Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-09-2016, 15:26   #108
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Krzyżackie metody, herby z Pomorza na zbrojonych stalą torsach... jakież to herby dokładnie, czyje i skąd konkretnie, Marta rzecz jasna nie wiedziała. Ale i nie zajmowała jej ta kwestia zbyt intensywnie. Ot, prześlizgnęła się po haftowanych poczwarach wilczym wzrokiem, będzie czas i okazja, to się kogoś zapyta, co zacz i kogo. Tymczasem wielce ją radowało, że się pojawili. A już się obawiała, że owa tajemnicza krzyżacka gnida turlająca się jej śladem z Krakowa zagubiła się gdzieś w lasach i krzywda ją jaka straszna spotkała, nie z Marcinej ręki, przez co sprawa na zawsze pozostałaby na wieczność niewyjaśnioną i tajemniczą. Na szczęście, objawili się teutońscy posługacze, a dodatkowo nawet krzyżacki totumfacki. Szkoda jedynie, że w tak mało dla Marty korzystnej konstelacji. Nieśpiesznie przeniosła spojrzenie na wytrzeszczone gały Nosferatu. Z nory nie wyłaziła, nawet cofnęła się deczko. Ręką ukrytą przed spojrzeniami tamtych odczepiła od paska trzosik i pozwoliła mu się zsunąć na dno nory. Popielski będzie jej szukał, a jeśli bogowie nie będą łaskawi i Martę gdzieś w niewolę poniosą, znajdzie sakiewkę w ostatnim schronieniu. I doskonale będzie wiedział, że jest się o co niepokoić, bo Marta trzosika nie zwykła gubić ani zostawiać przez roztargnienie.

Uznała, że dość się już napatrzyła, zwłaszcza że zaiste, nie było czego podziwiać za bardzo. Może poza szatami... oglądała Marta takie onegdaj, gdy szeryfem była w Krakowie. Gdy dwór królewski z mszy wieczornej wracał, widziała człeka w szatach podobnych kręcącego się w pobliżu monarchy... tyle że odzienie Wytrzeszcza zajeżdżało ostro wyciągiem z lawendy i bagna, przeze sprytne białogłowy stosowanym na mole, pchły i inne robactwo w kufrach z przyodziewą się lęgnące, materia stare były i zetlałe.

– Zwierzaczkom niektórym ufać nigdy nie można było – odpaliła Nosferatowi, wyraźnie chciał sobie pogawędzić, więc mu Marta zamierzała zapewnić, co chciał. – Niektóre to wredne i podstępne gadziny. Takie węże rozważ sobie. Albo takie szczury...
Złośliwość wsparła znaczącym spojrzeniem, obrazującym, którego szczura ma na myśli.
– A czasy iście ciekawe. Drzewiej jak mi się w barłóg natręci pchali, to pojedynczo, nigdy trójkami.

Leniwie rozglądała się po zaroślach za plecami krzyżackiego tria. Czy aby we trzech faktycznie przyjechali, czy kogoś jeszcze chowali jako niespodziankę po krzach. Szybkość, z jaką się tu pojawili była najbardziej zastanawiająca. Nie minęło więcej jak pół dzwonu od zmierzchu...
– Z chęcią bym pouczył waćpannę manier, acz taka nauka niewarta byłaby zachodu i kosztów – odparł nosferatu. – Przybyłem z polecenia Małgorzaty Tęczyńskiej odzyskać coś, co jest dla niej wiele warte.
Uśmiechnął się złowieszczo.
– I tak… z pewnością nie zmartwiłaby się za bardzo, jeśli przy tym odzyskiwaniu stałaby ci się krzywda. Na twoje szczęście jednak, chroni cię płaszcz Szafrańcowy, a ona nie chce z nim zwady. W każdym razie nie chce sporu o taki drobiażdżek bez znaczenia, jak kolejna Milosowa kochanica.

