Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-09-2016, 14:38   #110
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
– Porucznikowi rzeknijcie, że pędzi ktoś ku nam.
Karaut przygryzł przywiędłe wargi i kierunek towarzyszom wskazał. Po prawdzie to lekko chybotliwie, był napity więcej niż solidnie, a i przesłyszeć się mógł, w jego szacownym wieku ludzie często bywali już głusi jak pień.
– Czorcie stary, toć nic nie słychać – wyśmiał go Ginis i z siodła zleciał jak ptaszyna niebieska, Karautową pięścią zdmuchnięty.
– Tamój na wzgórzu tamtym, w świetle księżyca cienie żem widział – odparł starzec z niezachwianą pewnością.

Pół pacierza później łomot kopyt iście dało się posłyszeć, a z zagajnika sosnowego wypadła trójka konnych. Marta gnała na przedzie z twarzą w końskiej grzywie, z takim pośpiechem, jakby się nie na świętowanie rocznicy, a na ślub własny spóźnić miała zaraz. Albo jakby sam diabeł ją gonił po okolicznych lasach.
Jeden spośród raców, którego z imienia Marta nie znała, naraz głos podniósł.
– Poruczniku, jest! Pani Marta się znalazła!
Ludzie rozstawieni w szpaler przeczesywali sumiennie las. Chwila musiała minąć nim informacja dotarła do Zacha, a ten doszedł przed Marcine oblicze.
– Gdzieś była? – Konia jej za uzdę złapał. – Myślałem już, że coś ci się stało.

Ściśnięte rysy wampirzycy rozluźniły się, Marta nogę nad głową wierzchowca przerzuciła zgrabnie, na ziemię zeskoczywszy, za szyję Węgra pochwyciła, nos wtuliła w obojczyk.
– Spałam.
Za jej plecami Popielski wargi kształtne ściągnął w nietęgiej minie i posłał Milosowi współczujące spojrzenie. I rzecz jasna milczał, tak jak zwykle był gadatliwy. Marta też milczała, jak zawsze, gdy nie chciała kłamać. A Zach nie zmuszał jej do mówienia, jeśli z własnej woli zwierzać się nie chciała. Przytulił tylko mocniej, dłonią wzdłuż jej kręgosłupa wodził.
– Nic ci nie jest? – zapytał cicho, prosto w jej ucho.
Pokręciła gwałtownie głową.
– Źle sypiać samemu – oznajmiła poważnie, by za chwilę przymusić się do uśmiechu. – Przerżnęłam zakład z Szarlatanem. Kiś diabeł mnie do tego zakładania podkusił… tańcować mam dziś w tej karczmie do świtu. To i chciałam z tobą potańcować – zabrzmiało nie tylko szczerze, ale i jak najważniejsza sprawa pod nocnym niebem, zakrywająca szczelnie i interesa Camarilli w Smoleńsku, i interesa kniaziów w trzymaniu z Camarillą. – I gości nam zaprosiłam. Jakby nam w gardle zaschło – pocałowała go zimnymi wargami. Zupełnie bladymi, zlewającymi się nieludzko barwą ze skórą. Chyba po raz pierwszy zapomniała się umalować.

Pewny był, że coś się wydarzyło. Złego najpewniej bo Marta zwykle publicznie skąpiła czułości, a teraz łaknęła jego bliskości, jakby wymknęła się właśnie znad przepaści.
– Chodźmy więc – bok jej objął, do siebie przycisnął. Wątpliwości swoje przemilczał.
– Z Jaksą rozmawiałem. Niewiele pomógł. List zachował głównie odczucia kuriera.
Skinął na Gezę, aby ludzi zebrał do kupy i zarządzał powrót do karczmy. Zach wolał naprzód z Martą wyjść i w odosobnieniu rozmowy toczyć.
– Tak samo z pierścieniem. Twoim. O ten tatarski nie pytałem.
Pierścień królewski zza pasa wydobył i na Marty paluszek wsunął.
– Miał trzech właścicieli. Za każdym z nich ciągnął się ogromny ból i gorycz. Tyle. Oby tylko tobie swego przekleństwa oszczędził.

Gangrelka zbyt luźną obrączką wokół palca kręciła, wargi przygryzła tak mocno, że na bezbarwną skórę wypłynął szkarłat krwi. Rączką ozdobioną pierścieniem Milosa pogłaskała po policzku, a potem odwróciła się plecami i rzemyki mieszka skórzanego, co go na szyi nosiła, rozwiązywać zaczęła, chowając się z drobiazgami, które w kaptordze kosmykowi włosów Węgra towarzyszyły. Grzechotały jakieś drobne kości.
– Chciałam z tobą zatańczyć – mruknęła. – Żebyś choć noc jedną od trosk wolny był.


