Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 16-08-2016, 23:13   #11
 
Morri's Avatar
 
Reputacja: 1 Morri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłość
MAYA MOORE

Mayę obudził budzik. Znowu. Dźwięk był jednak inny, bardziej elektroniczny, ale po chwili się wyłączył. Nie pamiętała jakim cudem z pokoju Lei znalazła się w swojej sypialni… chociaż? Uniosła głowę i rozejrzała się po pokoju.




W tym momencie usłyszała intensywne pukanie do drzwi.
- Siostraaaaaaa, wstaaaawaj! Spóźnisz się na praaaktykę!


Oczom dziewczyny ukazała się radosna buzia jej młodszej siostry, która bez ceregieli pchnęła pupą drzwi i wparowała do środka, stawiając na stoliczku naprzeciwko łóżka kubek z pięknie pachnącą wanilią kawą.
Brązowowłosa dziewczyna podniosła wzrok na Mayę i przekręciła głowę, niczym zaciekawiony mały piesek.
- Co masz taką dziwną minę? Za dużo opijania wczoraj? – dziewczyna spojrzała na zegarek – Poza tym my tu sobie gadu-gadu, a nasza szanowna matka pewnie czeka z brunchem na mnie.
Szczupła sylwetka pochyliła się szybko w stronę Mayi i pocałowała ją w czubek głowy.
- Pamiętaj, że pani Choi przychodzi sprzątać dziś, więc tylko zatrzaśnij drzwi mruku – dodała, wychodząc z pokoju.



SAMANTHA ZANDERS

Samantha w półśnie machnęła ręką odpędzając znad głowy owada, który sprawiał wrażenie desperata, próbującego wejść jej co najmniej do ucha. Ale w końcu nie wytrzymała i podniosła się gwałtownie. Jej łóżko… cóż, to co było prawdopodobnie jej łóżkiem zakołysało się gwałtownie, a dziewczyna nieomal wypadła. Podparła się ręką o drewnianą podłogę, odepchnęła i po kilku zgrabnych ruchach wyskoczyła z pułapki, która okazała się być zwykłym hamakiem. Ale to zdecydowanie nie hamak przyciągnął jej uwagę, ale… wszystko.




Dopiero teraz doszło do dziewczyny, że w powietrzu czuła niespodziewaną raczej dla Nowego Jorku wilgoć oraz temperaturę nieosiągalną tam o tej porze roku. Otaczała ją bowiem po prostu dżungla. Samantha odwróciła się, oszołomiona i powoli podeszła do barierki usłyszawszy lekką szamotaninę w liściach w niewielkim oddaleniu od jej… lokum.
Wzrok najpierw przeniósł się na ogół tego, co zobaczyła:




A potem przeskoczył na rozgrywająca się tuż przed nią nieco dramatyczną scenę, w której matka Natura ostentacyjnie postanowiła przypomnieć o słynnym, niekończącym się „kręgu życia”.


- Sam, czy ty znowu zasnęłaś nad pamiętnikami w hamaku? – usłyszała dobiegający gdzieś z dołu męski głos.



JESSICA HOFFMAN

Jessicę obudził przejmujący dźwięk syreny, kojarzący się niemalże z bardzo ogromnym i bardzo nieprzyjemnym szkolnym dzwonkiem. Łóżko, na którym leżała było też BARDZO. Przede wszystkim niewygodne. Kobieta otworzyła oczy tylko po to, żeby zobaczyć nad sobą biały i gładki sufit, a po chwili doszedł ją gwar rozmów, które powoli narastały.
Jess wyciągnęła rękę w bok, ale zamiast przedmiotu, który miała nadzieję dotknąć, złapała powietrze. Podniosła się powoli, nie chcąc zapewne panikować i rozejrzała się wokół siebie. Siedziała na górze piętrowego łóżka, które w zasadzie nawet nie było łóżkiem, a pryczą, których w pomieszczeniu było znacznie, znacznie więcej.




- Te, Doktor, wstałaś? – usłyszała nieco piskliwy, damski głos dochodzący gdzieś z dołu. – Dziś wychodzisz, nie?



MELISSA WAGGONER I JAYDEN BLACKLEAF

Melissę oraz Jaydena raczej obudził promyk słońca padający idealnie w poprzek poduszek, na których leżały ich głowy. Oczywiście któreś z nich nie dociągnęło zasłon tak, jak trzeba i tak właśnie miał zacząć się ich dzień – promieniami słońca walącymi po oczach.
Melissa pierwsza się ruszyła, zauważając, że Jay obejmował ją ciasno w pasie. Nieco zbyt pospiesznie wyskoczyła z łóżka, wysuwając się z jego objęć. Sypialnia, w której się obudziła nie wyglądała zupełnie jak mieszkanie przyjaciela.




Nim jednak którekolwiek z nich zdążyło się odezwać, drzwi pokoju otworzyły się cicho i do pokoju weszła mała, maksymalnie trzyletnia dziewczynka, ściskająca w rękach misia.




Spojrzała uważnie, mądrym i przeciągającym się wzrokiem na stojącą Lissę, po czym odwróciła się w stronę Jaydena, podreptała szybko małymi kroczkami w jego kierunku oraz weszła do łóżka, przytulając się do mężczyzny z cichym, acz zdecydowanym:
- Tatuś psykryj.




WILLIAM WAGGONER

Williama obudził pisk dobiegający z korytarza. Dziecięcy pisk, który urwał się na głośnym łubudu oraz przytłumionych słowach jakiejś kobiety. Mężczyzna przewrócił się na prawy bok, ignorując wydarzenie, które go obudziło, jednak to, co zobaczył, podziałało na niego jak sprężyna.




Pomijając sprawę, braku Natalii w jego łóżku (a na pewno nie był to problem drobny), cały pokój był dla Willa obcy. Czuł, że jest w tym miejscu coś znajomego, jednak to wrażenie raz umykało, raz intensyfikowało się.
- Will, kochanie, wstałeś? – usłyszał zza drzwi głos… zdecydowanie swojej matki. – Spóźnisz się do szkoły, a przecież dziś macie festyn naukowy.
Oddalające się kroki zdecydowanie sugerowały, że kobieta sobie poszła.




JENNIFER JONES

Jennifer została obudzona gwałtownym potrząsaniem w ramię.
- Jen, weź, co ty się nie mogłaś wyspać w domu? Dobrze wiedziałaś, że mamy zmianę – do potrząsania doszedł nieprzyjemnie ponaglający i zdecydowanie za głośny głos jakiegoś mężczyzny.
Kobieta rozejrzała się nieco nieprzytomnie, określając gdzie jest i co się stało. Okazało się, że siedziała na miejscu pasażera w policyjnym radiowozie. Jakby tego było mało, miała na sobie mundur wraz z całym niezbędnym, a przynajmniej tak mogło jej się wydawać, oporządzeniem.
Panna Jones przeniosła wzrok na mężczyznę, który stał za drzwiami samochodu oraz który niewątpliwie potrząsał jej ramieniem przez otwarte okno.




- Idziesz? Zamknij żesz to okno i chodź, odpowiadamy na 10-16, załatwiamy szybko sprawę i spadamy do domu. - ponaglającym i nieprzyjemnym głosem oznajmił mężczyzna, chowając notes i odchodząc w stronę najbliższego domu.
 
__________________
"First in, last out."
Bridgeburners
Morri jest offline  
Stary 18-08-2016, 14:54   #12
 
Wila's Avatar
 
Reputacja: 1 Wila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputację
Maya leżała z uniesioną głową wpatrzona w drzwi za którymi przed chwilą znikła brązowowłosa dziewczyna. Gdyby ktoś obserwował ją teraz z boku, mógłby uznać, że jest posągiem, czy raczej człowiekiem - posągiem, starającym się jak najdłużej wytrzymać w jednej pozycji. Gdyby ktoś później zapytał Mayę jak długo tak leżała, ta z całą pewnością nie potrafiłaby odpowiedzieć na to pytanie.

W końcu jednak jej głowa opadła z powrotem na poduszkę. Dziewczyna przymknęła oczy dokładnie w tym momencie kiedy z jednego i drugiego pociekły delikatną stróżką dwie małe łzy.

Śniła piękny sen…

Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz. Chociaż, ten teraz był wyjątkowo realny. Mogłaby przysiąc, że czuje zapach pokoju w którym się znajdowała. Była wręcz pewna, że czuje też dotyk pościeli, która z całą pewnością nie jest jej pościelą ani Lei. Tak bardzo teraz nie chciała otwierać oczu by przekonać się, że to wszystko nie jest prawdą. Odwlekała więc ten moment tak długo jak tylko mogła pogrążając się w rozmyślaniach.
W tym śnie jej młodsza siostra… jej mała Misia… była taka piękna i dorosła. Właśnie taką ją sobie zwykła wyobrażać, idealnie taką. Zupełnie nagle Mayę naszła chęć by jeszcze raz znaleźć się w tym śnie, dogonić siostrę, przytulić ją najmocniej jak potrafi i patrząc jej prosto w oczy by delektować się jej spojrzeniem powiedzieć jak bardzo ją kocha.
Poderwała się zupełnie nagle do pozycji siedzącej otwierając przy tym oczy. Widok, który miała przed sobą był identyczny jak kilka chwil temu. Maya z niedowierzaniem przetarła oczy, przy okazji wycierając łzy które nagromadziły się na jej policzkach.
A więc, ten sen nadal trwał…
Powoli rozglądając się dokładnie po pomieszczeniu w którym była, zaczęła wychodzić z łóżka.
Zza drzwi dobiegł Mayę huk oraz coś, co można był zinterpretować, jako przekleństwo wypowiedziane damskim głosem. Po krótkiej chwili ciszy huk się powtórzył, a przekleństwo było jakby głośniejsze.
Maya nim pomyślała, odruchowo doskoczyła do drzwi pokoju w którym się znajdowała pośpiesznie je otwierając i podążając w stronę z której słyszała huk.
Oczom Mai ukazał się ogromny oraz gustownie urządzony salon.

[media][/media]