Marta nie odpowiadała dłuższą chwilę. Raz, że znajdowała się w dość niewygodnej i mało godnej pozycji, a palona krew szumiała jej w uszach jak knieje starsze ode wszystkich Bolesławów, co zadki na tronie usadzili. Szelest zaś wydatnie utrudniał złożenie lśniącej fantazyją riposty. Dwa, musiała przestawić koncypowanie z jednego wroga na drugiego. Trzy, że jej się nigdzie z gadką nie spieszyło.
Mlaszczący Nosferatu miał ją za prostaczkę. Niebezpieczną, gwałtowną prostaczkę, do tego zazdrosną albo próżną... albo jedno i drugie. Postanowiła tymczasem z braku lepszych pomysłów na spędzenie początku nocy doskoczyć do jego wydumanych mniemań, żeby nie był zawiedziony.
– Jako żywo, nie najdziesz dworskich obyczajów pode kłodą w puszczy. U nas jak się w wyro kto komu pcha bez zaproszenia, to się wpierw z miana opowiada albo od razu do gardła skacze. – Słowo "gardło" było warkotem przyczajonego zwierzęcia, Marcine oczy zaświeciły się na czerwono. – Ot, takie z nas bydlątka nieboskie i prostaki. Blask Krakowa przez liście przedrzeć się niewładny...

Poruszyła się w norze, tylko po to, by na nerwach kusznikom zagrać.
– Zaraz zaraz... jak to: kolejna kochanica? – łyknęła grzecznie podaną przynętę.
– Klara, Róża.. i inne, których imion już nie pamiętam – odparł znużonym głosem wampir i machnął ręką. – Zresztą sama go spytaj, jeśliś ciekawa. Mnie interesuje to, co interesuje Małgorzatę. Pierścień, który Milos nosi… łatwiej teraz mi go odzyskać, póki jeszcze żyw i wolny. Potem… mogłoby być to kłopotliwe.
– A co… – Marta zmarszczyła twarz na podobieństwo warczącego psa. – Bojasz się, że ci go zapomniane ślicznotki dopadną i rozerwą na strzępa? – wybuchnęła gardłowym śmiechem, poruszony jej głową strop nory zaczął się osypywać i wpierw się musiała przestać śmiać, potem się przykrztusiła, a potem ziemią plunęła spomiędzy zębów. – Bo ode każdej w czułe ramiona matczyne wracał? – parsknęła znowu, i spojrzała w oczy wyższemu z kuszników. Wydał się jej postawniejszy i kraśniejszy, więc zademonstrowała najlepszy ze swych uśmiechów. Ten, o który Popielski błagał zawsze: “Tylko nie w mieście, nie między ludźmi.”.
– Och… Ja się nie boję. Ja wiem, że czeka go los gorszy od wszystkiego, co potrafiłbym wymyślić, bo jego oprawcy… przekraczają moje wyobrażenia – odparł nosferatu niezrażony jej sarkazmem, podczas gdy obaj kusznicy udawali żywe posągi. Musieli być doświadczeni w wojskowym rzemiośle. – I dlatego wolałbym odzyskać ową błyskotkę wcześniej. Teraz gdy Tęczyńska nie chroni go już pod swym płaszczem i oni go znaleźli. Czas nie jest po naszej stronie.

Marta udawać nie miała zamiaru i jawnie taksowała wyższego kusznika, ewidentnie doświadczonego w wojennym rzemiośle, jak kawał soczystego, surowego mięsiwa. Nawet usta oblizała, udzieliło jej się od Nosferata.
– Naszeeeego – powtórzyła przeciągle. – Naaaas. Myyyy…
Gwizdnęła głośno, cienko, i przenikliwie.
– A kimże to, w twym oświeconym krakowskim osądzie są “my”?
– Ty, ja… i on. Ty by go schować, ja by odzyskać pierścień, a on… znaleźć sposób, by zgubić swoich starych przyjaciół – uśmiechnął się wampir i zastrzygł uszami jak zwierzę, słysząc jej gwizd, który wywołał właściwy efekt, sądząc po odgłosach na zewnątrz. – Winienem zwrócić twą uwagę na to, że tu jesteś z członkiem klanu Nosferatu, a wyżej czeka Wołodia, mój sługa z klanu Zwierząt. I omotać zwierzęta… potrafimy obaj. Gdybym miał powód, by cię zabić, Marto, to byś już ginęła w męczarniach… nie kuś mnie… – uśmiechnął się sadystycznie. – Bym znalazł powód.