Na czoło się Marta wysforowała, ledwie ruszyli, i całą drogę jeno swoje plecy i zad koński pozwalała oglądać. Milczała też ponuro i zaciekle, wionęło od niej chłodem i ciemnością, jaka zbiera się pod wiekowymi dębami, gdzie przez splątane korony nigdy nie przebija się słońce.
Jak bez słowa jechała, tak bez słowa się zatrzymała i w zarośla poszła, uwalaną ziemią spódnicę zmienić na suknię w Krakowie zakupioną. Szeleściła w krzach liśćmi i tkaniną, nie z modestii ukryta przed oczami własnych i Milosowych podkomendnych, a z ostrożności, nie wdzięki chowając, a dowody na nieludzki byt.
Popielski zakaszlał za plecami Zacha, przysiadł w kucki dla wygody i podrapał się po kudłatym łbie.
– Pan porucznik będzie łaskaw racom rzeknąć, by na gadziny dzikie, co dziwnie zachowują się, baczyli. Martuś uważa, że oczy i uszy nam przyczepiono.
– A czemu tak uważa? – Zach lustrował ghula tym stanowczym spojrzeniem zarezerwowanym dla podkomendnych, gdzie na zadane pytania zawsze oczekiwał odpowiedzi.
– Spotkanie miała… niezbyt przyjacielskie – żachnął się Popielski. – Jeden z tamtych Zwierzę. Rzekła mi, że patrzeć będą, i niech sobie patrzą… Ale ja to nie lubię, jak mi kto między półdupki zagląda.
– Ktoś od Miszki? – Węgier twarz miał wygładzoną spokojem. – Czego od niej chcieli?
– Nie dosłyszał żem, a ona nie rzekła – Oczy Popielskiego były w tej chwili równie niewinne jak Zosine. Może ze szczerości wyznawanych okoliczności, a może przez praktykowaną od lat sztukę wciskania łzy. – Ale zdawało mi się, pan wybaczy, panie poruczniku… że kniaź to w dupie ma. Dupę i Martusi, i pana porucznika, i moją własną skromną razem z waszymi.
– Moją i twoją może ma. Ale Koenitz sugerował, że Miszka może działać za kulisami. I Marta pierwsza w kolejce, by chciał ją przekabacić. W końcu klan dzielą i Marta, tu na Smoleńsku bezpośrednio jemu podległa – za ścianą zieleni furkotały spódnice. – Popielski, jakby ona kłopoty miała, to ty mnie informuj. Tym bardziej, że twoja pani za dumna czasem by o cokolwiek prosić. Nie lubię cię. Ale obojgu nam na twej pani zależy, racja?

Ghul oczy zmrużył i aż za dobrze było widać, że coś pod kudłatą czupryną wre jak ukrop w garze.
– Kiedy prawdę żem rzekł – okaleczoną dłoń położył na sercu i głos ściszył. – Na Abdanku łękawica srebrna. Tamci zbrojni poczwarę czerwoną mieli na piersiach. A Nosferat szaty dworskie… gdzie tam on od kniazia naszego, co z dzikości słynie.
Z Zacha spokój ulatywał niemal namacalnie. Na końcu aż zębami szczęknął a dłonią, którą wspierał się o pień drzewa zorała bezwiednie korę.
– Mówisz, że Nosferatu i Gangrel wespół, ze zbrojnymi?
Popielski skinął głową, i nawet jednego i drugiego opisał, w słowach, o dziwo, konkretnych i krótkich.
– Gangrel taki, w jakich Martusia zwykła gustować. Bliżej Bestii niż człeka – dodał na koniec i spojrzeniem zawisł na Węgrze wyczekującym. Marta klnęła w krzakach wymyślnie na wiązanie sukni.
– Dobrze, żeś mi o tym rzekł Popielski – pochwalił Ventrue i ruszył w stronę gęstwiny, z której już Marta się wyłaniała. Zach wyciągnął kilka gałązek z jej włosów i uśmiechnął się lekko.
– Ślicznie wyglądasz.