Oraz, wyglądająca w tej przestrzeni na bardzo drobną, sylwetka jej siostry, która uparcie odstawiała na stojak gitarę klasyczną.
- Tak, tak, wiem, nie mam przeklinać, bo jestem za młoda. Ale potrąciłam ją nogą i się przewraca! A i tak jestem już spóźniona! - powiedziała postać, szamocząc się dalej z opornym instrumentem, który wyraźnie przechylał się za mocno w przód na swoim stojaku.
Maya stanęła u progu salonu. Z całą pewnością był to piękny salon, ale teraz nie to ją obchodziło. Jej wzrok w całości pochłaniała sylwetka siostry. Wpatrywała się w nią po prostu tak oniemiała i zaczarowana jej widokiem, że nie potrafiła wykrzesać z siebie ruchu, a co dopiero słowa.
Charlotte podniosła wzrok, kiedy z satysfakcjonującym “tak!” udało jej się odstawić gitarę na stojak. Brwi podjechały jej do góry i spojrzała zdziwiona na siostrę.
- Co się tak gapisz? - zapytała podejrzliwie.
Maya zaś zamiast odpowiedzieć, czy dalej chwytać piękną chwilę… po prostu nagle wybuchnęła gromkim płaczem. Nie wyglądało to najlepiej, przynajmniej nie z perspektywy osoby, która nie miała pojęcia jaki huragan szaleje teraz w jej głowie.
Brązowowłosa dziewczyna podeszła szybko do siostry i otoczyła ją ramionami, przytulając do siebie.
- Dobraaa wiem, Pedro był kretynem, ale na pewno znajdziesz sobie innego. - Ręka młodszej z dziewczyn dotknęła włosów starszej i pogładziła po głowie. - Myślałam, że już zapiłaś to rozstanie. - Westchnęła nieco rozdzierająco.
Czarnowłosa przytuliła do siebie młodszą siostrę, nie chciała jej sprawić tym bólu, ale zaiste było w tym przytuleniu coś takiego… jakby robiła to pierwszy, albo ostatni raz w życiu. Po tym sięgnęła dłońmi do jej twarzy, odgarniając z niej włosy przyglądała się załzawionymi oczami jej oczom. Były takie… inne. Było w nich tyle życia. Słowa o Pedro dochodziły do niej jakby w spowolnionym tempie…
- Prze - prze - cież… - wyjąkała zaryczana Maya - on… on… nie żyje. - I wyglądało na to, że zaraz znów wybuchnie płaczem, chociaż powstrzymywała się jak mogła, bo patrzenie i bliskość siostry były dla niej teraz tak ważne.
Młodsza odsunęła się od starszej na wyciągnięcie ręki, a jej brwi podjechały wysoko do góry.
- Ok.. okeeej. Zasadniczo skoro tak uważasz, że będzie łatwiej.
Charlotte z niepokojem spoglądała na starszą siostrę po czym wzięła za rękę i objęła w talii i spokojnie podprowadziła do kanapy, na którą posadziła Mayę.
- To ja może powiem mamie, żeby wpadła, tu, okej? Tak będzie dobrze? - zapytała z troską i nie czekając na odpowiedź wyjęła z kieszeni telefon i wykonała połączenie.
- Tak, wiem, że się spóźniłam, mhm. Nie. No bo Maya wstała. Mhm. Tak. Ale no… jest jakaś dziwna. Mało gada i dużo ryczy. I zaraz mi wlezie na głowę. Mhm. Weź po prostu może jakąś tartę, tę z łososiem i kawy i przyjedź. Mhm. Za ile? Okej. Tak. Czekamy. - piknięciem wyłączyła telefon i odłożyła go na stolik. Maya zauważyła, że najnowszy model Iphona schowany był w pokrowiec przypominający króliczka.
Wciąż przyglądając się siostrze jakby widziała ją co najmniej pierwszy raz w życiu, Maya pociągnęła nosem. W głowie powtarzała sobie wciąż, że musi przestać ryczeć. Miałaby przecież wyrzuty sumienia gdyby cały piękny sen przeryczała, miast wykorzystać. Chociaż… nadal czuła się tak dziwnie realnie. Tyle, że jak inaczej to wytłumaczyć?
- Misia… - zwróciła się do młodszej siostry - … powiedz mi, jestem taka ciekawa… czym się zajmujesz? - zapytała wyciągając dłoń w stronę siostry i próbując pogładzić ją po policzku.
Charlotte przyjęła dotyk siostry z uśmiechem, nie odsuwając się, mimo, że wyraźnie było widać, że wpatruje się w Mayę intensywnie i nieco podejrzliwie.
- Eee… teraz? Czekam z tobą na mamę... Sis, co się stało? Martwię się trochę, jesteś blada.
- Co się stało? Śnię piękny sen… - odparła Maya nieco tajemniczo z błogim uśmiechem na ustach - w którym moja młodsza siostra siedzi tu ze mną i rozmawia. Czym się zajmujesz? - ponowiła pytanie. - Uczysz się - odpowiedziała sama sobie. - Czego, musiałaś wybrać jakiś kierunek, prawda?
- Chyba walnęłaś się w głowę - zawyrokowała Misia. - Sama mi doradzałaś w kwestii tego, co chcę dalej robić… - brązowowłosa zawiesiła głos i położyła otwartą dłoń na czole siostry. - Ale nie masz gorączki. Dobrze się czujesz? Coś ci się śniło?
Maya zmarszczyła brwi. Przecież teraz jej się śni. Dlaczego jej sen pyta ją o sen… ta zagmatwana filozofia przyprawiła dziewczynę o lekkie zawroty głowy. Nie mogła się przecież w nią uderzyć, nic jej nie bolało!
- Odpowiedz tylko… - poprosiła. Maya rozejrzała się po pomieszczeniu w którym były, teraz zainteresowało ją ono po raz pierwszy odkąd zobaczyła Misię. Wielki bogaty salon robił wrażenie, ale wzrok dziewczyny zatrzymał się za ścianie pełnej zdjęć. Zerwała się nagle, niezwłocznie skierowała się w jej stronę. Zdjęć było sporo. Maya, Charlotte, ich rodzice - tu pod wieżą Eiffla, tu na tle piramid, tu gdzieś nad morzem, tam gdzieś z dziadkami,... jedno zdjęcie pomazane na czerwono i czarno markerami z całą pewnością przedstawiało Mayę z Pedro. Czarnowłosa wzięła głęboki oddech.
- No poszłam do tego prywatnego liceum, które mi wciskali rodzice, bo stwierdziłyśmy, że jak chcą płacić, to niech płacą, a jak się buli, to można wymagać… - odpowiedziała, stając obok siostry.
W tym momencie obie dziewczyny usłyszały przekręcające się w zamkach klucze i usłyszały ciche:
- Dziewczynki! Pomogłybyście matce!
- Zaraz zwymiotuję - oznajmiła Maya, która po tych słowach podparła się dłonią o ścianę. - Gdzie tu jest toaleta? - Zapytała lekko rozpaczliwym tonem. Sen, który wydawał się jej coraz mniej snem… w którym jej życie było zupełnie inne, a ona nawet nie wiedziała, gdzie jest u licha toaleta.
- Maaaaamo! Zostaw i chodź, bo May jest chyba chooora - pisnęła młodsza z dziewczyn, złapała siostrę pod ramię i zaczęła targać za sobą, w stronę długiego korytarza, nie wnikając skąd wziął się jej nagły zanik pamięci, pchnęła pierwsze drzwi po lewej i puściła starszą siostrę przodem.

[media][/media]

Maya została w łazience na chwilę sama. Dopiero gdy zawartość jej żołądka opuściła ciało spojrzała w lustro. Potwierdziło to, że ona to ona. Co prawda nie miała jeszcze makijażu, a koszulę nocną w której stała widziała po raz pierwszy w życiu. Zostanie samemu w czterech ścianach z zimną wodą pod ręką pozwoliło jej jako tako i chwilowo doprowadzić się do porządku. Zresztą, zwolnienie zawartości żołądka też było poniekąd kojące.
Wyszła po kilku minutach, od razu kierując się w stronę salonu, gdzie jak podejrzewała znajdzie swoją (?) mamę i siostrę.
Charlotta i matka siedziały w kuchni z już pokrojoną tartą. Szeptały o czymś, a gdy w zasięgu ich wzroku pojawiła się Maya przestały, oby dwie kierując na nią spojrzenie. Maya przez chwilę wpatrywała się we własną matkę, która wyglądała niecodziennie… pięknie. Zupełnie jakby odmłodniała, poszła - Maya sama nie wiedziała - do stylistki, makijażystki…
Mimo to po kilku uderzeniach serca dziewczyna podreptała pośpiesznie w jej stronę, po drodze już rozchylając ręce gotowa paść w jej ramiona.
- Mamo… nie wiem co się dzieje… Mamo… gdzie jest Emma?
- Emma? Um, kochanie. O jaką Emmę ci chodzi? - elegancka kobieta, które rzeczywiście i niewątpliwie była matką obu dziewczyn, popatrzyła uważnie na córkę, odkładając widelec obok talerza i zakrzątnęła się przy nakładaniu kawałka dla Mayi. - Jedyna Emma jaką kojarzę, to Emma Hoffman, z którą chodziłaś do przedszkola… jej tata był senatorem.
- Mamo… powiedz mi lepiej, GDZIE DO JASNEJ CHOLERY JEST MOJA CÓRKA… - Maya każde słowo cedziła głośno przez zęby. Wyglądało na to, że wcześniejszy łzawy napad zmieniał się właśnie w napad złości. Dlaczego matka musiała pogrywać z nią w takim momencie! Maya zacisnęła pięści i wpatrywała się w nią dokładnie tak, jakby sobie nie żartowała i nie chciała by dalej sobie żartowano z niej.
Valentina Moore spojrzała naprawdę przerażona na swoją starszą córkę, aby po chwili przenieść wzrok na młodszą.
- Misia, dzwoń po pogotowie - wyszeptała i podeszła do Mayi. - Kochanie… kochanie nie wiem co się dzieje, ale nie martw się, wszystko będzie dobrze. - Wyciągnęła ręce do przodu, chcąc objąć starszą córkę, jednak ta odepchnęła ją i odeszła kilka kroków.
W tym czasie brązowowłosa młodsza dziewczyna odeszła nieco w głąb salonu, biorąc ze stoliczka komórkę i wybierając jakiś numer na ekranie. Po chwili wyszeptała jakieś słowa, które były poza zasięgiem słyszalności Mayi i rozłączyła się.
- May, kochanie… - zaczęła ponownie Valentina - Córciu. Nie jest mi wiadome, abym posiadała jakąś wnuczkę… Nie sądzisz, że jestem na to za młoda - uśmiechnęła się, próbując rozładować sytuację.
Maya wskazała palcem swoją siostrę.
- Mamo! Ona mówi i chodzi! I w dodatku mówi, jakby Pedro nie zginął siedem lat temu w wypadku! Ty mówisz, jakby moja córka nigdy się nie urodziła! I gdzie jest nasz ojciec? Gdzie my u licha jesteśmy! Chcę do domu! Gdzie są moje rzeczy… jadę do domu! - Dziewczyna okręciła się w około siebie, jakby spodziewała się znaleźć swoje rzeczy gdzieś tu obok siebie. - Chcę się już obudzić. Chcę się już obudzić… - Ruszyła w stronę pokoju w którym, no właśnie… obudziła się jakiś czas temu.
Charlotte wybuchnęła śmiechem. Nieco udawanym i lekko wpadającym w histerię, ale naprawdę starała się trzymać. Ruszyła za starszą siostrą, równocześnie mówiąc do niej.
- Nie, dobra, robisz sobie jaja. Okej, wszystko rozumiem - sapnęła z satysfakcją. - Mówię i chodzę! Co za odkrycie... Robię obie te rzeczy już jakieś piętnaście lat! Pedro… bardzo zabawne. Rozumiem, że wolałabyś go nie poznać, bo cię chu… drań zdradził i to tuż po zaręczynach, ale żeby mu życzyć śmierci? Tata jest w domu rodziców albo w pracy, jedno z dwóch. - Charlotte stanęła za Mayą i uniosła dłonie, odginając kolejne palce, jakby odliczając kolejne odpowiedzi na absurdalne i niezrozumiałe dla niej pytania siostry.
- Zasadniczo mieszkamy tu obie już pół roku, więc tu są i moje i twoje rzeczy - brązowowłosa zrobiła przy tym gest ręką, jakby ogarniając przestrzeń wokół siebie - Tak, ty tu mieszkasz dłużej, więc twoich gratów jest pewnie więcej. Na szczęście wywaliłyśmy wszystkie popedrowe. Nie masz dzieci - wróciła do wyliczania na palcach - i wątpię, że byłabyś w stanie ukryć przed nami taki hm… niedrobiazg. A! I nie śpisz ty głąbie, bo przed czterdziestoma minutami sama osobiście cię obudziłam! - oznajmiła triumfalnie, klapiąc na łóżko Mayi i prychając ni to śmiechem, ni dezaprobatą.
Za Mayą i Charlotte do pokoju weszła ich matka, która teraz oparła się o framugę drzwi i z lekkim, nieśmiałym uśmiechem odetchnęła, kiwając do tego z aprobatą głową.
Maya gdzieś w połowie tej tyrady siostry, próbowała zasłonić uszy. Każdy, kto próbował kiedyś zasłonić uszy by nie słyszeć czegoś, co mówi osoba tuż koło niego, wie że nie ma to najmniejszego sensu. Nie patrząc teraz ani na siostrę, ani na matkę zaczęła pośpiesznie otwierać różne szafki i półki znajdujące się w pokoju. Wyglądało jakby czegoś szukała. No i faktycznie, szukała swoich rzeczy. Zamiast nich zaś znajdowała rzeczy, które owszem mogłyby być jej, rozmiar się zgadzał… tyle, że żadnej z nich nie poznawała. Po trzaśnięciu kilkoma drzwiczkami i półeczkami a następnie dojściu do wniosku, że nie ma to najmniejszego sensu Maya zaczęła wpakowywać się na powrót do łóżka.
- Muszę się obudzić… - powtórzyła maniakalnie ignorując obecność kobiet.
Kładąc się w łóżku pociągnęła mocno kołdrę, próbując przy tym nieco wyciągnąć ją spod tyłka Charoltty i przykryć się nią po samą brodę. Maya zamknęła oczy, zrobiła kilka głośnych oddechów i otworzyła szybko. Rozejrzała się jakby spodziewając się, że zamknięcie i otworzenie oczu w czymś pomoże. Nie pomogło. Maya zamknęła jeszcze raz oczy.
- Obudzić się… - mruknęła. Uczyniła kilka uspokajających oddechów i znów je otworzyła.
Podczas rozgorączkowanych i chaotycznych czynności Mayi, dało się słyszeć dzwonek do drzwi, a Valentina zniknęła. Charlotta tymczasem wstała, siadając na kanapie na przeciwko łóżka siostry i oparła czoło o swoją rękę, kręcąc głową.
- Tak, psycholog podobno ma swoje problemy - powiedziała z dezaprobatą bardziej do siebie.
W tym momencie do pokoju Mayi wparowała zdecydowanym krokiem Valentina a za nią dwóch mężczyzn w strojach ratowników medycznych.
- To chyba jakieś załamanie nerwowe - oznajmiła pani Moore, wykrzywiając usta w podkówkę.
Jeden z mężczyzn tymczasem podszedł energicznie do łóżka Mayi i przysiadł na jego brzeszku.
- Cześć, jestem Mike. Pozwolisz, że ci poświecę trochę po oczach? - zapytał miło, szczerząc idealnie równe i białe zęby w uśmiechu.
Maya wpatrywała się w niego kurczowo trzymając kołdrę obiema rękami tuż przy swojej brodzie. Mogła faktycznie wyglądać jak przestraszone zwierzątko śledzące wzrokiem swojego napastnika. Ostatnim jednak, czego Maya pragnęła… to by ci mili panowie zabrali ją do pokoju z materacami zamiast ścian… w związku z tym powoli skinęła głową obiecując sobie w duchu, że będzie miła i posłuszna dla pana o białych zębach.
Mężczyzna poświecił jej prosto w oczy, po czym poprosił o podążanie za swoim palcem, co Maya zrobiła, zgodnie ze swoimi założeniami. Następnie założył gumowe rękawiczki i zaczął dotykać jej głowę.
- Twoja mama powiedziała, że trochę mieszasz fakty ze swojego życia… Co ty mi na to powiesz? - głos ratownika był miły i uspokajający.
Maya milczała wpatrzona w mężczyznę. Myślała. Nie miała pojęcia co zrobić. Przed oczami stała jej wizja pokoju z materacami zamiast ścian. A z drugiej strony przecież musiało być jakieś wytłumaczenie… ale, badania? Może to wino które piła wczoraj z Leą… kto wie. Przez myśl przeszło jej by zapytać się o dziewczynę, ale sądząc po reakcji matki na Emmę, szybko zaklasyfikowała to do kategorii “złych pomysłów”. Tymczasem milczenie May przedłużało się.
- Coś cię boli? Uderzyłaś się? - zaniepokoił się “Mike”.
- Nie pamiętam - mruknęła w odpowiedzi Maya. - Piłam wczoraj wino z Leą, może ktoś mi coś dosypał? - zapytała badawczo patrząc na ratownika.
- Dobrze, to ja proponuję, że weźmiemy cię do szpitala, lekarz pewnie zleci badania toksykologiczne, a ja teraz podam ci na uspokojenie coś niewielkiego, dobrze? Zgadzasz się? - mężczyzna z troską poklepał dziewczynę po ręce.
Valentine i Charlotte popatrzyły po sobie z ulgą. Maya wreszcie zaczynała brzmieć rozsądnie, a i ten szpitalny plan nie był pozbawiony sensu.
Dziewczyna pokiwała tylko głową na zgodę. Mężczyzna wyglądał na zadowolonego z tego faktu. Nim Maya w ogóle zdążyła przemyśleć plusy czy minusy tego rozwiązania już trzymał w dłoni strzykawkę z nową igłą i zaciągał do niej jakiś płyn. Ponownie uśmiechnął się uspakajająco do dziewczyny, która teraz była już pewna, że jego białe zęby będą jej nowym koszmarem sennym, gdy tylko ten obecny dobiegnie końca.

