Będąc pewnym, że Kirstin podąża za nim, Edgar, upewniwszy się wcześniej, że przy drzwiach nie ma żadnej pułapki, wyszedł na dwór. Drzwi były otwarte, co biorąc pod uwagę porę dnia w sumie było dziwne. Mieszkasz na takim zadupiu, pełno nieprzyjemnych chujów w okolicy, żywych trupów, wąsatych typków zbierających grzyby, no i nawet jakiś pojebów kradnących zwłoki, ale drzwi trzymasz otwarte? Grosch nie oczekiwał, że alchemik będzie normalnym człowiekiem, a wszystko co się tutaj działo sugerowało, że był jakimś popierdolonym magikiem, ale to wyglądało, jakby na nich czekał. To mu się nie podobało.
Zdziwiła go też inna rzecz. Z przekory zaciągnął na łeb kaptur, żeby ochronić kudły przed deszczem, ale tutaj niespodzianka, przestało padać. To było jeszcze w granicach normalności, ale kurwa, wyschło tak wszystko od razu? Za zimno było, żeby coś takiego się stało. Oblizał wargi i zdjął kaptur z łba. Rozejrzał się dookoła. Słońce zachodziło na horyzoncie, wcześniej nie widział, no bo w końcu jak miał to zrobić, zachmurzenie było srogie, a w połączeniu z deszczem robiły niemałą szarugę. No i pizgało zupełnie jak na korytarzu. Przeszły go ciarki, bynajmniej nie z powodu niższej temperatury.
- Edyta szła za nami, tak mi się wydawało. - W sumie to chyba nie szła, ale postanowił rżnąć głupa. - A Kirstin jest... Kirstin? - obrócił się do tyłu, ale nigdzie jej nie było. - Mówiłem jej, że najpierw idziemy po resztę, cholera. Musi wciąż oglądać korytarz, albo jakiś pokój. Słuchaj, widziałem obraz, jest chyba na nim nasz twardziel. W korytarzu, przy drzwiach wychodzących kuchni... - zamilknął. - Czemu tutaj nagle zmieniła się pogoda. Nie dość, że pizga bardziej, to jeszcze wszystko wyschło i chmury gdzieś wywiało.