Opuszczona wieża maga? Darriel był pewien, że jeśli tkwi w tym choćby cień prawdy, to dostanie się do środka przyniosłoby niezłą zdobycz. Coś w sam raz dla Valeranda. Tyle tylko, że Darriel był pewien, że ich drużynowy magik był za cienki w kościach, by przełamać zabezpieczenia, jakimi swą własność zabezpieczył właściciel wieży.
Jeśli oczywiscie była to wieża maga, a nie opuszczona od lat siedziba jakiegoś szaleńca, co to postanowił zgrywać wielkiego pana na jakimś zadupiu.
- Widziałeś tę wieżę na własne oczy, czy tylko o niej słyszałeś? - spytał Darriel.
- Widziałem - odparł zmęczonym głosem Colin, po czym głośno westchnął. - Kiedyś sam byłem awanturnikiem i sporo czasu spędziłem na tych wzgórzach, poszukując skarbów, ale po tragicznej śmierci moich kompanów dość szybko porzuciłem ten zawód.
- Próbowaliście się dostać do tej wieży?
- Tak, ale niestety nie ma do niej wejścia. Nie da się rozkuć ścian, a na jej szczycie, gdzie znajduje się jakiś ołtarz, utworzone zostało jakieś magiczne pole, które odpycha każdego. W ten sposób połamał sobie kości towarzyszący nam włamywacz.
- Wtedy zrezygnowaliście z dalszych prób? To zrozumiałe. - Darriel skinął głową.
- Tak, a później w jednej z jaskiń zostaliśmy napadnięci przez ogry. Tylko ja przeżyłem.
- Udało ci się. Nic dziwnego, że zmieniłeś zawód. Co prawda styl życia, jaki teraz prowadzisz, też, z pewnością, dostarcza ci wielu wrażeń.
- To prawda, ale to tylko raz na rok, a to wciąż bezpieczniejsze. Awanturnictwo nauczyło mnie jak radzić sobie z podobnymi problemami, co w moim zawodzie jest niezwykle użyteczne.
Bez wątpienia Colin miał rację. Kupiec powinien umieć bronić swych interesów i wcześniejsze doświadczenia teraz procentowały.
A o tej wieży pewnie dlatego powiedział tak późno, by jego eskorta nie zrezygnowała czasem ze swego zadania i nie pobiegła po większe skarby.
Darriel uśmiechnął się pod nosem.
* * *
Czy było im to pisane, czy może Colin swymi opowieściami wywołał wilka z lasu - tego Darriel nie wiedział. Powód zresztą nie był ważny - ważne były efekty. A te były widoczne jak na dłoni i dość jednoznaczne.
Gdyby psy były same, to można by było jakoś je uspokoić. Z ich właścicielami sprawa była poważniejsza. A jako że nie wyglądało na to, by dało się załatwić cokolwiek na drodze pokojowej, musiała przemówić broń.
Darriel od dawna zresztą trzymał łuk w garści. Teraz tylko wystarczyło sięgnąć po strzałę, naciągnąć cięciwę i strzelić do najbardziej na czoło wysuniętego przeciwnika.