Zastrzyk sprawił, że Maya poczuła się błogo… właściwie jakby lekko przysnęła. Nie pamiętała bowiem, co działo się dalej. Jakimś cudem znalazła się w szpitalu, w którym też odzyskała na powrót świadomość. Pierwszym co ujrzała była siedząca nad nią matka.
- Mamo… - wyszeptała Maya - … miałam taki dziwny sen - dodała nim uświadomiła sobie, że mama, która obok niej siedzi to “ta mama” a nie “tamta mama”. Czy raczej, jej mama w wersji bardziej zadbanej.
Pani Moore oderwała się od rozłożonej na kolanach książki i poderwała się z fotela.
- Wszystko będzie dobrze kochanie, nie martw się. - Oznajmiła zdecydowanie, podchodząc do córki i kładąc jej rękę na policzku. - Nie wiem co się dzieje w twojej pięknej główce, ale wszystko się wyjaśni.
Mniej więcej w połowie zdania weszła do pokoju sympatycznie wyglądająca kobieta w wysokiej ciąży okrytej białym lekarskim kitlem.
- Dzień dobry Mayu… mogę po imieniu prawda? - nie czekając jednak na odpowiedź, kontynuowała - Badania toksykologiczne nie wykazały żadnych nieprawidłowości, dlatego chciałabym zrobić tomografię, a potem ewentualnie poproszę o konsultację jeszcze jednego lekarza - oznajmiła, klikając coś na trzymanym w ręku tablecie.
- Jasne… - odparła Maya potwierdzając, że nie przeszkadza jej mówienie do niej po imieniu. W milczeniu przyglądała się pani doktor czekając na… sama nie wiedziała na co. Utkwiła więc w niej bezmyślnie spojrzenie.
Lekarka odpowiedziała uśmiechem na spojrzenie Mayi.
- Masz jakieś pytania? Pielęgniarki zaraz się tobą zajmą, ale mamy jeszcze chwilę.
Maya miała ochotę zapytać czy mogłaby się widzieć z Emmą… ale jakoś wolała chwilowo nie dokładać ognia do pieca… Chociaż z drugiej strony…
- Który mamy rok? - wypaliła i nic nie wskazywało na to, że sobie żartuje.
- Dwa tysiące piętnasty - oznajmiła spokojnie lekarka, pykając palcami w tablet.
Czarnowłosa wzruszyła ramionami, rok się zgadzał. Zresztą… jej siostra wyglądała jakby była w tym wieku co powinna być… tylko co z Em?
- To dobrze - powiedziała Maya opadając na poduszki.
Do pokoju weszła pielęgniarka, pchająca wózek i uśmiechnęła się do zgromadzonych.
- Usiądź tu kochana, pojedziemy na tomografię, bo to inne piętro - wyjaśniła, jak małemu dziecku i zrobiła zachęcający gest.
Maya nie zamierzała protestować. Wyczołgała się z łóżka i spokojnie usiadła na wózek by zaraz wraz z panią pielęgniarką oddalić się na tomografię. Nie była to jej pierwsza tomografia w życiu. Doskonale pamiętała ten moment, kiedy jeżdżąc z ojcem na łyżwach porządnie wyrżnęła o lód. Ale, ile wtedy mogła mieć lat?

Gdy miła pielęgniarka odwiozła ją do jej szpitalnego pokoju wewnątrz czekała na nią lekarka w ciąży. Matka gdzieś zniknęła. Maya chciała być miła i chociaż nie miała teraz ochoty na uśmiechanie się, starała się lekko unieść kąciki ust na jej widok.
- Mam już twoje wyniki na tablecie, widzisz, taka nowość w naszym szpitalu, a jaka przydatna - zaczęła tonem luźnej konwersacji kobieta. - I na szczęście wszystko jest w porządku również i tutaj. Ale to skłania mnie do wyciągnięcia innych wniosków. - Ton lekarki był teraz nieco inny, zmienił się wyraźnie na nieco ostrożniejszy, jednak wciąż brzmiały w nim iskierki wesołości. - Może nie miałaś ochoty rozmawiać przy swojej mamie, ale wyglądasz, jakby coś cię poważnie męczyło?
- Jaaaa… - zaczęła Maya niepewnie - eeee… czuję się eeee… trochę nie na miejscu - no, może przesadziła z tym “trochę”, czuła się absolutnie nie na miejscu, ale wizja tych czterech materacy zamiast czterech ścian podkusiła ją by lekko nagiąć swoje odczucia - i eeee… jakbym coś straciła - na przykład do cholery jasnej dziecko! Maya oczywiście nie powiedziała tego na głos. - I bardzo chciała to eeee… odzyskać. I eeee… chyba nie czuję się do końca eeee… sobą. - Dziewczyna wypuściła powietrze urywając swoją wypowiedź. Może lepiej powinna milczeć, nim wkopie się jeszcze bardziej.
Lekarka kiwnęła głową, jakby znakomicie rozumiała o co chodzi jej pacjentce.
- Rozumiem. W takim razie może zrobimy tak… sytuacja nie wygląda mi na tak dramatyczną, jak opisała to twoja mama, kiedy spałaś… Ale obie na pewno wiemy jakie są matki - kobieta roześmiała się, poklepując delikatnie po swoim ciążowym brzuchu - przewrażliwione i te sprawy. Zatem podam Ci teraz jeszcze coś co pozwoli ci spokojnie pospać do rana i zostaniesz jeszcze tutaj na noc, a jutro, jak będziesz wychodzić, dostaniesz wizytówkę mojego kolegi, baaardzo dobrego specjalisty od rozmawiania o problemach - lekarka mrugnęła porozumiewawczo do Mayi - i zgłosisz się do niego, jak będziesz miała ochotę na taką rozmowę. Czy takie rozwiązanie ci odpowiada? Mogę liczyć na twoją współpracę?
Maya podczas całej tej wypowiedzi pani doktor czuła tyle sprzecznych ze sobą emocji. Najpierw była to ulga, kobieta założyła, że jej matka nadmiernie panikuje. Później była to ogromna złość, tak doskonale wiedziała jakie są matki! W końcu była matką! A później znów była to ulga… słowo “wyjdziesz” i pytanie czy odpowiada jej takie rozwiązanie po prostu przynosiły ulgę. Dziewczyna pokiwała potakująco głową.
- Tak - odparła, nie mając zamiaru dyskutować dalej.
- Świetnie - odpowiedziała tylko lekarka, podchodząc do Mayi i podała jej zastrzyk, wyciągniętą z kitla strzykawką. - No to dobranoc - znowu mrugnęła, cofając się do drzwi i cicho zasuwając je za sobą.
Maya zaczęła odpływać w świat… no właśnie, powinna założyć, że snu, ale przecież to wszytko było jak jeden wielki sen. Ale nim zasnęła na dobre usłyszała jeszcze dwa głosy przy niedomkniętych drzwiach swojego pokoju:
- Tak, teraz wszystko powinno być dobrze. To lekkie załamanie nerwowe. Mówiła pani, że córka bardzo poważnie przeszła rozstanie z narzeczonym, to by nam pasowało - powiedział jeden.
- To prawda, bardzo się o nią martwiłam… a dziś było chyba ziszczeniem moich najgorszych obaw… - odpowiedział drugi, w którym wyraźnie było słychać łzy.
- Proszę ją monitorować, obserwować. Jeśli coś będzie nie tak, podziały dalej. Dostanie też wizytówkę znakomitego psychiatry, jeśli będzie coś o tym wspominać, proszę ją wspierać, gdyby…
Głosy zaniknęły, a Maya na dobre odpłynęła.
 
__________________
To nie ja, to moja postać.
Wila jest offline  
Stary 22-08-2016, 18:39   #13
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Ożesz ty...
Will uszczypnął się.
Powiadano, że to sposób na sprawdzenie, czy człowiek śpi.
Zabolało, czyli to nie był sen... A jeśli to nie był sen, to co się, do cholery, działo? Natalie była snem?

Pokój wydał mu się znajomy... Trochę.
Jaaasne, wszak mieszkał tutaj od urodzenia. Tylko meble były nie takie. I ściany miały inny kolor. Zmieniła się lampa. Komputer jakby zmienił kształt. No i dywan wcięło.
Jeszcze dwa miesiące temu był w domu i jakoś nikt nie wspominał choćby o malowaniu ścian, a co dopiero mówić o remoncie.

"Spóźnisz się do szkoły..."
Głos matki wwiercił mu się w uszy, sprawiając, że Will, znajdujący się w połowie drogi do komórki, cofnął się i ciężko usiadł na łóżku.
Czyżby mu się przydarzył koszmar, który dręczył go parę razy tuż po podjęciu pracy? Że on, dorosły facet, musi wrócić do szkoły i usiąść w ławce?
Prędzej ucieknie. Okno było, na szczęście, na parterze.
Tylko jak? W bokserkach?
Wstał i otworzył szafę.
Wszystko w środku było obce, tyle tylko, że w rozmiarach, tak na oko, Willa. Tylko, na niebiosa, po co mu cztery garnitury?
Miał wypadek? Zaćmienie umysłu? Zanik pamięci? Czy może po prostu oszalał?

Ubrał się w coś, co zdało mu się strojem odpowiednim na śniadanie, po czym podszedł do okna.
Widok był znajomy. Mniej więcej. Drzewa zostały te same, podobnie jak i wzgórza na horyzoncie. Ale poprzednio za oknem, obok trawiastego padoku, znajdowała się drewniana stajnia, którą teraz ktoś najwyraźniej przebudował.
Ale kiedy...? Budynek wyglądał jakby miał dziesięć co najmniej lat.
Co, na wszystkie demony, tu się stało?
Co, na wszystkie demony, z nim się stało?

Komórka, spokojna i obojętna, wyświetliła dzień i godzinę.


Sobota, osiemnasty kwietnia. Rok? Też się zgadzał.
Wczoraj był piątek, siedemnasty. Wczoraj przyleciała Natalie. A dzisiaj...
Sobota. I ani Natalie, ani Nowego Jorku.

Na biurku leżały rozrzucone niedbale papiery. Prace pisemne. Z jego adnotacjami. I czerwone oceny z jego podpisem.
Co tu się, na demony, działo? - Po raz kolejny zadał sobie to pytanie.
Portfel uprzejmie podsunął mu odpowiedź w postaci legitymacji służbowej.
Belfer?
Will poczuł, że zaczyna brakować mu powietrza i szeroko otworzył okno. Oszalał. Ani chybi oszalał. Albo ktoś mu wyprał pamięć i podrzucił fałszywe wspomnienia. Ale to było możliwe tylko na filmach i w książkach.
Zatem oszalał.