– Trzeba było owego Wołodię na dysputy przede siebie postawić – Marta obnażyła suche zęby. – To bym bardziej polityczna była, a tak to mnie się nie chce. Winnam zwrócić twą uwagę – powtórzyła jego słowa razem z intonacją i jadowitą szyderą wypisaną na twarzy – że twoja karminowa pani do spółki ze swym skarbeczkiem okradli mnie już onegdaj z pewnej błyskotki. Mam teraz tobie, jej słudze, pomagać w odzyskaniu pierdółki, na której jej zależy? Takie propozycje, bezimienny Nosferatu, nawet w Krakowie popiera się czymś więcej niż pierdolniętym ode niechcenia przez ramię ochłapem.
– Mam propozycję… tylko między nami. Tylko dla twoich uszu, bo twemu kochasiowi nie ufam.– odparł z uśmiechem wampir. – Pierścień za wiedzę. Pierścień za to, co wiem o prześladowcach Milosa. Drobnostka za drobnostkę. Jednorazowa propozycja, która wygaśnie z czasem. Bowiem twe noce z Zachem z pewnością są policzone. A ja pierścień to ja mogę odzyskać z jego trupa.
– Doprawdy? Krwiożercze ślicznoty nie wsadzą go sobie na własny palec, gdy już Zachowe paluchy poodrywają? – spytała Marta poważnie i niewinnie. – Przedstaw się lub zawołaj swojego Wołodię, niech rozmawiam z kimś, kto ma imię. Tak po prostacku.
– Owe krwiożercze ślicznoty to… akurat pierścionkami się nie zajmują. Tylko niewiasty są naznaczone piętnem sentymentalizmu i przywiązaniem do pamiątek – zignorował jej słowa wampir i ruszył do wyjścia z jamy. – Masz dwie noce na przemyślenia. Umiesz wzywać ptaszki, więc wezwiesz jakiegoś i przywiążesz mu pierścień do łapki. W zamian otrzymasz w ten sam sposób pergamin z informacją. Dwie noce… a potem moja oferta wygasa.

Gdy tylko się podniósł, Marta dłonie na zewnątrz nory wystawiła i wysmyrgnęła się z leża, ciągle w kucki.
– Drugi raz na taką samą sztuczkę nabrać się nie dam – syknęła. – Raz już błyskotkę z rąk wypuściłam, i się cudownie złoto w gówno odmieniło. I skąd niby wiedzieć mam, że cokolwiek cenniejszego niż kawałek złota nosisz między tymi uszami, hę?
– Chlaliście z Zachem swoją juchę nawzajem, a ty nadal tolerujesz, że nosi Bezprymowy pierścień, podarek Małgorzaty dla niego? Nadal pozwalasz, by miał na palcu dowód jej admiracji? – zdziwił się wampir. Na zewnątrz było kilkunastu ludzi. Mała wojskowa wyprawa oraz… Wampir pożywiający się właśnie koniem.




Zwierzę, w każdym znaczeniu tego słowa.
– Spodziewałbym się po tobie większej terytorialności. Wiedza i pozbycie się niechcianej pamiątki po rywalce. Według mnie… idealny układ – uśmiechnął się Nosferatu.

Uniosła się pomału z klęczek. Wzroku nie spuszczała z wysokiego kusznika, spojrzeniem jeździła z góry na dół, zatrzymując się za każdym razem na gardle. Na jej wyciągnięty palec z góry spłynął maleńki ptaszek, jeden ze stada lelków, które obsiadły korony drzew na głowami zbrojnych. Marta pogładziła ptaka po łebku i przeniosła wzrok na Wołodię. Tu, w odróżnieniu od Wyłupiastookiego, było przynajmniej na co popatrzeć z przyjemnością.
– A podług mnie – rzekła ospale, ale z dostrzegalnym zawodem w głosie – ten ochłap, który mi rzuciłeś obglądałam już, a i oblizałam przy tym tak dawno, że moja ślina zdążyła na nim stężeć. Podług mnie nie wiesz więc nic, a gdy dostaniesz czego chcesz, znikniesz po nosferacku, nie trudząc się nawet, by przyczepić do ptasich gnatów garści kłamstw. Podług mnie wielkim brakiem manier jest nachodzenie kogoś w schronieniu…
Przerwała, by ustami ściągniętymi zaśpiewać lelkowi na swym nadgarstku wysokim, melodyjnym i żałobnym trelem.
– … ale z jednym z klanu mego chodzisz. Więc masz ciągle moją uwagę.
– Skoro tak twierdzisz, to drobiażdżku nie prześlesz i będziecie błądzić w ciemnościach. A ja sobie popatrzę z boku i poczekam… Pooglądam mistrzów w robocie.– zachichotał wampir a jabłko Adama podskakiwało mu w górę i w dół. Po czym rzekł do swych ludzi.– Wyruszamy natychmiast. A ją… ostawić w spokoju tym razem. Wołodia… jak sytuacja?