Na widok karczmy Marta rozluźniła się wyraźnie, na umalowane wargi wypełzł jej uśmiech, a na policzki rumieńce, wywołane spaloną krwią. Większość wampierzy nadawało to różanej cery i wszelkich pozorów przyjemnego dla oka ludzkiego wyglądu. Marta wyglądała, jakby febra ją chwyciła, krwiste wypieki na licu zapalając. Palcem Zachowi łeb niedźwiedzi na szyldzie pokazała, zanim rączką ramię jego oplotła i ciągnąć poczęła do środka, skąd płynęła muzyka i brzęk szkła.
– No niedźwiedź – zauważył Węgier. – Sugerujesz, że to ma znaczenie?
– Lud maluje swych bogów na deskach, lubo kozikiem z pieńków ich oblicza struga – odparła. – Nic to więcej nie znaczy ponad to, że mają obraz jego, gdzieś z tyłu głowy.
– Albo, że koziołki i byki były już zajęte. To tylko karczma, Martuś. Nie skryta wśród lasu pogańska świątynia.

Roześmiała się na to dictum perliście i głośno.
– A tego żem nie sugerowała. Jeno to, że malują zawsze takie bałwany, jakie im ważne i sercu drogie. A świątynia – dodała po chwili – to nie tu będzie. Ani wzgórze, ani kamień, od rzeki za daleko… co tu czcić? Niebo nad głową?
Ramieniem jej posłużył jako przykładny małżonek. Prezentował się Zach elegancko, za namową Popielskiego wybrał odświętny kontusz a na ten zwyczajowo narzucił lamparcią skórę spiętą srebrną fibulą. Kołpak z piórkiem zdjął, gdy przekroczyli próg karczmy. Marta po zebranych powiodła dumnym spojrzeniem posiadacza największego skarbu w okolicy, zakrzyknęła wpierw, że drogi tu w lasach splątane jak sznur pielgrzymi. Zakłopotania własnym spóźnieniem na swe własne święto widać po niej było. Podziękowała jeno za przybycie gościom zaproszonym i przypadkowym, jak jeden mąż nieznanym zupełnie. Zawołała do karczmarza, by baryły zamówione wystawił, Zacha w policzek ucałowała i zostawiła go w wianuszku szlachetków i ich małżonek, by do skrzypka podejść na słowo krótkie.
– Jan Michał Dragicz, miło mi poznać waszmościów – Zach wstał, by górować nad towarzystwem. W puchar się uzbroił i ciągnął tonem człowieka nawykłego do dowodzenia. – Małżonka moja, Marta, uroczystość tą wyszykowała, aby uczcić rocznicę naszych zaślubin. Wznoszę więc pierwszy toast za nią i za naszą przyszłość, tu na smoleńskiej ziemi.

Puchar do ust przyszpilił, chwilę tam tkwił, by huknąć o stół. W rozmowę się Węgier próbował wciągnąć z okolicznymi szlachetkami, imiona zapamiętać i do twarzy przyporządkować. Cały czas jednak niespokojnym okiem wodził za Martą. Słowa Popielskiego zrobiły na nim nietęgie wrażenie i choć Marta chciała ewidentnie tematu unikać, skupiwszy się na tu i teraz, tańcowaniu i rozrywce, to Zach zastanawiał się jak o jej spotkaniu z kainitami zagaić, a żeby w niej gniewu nie wzbudzić. Marnowanie całej nocy na unikanie problemów było nazbyt niepraktyczne.

Wiatr tylko uśmiechem powitał Martę już grając i w swym graniu znajdując swą radość. Juże go nic nie obchodziło, dopóki melodii nie skończy, a Milos wpadł w niekończący się las dłoni, Drawiczów, Popełków, Poleskich, Wolskich z Kozłem i Krzyżem w herbie, Wolskich z kozłem bez krzyża, Wiśnickich, Worohińskich i Porohów z Wilkówki, Porohów lasowymi zwanych. Każdy z każdym powinowaty, jak nie przez małżeństwo lub krew, to przez długi wdzięczności i przyjaźń. Każdy znał tu każdego, a najważniejsi z nich byli stary Maksym Lwowicz Popełko... najstarszy z najstarszego rodu Suchy jak szczapa sześćdziesięciolatek co to żwawo się ruszał i stary miecz miał przy pasie. Siergiej Iwanowicz Poroh lasowy, co to miał wielki mir pośród tutejszych i ponoć posłuch u starosty z lasu. Oraz stara wdowa po Iwanie Worohińskim Jiewgienija Worohińska, wścibska plotkara i.. co najważniejsze, swatka z zamiłowania. Ogólnie jednak bida z nędzą, żyjące pod Smoleńskiem szlachcice do bogatych nie należeli, szabliska i miecze mieli stare, okucia pochew wytarte, a biżuterię miedzianą. Więcej zasług w opowieściach niż majątku i więcej dziur w kontuszach niźli monet w sakiewkach. Ale byli przyjaźni dla nowo przybyłych, zwłaszcza jeśli oni stawiali u karczmarza trunki panom braciom. Marta akuratnie zdążyła dopilnować wytoczenia rzeczonych trunków, a zobaczywszy jejmość w czepcu wdowim, kazała jeszcze wódki jakiej słodkiej dla niej poszukać. Zmarszczyła się dowiedziawszy, że tu się porządne, mocne siwuchy pija tylko, ale wzruszyła ramionami, meastro pomachała ręką i wróciwszy w wianuszek szlachty, kielich w toaście uniosła do góry. Chciała nawet wyrwać Milosa ze szponów swatki… jeno że się jejmości coś należało zacnego, skoro zacnej wódki nie było. Porwała w tany pierwszego Popełkę czy innego Poroha, co się jej pod rękę nawinął.