Powoli zamknął okno i chwycił za komórkę.
Przebrzmiał pierwszy sygnał, drugi, trzeci, czwarty... I nim dało się słyszeć kolejny, pojawiło się połączenie.
- Część Will - dał się słyszeć głos jego młodszej siostry. Brakowało w nim typowej pewności siebie, która cechowała Melissę. Ewidentnie starała się to skryć pod niby wesołym tonem.
- Lisa? Gdzie jesteś? - spytał Will. Śmiało można by rzec, że w głosie trudno można było znaleźć spokój i opanowanie.
- Eh... - Lisa dłuższą chwilę się wahała co powiedzieć. - W Bostonie...? - westchnęła. - A ty? - wypaliła od razu swoje pytanie. - Spotkałeś się z Natalie...? - dodała niepewnie.
- Gdzie? W Bostonie? - Will odsunął krzesło i ciężko usiadł. - Dlaczego jesteś w jakimś cholernym Bostonie, skoro jesteś mi potrzebna? - spytał, pomijając pytanie Lisy. Trudno było nie wyczuć, że jest niezadowolony i niemile zaskoczony. - Przepraszam - dodał po sekundzie.
- Eeeee... Nie wiem? - odparła zaskoczona jego reakcją. - Znaczy... Mieszkam tu... - dodała niepewnym głosem.
- Mieszkasz? W Bostonie? Naprawdę? Od kiedy? - Głos Willa był odrobinę podejrzliwy. - Miałem wrażenie...
- No... Ten... Nie wiesz? - odparła ze zdziwieniem
- Czy jeśli mnie zamkną, to postarasz się mnie wyciągnąć? - Will zmienił temat. - Zawsze mogłem na ciebie liczyć.
- Co!? - wyraźnie ją wystraszył. - Will, co się stało!? Gdzie jesteś!? - zarzuciła go tyradą pytań.
- Na razie na farmie, ale albo śnię, albo oszalałem - odparł. - W tym drugim przypadku mnie zamkną i pewnie zaczną leczyć. Elektrowstrząsy, bicze wodne... i takie tam.
Głos zdecydowanie pozbawiony był humoru.
Choć nie odezwała się, to nawet przez telefon wyczuł konsternację w jaką ją wpędził.
- Ale jak na farmie... W Teksasie? - Nie dowierzała mu. - Nie jesteś w Nowym Jorku? - ciągnęła dalej chcąc się upewnić, czy dobrze rozumie co do niej mówi.
- W Texasie, jeśli ktoś nie przeniósł farmy do innego stanu. - Will był dosyć ponury. - A powinienem być w Nowym Jorku? Bo wspomniałaś coś o Natalie...
- No... Tak mi się wydawało, że... - Urwała swoją wypowiedź i zamilkła. - Jesteś u rodziców...? - zapytała niepewnie. - Rozmawiałeś już dziś z kimś poza mną? - dodała prędko.
- Tak... Mama mnie obudziła. I nie, tylko z tobą - odparł. - Dlaczego pytasz?
- Byłeś w salonie? - zapytała jakby bez związku. - Przeglądałeś może rodzinne zdjęcia?
- Nie ruszyłem się jeszcze z miejsca. Dlaczego pytasz? - powtórzył pytanie. - Chcesz sprawdzić, jak daleko odszedłem od normy? - spytał nieco złośliwym tonem.
- Bardziej chciałam żebyś sprawdził czy... - Szukała odpowiedniego słowa. - Will, tu dzieje się coś dziwnego... Proszę sprawdź. Muszę się upewnić...
- Czy ty się dobrze czujesz? Dobra, zaraz oddzwonię. - Rozłączył się, nie czekając na odpowiedź.

Salon był tam, gdzie powinien. I tak jak w 'poprzednim' życiu nad wielkim kominkiem była prawdziwa galeria rodzinnych zdjęć.
Wbrew oporom niektórych członków rodziny matka kolekcjonowała zdjęcia i co ciekawsze (jej zdaniem) lub ważniejsze (również według jej opinii) dołączała do tej kolekcji. Niekiedy niektóre znikały, natychmiast zastępowane przez nowsze wersje.
Na pierwszy rzut oka wyglądało to tak, jak przed miesiącem, ale... Ale z pewnością przed miesiącem nie było tutaj fotki młodej pary. Ba... dwóch młodych par.
Austin z jakąś panną, której twarz zdała się Willowi znajoma. Jakaś dziewczyna z okolicy?
I drugie zdjęcie. Lisa? I Jay? Chłopak, z którym Lisa niby się tylko przyjaźni? Jakim cudem?
W rogu była data.
2012.
Trzy lata temu Lisa wzięła ślub, a on tego nie pamiętał? A Austin?
2011, rok wcześniej.
Na dodatek na obu był dziadek i zdecydowanie nie wyglądał na powalonego śmiertelnym zawałem, który go dopadł w 2010 roku..
Duch?
I kolejne ciekawe zdjęcia...
Lisa i Jay, wraz z Megan i Justinem, a za nimi dziadkowy, niebieski mustang, zawinięty w kokardki, niczym prezent pod choinkę. Dostali w prezencie ślubnym? A to się dziadek poświęcił...
Lisa nad upolowanym jeleniem, objęta w pasie przez dziadka - w jednym ręku trzyma strzelbę (czyli jeleń to jej trofeum) a w drugim podtrzymuje 2-3 letnią blondwłosą uśmiechniętą dziewczynkę, która tuli się do jej szyi. Zabierać taką maludę na polowanie? Ktoś miał źle w głowie... Zrobione rok temu.
O jakie słodkie, pomyślał, widząc Lisę, z niemowlakiem przy piersi. Datowane na rok 2013.
- Szybko ci poszło, siostrzyczko - pokręcił głową.

Nie zauważony przez nikogo wrócił do swego pokoju.

- No i? - Lisa odebrała od razu.
- Ślicznie wyglądasz, jak karmisz takie małe bobo - odpalił Will. - W tej białej sukience też pięknie wyglądasz. Tworzycie całkiem niezłą parę - dodał.
- Ja... - zająknęła się. - No... Tak... Ech... Szok, nie? - stwierdziła nieśmiało. - Ja i dziecko... - dodała z niedowierzaniem w głosie ale wciąż ostrożnie dobierając słowa.
- Tak. Szok. Jest tylko jeden problem... Ja tego nie pamiętam - przyznał się. - Nie pamiętam znacznej części z tego, co jest na zdjęciach.
Melissa westchnęła ciężko. Milczała przez chwilę.
- Ja też... - odparła w końcu szeptem i z wielkimi trudem. - Jay reż... Ale... Ale Maddy... Znaczy to dziecko, jest tu naprawdę, ono nas zna i... - Z trudem panowała nad głosem by się jej nie załamał.
- Ty nie pamiętasz, ja nie pamiętam... To jest nas już dwoje. - Will ciężko westchnął. - Ale i tak nie wiem, co mam zrobić. Ponoć jestem nauczycielem... W Vernon High School...
- Troje - poprawiła go Lisa. - My mieszkamy sami... Ale ty mógłbyś wypytać innych... Czy też się nie odnajdują w tej... Rzeczywistości. Ale błagam bądź ostrożny! A najlepiej przyleć do mnie, do Bostonu. Razem na pewno coś wymyślimy!
- Do Bostonu? W środku roku szkolnego? Nie da rady wyrwać się na wagary... - Will jakoś nie widział perspektyw dla poczynań, jakie przedstawiła Lisa.
- Eee, tak racja, nauczyciel urlopu nie ma... Załatw sobie zwolnienie lekarskie... - zaproponowała. - Ja dla odmiany studiuję medycynę na prywatnej uczelni... Dziennie... Więc to chyba Jay nas utrzymuje...
- A... spóźnione gratulacje z okazji ślubu i urodzin dziecka - powiedział (z lekką ironią) Will.
- Ha ha ha - sarknęła w odpowiedzi. - Też tak miałeś, że to się zaczęło dziś rano? Po przebudzeniu?
- Niestety - mruknął Will. - Wczoraj byłem jeszcze w Nowym Jorku, a rano wszystko stanęło na głowie. Całkiem jakbyśmy trafili do alternatywnej rzeczywistości. Może warto by sprawdzić, kiedy te rzeczywistości się rozeszły?
- Dokładnie to samo pomyślałam! - ucieszyła się Melissa. Ulga w jej głosie była bardzo wyraźna. - My wróciliśmy wczoraj po filmie do Jaya... Było chyba po 22... Pogadaliśmy jeszcze chwilę i poszliśmy spać... Oczywiście osobno! - dodała na koniec gorączkowo się tłumacząc.
Milczenie Willa było bardzo wymowne.
- No wiesz co! - oburzyła się niezmiernie na to co sugerowało jego milczenie. - Ja naprawdę trzymam się swojego postanowienia, że czekam z TYM do ślubu! - zirytowała się.
Najwyraźniej słowo seks nie przeszło jej przez usta.
- Wiem, wiem... Niepotrzebnie się denerwujesz... Ale to musiało się rozejść dużo wcześniej, skoro masz dziecko. Jedno? - upewnił się Will.
Lisa fuknęła.
- No jedno... Ja nie mam pojęcia... Jakim cudem jestem po ślubie... i w ogóle... Przecież ja go poznałam raptem pół roku temu... Nawet nie jestem w jego typie! - Stłumiła jęk zawodu. - Trzy lata temu to nawet nie wiedziałam o jego istnieniu... I jaki wstyd... na ślubie byłam już w ciąży! - powiedziała z oburzeniem.
- TY? - W głosie Willa brzmiało autentyczne zaskoczenie. - Z nim?
- No przyjrzyj się zdjęciom ze ślubu... Mi... - burknęła. - jeszcze przeszperam tu dokumenty żeby sprawdzić datę urodzin dziecka i porównać z datą ślubu...
- Widziałem, z kim wzięłaś ślub. - Will pokręcił głową, czego Lisa nie mogła zobaczyć. Żelazna Dziewica w ciąży przed ślubem... Nie do wiary... - Może znajdziesz swoje pierwsze z nim zdjęcie? - zasugerował. - Ale to i tak nie będzie ta chwila, gdy rzeczywistości się rozeszły. O ile, oczywiście, nie ogarnęło nas jakieś szaleństwo i ty nie jesteś wytworem mojej wyobraźni.
- Will, czy ty zarejestrowałeś? Nie tylko to się różni. Ja studiuje medycynę... JA! Przecież nawet nie składałam swoich papierów na żadną uczelnię... A Jay... - milczała chwilę. - Albo naprawdę dobrze zarabia albo jesteśmy na garnuszku rodziców - fuknęła to ostatnie ze złością typową dla kogoś kto robił wszystko żeby się usamodzielnić. Will nie musiał pytać i których rodzicach mówi siostra, bo dla rodzeństwa było to oczywiste.
- Wiem przecież. Aż tak nie zgłupiałem. Widziałem dziadka na twoim ślubie. Na zdjęciu, znaczy. No i jakieś mniej więcej współczesne, twoje, też z dziadkiem. Wiesz co to znaczy? - spytał.
- To zdjęcie z jeleniem? - dodała dla pewności. - Tak, znaczy to, że dziadek albo odpuścił to feralne polowanie, albo otrzymał pomoc na czas...
- Ale na zdjęciach mamy kogoś kogo ani ja ani Jay nie rozpoznajemy - stwierdziła, przypominając sobie nagle o tym. - Taka niska, nieco otyła kobieta w krótkich czarnych włosach... Zwykle jest z ojcem Jaya... Jeśli to jest jego matka to... Boże... Jay wpadnie w furię jeśli to prawda... - jęknęła. - Bo ona go zostawiła... Znaczy jak się urodził to odeszła od jego ojca... - pośpieszyła z wyjaśnieniem.
- To by mogło znaczyć, że w tej wersji historii go nie zostawiła - powiedział Will. - I wszystko się zaczęło nie od dziadka i polowania, a od dzieciństwa Jaya...
- Masz jakieś świadectwa szkolne? Zdjęcia z dzieciństwa? Listy od koleżanek? Pamiętnik? - spytał.
- Może... - Zastanowiła się nad słowami brata. - Eh... Dopiero śniadanie robię, więc... Wiesz mam trzylatkę... - Chciała powiedzieć to żartobliwym tonem, ale do śmiechu jej nie było. - Zanim zadzwoniłeś, to w necie szukałam info o tym, co jedzą dzieci w tym wieku... Ale mam zamiar sprawdzić papiery w ciągu dnia...
- Kończę zatem, zanim mama wpadnie i zrobi mi awanturę - powiedział Will. - Postaram się... postaram się złapać lot do Bostonu. Jak się uda, to się zobaczymy koło północy - obiecał.
- Wyślę ci adres SMS-em. Weź taksówkę z lotniska, tak będzie szybciej - poradziła mu.
- Bo wiesz, nie zostawimy dziecka samego w domu a o tej porze pewnie pójdzie już spać...
- Wiem. To znaczy domyślam się. Uciekam. trzymaj się, siostrzyczko.
- Will proszę uważaj na siebie - odparła mu z troską w głosie. - Jakbyś wpadł w jakieś problemy... Dzwoń natychmiast!
- Jasne! Ty też dbaj o siebie - powiedział, po czym rozłączył się.

