jakiś… - wydukała z nerwowym śmiechem wampirzyca, strzelając oczami na boki. Już biedną cygankę w dość kłopotów wpakowała, teraz jeszcze omal by ją nie wydała Torreadorom na pożarcie.
– Ahaha, j-jak późno się z-zrobiło… T-to ja już lece… – pomachała Salome ze zbytnim entuzjazmem, unikając jej przebijającego na wylot podejrzliwego spojrzenia.

*** Zofia, Halszka i Msza ***

Zofia nie podzielała lekkodusznego podejścia Honoraty co do nocowania w domu grzechu. Gdyby tylko mogła, unikałaby tego miejsca jak ognia – dlatego też podwójnie starała się by nikt jej nie zobaczył jak z niego wychodzi. Owita w płaszcz z głębokim kapturem, burdel opuściła tylnym wyjściem, a potem przez jakiś czas kluczyła po ciemnych alejkach, dopóki nie miała pewności że nikt jej nie śledził.
– Eeeeh. – westchnęła smętnie, podając zabłocony płaszcz czekającemu na nią wraz z Halszką Felińskiemu. Mężczyzna zwinął go staranie, a potem ruszył za obiema paniami do kościoła.
- … Nie spodzie… Nie byłam pewna, czy będzie mi chciała Pani towarzyszyć. – Zofia zwróciła się do Halszki, zerkając na nią kątem oka.
Markietanka narzutkę miała zawiązaną pod samą szyją, tak że obfitych piersi ściśniętych serdakiem widać nie było. Jasne warkocze schowała pod białą chustką.Była ubrana bardziej konserwatywnie od Zofii, która miała na sobie jedną z sukni podarowanych jej przez Honoratę.
- Jaka tam ja pani - zamrugała zaskoczona i cokolwiek rozbawiona. - I nad czym tu dziwować się, panienko Zofio? Póki jak psa nie gonią, to trza skorzystać.
Zofia zamrugała, nie bardzo rozumiejąc . Czy Halszka traktowała niedzielne nabożeństwo jak przyjemną wycieczkę?
– Eeee, no tak… – odparła, nie bardzo wiedząc co innego dodać. - … Myślałaś już, jak planujesz ułożyć sobie życie w Smoleńsku? *
Dziewka pokiwała energicznie głową.
- Toć zawsze myśleć trzeba przede tym, jak się robi, panienko, nigdy potem.
A potem nachyliła się ku Zosinemu uchu i szeptem wyznała, że jak Marta swoje już tu zrobi, to ona, Halszka, odklei się od tej bandy zbójeckiej i za mąż pójdzie. Może za szlachetkę jakiego, może za mieszczanina, a może do tego czasu pana Boruckiego na ołtarz nakieruje, bo ona bardzo go lubi. Borutka, nie ołtarz. Bo aby ołtarz w miłowaniu mieć, to zakonnicą być trzeba, a do tego Halszce daleko, oj daleko. I o tym właśnie Zofia chciała porozmawiać.
- … Jestem przekonana że tak piękna kobieta jak Pani przyciągnie wzrok niejednego mężczyzny… – o czym markietanka dobrze wiedziała, i z czego często korzystała. – I z pewnością byłby on szczęśliwy, biorąc sobie za żonę osobę równie atrakcyjną, co p-pobożną. – chciała uciec wzrokiem, ale zamiast tego odwróciła głowę w stronę kobiety, jakby licząc na to że doda to wagi jej słowom - … Wilhelm będzie potrzebował kogoś kto zajmie się n-jego domostwem. – głos jej lekko zadrżał. - … J-jeżeli zaczniesz się należycie prowadzić, z pewnością cię przyjmie...
Halszka dygnęła wdzięcznie w podziękowaniu za komplement, pokraśniały jej policzki jak jesienne jabłka i zrobiła się jeszcze ładniejsza.
- Dziękuję z serca całego, niechaj panience Jezu Kryste wynagrodzi serce złote. - chwyciła Zosiną rękę i pocałowała wierzch dłoni tuż nad kostkami palców, uniosła na wampirzycę oczy błękitne jak chabry. Prócz szczerości na ich dnie była jakaś obawa i troska. - Gdy Marta… gdy czas będzie odpowiedni przyjdę a przypomnę się. Toć w taborach wszystkiego żem nauczyła się, co i żona, i klucznica dobra wiedzieć winna. I mowę Niemczyków znam.. Lecz domostwo owe jaśniepana z Tyrolu na razie... daleko - machnęła rączką zgrabnie toczoną, jakby zmartwienia przepędzić chciała, i uśmiechem filuternym pokryła poważny ton. - A panna Zofija kim w domu owym będzie, jeśli wiedzieć można?
Wampirzyca pokraśniała bardziej od Halszki i nerwowo wyrwała dłoń.
– J-j-jestem siostrzenicą H-honoraty. zadeklarowała butnie. – N-nie wiem o Pani insynuuje.
Markietanka zamrugała a potem dygnęła, chyba na przeprosiny. Kącik ust drgał jej nieznacznie. Ta rozmowa byłaby dużo łatwiejsza gdyby Halszka nie była tak obrzydliwie wesoła. Jakby okazała skruchę za swój grzeszny tryb życia, to by jej mogła wybaczyć. Jakby zareagowała agresją i powiedziała że to nie Zosi sprawa, to by mogła jej współczuć. A tak… Pozostawała niewzruszenie promienna, jakby była święcie przekonana, że nie robi nic złego – mimo że jako „katoliczka” doskonale powinna zdawać sobie sprawę ze swoich grzechów.
Z jakiegoś powodu złościło ją to podwójnie.
– Będę dzisiaj szła do spowiedzi. Tobie sugeruję to samo. – burknęła gniewnie. – I radzę się oduczyć części z tego, czego nauczyła się Pani na taborze. *
- Przecie to same potrzebne rzeczy, każda niewiasta potrafić winna - Halszka spojrzała na wampirzycę ze zdumieniem. - Panienka nie uczyła się gotować, przyodziewy czyścić i szyć, rannych doglądać i o dziatwę dbać?
– Wiesz o co mi chodzi. – odparła drżącym głosem dziewczyna. Cała czerwona była na twarzy, chociaż na tym etapie trudno było powiedzieć, czy z gniewu, czy z zażenowania.
Markietanka dłonie splotła na podołku i odwróciła, by rzęsami gęstymi jak perskie kobierce zatrzepotać do Zosinego warchoła.
- Złoty panie Feliński! Pójdzie pan przodem panience Zofiji miejsce godne przy ołtarzu naleźć? - zaszczebiotała słodko, a gdy tylko się oddalił, przystanęła i nachyliła się do wampirzycy.
- Te rzeczy - powtórzyła spokojnie - są tym, czego każden jeden mąż od swej niewiasty wymaga. Bo przecie nie pobożności i cnotliwości w łożnicy oczekuje. Nie znajdzie u żony, to u murew szukać będzie. Dziś za te rzeczy złoto i to, co Marta chce wiedzieć biorę. A jutro za uśmiech mężowski robić będę. Od tego niewiasty te rzeczy mają i tamte rzeczy nimi robią. Ale po wierzchu to każdy jeden świętszego od janiołów udaje. I dlatego też właśnie spowiadać się nie pójdę. Bo nie chcę, by mnie w mieście nowym, gdzie nikt nie zna mnie, ksiądz z kościoła wyrzucił i od murew powyzywał. Ani mnie to potrzebne, ani Marcie na rękę, a panience jeno przykrości przysporzy.
– Nie mam zamiaru tego słuchać! – Zofia syknęła wściekle, błyskając kłami. – Nie będzie mnie kurwa o życiu małżeńskim pouczała! Ja ci daje szansę na cnotliwy żywot, a ty mi w twarz plujesz, i mówisz, że wolisz nogi za monety rozkładać! Chcesz dusze Szatanowi sprzedać? W porządku! Ale ani mi się waż pokazywać na oczy!
Wampirzyca cała trzęsła się ze złości – oczy zaszły jej czerwienią, a zaciśnięte w pięść dłonie drżały niekontrolowanie. Wyglądała jakby zaraz miała się rzucić na dziewczynę.
Markietanka przeżyła dotąd także dzięki przytomności umysłu i instynktowi. Nie czekała na rozwój sytuacji. Uskoczyła wpierw w tył, gdy wampirzyca zaczęła syczeć, a potem w zaułek, gdy zaczęło nią telepać w gniewie. Zofia skutecznie odstraszyła ją tej nocy od domu bożego.
Nie żeby ladacznica miała z niego jakiś pożytek.
Zosia trzęsła się jeszcze przez chwilę, po czym głośno wciągając i wydychając powietrze, zaczęła się powoli uspokajać. Gdy już opanowała się dość by kontynuować podróż, rzuciła w stronę alejki którą uciekła Halszka pełne poczucia winy spojrzenie – które szybko ustąpiło gniewnej determinacji. Zaraz obróciła się na pięcie, i ruszyła szybkim krokiem w stronę kościoła.