Impreza się rozwijała gładko. Panowie szlachta pili i wznosili toasty, tańcowali z pannami pod czujnym okiem dostojnych matron. Robiło się wesoło, a całość podgrzewała skoczna acz niespokojna melodia kolejnych pieśni skrzypka. A on wydawał się być we własnym świecie, uśmiechając się pobłażliwie ku słuchaczom i wodząc niezwykle szybko smyczkiem po strunach.
Biesiada rozkwitała w najlepsze. Zach wdał się w kilka rozmów na niezbyt ważkie tematy, bo ani atmosfera ku temu nie sprzyjała ani stan upojenia lokalnych szlachetków. Do gospodarza też zaszedł pewien, że trzeba rachunki za jadło i napitki wyregulować, tym bardziej się zdziwił, gdy mu rzeczono, że już Marta mamoną sypnęła. Po tych rewelacjach powiódł już do niej wartko, a że akurat piosenka ku końcowi szła poczekał aż smoleński amant z ramion ją wypuści.

– Azali z żoną swą przytupnąć można? – skłonił się przed nią pięknie, jak przed księżniczką i dłoń zapraszająco wysunął.
– Azali nie wypada i nie trzeba? – Marta dla odmiany pod boki się podparła, kciuki za zapaskę zasadzając i pozę hetmańską i srogą minę przyjmując. Parsknęła śmiechem zaraz i pociągnąć się dała.
I on śmiech odwzajemnił i chwilę szalone młynki kręcili, ale gdy nuta piosenki zwolniła Zach do ucha Marcinego zagaił:
– Karczmarz rzekł, żeś opłaciła wszystko z góry.
– Aha – potwierdziła Martusia. – Lepiej płacić z góry, to do piwa nie szczają, bo i zawsze wychodząc karczmarz dostanie coś ponadto – wyszczerzyła zęby.
– Mogę spytać, skąd wzięłaś?
Marta aż taneczne obroty wyhamowała, brwi ściągnęła podejrzliwie.
– Nie wiesz? Toś chyba jedynym w kompaniji, któremu Popielski nie opowiedział, że jak Tyrolczyk troczki kiesy rozwiązuje, to usta sznuruje w wąską kreskę. Do tej pory używanie na Wilhelmie ma – odpaliła. – Wodza naszego oskubałam. A coś ty myślał?
– Że kogoś oskubałaś – obcasem stuknął, do rytmu ją okręcił. – Choć obawy mnie naszły, że kogoś, kto będzie chciał za to odwet brać.
– Odwet brać czy wdzięczności wymagać? – uśmiechnęła się upiornie. – A zresztą… często żadna różnica, co?
– Czemuś przemilczała swoje wieczorne spotkanie? – zmienił raptownie temat. – Nie ufasz mi, co?
Przystanęła, z ramion mu się wyślizgując. Uśmiech zniknął jak sen jaki złoty.
– Skoro żeś mi już głowę jak kobierzec przetrzepał – zgrzytnęła uraza jak nóż o nóż – to przecież wiesz i to.
Mocniej ją w tańcu przycisnął jakby się obawiał, że mu ucieknie.
– Nie przetrząsałem – obruszył się na ten zarzut, brwi ściągnął. – Nigdy na tobie nie użyłem siły, poza tym jednym razem, z Olgą. Ale na to dałaś przyzwolenie.
– Zatem skąd… – urwała, spojrzeniem zawisła na Popielskim, wygłaszającym perorę pochwalną na rzecz małżeństwa przed wdową Worohińską i kilkoma pannami. – A nieważne. Chciałam z tobą zatańczyć. Żebyś jedną noc wolny był, a nie kłykcie w kącie gryzł dumając, kto cię goni, kiedy i z której strony dopadnie. Nie wyszło – wzruszyła ramionami. – Idę gardło zwilżyć.
– Devana – za ramię ją przytrzymał. – Nie wolno nam ignorować ostrzeżeń. Pijaństwo i zabawa są dobre po bitwie, nie przed nią. Nie wolno ci taić przede mną spraw takiej wagi.

