Wątek: Cienie [+18]
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-09-2016, 21:54   #20
echidna
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Jen, jak każda kobieta, czasem marzyła, że ze snu wyrywa ją przyjemnie niski, męski głos. Zwykle jednak w sennych marach rolę budzącego piastował przystojny blondyn o atletycznej budowie ciała, taki Chris Hemsworth, albo chociaż Ryan Gosling, a nie skrzyżowanie Billa Cosby’ego z Kenanem Thompsonem. Ponadto, w marzeniach pobudka następowała zwykle na drodze dobierania się do śpiącej, albo chociaż pocałunku, a nie chamskiego szarpnięcia za ramię.

- Co jest, kur… - Jen zmełła w ustach przekleństwo. Jej ledwo wybudzony ze snu organizm jeszcze nie wyłączył opcji autopilota. Bluzgi były nieuniknioną jego częścią.

Widok mundurowego sprawił, że rozespany umysł J.J. momentalnie wskoczył na wysokie obroty. Trybiki zaczęły się obracać, a w głowie zrodziło się pytanie, co też takiego przeskrobała, że zgarnęła ją policja. Coś jednak było nie tak. Jako podejrzana nie powinna siedzieć na przednim siedzeniu radiowozu. Jako podejrzana powinna chyba być skuta. No i z całą pewnością nie powinna mieć na sobie policyjnego munduru.

- Co się dzieje? - zapytała nieprzytomnie przecierając oczy.
- Gówno się dzieje - odparł rezolutnie ciemnoskóry policjant - Rusz dupsko, Jones, mamy robotę.

Jen miewała już różne dziwne sny. Śniło jej się, że była czerwonym M&M’sem z telewizyjnej reklamy, Dzwoneczkiem z “Piotrusia Pana”, asystentką Mirandy Priestly, a nawet ( po seansie filmu “Czarny Łabędź”) primabaleriną w Metropolitan Opera. Nigdy dotąd nie miała jednak snu, w którym należałaby do służb mundurowych. Rygor i dyscyplina to nigdy nie była jej domena. To Jamie był tym sumiennym i poukładanym, Jen była uosobienie artystycznego nieładu. Żadna normalna mundurówka by jej nie przyjęła. Żadna!

Z zamyślenia wyrwał ją ryk alarmu samochodowego kilka ulic dalej. W pierwszym momencie miała nadzieję, że to zakończy jej sen. Tak przecież zwykle było: grom, wystrzał, wybuch, czy jakikolwiek inny niespodziewany i ostry dźwięk, a potem człowiek budził się opatulony w kołdrę z budzikiem wyjącym nad uchem. Coś jednak było nie tak. Chyba śniąc nie powinna mieć myśli, że zaraz coś ją obudzi. Chyba w ogóle nie powinna wiedzieć, że śni.

Ten sen był jakiś dziwny. Taki… cholernie rzeczywisty. Widziała komary rozpłaszczone pędem powietrza na przedniej szybie samochodu, psią kupę, którą jakiś nieuważny przechodzień rozsmarował po chodniku , szczura spacerującego, jak gdyby nigdy nic, wśród śmietników, czyjeś niewyobrażalnie wielkie majtki suszące się w oknie. Czuła specyficzny smrodek zatłoczonych nowojorskich ulic, słyszała dobiegającą z któregoś okna muzykę. Tak dużo szczegółów, tak dużo...

- No, Jones, bo nas tu zima zastanie - rozmyślania J.J. musiały się przedłużyć, co zniecierpliwiło jej towarzysza.

Policjant cofnął się do samochodu najwyraźniej oczekując, że to przyspieszy jej gramolenie się. To dało kobiecie sposobność do przyjrzenia się plakietce wiszącej na jego piersi.


Bailey… nic jej to, kurde, nie mówiło. No może tyle, że oglądała serial, w którym jedna z postaci się tak nazywała.

- Posłuchaj, Bailey, ja… - zawiesiła głos nie wiedząc, jak dokończyć zdanie. - ... ja się chyba nie czuję najlepiej - palnęła nie znajdując w głowie lepszej wymówki. W sumie nie była daleka od prawdy. Coś ścisnęło ją w żołądku, coś jakby niepokój.
- Weź mnie nie drażnij, nie mam ochoty na twoje wygłupy. Wyłaź z wozu.

Tak! Wyjście z wozu to był świetny pomysł! Posłusznie wykonała polecenie. Następnie ostrożnie, jak gdyby bała się, że zaraz upadnie, podeszła do najbliższego samochodu.


Rejestracja jak rejestracja. W mieście, które nigdy nie śpi, tysiące aut miało podobną. Przynajmniej tyle dobrego, że Jen była w Nowym Yorku. Znała to miasto, jak własną kieszeń. Pewnie dlatego właśnie o nim śniła. Bo przecież śniła, prawda…?