*** Zosia i Spowiedź. ***


Spowiedź nie przychodziła jej łatwo. Głównie dlatego że zawsze podchodziła do niej wiedząc że jednego grzechu wyjawić nie może, a nawet gdyby mogła, to ksiądz i tak nie mógłby udzielić jej rozgrzeszenia.
Grzech Kaina przebaczyć mógł tylko Bóg.
A jednak za każdym razem wracała – ponieważ nawet jeżeli księża nie mogli w pełni ściągnąć ciężaru jaki nosiła na swych barkach i w swoim sercu, to ich słowa nadal przynosiły jej pocieszenie.
Dlatego po mszy przeszła do ambony, i klękając pokornie, przystąpiła do sakramentu.

- Ostatni raz przystąpiłam do spowiedzi dwa tygodnie temu. Pokutę zadaną odprawiłam. Obraziłam Pana Boga następującymi grzechami:
Używałam imienia Pana Boga Nadaremno, żywię do bliźnich niechęć, zazdrościłam innej, przeklinałam kogoś w myślach (Przepraszam, Sarnai), dla własnego spokoju patrzyłam na zło przez palce, (I będę musiała to robić dalej), pozwalałam sobie na myśli nieskromne, przyzwalałam na sytuacje wzbudzające pożądanie (… Naprawdę nie wypada mi sypiać w jednym pokoju z Wilhelmem), przyzwalam na grzech w swoim otoczeniu, (… I to tez będę musiała robić dalej), popadałam w gniew…
Więcej grzechów nie pamiętam, za wszystkie grzechy serdecznie żałuję, postanawiam poprawę i proszę cię ojcze o naukę, pokutę i rozgrzeszenie

-Twoje grzechy są wielkie i obciążają twe sumienie, aleć są jedynie ziarnkiem piasku w oczach Pana, wobec niego i jego miłosierdzia. Nie czyń źle więcej, unikaj okazji pokus i módl się często… a za pokutę… daj trzy razy jałmużnę ubogim jako pokutę za grzechy ciała i odmów trzy razy po trzy pacierze za Ojca Świętego, zmarłych i bliskich jako pokutę za grzechy duszy.- zadecydował ksiądz starając się ukryć ziewanie i zmęczenie.
Zofia podziękowała serdecznie i czym prędzej zwolniła konfesjonał, pozwalając innym dostąpić sakramentu.

***

Poczekała aż księża dokończą uroczystości, po czym zaczepiła jednego z wikariuszy.
– Mmmm, Ojcze? Przepraszam Ojca najmocniej. – uśmiechnęła się nerwowo. – Ale chciałabym się poradzić w pewnej sprawie...
- O co chodzi dziecko?- zapytał ksiądz z wyrozumiałym uśmiechem.
– Widzi ksiądz… Um, nazywam się Zosia J-jasnorzewska… Zamieszkałam niedawno u swojej stryjenki, Pani Honoraty, i, um… – a teraz ta ciężka część. – B-bardzo c-chciałabym uczęszczać na msze, ale… Z posiadłości Honoraty do Smoleńska droga jest dość daleka, a ja, um… Mam pewne problemy ze zdrowiem…. – bycie dyskusyjnie martwym mogła chyba zaliczyć do „problemów zdrowotnych” - … I taka podróż bardzo mnie wyczerpuje… I… Zastanawiałam się, czy byłoby grzechem, gdybym dzień święty święciła u naszych braci z cerkwi?
- Trzeba by posłać list do biskupa w tej sprawie. Nie mnie rozstrzygać takie dylematy.- zaskoczony jej słowami ksiądz wykonał dyplomatyczny unik zrzucając decyzję na osobę wyżej w hierarchii sytuowaną.
– To, um… Czy mógłby ksiądz? – poprosiła błagalnym tonem. – Nie chciałabym unikać nabożeństw… A obawiam się że nie zawsze będę mogła wyprawiać się do Smoleńska…
-Jeśli pani Jasnorzewska wspomoże przy tych podróżach.- odparł zamyślony sługa boży, rachując ile ta pomoc miałaby wynieść.
- … Nie mogą mówić za nią… Mój przyjazd już ją dużo kosztował… Nie chciałabym jej dokładać wydatków… – pomrukiwała pod nosem, szczerze zresztą zmartwiona. Jednak jeżeli była to kwestia do omówienia z biskupem, to może mogła poprosić matkę Agnieszkę o pomoc.
– Bardzo Księdzu dziękuje za pomoc… Póki co, postaram się przyjeżdżać co tydzień.
 
__________________
"I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be."

Ostatnio edytowane przez Aisu : 03-09-2016 o 17:48.
Aisu jest offline  
Stary 03-09-2016, 15:26   #108
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Krzyżackie metody, herby z Pomorza na zbrojonych stalą torsach... jakież to herby dokładnie, czyje i skąd konkretnie, Marta rzecz jasna nie wiedziała. Ale i nie zajmowała jej ta kwestia zbyt intensywnie. Ot, prześlizgnęła się po haftowanych poczwarach wilczym wzrokiem, będzie czas i okazja, to się kogoś zapyta, co zacz i kogo. Tymczasem wielce ją radowało, że się pojawili. A już się obawiała, że owa tajemnicza krzyżacka gnida turlająca się jej śladem z Krakowa zagubiła się gdzieś w lasach i krzywda ją jaka straszna spotkała, nie z Marcinej ręki, przez co sprawa na zawsze pozostałaby na wieczność niewyjaśnioną i tajemniczą. Na szczęście, objawili się teutońscy posługacze, a dodatkowo nawet krzyżacki totumfacki. Szkoda jedynie, że w tak mało dla Marty korzystnej konstelacji. Nieśpiesznie przeniosła spojrzenie na wytrzeszczone gały Nosferatu. Z nory nie wyłaziła, nawet cofnęła się deczko. Ręką ukrytą przed spojrzeniami tamtych odczepiła od paska trzosik i pozwoliła mu się zsunąć na dno nory. Popielski będzie jej szukał, a jeśli bogowie nie będą łaskawi i Martę gdzieś w niewolę poniosą, znajdzie sakiewkę w ostatnim schronieniu. I doskonale będzie wiedział, że jest się o co niepokoić, bo Marta trzosika nie zwykła gubić ani zostawiać przez roztargnienie.

Uznała, że dość się już napatrzyła, zwłaszcza że zaiste, nie było czego podziwiać za bardzo. Może poza szatami... oglądała Marta takie onegdaj, gdy szeryfem była w Krakowie. Gdy dwór królewski z mszy wieczornej wracał, widziała człeka w szatach podobnych kręcącego się w pobliżu monarchy... tyle że odzienie Wytrzeszcza zajeżdżało ostro wyciągiem z lawendy i bagna, przeze sprytne białogłowy stosowanym na mole, pchły i inne robactwo w kufrach z przyodziewą się lęgnące, materia stare były i zetlałe.

– Zwierzaczkom niektórym ufać nigdy nie można było – odpaliła Nosferatowi, wyraźnie chciał sobie pogawędzić, więc mu Marta zamierzała zapewnić, co chciał. – Niektóre to wredne i podstępne gadziny. Takie węże rozważ sobie. Albo takie szczury...
Złośliwość wsparła znaczącym spojrzeniem, obrazującym, którego szczura ma na myśli.
– A czasy iście ciekawe. Drzewiej jak mi się w barłóg natręci pchali, to pojedynczo, nigdy trójkami.

Leniwie rozglądała się po zaroślach za plecami krzyżackiego tria. Czy aby we trzech faktycznie przyjechali, czy kogoś jeszcze chowali jako niespodziankę po krzach. Szybkość, z jaką się tu pojawili była najbardziej zastanawiająca. Nie minęło więcej jak pół dzwonu od zmierzchu...
– Z chęcią bym pouczył waćpannę manier, acz taka nauka niewarta byłaby zachodu i kosztów – odparł nosferatu. – Przybyłem z polecenia Małgorzaty Tęczyńskiej odzyskać coś, co jest dla niej wiele warte.
Uśmiechnął się złowieszczo.
– I tak… z pewnością nie zmartwiłaby się za bardzo, jeśli przy tym odzyskiwaniu stałaby ci się krzywda. Na twoje szczęście jednak, chroni cię płaszcz Szafrańcowy, a ona nie chce z nim zwady. W każdym razie nie chce sporu o taki drobiażdżek bez znaczenia, jak kolejna Milosowa kochanica.

Marta nie odpowiadała dłuższą chwilę. Raz, że znajdowała się w dość niewygodnej i mało godnej pozycji, a palona krew szumiała jej w uszach jak knieje starsze ode wszystkich Bolesławów, co zadki na tronie usadzili. Szelest zaś wydatnie utrudniał złożenie lśniącej fantazyją riposty. Dwa, musiała przestawić koncypowanie z jednego wroga na drugiego. Trzy, że jej się nigdzie z gadką nie spieszyło.
Mlaszczący Nosferatu miał ją za prostaczkę. Niebezpieczną, gwałtowną prostaczkę, do tego zazdrosną albo próżną... albo jedno i drugie. Postanowiła tymczasem z braku lepszych pomysłów na spędzenie początku nocy doskoczyć do jego wydumanych mniemań, żeby nie był zawiedziony.
– Jako żywo, nie najdziesz dworskich obyczajów pode kłodą w puszczy. U nas jak się w wyro kto komu pcha bez zaproszenia, to się wpierw z miana opowiada albo od razu do gardła skacze. – Słowo "gardło" było warkotem przyczajonego zwierzęcia, Marcine oczy zaświeciły się na czerwono. – Ot, takie z nas bydlątka nieboskie i prostaki. Blask Krakowa przez liście przedrzeć się niewładny...