Przeszukanie szuflad biurka przyniosło kolejne odkrycie w postaci uzyskania dostępu do konta - numer konta, kody do karty...
Nawet trochę pieniędzy na koncie było.
- Najwyraźniej nauczyciele nie zarabiają tak mało - mruknął z ironią.
Sięgnął po telefon.
1 9 7 2 9 7 3 3 1 1 2 - wystukał po kolei cyfry.
- Lotnisko Dallas-Fort Worth - usłyszał.
- Bilet do Bostonu, na dziś, koło osiemnastej - poprosił. - Waggoner. William Waggoner.


Rzut oka na stronę szkoły wystarczył, by mieć pewne pojęcie o tym, z kim się spotka. Przynajmniej jeśli chodziło o nauczycieli. A co z uczniami? To będzie koszmar... Ani chybi wyjdzie na idiotę.


Przebrawszy się w coś, co (jak pamiętał z lat szkolnych) nadawało się idealnie na udział w festiwalu nauki (po przeciwnej tym razem stronie barykady) zgarnął potrzebne dokumenty i kluczyki do samochodu, po czym ruszył na śniadanie, nastawiając się duchowo na kazanie na temat wychodzenia na ostatnią chwilę, na dodatek bez śniadania..
 
Kerm jest offline  
Stary 22-08-2016, 18:48   #14
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację

Szkoła przywitała Willa znajomym widokiem. Lew z mozołem acz uparcie przeciskał się przez literkę V jak Vernon.

Will zaparkował na jednym z miejsc przeznaczonych dla nauczycielskiej kadry Vernon High School. Miał tylko nadzieję, że nie zajął czyjegoś miejsca. Ale nawet jeśli...


Nad drzwiami wejściowymi wisiał (jak co roku zresztą) plakat, informujący o tym, że młode umysły uczniów z Vernon są prężne i pełne pomysłów.
Podobnie jak i w poprzednich latach na stołach, pod stołami i nad stołami można było znaleźć wszystko - od wybuchających wulkanów przez zdalnie sterowane roboty po własnoręcznie przez uczniów zbudowanego drona. Oczywiście można było również wysłuchać interesującego wykładu lub poobserwować przebieg doświadczeń chemicznych.
Na szczęście Will musiał jedynie być i dobrze wyglądać. Tudzież pilnować porządku.
Trudno równocześnie było nie zauważyć, że Will-nauczyciel cieszy się sympatią uczniów, w czym łatwo można było się zorientować po sposobie, w jaki witali nauczyciela informatyki.
Niestety w drugą stronę to nie działało i Will dość szybko odkrył, że praca w szkole i uczenie cudzych dzieci nie należy do jego ulubionych zajęć.
By oderwać się od wszechobecnego hałasu i nieco odetchnąć (tudzież zorientować się, jakie zmiany zaszły w szkole w ciągu paru lat jego nieobecności), wybrał się na mały spacer, znikając w pustych w tym momencie korytarzach.

Nagle zza zakrętu wypadła dziewczyna w stroju cheerleaderki.


Nie zwolniła jednak zauważywszy Willa, a wręcz przeciwnie z całym impetem swojego zgrabnego ciała wpadła wprost na niego, a po kilku sekundach doszło do niego, że bezpardonowo położyła mu dłonie na pośladkach, obejmując go.
Zaskoczony Will odruchowo ją przytrzymał, równocześnie cofając się o krok.
Nie sądził, że od jego czasów w szkole zaszły takie zmiany, by nauczycieli, nawet najbardziej ulubionych, witano w taki sposób... Miły co prawda (uwzględniając kształty witającej), ale - zdaniem Willa przynajmniej, zdecydowanie niestosownym. Na szczęście dziewczyna wyglądała na więcej niż szesnaście lat, więc nie groził mu sąd i więzienie za molestowanie nieletniej. Ale wywalą go z pracy, co by nie było mile widziane...
- Co ty wyprawiasz! - Will szarpnięciem wyrwał się z objęć dziewczyny i odsunął ją na odległość wyciągniętej ręki. - Co to za zachowanie? Nazwisko, klasa?!
Brwi dziewczyny podjechały prawie do połowy jej czoła w niemym wyraźnie zdziwienia. Ładne i wypielęgnowane brwi, na niewątpliwie ładnej buzi.
- Wiiiill… - zaczęła dziewczyna, uśmiechając się - to znaczy panie Waggoner. No wie pan co... - Mrugnęła i trzepnęła go lekko dłonią w pierś. Spodziewała się chyba, że “Wiiiill” zdecydowanie wie, kim jest.
Will, odkąd pamiętał, był wrażliwy na kobiece wdzięki, ale zawsze starał się oddzielać obowiązki od przyjemności.
Gdyby był w tej chwili ostatniej klasie, to by było co innego... Ale nie był.
- Nie, nie wiem. I nie pamiętam. - Spojrzał na dziewczynę bez cienia uśmiechu. Od rana miał kłopoty, kolejne nie były mu do niczego potrzebne. - Piłaś coś, czy popalałaś?
Dziewczyna prychnęła początkowo, układając usta w podkówkę, ale po chwili znów stała przed nim uśmiechnięta.
- Wygłupy? - zapytała, wystawiając lekko koniuszek języka, jednak nie na tyle, aby mogła być posądzona o pokazywanie go Willowi. - Clara Guajardo nie pije, nie ćpa i nie pali! - Wygładziła nieistniejące zagięcie na obcisłym stroju cheerleaderki, wypinając przy tym lekko biodro w kierunku Willa.
- Widzę wszystkie twoje... zalety - wycedził Will - ale lepiej trzymaj je z dala od mnie. Nie zachowuj się jak mała dzicia. Poza tym... Chyba już powinnaś wracać do pozostałych, prawda? - Rzucił okiem na zegarek.
Teraz dziewczyna wyglądała na naprawdę oburzoną.
- Jeszcze pożałujesz, wiesz? Flirty po lekcjach, ale tylko, kiedy tobie odpowiada? - wysyczała w stronę Willa, podchodząc jeszcze krok bliżej, choć wydawało się to już niemożliwe. Sytuacja mogła wydawać się nieco komiczna, bo czubek głowy Clary znajdował się na wysokości brody Williama, ale w tej chwili dziewczyna mrużyła oczy i zadzierając głowę zaglądała prosto w jego oczy. - Jeszcze będziesz pisał, przepraszając! - prawie krzyknęła, odwróciła się na pięcie i zniknęła dokładnie za tym samym rogiem, zza którego wypadła kilkanaście chwil wcześniej.
Will zbyt gorliwym chrześcijaninem nie był, lecz przeżegnał się odruchowo, gdy Clara zniknęła mu z oczu.
- Co tu się dzieje...
Dziewczyna warta była grzechu. Nie powiedziałby, że nie w jego typie, ale flirty z uczennicą? To już była przesada.
Poczuł, że boli go głowa.
Obrócił się na pięcie i ruszył w stronę przeciwną do tej, w którą pobiegła Clara. Miał nadzieję, że w tłumie nie spotka go żadna taka niespodzianka.

* * *

Ledwo jego dyżur na festynie się skończył, Will ruszył do samochodu. Co prawda miał jeszcze nieco czasu, by dojechać na lotnisko i zdążyć na samolot, ale wolał unikać nieznanych sobie osób, które teoretycznie powinien znać, tudzież osób, które mogłyby wymyślić coś, co mogłoby opóźnić jego wyjazd.

* * *



* * *

Ponad połowę trzygodzinnego lotu Will spędził na poszukiwaniu różnic między jednym a drugim światem... i zdało się to psu na budę. Prezydenci w ciągu ostatnich lat byli ci sami, te same drużyny zdobywały Super Bowl, te same filmy leciały w kinach.
Pozostałą godzinę poświęcił na zastanawianie się, co robić dalej. Zdecydowanie nie chciał uchodzić za szaleńca, a dość trudno mu było uwierzyć w to, że zdoła odgrywać bez potknięć tego drugiego Willa, co dobitnie uświadomiła mu sytuacja z Clarą.
No i jeszcze doszła pałająca chęcią zemsty dziewczyna... czyż może być coś gorszego?

Na szczęście American Airlines spisały się jak należy i z zaledwie parominutowym opóźnieniem Will wylądował na lotnisku w Bostonie. Na szczęście z terminalu B na postój taksówek było blisko.
- Jestem na lotnisku w BOS - głosiła treść wysłanego do Lisy SMS-a.

- ...bry wieczór... - powitał taksówkarza, po czym podał przysłany przez siostrę adres.
- Za pół godziny będziemy.
Will rozsiadł się wygodnie, oparł głowę... i sam nawet nie wiedział, kiedy zasnął.
 
Kerm jest offline  
Stary 22-08-2016, 22:41   #15
Mag
 
Mag's Avatar
 
Reputacja: 1 Mag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputację
część 1/2

Melissa nieruchomo, z szeroko otwartymi oczami przyglądała się jak trzylatka drepcze do łóżka i chce tulić się do Jaya. To jak go nazwała sprawiło że kobieta zakryła dłonią usta. Zszokowana rozejrzała się po pokoju i po sobie. Ubrana była jedynie w zwiewną koszulkę nocną do połowy ud. Cofnęła się w tył ale napotkała ścianę.
- Ty masz... dziecko?! - wydusiła z siebie Lisa. Całą sobą pokazywała, że jest zagubiona, zupełnie jak dzikie zwierzątko wrzucone do klatki. - Czemu my... razem w... łóżku… Co to za miejsce?!
Jayden mruknął i przeciągnął się, nie otwierając oczu. Zdawał się nie być świadom zaistniałej sytuacji… do czasu.
- Tatuś... - powtórzył i spojrzał przed siebie, wytrzeszczając oczy, jakby został sparaliżowany przez jadowitego węża.
- Sen? - spytał zdezorientowany, przechylając głowę. Liss wyskakująca z jego łóżka i mała dziewczynka mogło nie być tym, czego się spodziewał zastać o pranku. Nawet w snach.
- Co do ku… - mruknął i delikatnie, acz stanowczo odsunął się od dziecka i stanął po przeciwnej stronie łóżka, co Melissa. Spojrzał po sobie. Miał założony biały bezrękawnik i szare spodnie od pidżamy..

Serce zabiło mu szybciej. Chyba jeszcze nigdy nie miał tak realistycznego snu. I gdzie on do cholery był?, zdawał się pytać w myślach.
- Liss? Co tu się dzieje? My wczoraj jeszcze gdzieś pojechaliśmy? I kim jest to dziecko? - odparował jej swoją wiązką pytań, nie potrafiąc odpowiedzieć na jej własne. Cofnął się jeszcze trochę i rozejrzał po pokoju, starając się niczego nie dotykać. Może nie chciał zostawiać więcej śladów i odcisków palców.

[i]- Ostatnie co pamiętam to jak siedziałam na kanapie[/u] - odparła mu Lisa tłumiąc w sobie zdenerwowanie. Spojrzała nieufnie na dziewczynkę, która po odtrąceniu jej przez Jaydena wyglądała teraz na nie mniej zagubioną co dorośli. Przenikliwe spojrzenie błękitnych oczu dziecka powędrowało od Jaya do Melissy.
- Mama, tata nie chce mnie tulić! - odezwała się dziewczynka głosem pełnym pretensji, żalu i rozpaczy.
Lisa otworzyła po raz kolejny usta w zdumieniu, ale jedynie się zapowietrzyła i skrzyżowała ramiona przed sobą. Zaczerwieniła się za to i odwróciła wzrok od Jaya.
Mężczyzna pobiegł wzrokiem za spojrzeniem Liss i podrapał się po głowie, jakby wytężając umysł i próbując sobie coś przypomnieć. Ostatecznie odchrząknął i skupił się na dziewczynce, widząc jej zakłopotanie. Chyba zrobiło mu się jej żal, bowiem podszedł do niej i przyklęknął, zaglądając w jej oczy.
- Hej, mała, spokojnie. Nie wiem, co się dzieje, ale zaraz znajdę jakieś rozwiązanie, tylko musisz mi pomóc, okej? - zapytał łagodnie, starając nadać sobie uspokajający ton. - Gdzie są twoi rodzice?
Dziecko skrzywiło się na jego słowa. Dziewczynka palcem wskazała najpierw jego, a później Melissę. Po tym wyciągnęło ręce do mężczyzny by ją przytulił. Lisa zdawała się myśleć intensywnie nad tym wszystkim. W końcu skryła twarz w dłoniach.