Odruchowo spojrzała na zegarek. To było cholernie dziwne, bo w realnym świecie nigdy nie nosiła na ręku zegarka. No a poza tym we śnie przecież nie sprawdza się godziny. Była sobota 17-tego, 10:03. Mniej więcej o tej porze Jennifer zwykle wstawała w weekendy. No chyba, że poprzedniego wieczora dużo wypiła, wtedy potrafiła spać i do 15:00. Ale wczoraj nie wypiła z Danielem aż tak wiele, raptem pół butelki wina. Nie czuła więc negatywnych skutków alkoholu. W sumie… dlaczego miałaby czuć, przecież dalej śniła, prawda?

Im dłużej o tym myślała, tym bardziej ów sen przestawał wyglądać jak sen. Kobieta machinalnie obmacała kieszenie w poszukiwaniu fajek i zapalniczki. Niestety, wbrew nadziejom, zamiast paczki papierosów w jednej z kieszeni znalazła portfel, absolutnie nie swój portfel.


To było dziwne. To było cholernie dziwne! Data urodzenia i personalia się zgadzały, również zdjęcie było jej. Co prawda Jen nigdy przenigdy nie zrobiłaby sobie zdjęcia do dokumentów w kręconych włosach. Prostowała je chyba od zawsze. Nawet Daniel miał bardzo niewiele okazji, by ujrzeć ją w takiej fryzurze. Fakt jednak pozostawał faktem. Legitymacja wyglądała jak jej. Tyle tylko, że J.J nie poznawała portfela i z całą pewnością pamiętałaby, że ma policyjną odznakę.

- Masz może papierosy? - zagadnęła sierżanta Baileya.

Mężczyzna patrzył na nią z rosnącym niepokojem w oczach. Musiał dostrzec w jej twarzy coś, co skłoniło go do myślenia, że to wcale nie wygłupy. Może usłyszał nutki paniki czające się w jej głosie. Spojrzał na nią ze szczerym zdziwieniem, jak by prośba o papierosa była ostatnim, czego się po niej spodziewał, ale bez słowa sięgnął do kieszeni po paczkę Marlboro.

Jen zaciągnęła się łapczywie, jak ćpun na głodzie. Chwilę później rozkaszlała się i równie łapczywie usiłowała wciągnąć do płuc powietrze. Ignorując torsje zaciągnęła się kolejny raz, tym razem ostrożnie, maleńką porcją. Dym drapał w gardle i zostawiał na języku paskudny posmak. Czuła się jak małolata, która pierwszy raz próbuje tego zakazanego owocu. Ależ to było paskudztwo! Do trzeciego bucha musiała mocno przekonywać samą siebie. Ze wszystkich rzeczy przyjemnych i kojących nerwy to właśnie papierosy postanowiły w takim momencie przestać jej smakować. Zgasiła w połowie wypalonego papierosa, na więcej ewidentnie nie miała ochoty.

Co tu się, kurwa, działo?!Uszczypnęła się mając nadzieję, że zgodnie z miejską legendą pozwoli jej się to obudzić. Oczywiście zamiast przebudzenia, poczuła tylko ból. To był koszmar, jakiś cholerny koszmar, z którego nie mogła się wybudzić.

“Myśl racjonalnie” - powtarzała sobie w kółko. To był sen. To musiał być sen, bo jeśli nie on, to cóż innego? Alkoholowe zwidy? Przecież nie wypiła aż tak wiele! Nie była chora, nie uległa żadnemu wypadkowi, nie brała żadnych leków. Jedynym sensownym wytłumaczeniem, oprócz snu oczywiście, było szaleństwo. Tylko, że gdyby faktycznie Jen oszalała, chyba nie byłaby tego świadoma. Ale skoro nie sen i nie szaleństwo, cóż jej pozostawało?

Sięgnęła po telefon i wybrała numer. Daniel, jej ostatnia nadzieja i wybawienie. Niestety, powtarzający się, charakterystyczny sygnał w słuchawce dobitnie świadczył o tym, że wybawienie postanowiło ją w tym momencie olać. Niech go szlag! Jak nie trzeba, to opędzić się od niego nie można, ale jak raz jeden go potrzebuje, to on akurat ma wyłączony telefon. Faceci!

I co teraz? Co miała zrobić? Siedzieć i czekać na ratunek i księcia na białym koniu? Tylko, czym właściwie był ratunek w tej sytuacji? Skoro nie śniła, nie mogła się obudzić. Skoro to nie była choroba psychiczna, nie mogli jej wyleczyć. To było jak Matrix. Tylko, że ona nie zjadła żadnej, cholernej, czerwonej pastylki! I chętnie wróciłaby do swojej rzeczywistości; jedynej, słusznej i prawdziwej.

To było jak skrzyżowanie “Wyspy skazańców” Dennisa Lehane, “Matrixa”, “Alicji w krainie czarów” i “Steins; Gate”, anime, które Jen oglądała kiedyś razem z Danielem. Rzeczywistość, która nie była rzeczywistością, ale nie była też snem. Świat z pozoru taki sam, prawdopodobny, ale jednak nieco zmieniony. Świat alfa, który w pewnym momencie odpączkował od świata beta, docelowej granicy rzeczywistości. Tylko cóż takiego zdarzyło się w przeszłości w tej rzeczywistości, że z młodszego edytora w wydawnictwie Penguin Random House, J.J. została detektywem w nowojorskiej policji? I skoro zmieniła zawód, to cóż jeszcze uległo zmianie?