Poruszyła się w norze, tylko po to, by na nerwach kusznikom zagrać.
– Zaraz zaraz... jak to: kolejna kochanica? – łyknęła grzecznie podaną przynętę.
– Klara, Róża.. i inne, których imion już nie pamiętam – odparł znużonym głosem wampir i machnął ręką. – Zresztą sama go spytaj, jeśliś ciekawa. Mnie interesuje to, co interesuje Małgorzatę. Pierścień, który Milos nosi… łatwiej teraz mi go odzyskać, póki jeszcze żyw i wolny. Potem… mogłoby być to kłopotliwe.
– A co… – Marta zmarszczyła twarz na podobieństwo warczącego psa. – Bojasz się, że ci go zapomniane ślicznotki dopadną i rozerwą na strzępa? – wybuchnęła gardłowym śmiechem, poruszony jej głową strop nory zaczął się osypywać i wpierw się musiała przestać śmiać, potem się przykrztusiła, a potem ziemią plunęła spomiędzy zębów. – Bo ode każdej w czułe ramiona matczyne wracał? – parsknęła znowu, i spojrzała w oczy wyższemu z kuszników. Wydał się jej postawniejszy i kraśniejszy, więc zademonstrowała najlepszy ze swych uśmiechów. Ten, o który Popielski błagał zawsze: “Tylko nie w mieście, nie między ludźmi.”.
– Och… Ja się nie boję. Ja wiem, że czeka go los gorszy od wszystkiego, co potrafiłbym wymyślić, bo jego oprawcy… przekraczają moje wyobrażenia – odparł nosferatu niezrażony jej sarkazmem, podczas gdy obaj kusznicy udawali żywe posągi. Musieli być doświadczeni w wojskowym rzemiośle. – I dlatego wolałbym odzyskać ową błyskotkę wcześniej. Teraz gdy Tęczyńska nie chroni go już pod swym płaszczem i oni go znaleźli. Czas nie jest po naszej stronie.

Marta udawać nie miała zamiaru i jawnie taksowała wyższego kusznika, ewidentnie doświadczonego w wojennym rzemiośle, jak kawał soczystego, surowego mięsiwa. Nawet usta oblizała, udzieliło jej się od Nosferata.
– Naszeeeego – powtórzyła przeciągle. – Naaaas. Myyyy…
Gwizdnęła głośno, cienko, i przenikliwie.
– A kimże to, w twym oświeconym krakowskim osądzie są “my”?
– Ty, ja… i on. Ty by go schować, ja by odzyskać pierścień, a on… znaleźć sposób, by zgubić swoich starych przyjaciół – uśmiechnął się wampir i zastrzygł uszami jak zwierzę, słysząc jej gwizd, który wywołał właściwy efekt, sądząc po odgłosach na zewnątrz. – Winienem zwrócić twą uwagę na to, że tu jesteś z członkiem klanu Nosferatu, a wyżej czeka Wołodia, mój sługa z klanu Zwierząt. I omotać zwierzęta… potrafimy obaj. Gdybym miał powód, by cię zabić, Marto, to byś już ginęła w męczarniach… nie kuś mnie… – uśmiechnął się sadystycznie. – Bym znalazł powód.

– Trzeba było owego Wołodię na dysputy przede siebie postawić – Marta obnażyła suche zęby. – To bym bardziej polityczna była, a tak to mnie się nie chce. Winnam zwrócić twą uwagę – powtórzyła jego słowa razem z intonacją i jadowitą szyderą wypisaną na twarzy – że twoja karminowa pani do spółki ze swym skarbeczkiem okradli mnie już onegdaj z pewnej błyskotki. Mam teraz tobie, jej słudze, pomagać w odzyskaniu pierdółki, na której jej zależy? Takie propozycje, bezimienny Nosferatu, nawet w Krakowie popiera się czymś więcej niż pierdolniętym ode niechcenia przez ramię ochłapem.
– Mam propozycję… tylko między nami. Tylko dla twoich uszu, bo twemu kochasiowi nie ufam.– odparł z uśmiechem wampir. – Pierścień za wiedzę. Pierścień za to, co wiem o prześladowcach Milosa. Drobnostka za drobnostkę. Jednorazowa propozycja, która wygaśnie z czasem. Bowiem twe noce z Zachem z pewnością są policzone. A ja pierścień to ja mogę odzyskać z jego trupa.
– Doprawdy? Krwiożercze ślicznoty nie wsadzą go sobie na własny palec, gdy już Zachowe paluchy poodrywają? – spytała Marta poważnie i niewinnie. – Przedstaw się lub zawołaj swojego Wołodię, niech rozmawiam z kimś, kto ma imię. Tak po prostacku.
– Owe krwiożercze ślicznoty to… akurat pierścionkami się nie zajmują. Tylko niewiasty są naznaczone piętnem sentymentalizmu i przywiązaniem do pamiątek – zignorował jej słowa wampir i ruszył do wyjścia z jamy. – Masz dwie noce na przemyślenia. Umiesz wzywać ptaszki, więc wezwiesz jakiegoś i przywiążesz mu pierścień do łapki. W zamian otrzymasz w ten sam sposób pergamin z informacją. Dwie noce… a potem moja oferta wygasa.

Gdy tylko się podniósł, Marta dłonie na zewnątrz nory wystawiła i wysmyrgnęła się z leża, ciągle w kucki.
– Drugi raz na taką samą sztuczkę nabrać się nie dam – syknęła. – Raz już błyskotkę z rąk wypuściłam, i się cudownie złoto w gówno odmieniło. I skąd niby wiedzieć mam, że cokolwiek cenniejszego niż kawałek złota nosisz między tymi uszami, hę?
– Chlaliście z Zachem swoją juchę nawzajem, a ty nadal tolerujesz, że nosi Bezprymowy pierścień, podarek Małgorzaty dla niego? Nadal pozwalasz, by miał na palcu dowód jej admiracji? – zdziwił się wampir. Na zewnątrz było kilkunastu ludzi. Mała wojskowa wyprawa oraz… Wampir pożywiający się właśnie koniem.




Zwierzę, w każdym znaczeniu tego słowa.
– Spodziewałbym się po tobie większej terytorialności. Wiedza i pozbycie się niechcianej pamiątki po rywalce. Według mnie… idealny układ – uśmiechnął się Nosferatu.

Uniosła się pomału z klęczek. Wzroku nie spuszczała z wysokiego kusznika, spojrzeniem jeździła z góry na dół, zatrzymując się za każdym razem na gardle. Na jej wyciągnięty palec z góry spłynął maleńki ptaszek, jeden ze stada lelków, które obsiadły korony drzew na głowami zbrojnych. Marta pogładziła ptaka po łebku i przeniosła wzrok na Wołodię. Tu, w odróżnieniu od Wyłupiastookiego, było przynajmniej na co popatrzeć z przyjemnością.
– A podług mnie – rzekła ospale, ale z dostrzegalnym zawodem w głosie – ten ochłap, który mi rzuciłeś obglądałam już, a i oblizałam przy tym tak dawno, że moja ślina zdążyła na nim stężeć. Podług mnie nie wiesz więc nic, a gdy dostaniesz czego chcesz, znikniesz po nosferacku, nie trudząc się nawet, by przyczepić do ptasich gnatów garści kłamstw. Podług mnie wielkim brakiem manier jest nachodzenie kogoś w schronieniu…
Przerwała, by ustami ściągniętymi zaśpiewać lelkowi na swym nadgarstku wysokim, melodyjnym i żałobnym trelem.
– … ale z jednym z klanu mego chodzisz. Więc masz ciągle moją uwagę.
– Skoro tak twierdzisz, to drobiażdżku nie prześlesz i będziecie błądzić w ciemnościach. A ja sobie popatrzę z boku i poczekam… Pooglądam mistrzów w robocie.– zachichotał wampir a jabłko Adama podskakiwało mu w górę i w dół. Po czym rzekł do swych ludzi.– Wyruszamy natychmiast. A ją… ostawić w spokoju tym razem. Wołodia… jak sytuacja?