Z Marty niemal widocznie spływały resztki wesołości, które dotąd jeszcze przytrzymywała siłą, a teraz uznała, że dla samej siebie nie warto. Tak samo jak tłumaczyć, że nie wolno dać się zastraszyć ani zatruć tego, co tu i teraz. Powiodła z żalem na pożegnanie spojrzeniem po mało imponującym wnętrzu karczmy i mało imponujących jej gościach.
– W sprawieniu, żebyś zapomniał, też jestem gorsza, zdaje się – w pierwszych słowach dźwięczała jeszcze gorycz i zazdrość, kolejne płaskie były i obojętne. – Wyjechała nagle z Krakowa. Tu dwóch totumfackich przysłała za tobą i oni ze mną gadali. Chciałam rzec ci przed świtem, jak tu skończymy i ptactwo wróci, które za tamtymi posłałam. I tak zrobię. A teraz pić idę. Bo muszę. Przy tamtych wysuszyłam się i tu też. A tańczyć całą noc obiecałam.
Całonocne tany nie budziły już w niej ani ochoty, ani entuzjazmu. Wyprostowała się dumnie i jeden po drugim palce Milosowe zaczęła odginać z uścisku na swoim ramieniu zamkniętym.
– Gdybyś wiedziała, co to za szumowiny, straciłabyś na beztrosce.
Puścił ją i pozwoli odejść. Sam jednak Gezę dopadł, dyspozycje mu prędkie wydał i Zachowi ludzie opuścili biesiadę bez słowa. Węgier zaś zajął miejsce na uboczu, gdzie dobre widoki miał i na całą salę, i na to co na zewnątrz.

Marta w towarzystwie jednego ze swych warchołów wytoczyła się na zewnątrz. W dwa pacierze później powróciła, a choć po święcących ślepkach znać było, że do kogoś zmroczonego gorzałą się dossała, radości jej to nie zwróciło, co uciekła. Wampirzyca zrobiła się na ponuro i choć tańczyła wedle umowy, to bez ducha to czyniła i uśmiechała się dlatego, że uważała, że tak wypada. Omijała skrzętnie Zacha przycupnietego w kącie jak wrona na cmentarnym murze i w myślach godziny odliczała, co do końca tej męki jeszcze pozostały. Obtańcowawszy Maksyma Popełkę oddała go z powrotem Karautowi, wiekiem mu równemu i żwawości, oraz Popielskiemu, który w odróżnieniu od niej i od Węgra humoru nie stracił i nie tracił nigdy. Siergieja Poroha w tańcu o starostę zagadnęła, by skrócić sobie jakoś czas oczekiwania na udawany odpoczynek skrzypka i kres niezbyt szczęśliwej nocy.

Wiaterek grał przemieszczając się zwinnie pomiędzy tańczącymi, niczym… wiatr. Jakoś zawsze unikał zetknięcia się z tańczącymi, choć wydawało się to niemożliwe, gdyż nigdy nie wtrącił nawet jednej nuty. Był jednocześnie skupiony na muzyce i świadomy swego otoczenia. I niezmordowany. Ale musiał odpoczywać… dla zachowania pozorów normalności. Marta o tym wiedziała, więc wyczekiwała okazji.