Jak ustaliła przed chwilą doświadczalnie, najwyraźniej w tym świecie nie paliła papierosów. Niech jeszcze się okaże, że nie piła alkoholu, to zacznie się rozglądać za sznurkiem i suchą gałęzią. Odruchowo spojrzała na siebie. Stety, a może niestety, w tym świecie jej fizjonomia nie odbiegała zasadniczo od tej, którą zapamiętała. Granatowy, absolutnie nietwarzowy mundur, nie był w stanie ukryć, że matka natura obdarzyła ją za małym biustem i za krótkimi nogami. Teraz jeszcze do listy mankamentów urody mogła dopisać niesforne kręcone włosy, których nie była w stanie ujarzmić żadna gumka ani spinka. Na bogów, kto i kiedy zdołał ją przekonać, że nie powinna prostować włosów?!.

- Gdzie my, do cholery, jesteśmy? - mruknęła pod nosem, bardziej usiłując uporządkować myśli aniżeli faktycznie oczekując od kogokolwiek odpowiedzi.


Tabliczki z nazwami ulic nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Byli na Manhattanie, w sercu pieprzonego Harlemu. Od mieszkania (przy założeniu, że dalej mieszkała na Williamsburgu) dzieliło ją jakieś 8-10 mil, na piechotę to jakieś 3 godziny. Zdecydowanie za daleko. Zresztą, gdyby teraz tak po prostu obróciła się na pięcie i odeszła, nie wykluczone, że skończyłoby się to wizytą uprzejmych panów w białych fartuchach i przymusowym turnusem w Pilgrim Psychiatric Center, czy innym podobnym przybytku. Oficera Baileya i bez tego wyglądał na zaniepokojonego.

Jennifer nie miała wyboru. Rozważania nad tym, co się właściwie stało i jak to odkręcić, musiała zostawić na później. Na razie należło wejść w cudze buty i odegrać rolę policjantki wystarczająco przekonująco, by uśpić czujność ciemnoskórego mężczyzny.

- To co tam mamy? - zagadnęła wskazując głową na budynek, pod który podjechali. Sierżant Bailey najwyraźniej wziął tę nagłą zmianę zachowania za dobrą monetę, bo uśmiechnął się pod nosem.
- 10-16, awantura domowa - odparł, a Jen dziękowała w duchu bogom, że dodał to krótkie wyjaśnienie. Policyjny kod kompletnie nic jej nie mówił.
- No to chodźmy - rzuciła na tyle dziarsko, na ile pozwalał drzemiący w trzewiach strach.

Policjant chyba jednak nie do końca dał się przekonać do jej cudownego ozdrowienia. W połowie drogi zatrzymał się i spojrzał na nią z ukosa jak by roztrząsał w głowie jakiś dylemat.

- Ale jest ok? - upewnił się, a Jen przez chwilę krótszą niż mgnienie oka miała wrażenie, że słyszy w jego głosie coś jakby troskę. Szybko jednak odrzuciła tę myśl. Bailey nie wyglądał jej na kogoś, kto szastał troską na prawo i lewo.
- Jest ok - skłamała zaskakująco gładko.


Pukanie do drzwi, energiczne i zdecydowane. Tak właśnie powinien pukać stróż prawa.

- Policja, proszę otworzyć! - głośno i wyraźnie, ale bez krzyków. Sierżant Bailey znał się na swojej robocie. Nie to, co Jen. Marna atrapa policjanta.

Kolejna seria energicznych puknięć i znowu nic. Zadziwiająco cicha była ta rodzinna awantura. Albo już się zdążyli pozabijać, albo to jakiś życzliwy sąsiad postanowił napuścić mundurowych na bogu ducha winnych ludzi. Jen podzieliła się tą myślą z partnerem. Czarnoskóry mężczyzna spojrzał na nią prze ramię rzucają spojrzenie, z którego biła jedna jedyna myśl: “Chyba sobie, kurwa, żartujesz!”.

To, co działo się później, było niczym scena z kasowego filmu akcji. Padł strzał. Jen, wiedziona pierwotnym instynktem, zapewne wbrew etosowi policjanta, padła na ziemię. Oficer Bailey również padł, ale w jego przypadku to była raczej grawitacja, aniżeli instynkt samozachowawczy. Jennifer dostrzegła na podłodze dość szybko powiększającą się kałużę krwi. Przypadła do, bądź co bądź, obcego mężczyzny usiłując uciskać ranę. Bezskutecznie, szkarłatna ciecz z łatwością przeciekała jej między palcami. J.J. chyba zaczęła wołać pomocy. Nie była pewna. Nie trwało to zresztą zbyt długo. Poczuła tępy ból gdzieś z tyłu głowy, a potem nastała ciemność.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 11-09-2016 o 10:37.
echidna jest offline