– Jeden ghul w pobliżu i człowiek.– odparł Gangrel odrywając się od posiłku niechętnie. Wampir spojrzał na Martę.– Pewnie słudzy naszej… panieneczki. Niech sobie siedzą, skoro im tam wygodnie, a co do moich kłamstewek tooo… tym razem posłałbym prawdę choćby po to, by dowiedzieć się potem, jak strute mieliście miny oboje.
– Oczywiście – odparła bez wiary, ale i bez gniewu czy jadu. – Podtruj już teraz, może i minę jaką zrobię. Bo na razie to układam list do Małgorzaty. Jak ją powinnam tytułować? – palce wolnej dłoni wsparła o policzek w zadumaniu. – Jaśnie wielmożna wojewodzino wystarczy, w twym osądzie?
– Wątpię, by zainteresowała się na tyle, by przeczytać. Szkoda pergaminu czy też atramentu – wzruszył ramionami łysy wampir.
– Ktoś, kto szczyci się tym, że wie więcej niż inni? Wątpię – zgasiła go Marta. Ptaszek na nadgarstku Gangrelki przekrzywił łepek, i Marta zrobiła to samo, ptasim gestem, prawie głowę na ramieniu kładąc i Wołodii przyglądając się z ukosa, dokładną kopią Zachowego gestu. – Choć pewnie list by jej długo szukać musiał.
Na to sugestie Marta nie doczekała się odpowiedzi. Nosferatu i jego ludzie oraz Wołodia wyruszyli zostawiając ją bez pożegnania i odpowiedzi, ruszając swoją drogą. Zarozumiały i arogancki Nosferatu najwyraźniej planował ją zostawić głodną odpowiedzi.

Strzyknęła za odjeżdżającymi gęstą plwociną przeze zęby. Gdy Popielski i Arunas z krzów się wyłuskali, klęczała już w miejscu, gdzie Gangrel koniem się pożywiał, poszycie i mchy dłońmi rozgarniała, pod nozdrza podtykała drobne gałązki, aż wreszcie znalazł ślad woni i ślad szkarłatu, dowód na to, że końska krew faktycznie tu popłynęła, że posiłek nie był zainscenizowanym na użytek Marty przedstawieniem. Popielski stał nad nią cierpliwie, co jakiś czas po kudłach się drapiąc.
– Winni my byli wyjść – uderzył się w piersi, gdy Gangrelka powstała. – Jeno moc ich było i...
– Winniście byli głębiej w krzach siedzieć, może by ów Wołodia nie wyniuchał was – sarknęła. – Po coś ty niby chciał wyłazić? Razem ze mną głowę kłaść? Nie nauczył się ty niczego przez pół wieku? Śmierci, zabierz nas wszystkich? Dajże pokój. Marność to.
– Marność nad marnościami i wszystko marność – potwierdził Popielski zęby szczerząc połamane. – Co poradzę, że takaż marna dola moja?

Zamilkł, gdy z drzew spłynęły trzy dziesiątki lelków, czepiały się ptaszki Marcinych włosów, przysiadały na ramionach i rękach rozłożonych wirowały wokół sylwetki, by wreszcie rozpaść się na kilka mniejszych stadek i rozprysnąć po lesie.

Wtedy ze szczytu górującego nad okolicą wiekowego świerku bezszelestnie ku Marcie pomknęła wielkooka sowa.
 
Asenat jest offline  
Stary 03-09-2016, 18:54   #109
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Marta nie wróciła przed świtem, nie posłała też nikogo z wieśćmi. A raczej posłała, lecz dojechał już w blasku słońca, by dopiero po kolejnym zmierzchu z pełną rewerencją powitać wkraczającego w kolejną pełną wyzwań noc porucznika husarskiego. I to pod samymi drzwiami Zachowej alkowy, gdzie umilał sobie czas oczekiwania przekabacaniem Gezy do swojego zmyślnego planu, by – jeśli w polityce jaśniepaństwu nie pójdzie – przytulić się gdzie u Tzimisce i na rabunek na lacką stronę skakać, by się potem z łupami pod diablim chwostem schować przed pogonią.
- Wielce pan porucznik tego wieczora oczy rwie! - Popielski po wschodniemu się skłonił głęboko, pióro kołpaka, którym zamiótł zamaszyście. kurz wzburzyło przed stopami Węgra. W aksamitnych oczach błyszczało ostro coś, co Milos widywał na ogół u ogarów łowami podnieconych, lub u towarzyszy pancernych tuż przed bitwą. Nawet nozdrza ghula drgały, jakby woń krwi wyczuł. Na pewno zaś w doskonałym był nastroju i spieszyło mu się niezwykle, bo aż nogami przebierał. - Wielce, bardziej wręcz niż zazwyczaj nawet... - Popielski wyszczerzył wiatrołomy zębów. - Lecz chyba jednak zbyt mało wystawna owa przyodziewa na tak ważne circumstancyje jako dzisiejsze?
Węgier brwi zmarszczył, koszulę cienką wygładził na piersi.
- Powiedz ty mości Popielski, gdzieś ty połowę zębów stracił? Nie czasem za to swoje gadulstwo ktoś cię pięścią nagrodził?
- Poniekąd. - Ghul wyprostował się z godnością, czarnymi oczyskami błysnął. - Jak mi plecy wysmagali i paznokcie wyrwali, tom szaraczków małopolskich nazwał odpowiednio. Więc mnie jeszcze obili, nim łeb w sznur wsadzili. Akuratnie całą kompaniję moją zdążyli obwiesić, jak Martuś zjechała. I straszliwie się wzruszyła nad moją durnotą - zaśmiał się, ale chyba tylko po to, by chwacką maskę na gębie utrzymać. - Bom zbieżał już, a zawróciłem, by z druhami na szafot jeden iść. A ją akuratnie jakowyś wampierz do wiatru wystawił… ot, dawne dzieje. Martuś ci przekazać kazała, żeś o rocznicy zaślubin zapomniał, ale nic to. Ona ją uczci odpowiednio, tańcując, pijąc i obijając gęby smoleńskich szlachetków.
- Czy to zaowalowane zaprosenie na tą uroczystość co to o niej zapomniałem?
- Z tego co mnie wiadomo, to nie nosi Marta woali - Popielski uniósł palec wskazujący, pokiwał nim i po nosie się podrapał. - Przerżnęła zakład z Szarlatanem i teraz wycisnąć dla siebie coś próbuje. Tak myślę. Toć jak zjedziesz, to ci rada będzie. Jako zawsze. A jak nie, to sobie poradzi - jak zawsze - uśmiechnął się rozczulająco. - Ale jak poruczeń nie masz, to ja bym już pojechał, mości poruczniku. Bo ja chętnie szlachetków spiję i obiję. Znaczy, zapoznam się.
- Powiedz tylko gdzie Marta utknęła i ile koniem trza tam jechać - Zach się widać zastanawiał czy plany swoje rzucić ot tak i gnać za kobietą.
- Pod Miszą utknęła, jak Boga kocham - oznajmił Popielski z powagą i drogę wyłuszczył.
Zach wysłuchał i o nic więcej nie pytał. Gdy ghul zniknął mu z oczu poczuł błogą ulgę.

*

Zach skinął skrzypkowi na powitanie. Ludzi swoich przy stołach rozlokował, piwa beczułkę zamówił. Wypatrzył czterech ludzi Marcinych, gestem im się kazał przysiąść. Popielskiego nie było, jako Zachowej lubej. I to ponoć on o rocznicy zapomniał?
Gdy cygan skończył tyradę na smyczkach Węgier zaprosił go gestem na ławę obok siebie.
- Gangrelka tu była - zagadnął nalewając mu piwa na dno kubka, dla zachowania pozorów. - Nie wiedziałeś jej aby?
- Zabawne… ale nie… czyżby chciała się z długu wymigać?- spytał retorycznie Wiatr przysiadając się.
- Nie. Nie Marta - odparł z pełnym przekonaniem Węgier. - Poza tym specjalnie po mnie słała a teraz jej nie ma, nie podoba mi się to. Kiedyś ją ostatni raz widział? I jej ghula, Popielskiego?
- Wczorajszej nocy. - odparł Wiatr spokojnym tonem, nieco zamyślonym.
- Zauważyłeś w którą stronę szła przed świtem?
- Niby czemu miałbym? Jam zajęty mą sztuką… nie spozieraniem na innych Spokrewnionych. - wzruszył ramionami wampir wyraźnie zdziwiony pytaniem Milosa.
- Myślałem, że po to się uprawia sztukę. Dla publiczności.
- Prawda li to… ale jedna kobieta… to nie cała publiczność.- Wiatr wskazał szerokim gestem dłoni resztę zgromadzonych ludzi w karczmie.- Nie można poświęcać jedynie jednej osobie uwagi, gdy gra się dla tłumu. Nie można się skupiać zwłaszcza na tych co przybytek opuszczają.-
- Jak się widzi perłę w błocie, to trudno błotu uwagę poświęcać - skonstatował Zach. - A i ponoć dłużna ci coś? Pomóż mi jej szukać a wtedy dług ci odda, a i ja drugi u ciebie zaciągnę.
- Takie spojrzenie na świat… zgasło we mnie wraz z ostatnim tchnieniem. Choć… piękno kobiece i świata sztuki nadal dostrzegam, to perły jedynie melodii potrafię teraz szukać i cenić.- westchnął melancholijnie Wiatr i zamyślił się. - Hmm… nie aż tak mi zależy na długu twoim czy jej, żeby przerywać koncert, acz... zaproponuj zakład. Jeśli go przegram, pomogę.-
- Nie mam czasu na zastanawianie się jak ci umilić wieczór zakładem. I przede wszystkim, czy w ogóle byłbyś pomocny. Kim w ogóle jesteś? Torreadorem czy Ravnosem? Jeśli zmienisz zdanie i jednak sumienie cię tknie, będziemy się organizować na zewnątrz. Jeśli w rzyci masz Martusi mojej los i pomóc nie chcesz za prośbą, to i ja w rzyci mam los twój od dziś dzień.
Wiatr wzruszył ramionami w odpowiedzi i tylko uśmiechnął się pobłażliwie.- Jestem Wiatr. Wiatr nie dba o nikogo i nikt nie dba Wiatr. Jestem wolny i samotny… i całkowicie niezależny.
Wskazał na Gezę, gwizdnął na ludzi Marty i gestem nakazał, że się mają karnie ustawiać na zewnątrz. Czasu nie będzie tracił na grajka i jego fanaberie tym bardziej, że kluczowych profitów w samych poszukiwaniach w nim nie widział.
 