– Mówił mnie mości Popełko, że się acan ze starostą tutejszym znacie – zapytała tymczasem Siergieja, gdy muzyka zwolniła i nie wymagała raźnych przytupów co chwila. – Prawda-li to? Jaki to pan? U nas przysłowie takie, że jaka władza, takie życie.
– Prawda li to... dyć to starosta jest – wyjaśnił Siergiej przyglądając się bacznie Marcie, i co nieco podejrzliwie. Był dość masywnie zbudowanym ruskim szlachetką po czterdziestce, z paskudną blizną przecinającą twarz. Stary kontusz i delia podszyta wilczym futrem stanowiła jego strój, a posrebrzany czekanik był jego berłem, z pomocą którym swym ludziom i krewnym rozkazywał.
– Starosta staroście nierówny – westchnęła Marta. – To i się pytam, czy to prawda, co gadali w Smoleńsku. Iże bitny mości Janikowski i w kaszę ani napluć, ani dmuchać nawet sobie nie da. Bo jak starosta miękki, to się zawsze lęgnie występek w okolicy i szlachta porządna nocy ni dnia pewna być nie może.
Spojrzenie Martusi jasno mówiło, że zarówno Siergieja, jak i siebie wraz z małżonkiem zalicza do spokojnej i porządnej szlachty. Takiej, co to się nigdy nie bije bez powodu, a powody wszak ten świat pełną garścią rzuca.
– Tutaj występku nie uwidzisz, starosta dba o to i w mieście i poza nim.– odpowiedział z miękkim wschodnim zaśpiewem starszy szlachcic.
– To i dobrze – ucieszyła się Martusia, od dawna już pogodzona z tym, że na rozbój to na ruską stronę trzeba będzie skakać. – A rzeknijcie mnie, mości Siergieju… czy gdybym list staroście posłać chciała, to jeno przez owego Piesińskiego, co w Smoleńsku rezyduje, czy przez waszą osobę takoż można?
– Jeno przez mości Piesińskiego, co w Smoleńsku rezyduje.– odparł krótko Siergiej.
Marta pokiwała głową, nie komentując, jeno przy kolejnym obrocie zapytała poważnie, czy mości Piesiński tytuł podstarościego nosi… bo nie przedstawił się z takowego tytułu.
– Nie nosi… – stwierdził krótko Siergiej. – Podstarościc... zginął dwa miesiące temu na granicy.– odparł enigmatycznie nestor nie dodając nic więcej, a Marta za język go ponad miarę nie ciągnęła. O lasy jeno podpytała czy łowne i o rzekę, czy w ryby bogata. I o to, jak się starosta zapatruje na polowania na grubego zwierza, czy jakoweś królewskie obostrzenia są tu nałożone. Po prawdzie to nie wierzyła, by król tutejsze bydlątka leśne miał w uważaniu i policzone… ale Gangrel to co innego.

I poznała granice osobistej domeny kniazia, bo tam polować nie wolno było. Całe połacie borów na północ od Smoleńska były niedostępne dla myśliwych i rybaków. Siergiejowi za taniec podziękowała, przysiadła na chwilę wraz z nim i resztą starszyzny, słuchającej wydumanej historii o tem, jak to się Jan Dragicz z Popielskim w tureckiej niewoli poznali i przyjaźnią zapałali do siebie wielką… co się niemal skończyła, gdy Martusię poznali. Ghul wyłaził z siebie i stawał obok, by rozmówców zabawić, a Marta jeno miała nadzieję, że spamięta, co po pijaku naplótł. Skoczyła zatańczyć raz jeszcze i kolejny… Wiatr tymczasem przerwę uczynił, co by posilić się jak śmiertelnik dla utrzymania pozorów. Okazja do rozmowy właśnie się nadarzyła. Kufel z piwem mu przy misce postawiła, bo co to za człek, co strawy nie popija. Nie siadała, bo ją nogi i zadek rwały już i bała się, że jak zasiędzie, to nie wstanie już. Uśmiechnęła się wymuszenie.
– Publika godna?
– Jak każda inna… moja muzyka jest dla każdego ucha – odparł z uśmiechem Spokrewniony.
– Dobre uszy – oceniła Marta znużonym spojrzeniem Popełków, Drawiczów, Poleskich, Wolskich, Porohów i całą resztę. – Jeno karczma mała i tumult za wielki przeze to. Na błoniach za dworkiem Jasnorzewskiej więcej miejsca będzie. A rzeknij mnie… tutaj sam miejsce na koncertowanie obrałeś, czy kto zapłacił ci, lubo zakład wygrał?
– Fortuna zadecydowała, Los, Bóg, Szatan, Przeznaczenie lub Przypadek. Wybierz odpowiadającą ci odpowiedź a będzie właściwa.– odparł ze śmiechem Wiatr. – Gram tam, gdzie słuchające uszy. Czy to ludzie czy nieludzkie, czy to dworek, zamek, czy kurna chata. Mnie tam bez różnicy.
– Nikt nie zachęcał cię, byś się ze mną zakładał? – sprecyzowała Marta z ewidentnym brakiem chęci na podchody wypisanym na twarzy.
– Nie… zakłady to moja namiętność. I moja klątwa… klanowa – wyjaśnił uprzejmie, acz cicho wampir.
– Eh, to dobrze… bo gdyby ktoś namówił cię, byś mnie tu ściągnął i przytrzymał… to by znaczyło, żeś… został użyty. I w wiatraki dmuchasz – podparła policzek na pięści. – To kiedy chcesz opowieść? Teraz, czy na uczcie mej… – zastanowiła się głęboko, kimże właściwie Zofia dla niej jest. – Sojuszniczki?
– Nie wydajesz się dziś w nastroju do opowiadania. A historie opowiadane z przymusu mają gorzki dźwięk.– wzruszył ramionami Wiatr i doradził .– I masz zaślepionego swą krwią kompana. Zelżyj trochę z krwawymi godami. Bo nadmiar miłości oślepia.
– My nie mamy czasu – mruknęła – żeby czekać i się rozmieniać na drobne, zamki nastroju budując na piasku. Ale ty tu dziś maestro, niechaj będzie, że racja przy tobie. Zagraj nam. Jutro człeka ci zostawię, co ci za przewodnika posłuży i siodła użyczy, razem z luzakiem.
– Cóże to.. wy długowieczni i czasu nie macie. To co ludzie mają powiedzieć. Oni mają jedno żywoto, a często krótkie…– zaśmiał się cicho Wiatr i dodał kiwając głową.– Niech li będzie po twemu.
Skrzywiła się niechętnie.
– Nawet kwiaty i wiatry nie samym miłowaniem i muzyką żyją. Czy też namiętnościami… Wiem ja, że ty się swojej namiętności nie oprzesz. Ale jeśli na przyjęciu tym inna niże zakład pokusa się pojawi, by napsocić, to cię proszę, abyś się oparł dzielnie.