– Jeden ghul w pobliżu i człowiek.– odparł Gangrel odrywając się od posiłku niechętnie. Wampir spojrzał na Martę.– Pewnie słudzy naszej… panieneczki. Niech sobie siedzą, skoro im tam wygodnie, a co do moich kłamstewek tooo… tym razem posłałbym prawdę choćby po to, by dowiedzieć się potem, jak strute mieliście miny oboje.
– Oczywiście – odparła bez wiary, ale i bez gniewu czy jadu. – Podtruj już teraz, może i minę jaką zrobię. Bo na razie to układam list do Małgorzaty. Jak ją powinnam tytułować? – palce wolnej dłoni wsparła o policzek w zadumaniu. – Jaśnie wielmożna wojewodzino wystarczy, w twym osądzie?
– Wątpię, by zainteresowała się na tyle, by przeczytać. Szkoda pergaminu czy też atramentu – wzruszył ramionami łysy wampir.
– Ktoś, kto szczyci się tym, że wie więcej niż inni? Wątpię – zgasiła go Marta. Ptaszek na nadgarstku Gangrelki przekrzywił łepek, i Marta zrobiła to samo, ptasim gestem, prawie głowę na ramieniu kładąc i Wołodii przyglądając się z ukosa, dokładną kopią Zachowego gestu. – Choć pewnie list by jej długo szukać musiał.
Na to sugestie Marta nie doczekała się odpowiedzi. Nosferatu i jego ludzie oraz Wołodia wyruszyli zostawiając ją bez pożegnania i odpowiedzi, ruszając swoją drogą. Zarozumiały i arogancki Nosferatu najwyraźniej planował ją zostawić głodną odpowiedzi.

Strzyknęła za odjeżdżającymi gęstą plwociną przeze zęby. Gdy Popielski i Arunas z krzów się wyłuskali, klęczała już w miejscu, gdzie Gangrel koniem się pożywiał, poszycie i mchy dłońmi rozgarniała, pod nozdrza podtykała drobne gałązki, aż wreszcie znalazł ślad woni i ślad szkarłatu, dowód na to, że końska krew faktycznie tu popłynęła, że posiłek nie był zainscenizowanym na użytek Marty przedstawieniem. Popielski stał nad nią cierpliwie, co jakiś czas po kudłach się drapiąc.
– Winni my byli wyjść – uderzył się w piersi, gdy Gangrelka powstała. – Jeno moc ich było i...
– Winniście byli głębiej w krzach siedzieć, może by ów Wołodia nie wyniuchał was – sarknęła. – Po coś ty niby chciał wyłazić? Razem ze mną głowę kłaść? Nie nauczył się ty niczego przez pół wieku? Śmierci, zabierz nas wszystkich? Dajże pokój. Marność to.
– Marność nad marnościami i wszystko marność – potwierdził Popielski zęby szczerząc połamane. – Co poradzę, że takaż marna dola moja?

Zamilkł, gdy z drzew spłynęły trzy dziesiątki lelków, czepiały się ptaszki Marcinych włosów, przysiadały na ramionach i rękach rozłożonych wirowały wokół sylwetki, by wreszcie rozpaść się na kilka mniejszych stadek i rozprysnąć po lesie.

Wtedy ze szczytu górującego nad okolicą wiekowego świerku bezszelestnie ku Marcie pomknęła wielkooka sowa.
 
Asenat jest offline