liliel jest offline  
Stary 04-09-2016, 14:38   #110
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
– Porucznikowi rzeknijcie, że pędzi ktoś ku nam.
Karaut przygryzł przywiędłe wargi i kierunek towarzyszom wskazał. Po prawdzie to lekko chybotliwie, był napity więcej niż solidnie, a i przesłyszeć się mógł, w jego szacownym wieku ludzie często bywali już głusi jak pień.
– Czorcie stary, toć nic nie słychać – wyśmiał go Ginis i z siodła zleciał jak ptaszyna niebieska, Karautową pięścią zdmuchnięty.
– Tamój na wzgórzu tamtym, w świetle księżyca cienie żem widział – odparł starzec z niezachwianą pewnością.

Pół pacierza później łomot kopyt iście dało się posłyszeć, a z zagajnika sosnowego wypadła trójka konnych. Marta gnała na przedzie z twarzą w końskiej grzywie, z takim pośpiechem, jakby się nie na świętowanie rocznicy, a na ślub własny spóźnić miała zaraz. Albo jakby sam diabeł ją gonił po okolicznych lasach.
Jeden spośród raców, którego z imienia Marta nie znała, naraz głos podniósł.
– Poruczniku, jest! Pani Marta się znalazła!
Ludzie rozstawieni w szpaler przeczesywali sumiennie las. Chwila musiała minąć nim informacja dotarła do Zacha, a ten doszedł przed Marcine oblicze.
– Gdzieś była? – Konia jej za uzdę złapał. – Myślałem już, że coś ci się stało.

Ściśnięte rysy wampirzycy rozluźniły się, Marta nogę nad głową wierzchowca przerzuciła zgrabnie, na ziemię zeskoczywszy, za szyję Węgra pochwyciła, nos wtuliła w obojczyk.
– Spałam.
Za jej plecami Popielski wargi kształtne ściągnął w nietęgiej minie i posłał Milosowi współczujące spojrzenie. I rzecz jasna milczał, tak jak zwykle był gadatliwy. Marta też milczała, jak zawsze, gdy nie chciała kłamać. A Zach nie zmuszał jej do mówienia, jeśli z własnej woli zwierzać się nie chciała. Przytulił tylko mocniej, dłonią wzdłuż jej kręgosłupa wodził.
– Nic ci nie jest? – zapytał cicho, prosto w jej ucho.
Pokręciła gwałtownie głową.
– Źle sypiać samemu – oznajmiła poważnie, by za chwilę przymusić się do uśmiechu. – Przerżnęłam zakład z Szarlatanem. Kiś diabeł mnie do tego zakładania podkusił… tańcować mam dziś w tej karczmie do świtu. To i chciałam z tobą potańcować – zabrzmiało nie tylko szczerze, ale i jak najważniejsza sprawa pod nocnym niebem, zakrywająca szczelnie i interesa Camarilli w Smoleńsku, i interesa kniaziów w trzymaniu z Camarillą. – I gości nam zaprosiłam. Jakby nam w gardle zaschło – pocałowała go zimnymi wargami. Zupełnie bladymi, zlewającymi się nieludzko barwą ze skórą. Chyba po raz pierwszy zapomniała się umalować.

Pewny był, że coś się wydarzyło. Złego najpewniej bo Marta zwykle publicznie skąpiła czułości, a teraz łaknęła jego bliskości, jakby wymknęła się właśnie znad przepaści.
– Chodźmy więc – bok jej objął, do siebie przycisnął. Wątpliwości swoje przemilczał.
– Z Jaksą rozmawiałem. Niewiele pomógł. List zachował głównie odczucia kuriera.
Skinął na Gezę, aby ludzi zebrał do kupy i zarządzał powrót do karczmy. Zach wolał naprzód z Martą wyjść i w odosobnieniu rozmowy toczyć.
– Tak samo z pierścieniem. Twoim. O ten tatarski nie pytałem.
Pierścień królewski zza pasa wydobył i na Marty paluszek wsunął.
– Miał trzech właścicieli. Za każdym z nich ciągnął się ogromny ból i gorycz. Tyle. Oby tylko tobie swego przekleństwa oszczędził.

Gangrelka zbyt luźną obrączką wokół palca kręciła, wargi przygryzła tak mocno, że na bezbarwną skórę wypłynął szkarłat krwi. Rączką ozdobioną pierścieniem Milosa pogłaskała po policzku, a potem odwróciła się plecami i rzemyki mieszka skórzanego, co go na szyi nosiła, rozwiązywać zaczęła, chowając się z drobiazgami, które w kaptordze kosmykowi włosów Węgra towarzyszyły. Grzechotały jakieś drobne kości.
– Chciałam z tobą zatańczyć – mruknęła. – Żebyś choć noc jedną od trosk wolny był.


Na czoło się Marta wysforowała, ledwie ruszyli, i całą drogę jeno swoje plecy i zad koński pozwalała oglądać. Milczała też ponuro i zaciekle, wionęło od niej chłodem i ciemnością, jaka zbiera się pod wiekowymi dębami, gdzie przez splątane korony nigdy nie przebija się słońce.
Jak bez słowa jechała, tak bez słowa się zatrzymała i w zarośla poszła, uwalaną ziemią spódnicę zmienić na suknię w Krakowie zakupioną. Szeleściła w krzach liśćmi i tkaniną, nie z modestii ukryta przed oczami własnych i Milosowych podkomendnych, a z ostrożności, nie wdzięki chowając, a dowody na nieludzki byt.
Popielski zakaszlał za plecami Zacha, przysiadł w kucki dla wygody i podrapał się po kudłatym łbie.
– Pan porucznik będzie łaskaw racom rzeknąć, by na gadziny dzikie, co dziwnie zachowują się, baczyli. Martuś uważa, że oczy i uszy nam przyczepiono.
– A czemu tak uważa? – Zach lustrował ghula tym stanowczym spojrzeniem zarezerwowanym dla podkomendnych, gdzie na zadane pytania zawsze oczekiwał odpowiedzi.
– Spotkanie miała… niezbyt przyjacielskie – żachnął się Popielski. – Jeden z tamtych Zwierzę. Rzekła mi, że patrzeć będą, i niech sobie patrzą… Ale ja to nie lubię, jak mi kto między półdupki zagląda.
– Ktoś od Miszki? – Węgier twarz miał wygładzoną spokojem. – Czego od niej chcieli?
– Nie dosłyszał żem, a ona nie rzekła – Oczy Popielskiego były w tej chwili równie niewinne jak Zosine. Może ze szczerości wyznawanych okoliczności, a może przez praktykowaną od lat sztukę wciskania łzy. – Ale zdawało mi się, pan wybaczy, panie poruczniku… że kniaź to w dupie ma. Dupę i Martusi, i pana porucznika, i moją własną skromną razem z waszymi.
– Moją i twoją może ma. Ale Koenitz sugerował, że Miszka może działać za kulisami. I Marta pierwsza w kolejce, by chciał ją przekabacić. W końcu klan dzielą i Marta, tu na Smoleńsku bezpośrednio jemu podległa – za ścianą zieleni furkotały spódnice. – Popielski, jakby ona kłopoty miała, to ty mnie informuj. Tym bardziej, że twoja pani za dumna czasem by o cokolwiek prosić. Nie lubię cię. Ale obojgu nam na twej pani zależy, racja?

Ghul oczy zmrużył i aż za dobrze było widać, że coś pod kudłatą czupryną wre jak ukrop w garze.
– Kiedy prawdę żem rzekł – okaleczoną dłoń położył na sercu i głos ściszył. – Na Abdanku łękawica srebrna. Tamci zbrojni poczwarę czerwoną mieli na piersiach. A Nosferat szaty dworskie… gdzie tam on od kniazia naszego, co z dzikości słynie.
Z Zacha spokój ulatywał niemal namacalnie. Na końcu aż zębami szczęknął a dłonią, którą wspierał się o pień drzewa zorała bezwiednie korę.
– Mówisz, że Nosferatu i Gangrel wespół, ze zbrojnymi?
Popielski skinął głową, i nawet jednego i drugiego opisał, w słowach, o dziwo, konkretnych i krótkich.
– Gangrel taki, w jakich Martusia zwykła gustować. Bliżej Bestii niż człeka – dodał na koniec i spojrzeniem zawisł na Węgrze wyczekującym. Marta klnęła w krzakach wymyślnie na wiązanie sukni.
– Dobrze, żeś mi o tym rzekł Popielski – pochwalił Ventrue i ruszył w stronę gęstwiny, z której już Marta się wyłaniała. Zach wyciągnął kilka gałązek z jej włosów i uśmiechnął się lekko.
– Ślicznie wyglądasz.