Odwróciła się, by na Zacha popatrzeć, wrośniętego korzeniami na obranej placówce pod ścianą wapnem pobieloną cienką a łuszczącą się warstwą. Nie wyglądał, jakby miał zamiar ruszyć się stamtąd przed trąbami na sąd ostateczny wzywającymi. Machnęła ręką na Popielskiego, by bajdurzyć przestał już i skrzypka bandurą wsparł. Ten podniósł się niechętnie, widać było, że w starej plotkarze Worohińskiej bratnią duszę znalazł. Kielich jednak osuszył do dna i po instrument sięgnął.
Zawirowała Marta w tańcu, zatupała obcasami po spękanej polepie, włosy rozrzucone na twarz spuściła, by nie było widać, jak zęby zaciska.


Zeszła cicho po schodach w głąb piwnicy, z kagankiem w ręku, skórą wyleniałą i pledem przez ramię przewieszonym. Bez słowa przeciwległy kąt sobie obrała i posłanie umościła między beczkami piwa. Usiadła ze skrzyżowanymi nogami i ze wzrokiem wbitym w podłogę spotkanie zrelacjonowała, przystając często, by wszystkie szczegóły z pamięci powyciągać. W martwym głosie tylko kiedy mówiła o Małgorzacie pojawiał się gniew i zazdrość.
– I wygrała – podsumowała opowieść, brodę na pięści wspierając.
– Jeszcze nie – gdy skończyła opowiadać podszedł do niej, ułożył się w kącie na ziemi i ku sobie przyciągnął. – Jeszcze niczego nie straciliśmy.
Otarł się nosem o Marciny kark.
– Co zrobisz z pierścieniem?
Zesztywniała cała, a po chwili wyszarpnęła się gwałtownym ruchem.
– Wygrała – warknęła. – Sądzisz, że te dwa wypłosze zdradzą ci coś, czego ona nie pozwoliła im rzec? Sądzisz, że jej bryłka złota cenna? Może i cenna. Na twoim palcu. Jak już cię zagłaszcze miłością i pomocą, której wszak nie możesz odrzucić. Nawet tu i teraz, które miałam – spędzisz dumając, co też ona zrobi, i co miała na myśli. Więc tak, coś straciłam, a ona wygrała.
– O czym ty mówisz? – zły był, że od niego uciekła. Stłumił warknięcie i położył się na plecach. – Małgorzata odmówiła mi pomocy. Nic jej nie jestem winien i niczego dawać nie zamierzam, nawet tego pierścienia choć teraz twój jest i ja nim rozporządzał nie będę. Choćbym ci sto razy powtarzał, że jest mi ona wstrętna to nie uwierzysz. Po co więc język strzępić. Martwi mnie Nosferatu i jego pomagier. Znam ich. Wiem do czego są zdolni. A najbardziej mi krew podgrzewa to, że do ciebie poszli miast do mnie, skurwiałe syny.