- No jaasne… - mruknął Jay, krzywiąc się lekko. Choć mając dobre zamiary, nie wyglądał być skłonnym do dalszych poufałości z dzieckiem, dlatego tylko poklepał ją lekko po główce i wstał.
- Myślmy racjonalnie, myślmy racjonalnie… Liss, musimy się rozejrzeć. Może znajdziemy tu jakieś dane kontaktowe do jej rodziców. Wyjaśnimy całą sytuację i odwiozę cię do mieszkania. Brzmi jak plan? - zapytał, oklepując kieszeni spodni, jakby spodziewał się tam znaleźć kluczyki do samochodu.
Dziecko zrobiło minę jakby miało się zaraz rozpłakać. Jay za to wymacał prostokątny przedmiot z przyczepioną do niego jakąś zawieszką.
Melissa wyprostowała się i opuściła ręce.
- Jak, powiedz jak się tu znaleźliśmy? - spojrzała na mężczyznę prosząco. - Co się wczoraj wydarzyło jak urwał mi się film?

Blackleaf wyciągnął znalezioną rzecz przed siebie. Były to kluczyki - czy też pilot - do samochodu. Na breloku widniał znaczek marki Lexus. Jay przyjrzał się mu zaskoczony i zaraz odłożył go na stolik nocny. Kątem oka spojrzał na małą dziewczynkę, jednak wyglądało na to, że stara się ją ignorować.
- Nie mam zas… - chciał unieść głosem, jednak zaraz się pomiarkował. - … zielonego pojęcia, Liss. Tak właściwie, to wydaje mi się, że tylko śnię a ty i ona - tu wskazał palcem na dziecko - nie jesteście realni. Kurczaki, mówię ci. Cholerne kurczaki… - powiedział zrezygnowany i raz jeszcze pochylił się nad stolikiem. Znajdował się na nim smartfon - jeden z droższych, jeśli Jay dobrze kojarzył - i złota obrączka. Co ciekawe po drugiej stronie łóżka na podobnym stoliku znajdowały się podobne przedmioty.
- Czekaj, może coś będziemy mieli… - podniósł komórkę i ożywił ekran. I w tej chwili zamarł, wpatrując się ze zdezorientowaniem w ekran telefonu.
- Liiiiss?
Melissa w tym czasie stała w bezruchu jakby wahając się czy wyjść z pokoju czy podejść do dziecka które lada chwila a się rozpłacze. Jej przestraszone spojrzenie lustrowało pomieszczenie.
- Co?! - jęknęła i spojrzała na Jaya z wyrzutem.
- Nie sądzę, byś tego chciała, ale… musisz to zobaczyć - odparł, podchodząc do niej i podsuwając jej smartfon.
Kobieta spojrzała najpierw na ekran telefonu, potem na Jaya i na koniec na zrozpaczone dziecko.
- To nie jest moje dziecko! - Lisa sama nie wiedziała czemu szepcze. - Nie znam tego dziecka! - dodała równie cicho lecz z wkradającą się paniką.

- Oczywiście - mruknął jakby niezadowolony. Być może tym, że nie udało mu się ustalić niczego logicznego. Odłożył telefon z powrotem na stolik. Na jego ekranie wciąż wyświetlał się ekran blokady, którego tłem było zdjęcie. Zdjęcie Melissy i małej dziewczynki, która znajdowała się z nimi w pokoju.
- Dobra, mała - zwrócił się do dziecka. - Zostań tutaj, a ja poszukam twoich… rozejrzę się. A ty się ubierz - wskazał palcem na Liss i przebiegł wzrokiem po jej ciele. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jeszcze nigdy nie widział jej tak… roznegliżowanej. Zarumienił się lekko, zatrzymując chwilę swoje spojrzenie na jej odkrytych nogach. Prędko jednak uciekł wzrokiem. Lisa widząc, że przygląda jej się tak wnikliwie zawstydziła się i uniosła rękę jakby chciała się zasłonić. Odwróciła spojrzenie.
- Myślę, że właściciele nie będą mieć nic przeciwko, jeśli coś od nich pożyczysz - dodał Jay, kierując się w stronę drzwi, które jak zakładał, musiały prowadzić do innego pokoju.
Mężczyzna wyszedł zostawiając Lisę na pastwę dziecka. Które akurat rozryczało się w najlepsze mamrocząc pod nosem jakieś niezrozumiałe dla kobiety słowa.
Melissa nigdy w życiu nie chciała mieć dzieci. Nie i koniec. Obecność takich istot bardzo ją stresowała. No może kiedy trzeba było mu nieść pomoc gdy wykonywała swoją pracę. Wtedy było co innego. Lisa spojrzała w kierunku drzwi gdzie zniknął Jayden jakby prosząc się o ratunek. Ten jednak nie przychodził. Serce kobiety nie wytrzymało i uległa jakiejś dziwnej sile każącej jej uspokoić dziewczynkę.
- No już, już... - pocieszyła ją ciepłym tonem głosu i zbliżyła się do dziecka, które wyciągnęło do niej tak ufnie rączki. - Jak ci na imię? - zapytała gdy wzięła ją w objęcia.
Ta najpierw przestała chlipać później wtuliła się w kobietę.
- Naziwam siem Maddy. Maddy Black... Blackleaf... - zająknęła się dziewczynka. Podała jeszcze adres zamieszkania. Zupełnie jak kiedyś uczyła Lisę jej własna matka, na wypadek gdyby się zgubiła na zakupach...
Kobieta czuła się zagubiona, serce waliło jej jak oszalałe. Zupełnie nie kojarzyła adresu jaki podała mała. Ale przytuliła dziecko mocniej. W końcu sięgnęła ręką do stolika gdzie leżała obrączka i pierścionek, wzięła z niego telefon. Po przesunięciu ekranu blokady od razu włączył się pulpit. Lisa skrzywiła się. Brat zawsze ją opieprzał, że nie miała ustawionej blokady telefonu...

Jayden nie wracał. Kobieta z perspektywy łóżka przyglądała się sypialni. Wstała, z uwieszonym jej szyi trzyletnim dzieckiem i podeszła do szaf. Otworzyła jedną i znalazła ubrania. Męskie i damskie podzielone równo na półkach. I miękki szlafrok uwieszony na haczyku na drzwiach. Puściła powoli dziecko i okryła się.
- Oprowadź mnie po domu - powiedziała w końcu do dziewczynki uśmiechając się lekko.
Dziecko choć wyraźnie zdziwione prośbą kiwnęło głową i wybiegło z sypialni.

Wychodząc za "Maddy" Lisa znalazła się w korytarzu. Widziała drzwi do innych pomieszczeń i schody prowadzące w dół. Tam też się skierowała.

[media]https://laurelberninteriors.com/wp-content/uploads/2014/12/windsor-smith-living-room-giannettijpg.jpg [/media]

Tak znalazła się w salonie, gdzie napotkała Jaya. Stał przed komodą wpatrzony w ustawione na niej zdjęcia w ramkach.
- Coś znalazłeś? - zapytała kobieta niepewnie, rozglądając się po pokoju. Trzeba było przyznać, że wystrój zachęcał by zasiąść tu z kubkiem gorącej kawy czy herbaty, owinąć się kocem i poczytać sobie książkę.

Jayden nie zareagował za pierwszym razem. Zdjęcia poukładane na masywnej komodzie zdawały się pochłaniać całkowicie jego uwagę. Wydawał się przygaszony i kompletnie zbity z tropu. Wreszcie powolnym ruchem odwrócił głowę w stronę Liss, wpatrując się w nią bezradnie.
- Ja… ja nie wiem, co tym myśleć… co tu jest do cholery grane? - zapytał, doszukując się w dziewczynie jakiś odpowiedzi. Liss chyba jeszcze nigdy nie miała okazji widzieć go tak przygnębionego.

- Tata, tata! Oprowadzam mamę po domu! - oznajmiła dziewczynka z radosnym piskiem, gdy przebiegła obok niego.
Melissa westchnęła bezgłośnie i podeszła do Jaya by spojrzeć na to co on.
- O boże... - zakryła usta patrząc na ten rodzinny "ołtarzyk". - Matko boska… Moja rodzina… Dom… Co to… - zakryła usta dłonią. Była mocno zestresowana choć lepiej trzymała się od mężczyzny. Jej spojrzenie zatrzymało się na tym z całą masą ludzi. - Zobacz, tu jest data… - zauważyła napis w rogu zdjęcia ślubnego. - 2012 rok… - jak zaczarowana przyglądała się sylwetkom w centrum fotografii.
Jay również spojrzał na zdjęcia, choć wyglądało, że nie sprawia mu to przyjemności.
- Nie znam większości tych ludzi. Ale co tu robi mój ojciec? - wskazał ręką na grupowe zdjęcie, na którym oprócz Jason’a Blackleaf’a kojarzył jeszcze brata Liss oraz Mandy, jej kuzynkę.
- I jak… jak 2012 rok? Przecież ciebie jeszcze wtedy nie było w Nowym Jorku. Znamy się raptem pół roku, o ile dobrze sobie przypominam. - Oparł dłoń o komodę i zastukał palcami w zamyśleniu. - Nic tu się nie zgadza. Już nie wspominając o tym, że Jason nie ma kobiety.
- Też jej nie znam... Ale reszta - pokręciła głową jakby mocno wahając się nad czymś. Westchnęła znów. Przełknęła ślinę. - To moja rodzina. Rodzice - wskazała palcem na "ślubnym" zdjęciu opaloną bardzo zadbaną blondynę około 50 stojąca obok bruneta z lekką siwizna na głowie. - Rodzeństwo… - był tu William i jeszcze dwójka: dobrze zbudowany blondyn i śliczna brunetka. - Kuzynostwo... - tu w licznym gronie Jay poznał tylko Mandy. - Ciotki, wujkowie... Dziadkowie - w tym momencie jej głos się zaciął. Jakby zobaczyła ducha. - Mój dziadek Justin... On nie żyje od… jakichś pięciu lat... Nie może być na zdjęciu sprzed trzech lat... - po tych słowach zaczęła gorączkowo rozglądać się po pozostałych zdjęciach. Zajmowały one całą komodę więc było w czym wybierać. Na wszystkich były roześmiane lub po prostu radosne twarze Melissy i Jaydena, zwykle razem, czasem sami, ale wtedy zawsze w ramionach jednego z nich znajdowała się dziewczynka, raz jako niemowlę, na innych starsza lub w wieku takim jak ją dziś widzieli. I znalazło się też takie, na którym starszy pan obejmował w pasie Melisse trzymającą w jednym ręku przytulone do niej dziecko, a w drugim strzelbę. U ich nóg leżał martwy jeleń o pokaźnym porożu. Jakże teksańskie. - A to z zeszłego roku… - ewidentnie dla kobiety jedyne co w tym zdjęciu było niewłaściwe to obecność bardzo żywego, ale martwego jej zdaniem, dziadka.
Tuż obok było kolejne zdjęcie młodej pary z towarzyszącymi im na nim wystrojonymi Mandy i Brianem, zapewne będący w roli świadków tego wydarzenia.
- To nie może być na prawdę… - szepnęła Liss i spojrzała z zawstydzeniem na Jaydena. Odwróciła po chwili wzrok.
- Znalazłam telefon, jest bez hasła... - dodała kładąc urządzenie na komodzie po czym odsunęła się od mebla. Podeszła do dużej kanapy znajdującej się w centrum przestronnego salonu i usiadła tam owijając się szczelniej szlafrokiem.
- ... I tu jeśt kuknia i... i jadajnia - dopiero teraz do dorosłych dotarł głos dziewczynki, która na poważnie wzięła się za swoją rolę przewodnika. [i]- A tu... a tu gabnetet tatusia!
Melissa uniosła brew w zdziwieniu na te słowa i spojrzała najpierw na Jaydena a później w kierunku skąd dobiegał głos dziecka.

I zaraz po nim łomot czegoś spadającego na podłogę.

- Maddy! - kobieta podskoczyła jak oparzona i natychmiast ruszyła do dziecka.
- Ja nie kciałam… samo się zobijo… - odparła dziewczynka łamiącym się głosem.

Jayden zaczął się rozglądać w panice, nie będąc skupionym na huku i nawoływaniach. Zamiast tego złapał za odłożoną komórkę i przejrzał jej zawartość. Było tam tylko jeszcze więcej zdjęć. Jego, Melissy oraz małej dziewczynki. Na jednym Jayden i dziecko pochylali się nad otwartą maską samochodu, oboje ubrudzeni smarem. Inne zrobione z wnętrza samochodu, na którym on siedział za kółkiem i trzymał małą na kolanach, pozwalając jej bawić się kierownicą. Na kolejnym selfie jego i Liss stojących na jakimś moście.
- To nie może być prawda… - mruknął i wreszcie spojrzał na drzwi, które wedle słów dziecka miały prowadzić do gabinetu jej “taty”. Ruszył szybko, jakby spodziewał się znaleźć rozwianie swoich wątpliwości.