Na widok karczmy Marta rozluźniła się wyraźnie, na umalowane wargi wypełzł jej uśmiech, a na policzki rumieńce, wywołane spaloną krwią. Większość wampierzy nadawało to różanej cery i wszelkich pozorów przyjemnego dla oka ludzkiego wyglądu. Marta wyglądała, jakby febra ją chwyciła, krwiste wypieki na licu zapalając. Palcem Zachowi łeb niedźwiedzi na szyldzie pokazała, zanim rączką ramię jego oplotła i ciągnąć poczęła do środka, skąd płynęła muzyka i brzęk szkła.
– No niedźwiedź – zauważył Węgier. – Sugerujesz, że to ma znaczenie?
– Lud maluje swych bogów na deskach, lubo kozikiem z pieńków ich oblicza struga – odparła. – Nic to więcej nie znaczy ponad to, że mają obraz jego, gdzieś z tyłu głowy.
– Albo, że koziołki i byki były już zajęte. To tylko karczma, Martuś. Nie skryta wśród lasu pogańska świątynia.

Roześmiała się na to dictum perliście i głośno.
– A tego żem nie sugerowała. Jeno to, że malują zawsze takie bałwany, jakie im ważne i sercu drogie. A świątynia – dodała po chwili – to nie tu będzie. Ani wzgórze, ani kamień, od rzeki za daleko… co tu czcić? Niebo nad głową?
Ramieniem jej posłużył jako przykładny małżonek. Prezentował się Zach elegancko, za namową Popielskiego wybrał odświętny kontusz a na ten zwyczajowo narzucił lamparcią skórę spiętą srebrną fibulą. Kołpak z piórkiem zdjął, gdy przekroczyli próg karczmy. Marta po zebranych powiodła dumnym spojrzeniem posiadacza największego skarbu w okolicy, zakrzyknęła wpierw, że drogi tu w lasach splątane jak sznur pielgrzymi. Zakłopotania własnym spóźnieniem na swe własne święto widać po niej było. Podziękowała jeno za przybycie gościom zaproszonym i przypadkowym, jak jeden mąż nieznanym zupełnie. Zawołała do karczmarza, by baryły zamówione wystawił, Zacha w policzek ucałowała i zostawiła go w wianuszku szlachetków i ich małżonek, by do skrzypka podejść na słowo krótkie.
– Jan Michał Dragicz, miło mi poznać waszmościów – Zach wstał, by górować nad towarzystwem. W puchar się uzbroił i ciągnął tonem człowieka nawykłego do dowodzenia. – Małżonka moja, Marta, uroczystość tą wyszykowała, aby uczcić rocznicę naszych zaślubin. Wznoszę więc pierwszy toast za nią i za naszą przyszłość, tu na smoleńskiej ziemi.

Puchar do ust przyszpilił, chwilę tam tkwił, by huknąć o stół. W rozmowę się Węgier próbował wciągnąć z okolicznymi szlachetkami, imiona zapamiętać i do twarzy przyporządkować. Cały czas jednak niespokojnym okiem wodził za Martą. Słowa Popielskiego zrobiły na nim nietęgie wrażenie i choć Marta chciała ewidentnie tematu unikać, skupiwszy się na tu i teraz, tańcowaniu i rozrywce, to Zach zastanawiał się jak o jej spotkaniu z kainitami zagaić, a żeby w niej gniewu nie wzbudzić. Marnowanie całej nocy na unikanie problemów było nazbyt niepraktyczne.

Wiatr tylko uśmiechem powitał Martę już grając i w swym graniu znajdując swą radość. Juże go nic nie obchodziło, dopóki melodii nie skończy, a Milos wpadł w niekończący się las dłoni, Drawiczów, Popełków, Poleskich, Wolskich z Kozłem i Krzyżem w herbie, Wolskich z kozłem bez krzyża, Wiśnickich, Worohińskich i Porohów z Wilkówki, Porohów lasowymi zwanych. Każdy z każdym powinowaty, jak nie przez małżeństwo lub krew, to przez długi wdzięczności i przyjaźń. Każdy znał tu każdego, a najważniejsi z nich byli stary Maksym Lwowicz Popełko... najstarszy z najstarszego rodu Suchy jak szczapa sześćdziesięciolatek co to żwawo się ruszał i stary miecz miał przy pasie. Siergiej Iwanowicz Poroh lasowy, co to miał wielki mir pośród tutejszych i ponoć posłuch u starosty z lasu. Oraz stara wdowa po Iwanie Worohińskim Jiewgienija Worohińska, wścibska plotkara i.. co najważniejsze, swatka z zamiłowania. Ogólnie jednak bida z nędzą, żyjące pod Smoleńskiem szlachcice do bogatych nie należeli, szabliska i miecze mieli stare, okucia pochew wytarte, a biżuterię miedzianą. Więcej zasług w opowieściach niż majątku i więcej dziur w kontuszach niźli monet w sakiewkach. Ale byli przyjaźni dla nowo przybyłych, zwłaszcza jeśli oni stawiali u karczmarza trunki panom braciom. Marta akuratnie zdążyła dopilnować wytoczenia rzeczonych trunków, a zobaczywszy jejmość w czepcu wdowim, kazała jeszcze wódki jakiej słodkiej dla niej poszukać. Zmarszczyła się dowiedziawszy, że tu się porządne, mocne siwuchy pija tylko, ale wzruszyła ramionami, meastro pomachała ręką i wróciwszy w wianuszek szlachty, kielich w toaście uniosła do góry. Chciała nawet wyrwać Milosa ze szponów swatki… jeno że się jejmości coś należało zacnego, skoro zacnej wódki nie było. Porwała w tany pierwszego Popełkę czy innego Poroha, co się jej pod rękę nawinął.

Impreza się rozwijała gładko. Panowie szlachta pili i wznosili toasty, tańcowali z pannami pod czujnym okiem dostojnych matron. Robiło się wesoło, a całość podgrzewała skoczna acz niespokojna melodia kolejnych pieśni skrzypka. A on wydawał się być we własnym świecie, uśmiechając się pobłażliwie ku słuchaczom i wodząc niezwykle szybko smyczkiem po strunach.
Biesiada rozkwitała w najlepsze. Zach wdał się w kilka rozmów na niezbyt ważkie tematy, bo ani atmosfera ku temu nie sprzyjała ani stan upojenia lokalnych szlachetków. Do gospodarza też zaszedł pewien, że trzeba rachunki za jadło i napitki wyregulować, tym bardziej się zdziwił, gdy mu rzeczono, że już Marta mamoną sypnęła. Po tych rewelacjach powiódł już do niej wartko, a że akurat piosenka ku końcowi szła poczekał aż smoleński amant z ramion ją wypuści.

– Azali z żoną swą przytupnąć można? – skłonił się przed nią pięknie, jak przed księżniczką i dłoń zapraszająco wysunął.
– Azali nie wypada i nie trzeba? – Marta dla odmiany pod boki się podparła, kciuki za zapaskę zasadzając i pozę hetmańską i srogą minę przyjmując. Parsknęła śmiechem zaraz i pociągnąć się dała.
I on śmiech odwzajemnił i chwilę szalone młynki kręcili, ale gdy nuta piosenki zwolniła Zach do ucha Marcinego zagaił:
– Karczmarz rzekł, żeś opłaciła wszystko z góry.
– Aha – potwierdziła Martusia. – Lepiej płacić z góry, to do piwa nie szczają, bo i zawsze wychodząc karczmarz dostanie coś ponadto – wyszczerzyła zęby.
– Mogę spytać, skąd wzięłaś?
Marta aż taneczne obroty wyhamowała, brwi ściągnęła podejrzliwie.
– Nie wiesz? Toś chyba jedynym w kompaniji, któremu Popielski nie opowiedział, że jak Tyrolczyk troczki kiesy rozwiązuje, to usta sznuruje w wąską kreskę. Do tej pory używanie na Wilhelmie ma – odpaliła. – Wodza naszego oskubałam. A coś ty myślał?
– Że kogoś oskubałaś – obcasem stuknął, do rytmu ją okręcił. – Choć obawy mnie naszły, że kogoś, kto będzie chciał za to odwet brać.
– Odwet brać czy wdzięczności wymagać? – uśmiechnęła się upiornie. – A zresztą… często żadna różnica, co?
– Czemuś przemilczała swoje wieczorne spotkanie? – zmienił raptownie temat. – Nie ufasz mi, co?
Przystanęła, z ramion mu się wyślizgując. Uśmiech zniknął jak sen jaki złoty.
– Skoro żeś mi już głowę jak kobierzec przetrzepał – zgrzytnęła uraza jak nóż o nóż – to przecież wiesz i to.
Mocniej ją w tańcu przycisnął jakby się obawiał, że mu ucieknie.
– Nie przetrząsałem – obruszył się na ten zarzut, brwi ściągnął. – Nigdy na tobie nie użyłem siły, poza tym jednym razem, z Olgą. Ale na to dałaś przyzwolenie.
– Zatem skąd… – urwała, spojrzeniem zawisła na Popielskim, wygłaszającym perorę pochwalną na rzecz małżeństwa przed wdową Worohińską i kilkoma pannami. – A nieważne. Chciałam z tobą zatańczyć. Żebyś jedną noc wolny był, a nie kłykcie w kącie gryzł dumając, kto cię goni, kiedy i z której strony dopadnie. Nie wyszło – wzruszyła ramionami. – Idę gardło zwilżyć.
– Devana – za ramię ją przytrzymał. – Nie wolno nam ignorować ostrzeżeń. Pijaństwo i zabawa są dobre po bitwie, nie przed nią. Nie wolno ci taić przede mną spraw takiej wagi.