– Iście odmówiła – wycedziła Marta gorzko. – A w tym samym dniu, co list z odmową wysłała, pchnęła podwładnych, co się wiedzą, której ona odmawia, podzielić chętni. I niby ona nie wie o tym?
– Ona ich wysyła nie na pomoc, tylko żeby śmierć siali. To zwyrodnialcy. Jakby miała dobre intencje wysłała by kogo innego.
– Co za różnica, z czyich ust jej słowa padną? Ale skoro tak mówisz… to list napiszę. Do niej. Że jej pieski szczekać chcą bardziej niż ona była skłonna.
– Ja bym nie pisał.
Coś tam na suficie musiał Węgier dostrzec bo uparcie oczu z niego nie spuszczał.
– Jesteśmy razem. Głowy mamy na karkach. W ogóle cię Marta nie rozumiem. Jakbyś psia jego mać, w obcym gadała jezyku.
Zdmuchnęła ogienek na kaganku i ułożyła się na skórze, w kłębek zwinęła, butów nie zdejmując.
– A cóże tu skomplikowanego? – mruknęła. – Barłóż się z kim chcesz. Mnie wszystkie Klary i Róże nie wadzą w niczym. Mężczyzna musi zdobywać. Tylko ona mi wadzi. Jedną jej ciepłą myśl poświęć, a nie zobaczysz mnie więcej. I zrobię to. Ojca też miłowałam i uciekłam.
– Masz racje, ona wygrywa – mruknął kompletnie zniechęcony. – Wygrywa bo cię ode mnie odsuwa.

W ciemności rozległ sie tylko szelest przyodziewy, a potem szelest obcej mowy, z imionami dawnych bóstw nawracających jak ból zęba. Grzechotały drobne kostki o metal, Marta szeptała raz po raz imię ojca, a potem zaklaskała po polepie bosymi stopami.
– Powinineś rozdziać się. Świt idzie – przypomniała, głowę nad nim zwieszając z palącymi na czerwono oczami, kosmykami włosów podłogę omiatając. – I nic im oddawać nie zamierzam.
Posłuchał ją ganiąc się w myślach, że w istocie o ubraniu zapomniał. Ubranie przewiesił przez beczkę i wróćił na swoje miejsce pod ścianą.
– Nie powinniśmy się rozdzielać. Nie bez przyczyny zaatakowali jak byłaś sama. Chudoba jest cwany. Uderza tylko wtedy kiedy ma pewną wygraną.

Mruknęła pod nosem coś nieprzychylnego, przysiadła nad jego posłaniem w kucki.
– Zmarła ta dwórka. Piękna Klara.
Przez chwilę gapił się na Martę jakoś tak bez zrozumienia. W ciemności widziała jak przez twarz Zacha przewija się cała gama odczuć, od niedowierzania, przez żal aż po kipiącą wściekłość.
– Skąd to wiesz? – ryknął ostro i do Marty dotarło, że w takim stanie jeszcze Zacha nie widziała. Widziała niemal jak Bestia wierciła się pod skórą Kainity, paznokcie orały kamienną podłogę, kilka pękło ze zgrzytem. – Skąd?!
Usunęła się między beczki, krok za krokiem, chowając się w ciemnościach. Śledziła każdy ruch, każde drgnienie napiętych mięśni. W myślach zliczała dokładnie lata. Te z rozmów z Milosem, te z rozmów z contessą.
– Albowiem to było dwa wieki temu, a ludzie umierają – rzekła wolno. – Przykro mnie, żeś stracił coś cennego.
– To zabrzmiało... – głowę opuścił między kolana, czekał aż gniew zelży. – Po co to powiedziałaś?
Z ciemności dobiegło skrobanie. Marta drapała paznokciem klepki beczki.
– Jeśli była ważna… liczyłam, że przypomnisz sobie. Ją. Was.
– Źle wszystko pojmujesz. Nigdy nie było nas. Chociaż tak, jest ważna. Bardzo ważna – Zach czuł, że zbliżający się świt odbiera mu siły. – Jeśli ona… jak się do tego posunie… – ciężka głowa opadała na kamienną podłogę – wyrwę jej czarne serce.
Marta nie skomentowała. Wysunęła się na czworaka spomiędzy beczek, przytuliła się do jego skroni samym policzkiem. Zanim stężała jak trup, wymamrotała, że jedzie jutro do Piesińskiego. I że gdzie wina jest, tam muszą być i winni.
 
Asenat jest offline