Okazało się, że dziewczynka wpadła na szafkę, która zadygotała i przez to spadł z niej puchar. Napis na cokole, który zarysował drewnianą podłogę głosił "Nagroda za zajęcie pierwszego miejsca w stanowym konkursie strzeleckim". Normalnie Melissa byłaby zła za uszkodzenie jej nagrody z którą wiązało się tak wiele wspomnień. Ale nie teraz.
- Uff, jesteś cała - stwierdziła Lisa z nie małą ulgą w głosie.
- Nie kciałam… - powtórzyła cichutko Maddy.
- Kto kładzie takie rzeczy na chybotliwym meblu - powiedziała do siebie kobieta.
- Tatuś miał napjawić... - mała bez zająknięcia sprzedała winowajcę.

Drzwi do gabinetu "tatusia" nie stanowiły przeszkody, otworzyły się po naciśnięciu klamki ukazując istny raj. Mokry sen każdego informatyka.
Pokój zajmowały szafki, elektronika i wielkie biurko, na którym stały dwa monitory oraz złożone, jeden na drugim dwa laptopy. Wśród nich kubki. Jeden z Fordem Mustangiem, jeden w słoneczko i dwa białe z czarnym listkiem wyrysowanym na boku i poczyniony bardzo futurystyczną czcionką napis "blackleaf INC" tuż pod nim. Wszystkie naczynia były puste.
Rozglądając się dalej Jayden dostrzegł ścianę na której w antyramach wisiały jakieś ważne wyglądające dyplomy i certyfikaty. Każde opatrzone jego imieniem i nazwiskiem lub tylko "blackleaf INC".
Jeden z dyplomów przykuł jego szczególną uwagę. A był to ten mówiący, że Jayden Blackleaf ukończył kierunek studiów "Electrical Engineering and Computer Science" na uczelni "Massachusetts Institute of Technology".

W tym czasie w salonie Lisa wstała i prowadząc dziecko za rękę skierowała się do wypatrzonej przypadkiem damskiej torebki, która leżała na fotelu. Wzięła torbę i razem z Maddy usiadły na kanapie. Melissa przetrząsnęła zawartość znajdując portfel i klucze. Przy tych drugich była przywieszka z czerwonym znaczkiem Autobotów. Otworzyła portfel i przejrzała wszystkie karty tam się znajdujące. Na żadnej nie widniało jej nazwisko. Jedna z nich ją zaskoczyła najbardziej. Legitymacja studencka Boston University, wydziału medycyny będąca własnością… Melissy Blackleaf. Tego samego właściciela miał każdy inny plastik w portfelu.
Lisa wpatrywała się w milczeniu legitymacji, a Maddy nie omieszkała wykorzystać to i wtuliła się w kobietę.
- Mamusia będzie lekaziem - powiedziała z dumą dziewczynka gramoląc się Melissie na kolana.

Jayden przechadzał się po “swoim” gabinecie i przyglądał każdej znalezionej rzeczy. Za każdym razem kręcił z niedowierzaniem głową. Podniósł kubek z nadrukiem Mustanga, który do złudzenia przypominał jego samochód. Choć musiał przyznać, że na porcelanie prezentował się lepiej, niż w rzeczywistości. Jay objął mocno palcami naczynie i przytknął je sobie do czoła, przymykając jednocześnie oczy.
- To się nie dzieje naprawdę… Słyszysz, Liss?! To nie jest rzeczywistość! To nie jest moje prawdziwe życie! - wykrzyknął i zrobił zamach ręką, a następnie rozbił kubek o ścianę. Porcelana rozbryzgała się na setki kawałków. Jay nie zważając na znajdujące się przed pomieszczeniem osoby, wyszedł w pośpiechu z gabinetu, zaciskając pięści. Przez chwilę kręcił się po salonie warcząc i jakby szukając wyjścia ze śmiertelnej pułapki.
Popchnął jakieś drzwi, które zaprowadziły go do łazienki. Mężczyzna stanął przed znajdującym się tam lustrem i spojrzał sobie w oczy.
- To nie jestem ja! - zawołał i przywalił w taflę szkła pięścią. Z rozciętej dłoni popłynęła krew, a Jay oparł się ciężko o umywalkę, zwieszając głowę.
- To nie jest moja rzeczywistość - powtórzył cicho.

- Przestań się tłuc do jasnej cholery! - usłyszał od strony drzwi opieprzający go ton głosu Melissy. Nie spodziewał się po niej, że taki ma. Kobieta odkąd Jay rzucił kubkiem w ścianę przyglądała mu się ... nieufnie?
- Opanuj się ! Straszysz dziecko - ale widząc rozsmarowaną na stłuczonym lustrze krew jęknęła. - Boże Jay, co ty sobie zrobiłeś... - nagle jej słowa nabrały niezwykłej troski. Kobieta ruszyła do niego, chwyciła czysty, zwinięty w rulonik biały ręcznik. - Daj, opatrzę ci to... - powiedziała uspokajającym tonem.
Jednak Jay ją odepchnął, plamiąc przy okazji jej szlafrok swoją krwią.
- Zostaw mnie. Nie jesteś prawdziwa. To wszystko nie jest prawdziwe… - powiedział, wciąż trzymając wyciągniętą dłoń, choć jego opór osłabł.

Nie spodziewała się po nim takiej reakcji.
- Myślisz, że mi jest lekko?! - warknęła na niego ostro. - Że to wszystko... Jest dla mnie proste?! - głos na chwilę jej się załamał, ale opanowała się. - Daj mi do cholery, opatrzyć tą rękę!
- Jak myśmy tu trafili? - spytał, ale posłusznie wyciągnął do Liss pokaleczoną dłoń. Jego poprzedni gniew gdzieś wyparował, a przynajmniej ucichł na tyle, by pozostawić go z samym zrezygnowaniem.
- Nie wiem - odparła wprost. Wzięła w dłonie jego rękę i przyjrzała się skaleczeniu. Krew leciała ciurkiem, ale na szczęście było to tylko powierzchowne zranienie. Zmoczyła ręcznik w zlewie, zimną wodą i owinęła nim rękę Jaya.
- Na razie przynajmniej nie zachlapiesz podłogi. Zgaduje, że w kuchni są leki i bandaże - odparła odsuwając się od niego. Spojrzała po sobie i z niezadowoleniem dostrzegła krwawe ślady. Na szczęście w łazience był nowy szlafrok. Zdjęła jeden, wrzucając go do wanny i odkrywając się na chwilę, po czym założyła drugi, czysty.
- Liss… chyba oszalałem - powiedział i ponownie zerknął w swoje oblicze, tym razem odbite na popękanej powierzchni lustra. Zobaczył swoją zniekształconą karykaturę.
Uniósł owiniętą w barwiący na czerwono ręcznik dłoń i spojrzał zdziwiony, jakby dopiero w tej chwili dotarło do niego, co uczynił.
- Ja… przepraszam - dodał cicho i usiadł potulnie na krawędzi wanny, wpatrując się w swoje bose stopy.
- Nie, tylko chwilowo ci odwaliło - odparła mu Melissa z pewnością w głosie. Westchnęła ciężko. - To wszystko wygląda jak… - zawahała się. - Jak alternatywna rzeczywistość... - pokręciła głową. - Chodź do kuchni Jay - dodała i wyszła przodem.
- Alternatywna rzeczywistość - powtórzył z namysłem. Rozejrzał się jeszcze uważnie po łazience, jednak zaraz zaparł się o krawędź, na której siedział i wstał. Spojrzał na Liss i skinął jej głową, podążając za nią.
- Co… co z małą? - spytał, kiedy opuścili łazienkę.
- Powiedziałam jej, żeby poszła do swojego pokoju i przyniosła z niego wszystkie swoje zabawki do salonu. Po jednej oczywiście - odpowiedziała mu nieśmiało się uśmiechając. - Akurat powinnam zdążyć cię zabandażować, nawet jeśli będzie oszukiwać. Wystraszyłeś mnie…

Tam gdzie pokazywała Maddy była kuchnia połączona z jadalnią. Urządzone w nowoczesnym stylu, z odważnym wykorzystaniem cytrusowej żółci połączonej z drewnem i czarnym granitem.

[media]http://interiorismos.com/wp-content/2016/02/cocinaII.jpg [/media]

- Zdecydowanie wygląda jak coś co bym wybrała… - mruknęła pod nosem Lisa wchodząc do pomieszczenia. Od razu zabrała się za przeszukiwanie szafek.
Jay oklapnął na jednym z krzeseł i oparł się o stół. Wciąż wyglądał na zrezygnowanego, chociaż teraz zaczął się uważniej rozglądać po mieszkaniu.
- Mam nadzieję, że nie zrobiłem jej krzywdy. Jak ona ma na imię?
- Maddy - odparła Lisa na chwilę przerywając szukanie. - Madyson - doprecyzowała i wróciła do swojej czynności. W końcu znalazła. Koszyk z wszelkiej maści lekami i temu podobnym. Chwyciła go i wyciągnęła. Całość zaniosła do stołu i zaczęła przeglądać zawartość wykładając na blat to co uznawała za potrzebne.
- Maddy… dobre imię - pokiwał głową w zamyśleniu. Zaraz jednak przeniósł uwagę na grzebiącą w koszyku Liss i omiótł jej sylwetkę spojrzeniem.
- Myślisz… myślisz, że tak mogłoby wyglądać nasze dziecko? - spytał rozkojarzony. Strata krwi, choć niewielka, musiała chyba na niego wpłynąć, bowiem leciutko się zachwiał.

Kobieta znieruchomiała na jego słowa.
- Wszystko wygląda na to, że... Że tak właśnie wygląda - choć powiedziała to żartobliwym tonem to zarumieniła się. Zerknęła na niego nieśmiało. Wzięła w ręce medykamenty i zajęła miejsce przy stole naprzeciw Jaya. Poukładała sobie wszystko i sięgnęła po jego owiniętą ręcznikiem rękę
- Na tym... ślubnym zdjęciu, wyglądałam trochę... grubo - zrobiła się czerwona na twarzy, ale chwyciła delikatnie jego rękę i podsunęła do siebie. Ostrożnie zaczęła odwijać prowizoryczny opatrunek. - Myślisz, że ona... była powodem… - mówiąc to Lisa uparcie wpatrywała się w jego rękę.
Jay odchrząknął, chyba dopiero teraz rozumiejąc, na jaki niezręczny temat ich naprowadził. Bądź co bądź byli tylko przyjaciółmi. Dobrymi. Ale nigdy nie okazywali nic więcej. A przynajmniej on to tak odbierał.
- Wciąż nie rozumiem, jak mogliśmy się poznać przed 2012 rokiem. Ja w tych latach… cóż, dużo szalałem, że tak to ujmę - mruknął i podrapał się zdrową ręką po brodzie. - 2012… to będzie Katrina? Nie, to potem. Może Elizabeth? Cholera, już nie pamiętam - mówił do siebie, jednak widząc wpatrującą się w niego Liss, szybko ugryzł się w język i przygasł. - No, w każdym razie na pewno nie chciałabyś mnie poznać wtedy.
- Brian kiedyś po pijaku opowiadał… - mruknęła i wzięła do ręki jakiś spray. Odwinęła całkiem rękę i spryskała skaleczenia. O dziwo nic nie zapiekło. Liss wprawnym ruchem położyła gaziki i nie wiedzieć kiedy już zaczęła go bandażować.
- Brian… - zmełł przekleństwo w ustach. - No cóż, w takim razie sama widzisz, że ja nigdy nie byłem stworzony do stałych związków. Każdy jeden, nieważne jak wspaniały, rozpadał się po góra kilku miesiącach. Jakim więc cudem mielibyśmy być ze sobą już od conajmniej trzech lat? - zapytał, jednak po chwili się skrzywił, jakby rozumiejąc, że tymi słowami mógł urazić Liss. W końcu wciąż była jego przyjaciółką.
Ona natomiast zbliżyła twarz do jego dłoni, pomagając sobie zębami w rozerwaniu końcówki bandaża, po czym zakończyła wiązanie go małym supełkiem. Opatrunek był gotowy. Melissa odsunęła się od niego i rozsiadła na krześle przyglądając mu się chwilę po czym postukała paznokciami po szklanym blacie stołu.
- Jeszcze rok temu byłam w Teksasie - wzruszyła ramionami. - A w 2012 to chyba nawet byłam w trakcie mojego kursu na ratownika medycznego - zmrużyła oczy wracając wspomnieniami do tamtego roku. - Spotykałam się z jednym gościem od paru lat... - skrzywiła się na tą myśl.