Z Marty niemal widocznie spływały resztki wesołości, które dotąd jeszcze przytrzymywała siłą, a teraz uznała, że dla samej siebie nie warto. Tak samo jak tłumaczyć, że nie wolno dać się zastraszyć ani zatruć tego, co tu i teraz. Powiodła z żalem na pożegnanie spojrzeniem po mało imponującym wnętrzu karczmy i mało imponujących jej gościach.
– W sprawieniu, żebyś zapomniał, też jestem gorsza, zdaje się – w pierwszych słowach dźwięczała jeszcze gorycz i zazdrość, kolejne płaskie były i obojętne. – Wyjechała nagle z Krakowa. Tu dwóch totumfackich przysłała za tobą i oni ze mną gadali. Chciałam rzec ci przed świtem, jak tu skończymy i ptactwo wróci, które za tamtymi posłałam. I tak zrobię. A teraz pić idę. Bo muszę. Przy tamtych wysuszyłam się i tu też. A tańczyć całą noc obiecałam.
Całonocne tany nie budziły już w niej ani ochoty, ani entuzjazmu. Wyprostowała się dumnie i jeden po drugim palce Milosowe zaczęła odginać z uścisku na swoim ramieniu zamkniętym.
– Gdybyś wiedziała, co to za szumowiny, straciłabyś na beztrosce.
Puścił ją i pozwoli odejść. Sam jednak Gezę dopadł, dyspozycje mu prędkie wydał i Zachowi ludzie opuścili biesiadę bez słowa. Węgier zaś zajął miejsce na uboczu, gdzie dobre widoki miał i na całą salę, i na to co na zewnątrz.

Marta w towarzystwie jednego ze swych warchołów wytoczyła się na zewnątrz. W dwa pacierze później powróciła, a choć po święcących ślepkach znać było, że do kogoś zmroczonego gorzałą się dossała, radości jej to nie zwróciło, co uciekła. Wampirzyca zrobiła się na ponuro i choć tańczyła wedle umowy, to bez ducha to czyniła i uśmiechała się dlatego, że uważała, że tak wypada. Omijała skrzętnie Zacha przycupnietego w kącie jak wrona na cmentarnym murze i w myślach godziny odliczała, co do końca tej męki jeszcze pozostały. Obtańcowawszy Maksyma Popełkę oddała go z powrotem Karautowi, wiekiem mu równemu i żwawości, oraz Popielskiemu, który w odróżnieniu od niej i od Węgra humoru nie stracił i nie tracił nigdy. Siergieja Poroha w tańcu o starostę zagadnęła, by skrócić sobie jakoś czas oczekiwania na udawany odpoczynek skrzypka i kres niezbyt szczęśliwej nocy.

Wiaterek grał przemieszczając się zwinnie pomiędzy tańczącymi, niczym… wiatr. Jakoś zawsze unikał zetknięcia się z tańczącymi, choć wydawało się to niemożliwe, gdyż nigdy nie wtrącił nawet jednej nuty. Był jednocześnie skupiony na muzyce i świadomy swego otoczenia. I niezmordowany. Ale musiał odpoczywać… dla zachowania pozorów normalności. Marta o tym wiedziała, więc wyczekiwała okazji.

– Mówił mnie mości Popełko, że się acan ze starostą tutejszym znacie – zapytała tymczasem Siergieja, gdy muzyka zwolniła i nie wymagała raźnych przytupów co chwila. – Prawda-li to? Jaki to pan? U nas przysłowie takie, że jaka władza, takie życie.
– Prawda li to... dyć to starosta jest – wyjaśnił Siergiej przyglądając się bacznie Marcie, i co nieco podejrzliwie. Był dość masywnie zbudowanym ruskim szlachetką po czterdziestce, z paskudną blizną przecinającą twarz. Stary kontusz i delia podszyta wilczym futrem stanowiła jego strój, a posrebrzany czekanik był jego berłem, z pomocą którym swym ludziom i krewnym rozkazywał.
– Starosta staroście nierówny – westchnęła Marta. – To i się pytam, czy to prawda, co gadali w Smoleńsku. Iże bitny mości Janikowski i w kaszę ani napluć, ani dmuchać nawet sobie nie da. Bo jak starosta miękki, to się zawsze lęgnie występek w okolicy i szlachta porządna nocy ni dnia pewna być nie może.
Spojrzenie Martusi jasno mówiło, że zarówno Siergieja, jak i siebie wraz z małżonkiem zalicza do spokojnej i porządnej szlachty. Takiej, co to się nigdy nie bije bez powodu, a powody wszak ten świat pełną garścią rzuca.
– Tutaj występku nie uwidzisz, starosta dba o to i w mieście i poza nim.– odpowiedział z miękkim wschodnim zaśpiewem starszy szlachcic.
– To i dobrze – ucieszyła się Martusia, od dawna już pogodzona z tym, że na rozbój to na ruską stronę trzeba będzie skakać. – A rzeknijcie mnie, mości Siergieju… czy gdybym list staroście posłać chciała, to jeno przez owego Piesińskiego, co w Smoleńsku rezyduje, czy przez waszą osobę takoż można?
– Jeno przez mości Piesińskiego, co w Smoleńsku rezyduje.– odparł krótko Siergiej.
Marta pokiwała głową, nie komentując, jeno przy kolejnym obrocie zapytała poważnie, czy mości Piesiński tytuł podstarościego nosi… bo nie przedstawił się z takowego tytułu.
– Nie nosi… – stwierdził krótko Siergiej. – Podstarościc... zginął dwa miesiące temu na granicy.– odparł enigmatycznie nestor nie dodając nic więcej, a Marta za język go ponad miarę nie ciągnęła. O lasy jeno podpytała czy łowne i o rzekę, czy w ryby bogata. I o to, jak się starosta zapatruje na polowania na grubego zwierza, czy jakoweś królewskie obostrzenia są tu nałożone. Po prawdzie to nie wierzyła, by król tutejsze bydlątka leśne miał w uważaniu i policzone… ale Gangrel to co innego.

I poznała granice osobistej domeny kniazia, bo tam polować nie wolno było. Całe połacie borów na północ od Smoleńska były niedostępne dla myśliwych i rybaków. Siergiejowi za taniec podziękowała, przysiadła na chwilę wraz z nim i resztą starszyzny, słuchającej wydumanej historii o tem, jak to się Jan Dragicz z Popielskim w tureckiej niewoli poznali i przyjaźnią zapałali do siebie wielką… co się niemal skończyła, gdy Martusię poznali. Ghul wyłaził z siebie i stawał obok, by rozmówców zabawić, a Marta jeno miała nadzieję, że spamięta, co po pijaku naplótł. Skoczyła zatańczyć raz jeszcze i kolejny… Wiatr tymczasem przerwę uczynił, co by posilić się jak śmiertelnik dla utrzymania pozorów. Okazja do rozmowy właśnie się nadarzyła. Kufel z piwem mu przy misce postawiła, bo co to za człek, co strawy nie popija. Nie siadała, bo ją nogi i zadek rwały już i bała się, że jak zasiędzie, to nie wstanie już. Uśmiechnęła się wymuszenie.
– Publika godna?
– Jak każda inna… moja muzyka jest dla każdego ucha – odparł z uśmiechem Spokrewniony.
– Dobre uszy – oceniła Marta znużonym spojrzeniem Popełków, Drawiczów, Poleskich, Wolskich, Porohów i całą resztę. – Jeno karczma mała i tumult za wielki przeze to. Na błoniach za dworkiem Jasnorzewskiej więcej miejsca będzie. A rzeknij mnie… tutaj sam miejsce na koncertowanie obrałeś, czy kto zapłacił ci, lubo zakład wygrał?
– Fortuna zadecydowała, Los, Bóg, Szatan, Przeznaczenie lub Przypadek. Wybierz odpowiadającą ci odpowiedź a będzie właściwa.– odparł ze śmiechem Wiatr. – Gram tam, gdzie słuchające uszy. Czy to ludzie czy nieludzkie, czy to dworek, zamek, czy kurna chata. Mnie tam bez różnicy.
– Nikt nie zachęcał cię, byś się ze mną zakładał? – sprecyzowała Marta z ewidentnym brakiem chęci na podchody wypisanym na twarzy.
– Nie… zakłady to moja namiętność. I moja klątwa… klanowa – wyjaśnił uprzejmie, acz cicho wampir.
– Eh, to dobrze… bo gdyby ktoś namówił cię, byś mnie tu ściągnął i przytrzymał… to by znaczyło, żeś… został użyty. I w wiatraki dmuchasz – podparła policzek na pięści. – To kiedy chcesz opowieść? Teraz, czy na uczcie mej… – zastanowiła się głęboko, kimże właściwie Zofia dla niej jest. – Sojuszniczki?
– Nie wydajesz się dziś w nastroju do opowiadania. A historie opowiadane z przymusu mają gorzki dźwięk.– wzruszył ramionami Wiatr i doradził .– I masz zaślepionego swą krwią kompana. Zelżyj trochę z krwawymi godami. Bo nadmiar miłości oślepia.
– My nie mamy czasu – mruknęła – żeby czekać i się rozmieniać na drobne, zamki nastroju budując na piasku. Ale ty tu dziś maestro, niechaj będzie, że racja przy tobie. Zagraj nam. Jutro człeka ci zostawię, co ci za przewodnika posłuży i siodła użyczy, razem z luzakiem.
– Cóże to.. wy długowieczni i czasu nie macie. To co ludzie mają powiedzieć. Oni mają jedno żywoto, a często krótkie…– zaśmiał się cicho Wiatr i dodał kiwając głową.– Niech li będzie po twemu.
Skrzywiła się niechętnie.
– Nawet kwiaty i wiatry nie samym miłowaniem i muzyką żyją. Czy też namiętnościami… Wiem ja, że ty się swojej namiętności nie oprzesz. Ale jeśli na przyjęciu tym inna niże zakład pokusa się pojawi, by napsocić, to cię proszę, abyś się oparł dzielnie.

Odwróciła się, by na Zacha popatrzeć, wrośniętego korzeniami na obranej placówce pod ścianą wapnem pobieloną cienką a łuszczącą się warstwą. Nie wyglądał, jakby miał zamiar ruszyć się stamtąd przed trąbami na sąd ostateczny wzywającymi. Machnęła ręką na Popielskiego, by bajdurzyć przestał już i skrzypka bandurą wsparł. Ten podniósł się niechętnie, widać było, że w starej plotkarze Worohińskiej bratnią duszę znalazł. Kielich jednak osuszył do dna i po instrument sięgnął.
Zawirowała Marta w tańcu, zatupała obcasami po spękanej polepie, włosy rozrzucone na twarz spuściła, by nie było widać, jak zęby zaciska.


Zeszła cicho po schodach w głąb piwnicy, z kagankiem w ręku, skórą wyleniałą i pledem przez ramię przewieszonym. Bez słowa przeciwległy kąt sobie obrała i posłanie umościła między beczkami piwa. Usiadła ze skrzyżowanymi nogami i ze wzrokiem wbitym w podłogę spotkanie zrelacjonowała, przystając często, by wszystkie szczegóły z pamięci powyciągać. W martwym głosie tylko kiedy mówiła o Małgorzacie pojawiał się gniew i zazdrość.
– I wygrała – podsumowała opowieść, brodę na pięści wspierając.
– Jeszcze nie – gdy skończyła opowiadać podszedł do niej, ułożył się w kącie na ziemi i ku sobie przyciągnął. – Jeszcze niczego nie straciliśmy.
Otarł się nosem o Marciny kark.
– Co zrobisz z pierścieniem?
Zesztywniała cała, a po chwili wyszarpnęła się gwałtownym ruchem.
– Wygrała – warknęła. – Sądzisz, że te dwa wypłosze zdradzą ci coś, czego ona nie pozwoliła im rzec? Sądzisz, że jej bryłka złota cenna? Może i cenna. Na twoim palcu. Jak już cię zagłaszcze miłością i pomocą, której wszak nie możesz odrzucić. Nawet tu i teraz, które miałam – spędzisz dumając, co też ona zrobi, i co miała na myśli. Więc tak, coś straciłam, a ona wygrała.
– O czym ty mówisz? – zły był, że od niego uciekła. Stłumił warknięcie i położył się na plecach. – Małgorzata odmówiła mi pomocy. Nic jej nie jestem winien i niczego dawać nie zamierzam, nawet tego pierścienia choć teraz twój jest i ja nim rozporządzał nie będę. Choćbym ci sto razy powtarzał, że jest mi ona wstrętna to nie uwierzysz. Po co więc język strzępić. Martwi mnie Nosferatu i jego pomagier. Znam ich. Wiem do czego są zdolni. A najbardziej mi krew podgrzewa to, że do ciebie poszli miast do mnie, skurwiałe syny.

– Iście odmówiła – wycedziła Marta gorzko. – A w tym samym dniu, co list z odmową wysłała, pchnęła podwładnych, co się wiedzą, której ona odmawia, podzielić chętni. I niby ona nie wie o tym?
– Ona ich wysyła nie na pomoc, tylko żeby śmierć siali. To zwyrodnialcy. Jakby miała dobre intencje wysłała by kogo innego.
– Co za różnica, z czyich ust jej słowa padną? Ale skoro tak mówisz… to list napiszę. Do niej. Że jej pieski szczekać chcą bardziej niż ona była skłonna.
– Ja bym nie pisał.
Coś tam na suficie musiał Węgier dostrzec bo uparcie oczu z niego nie spuszczał.
– Jesteśmy razem. Głowy mamy na karkach. W ogóle cię Marta nie rozumiem. Jakbyś psia jego mać, w obcym gadała jezyku.
Zdmuchnęła ogienek na kaganku i ułożyła się na skórze, w kłębek zwinęła, butów nie zdejmując.
– A cóże tu skomplikowanego? – mruknęła. – Barłóż się z kim chcesz. Mnie wszystkie Klary i Róże nie wadzą w niczym. Mężczyzna musi zdobywać. Tylko ona mi wadzi. Jedną jej ciepłą myśl poświęć, a nie zobaczysz mnie więcej. I zrobię to. Ojca też miłowałam i uciekłam.
– Masz racje, ona wygrywa – mruknął kompletnie zniechęcony. – Wygrywa bo cię ode mnie odsuwa.

W ciemności rozległ sie tylko szelest przyodziewy, a potem szelest obcej mowy, z imionami dawnych bóstw nawracających jak ból zęba. Grzechotały drobne kostki o metal, Marta szeptała raz po raz imię ojca, a potem zaklaskała po polepie bosymi stopami.
– Powinineś rozdziać się. Świt idzie – przypomniała, głowę nad nim zwieszając z palącymi na czerwono oczami, kosmykami włosów podłogę omiatając. – I nic im oddawać nie zamierzam.
Posłuchał ją ganiąc się w myślach, że w istocie o ubraniu zapomniał. Ubranie przewiesił przez beczkę i wróćił na swoje miejsce pod ścianą.
– Nie powinniśmy się rozdzielać. Nie bez przyczyny zaatakowali jak byłaś sama. Chudoba jest cwany. Uderza tylko wtedy kiedy ma pewną wygraną.

Mruknęła pod nosem coś nieprzychylnego, przysiadła nad jego posłaniem w kucki.
– Zmarła ta dwórka. Piękna Klara.
Przez chwilę gapił się na Martę jakoś tak bez zrozumienia. W ciemności widziała jak przez twarz Zacha przewija się cała gama odczuć, od niedowierzania, przez żal aż po kipiącą wściekłość.
– Skąd to wiesz? – ryknął ostro i do Marty dotarło, że w takim stanie jeszcze Zacha nie widziała. Widziała niemal jak Bestia wierciła się pod skórą Kainity, paznokcie orały kamienną podłogę, kilka pękło ze zgrzytem. – Skąd?!
Usunęła się między beczki, krok za krokiem, chowając się w ciemnościach. Śledziła każdy ruch, każde drgnienie napiętych mięśni. W myślach zliczała dokładnie lata. Te z rozmów z Milosem, te z rozmów z contessą.
– Albowiem to było dwa wieki temu, a ludzie umierają – rzekła wolno. – Przykro mnie, żeś stracił coś cennego.
– To zabrzmiało... – głowę opuścił między kolana, czekał aż gniew zelży. – Po co to powiedziałaś?
Z ciemności dobiegło skrobanie. Marta drapała paznokciem klepki beczki.
– Jeśli była ważna… liczyłam, że przypomnisz sobie. Ją. Was.
– Źle wszystko pojmujesz. Nigdy nie było nas. Chociaż tak, jest ważna. Bardzo ważna – Zach czuł, że zbliżający się świt odbiera mu siły. – Jeśli ona… jak się do tego posunie… – ciężka głowa opadała na kamienną podłogę – wyrwę jej czarne serce.
Marta nie skomentowała. Wysunęła się na czworaka spomiędzy beczek, przytuliła się do jego skroni samym policzkiem. Zanim stężała jak trup, wymamrotała, że jedzie jutro do Piesińskiego. I że gdzie wina jest, tam muszą być i winni.
 
Asenat jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:53.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172