Jay przyglądał się uważnie czynnościom Liss, chociaż był święcie przekonany, że sam nie potrafiłby tego powtórzyć. Wiedział, jak złożyć silnik, ale nie byłby wstanie założyć głupiego opatrunku. Taki już był.
- Dzięki - powiedział, kilka razy zginając i prostując palce w rannej dłoni. - Zaraz… ty miałaś chłopaka? Myślałem… cóż, przynajmniej nie wyglądałaś na kogoś, kto się umawia - starał się zapytać delikatnie, by jej nie spłoszyć, choć i w tym nie był najlepszy.
Ta uśmiechnęła się smutno.
- Zerwaliśmy przez mój wyjazd - westchnęła. - Dobrze się stało... Ale sposób… - pokręciła głową. - Tak jakby, trochę się zraziłam do związków i zerwałam kontakt z dawnymi znajomymi - wymusiła na sobie uśmiech, ale odwróciła wzrok. I tylko nerwowo zastukała paznokciem o szkło.
Jay oparł świeżo zabandażowaną rękę o dłoń Melissy i spróbował złapać jej spojrzenie.
- W Nowym Jorku nic ci nie groziło - powiedział stanowczo. - Chyba nie tęskniłaś za Teksasem?
Pokręciła głową przecząco.
- Lubię Nowy Jork. Jest zimno - tym razem szczerze się uśmiechnęła. - Ale ludzie mają cieplejsze serca - dodała na chwilę spoglądając na Jaya, by zaraz odwrócić wzrok.
Mężczyzna również się uśmiechnął, ale ponownie odchrząknął i cofnął dłoń.
- Może coś w tym jest - odparł, wzdychając. - Co my… co my teraz powinniśmy zrobić? - zapytał, złączając dłonie między kolanami i rozglądając się uważnie po kuchni.
- Śniadanie? - wypaliła wstając od stołu. Od razu podeszła do lodówki i zajrzała do niej. - Naleśniki? - zaproponowała nie odwracając się. Jay wyczuł, że nagła beztroska w jej głosie była wmuszona.

- O rety… - westchnął Jayden ostatnim gestem sprzeciwu do przyjęcia nowej - jak to powiedziała Liss - “alternatywnej rzeczywistości”. - To ja może pójdę sprawdzić co z małą… To znaczy z Maddy - odparł, powoli wstając od stołu. Spojrzał jeszcze na kręcącą się przy lodówce dziewczynę. Czy tak mógł wyglądać ich poranek w “tamtej” rzeczywistości?, zdawał się pytać w myślach. Nie zastanawiając się nad tym długo, skierował się do salonu.
- Maddy?

Dziewczynka właśnie schodziła po schodach niosąc trzy zabawki. Widząc Jaya upuściła część z nich. Przyglądała się nieco niepewnie mężczyźnie.
- Mama poźwoliua mi... - zaczęła się tłumaczyć i powoli zeszła na dół. Z tylko jedną zabawką w ręku kierowała się do niewielkiej sterty już przyniesionych przedmiotów ze swojego pokoju.
Będąc świadom swoich poprzednich wybryków Jayden zdawał się nie pamiętać o słowach Liss i o tym, co powiedziała, kiedy nakazała dziewczynce przynieść swoje zabawki. Zamiast tego podrapał się po głowie, próbując ukryć swoje zażenowanie. Ostatecznie wziął głębszy wdech i podszedł do dziecka, przyklękając przed nią jak przedtem w sypialni.
- Posłuchaj, Maddy. Chcę cię przeprosić za tamto w gabinecie. Tat… - słowo ugrzęzło mu w gardle. - Byłem na coś zły, ale już mi przeszło i nie musisz się bać, okej? To się już więcej nie powtórzy. Obiecuję - powiedział i położył jej dłoń na ramię, jakby próbując dodać otuchy.
- Koffam cie tatusiu! - usłyszał i nawet nie zdążył zareagować jak rzuciła mu się na szyję uwieszając jej. Wtuliła się mocno.
Jayden westchnął, czując uderzenie małego ciałka, które się na niego porwało i zastygł w bezruchu. Mimo to objął Maddy ramieniem i przycisnął ostrożnie do siebie, jakby pierwszy raz w życiu tulił dziecko.
- Taak… Też cię… - zamilkł na moment, jakby zastanawiając się nad słowem. Być może myślał o tym, czy potrafiłby okłamać to dziecko. Nie był oczywiście święty, ale mimo to coś sprawiało, że przy tej małej dziewczynce miał potrzebę zachowywać się… inaczej. - nie pozwolę nikomu skrzywdzić. Zawsze będziesz bezpieczna - dopowiedział, głaszcząc Maddy po pleckach.
Dziewczynka dłuższą chwilę nie chciała go puścić. A gdy w końcu do zrobiła to bardzo stanowczo trzymając go za rękę zaprowadziła go do zabawek.
- Kuku? - wskazała na zabandażowaną rękę, którą nagle dostrzegła.
Jay machnął niedbale skaleczoną dłonią.
- To nic takiego. Lepiej pokaż mi, jakie masz autka. - Ponownie znieruchomiał. Dlaczego pomyślał, że ta dziewczynka miała mieć jakieś autka? No cóż, skoro była “jego” córką…
Madyson zamrugała oczkami, uśmiechnęła się i łapiąc go za rękę zaczęła ciągnąć, żeby wyszli z salonu.

Zatargała go... do garażu. Był on spory, dwustanowiskowy. Ale to co zobaczył Jay sprawiło, że opadła mu szczęka.
Stały tam dwa Mustangi. Jeden, błękitny, tak bardzo zadbany, że jego odrestaurowanie musiało kosztować fortunę. A obok niego była znajoma Jaydenowi sylwetka czarnego wozu. Lecz nie był pewien czy to ten sam, bo... Był zadbany. Rozgrzebany akurat, z otworzoną w tym momencie maską, ale nawet w takim stanie wyglądał o niebo lepiej niż ten, którym jeździł ostatniego wieczoru.
Dziewczynka puściła go i pobiegła do czarnego Mustanga.
Jay zagwizdał, widząc pierwszego Mustanga. Nagle przypomniało mu się, że o podobnym wspominała kiedyś Liss. Ponoć należał do jej dziadka. Serce Jaydena drgnęło jednak widząc znane mu kształty. Jego wóz tu był, razem z nim! Czy raczej razem z Jayden’em z “tej” rzeczywistości. “Jego” Mustang wciąż stał pod blokiem.
- Cholera - mruknął. - Nie schowałem go do garażu - powiedział do siebie, wspominając “tamten” samochód. Mimo to opanował niepokój i podszedł do błyszczącego czarnego Mustanga. “Tam” nie byłoby go stać na takie odrestaurowanie. Wszystko co robił, to utrzymywał go przy życiu. Tutaj Ford miał znacznie lepsze życie.
- Wiesz co dobre, hm? - zawołał do Maddy, która zdążyła już dopaść Mustanga i pochylić nad maską. Kiedy odwróciła się do Jay’a, miała już rączki całe upaćkane w smarze, razem ze swoim ubrankiem. Przetarła twarz zostawiając na policzku małą czarną smugę i uśmiechnęła się do niego.
- Życia ci nie starczy, żeby go uratować, mała - zachichotał i podszedł do niej, samemu chcąc rzucić okiem.
- Tatuś ujatuje - odparła mu Maddy z zapałem i wiarą w głosie. - Pan Czarnuszek bemdzie ładny.
“Tatuś” spojrzał na Maddy z ukosa i zrobił zaskoczoną minkę.
- Tak go nazywasz? Cóż… właściwie nigdy nie miał imienia. Dla ciebie niech będzie Pan Czarnuszek - uśmiechnął się i sięgnął po rękawice. Leżały tam, gdzie mógł spodziewać się je znaleźć.
- Hmm… nie jest źle, ale wciąż jest nieukończony - powiedział po chwili badania zawartości pod maską. - Pieniądze czy nie, jemu potrzeba czasu. I serca. Zwłaszcza najwięcej tego drugiego - zwrócił się do Maddy i pomachał kluczem nasadowym w geście pouczenia.
Czas mijał im miło. Maddy z zaciekawieniem przyglądała się pracy taty, nawet niektóre klucze rozpoznawała i potrafiła mu przynieść jeśli wyraźnie się co do niego określił. Całkowicie zapomnieli, że nie jedli śniadania...

Natomiast w czasie, gdy tamta para bawiła się w najlepsze to "pani Blackleaf", po przejrzeniu tego co oferowały szafki kuchni, zaczęła poważnie zastanawiać się nad bardzo ważnym dylematem.
"Co do cholery mogą jeść trzylatki?!" zasępiła się Lisa. Nigdy nie niańczyła dzieci. Co więcej omijała je szerokim łukiem, a gdy ciotki zaczynały schodzić na ten temat to prawie do perfekcji opanowała ruchy ninja które pozwalały jej się ulotnić.
Teraz MUSIAŁA to jednak zrobić. Pomysł na szczęście przyszedł szybko. "Zapytam wujka Google" i ruszyła do salonu gdzie ostatnio widziała telefon. Tam nie zastała nikogo, ale spoglądając na schody pomyślała, że pewnie siedzą na piętrze. Zgarnęła urządzenie i wróciła do kuchni.
- Ok, naleśniki dozwolone - odetchnęła z ulgą i odłożyła smartfona. Wyciągnęła mąkę, jajka i całą resztę która sprawiała, że naleśniki będą miały niepowtarzalny smak. Produkty były takie jakie sama by wybrała, czyli najlepszej jakości. Melissa dużą wagę przykładała do tego co jadła i czym częstowała innych.

Ciasto było gotowe, patelnia osiągnęła optymalną temperaturę i pierwsza partia już się smażyła. Wtedy rozdzwonił się telefon... To był William, jej brat.
Melissa zestresowała się nie wiedząc czy odebrać. Wahała się, bo jeśli odbierze i zacznie się mieszać w zeznaniach to może wyjść nie ciekawie. Z drugiej jednak strony ignorowanie może tylko zaniepokoić rodzinę i kto wie czy zaraz nie zwalą im się na głowę wszyscy Waggonerowie na raz.
Westchnęła ciężko i odebrała telefon.
- Część Will - odezwała się do telefonu niepewnym głosem, bardzo starała się wymusić na sobie wesoły ton głosu.
(...)
Czy dobrze zrobiła zapraszając tu brata? Nie miała pojęcia. Ale chyba lepiej będzie rozwiązać problem innego wymiaru we trójkę. Inna sprawa, że chyba też powinna zapytać o zdanie Jaydena. Jakby nie patrzeć to był też jego dom. I wtedy zdała sobie sprawę, że wszystkie naleśniki były już gotowe, ale Jay i Maddy jeszcze nie było.
- Co oni tam robią? - mruknęła pod nosem i biorąc telefon do ręki poszła ich szukać.
Nie znalazła ich w salonie. Ani w łazience, gabinecie czy nawet pokojach na piętrze. Lisa na poważnie zaczęła wpadać w panikę. Pojawiły jej się nawet myśli że oni naprawdę zniknęli… Byli tylko wytworem jej wyobraźni… Przygryzła zestresowana paznokcie prawej ręki. Podeszła do półki i dotknęła stojącego tam pucharu. Jednego z kilku. Wydawał się istnieć.
Dłońmi pogładziła po swoich ramionach, szyi, twarzy. Też wydawała się istnieć. Dłonie pachniały jej wanilią dodaną do naleśników. W snach podobno nie czuje się zapachu… Zebrała się w sobie i ruszyła ich szukać. Nie mogli zniknąć. Po prostu nie mogli.

Odetchnęła z wielką ulgą gdy znalazła ich w garażu. Nie myślała że mogła się aż tak bardzo ucieszyć że ich widzi.

- Nie strasz mnie! - głos zaniepokojonej Melissy wdarł się do garażu. - Szukałam was po całym domu... Myślałam, że... zniknęliście. - wydawała się być bardzo zdenerwowana. Stała z poważną miną, ze skrzyżowanymi rękami na piersi i patrzyła z wyrzutem na Jaya, ale też i dużą ulgą.
- Można tak powiedzieć, że zniknęliśmy - odparł i wytarł ręce o spodnie. Totalnie zapomniał o tym, że wciąż jest w pidżamie. Podobnie jak Maddy, która ścigała się z nim w “kto bardziej ubrudzi się smarem”.
- Przepraszam… po prostu nie mogłem uwierzyć, że on tu jest - westchnął i wskazał brodą na czarnego Mustanga.
Lisa uspokoiła się. Westchnęła ciężko i przetarła nos rozglądając się po garażu.
- Estell?! - odparła zawieszając oko na błękitnym egzemplarzu. - Ale, co... Nie, dobra to bez sensu ciągle zastanawiać się, dlaczego coś tu jest… - pokręciła głową strofując siebie samą. - Śniadanie nam stygnie - odparła uśmiechając się do brudasów.
Szeroki uśmiech Maddy wskazywał, że mama najwidoczniej nie miała w zwyczaju krzyczeć za to.
Jayden odłożył narzędzia i chwycił za parę w miarę czystych szmatek, w których wytarł ręce. Widząc umazaną Maddy uśmiechnął się dobrodusznie i przyklęknął przed nią, ścierając co większe plamy.
- A tobie to się przyda wizyta w łazience - bąknął i pacnął dziewczynkę szmatką w nos.
Mała zachichotała z rozbawieniem podskakując przy tym.

- Ogarnijcie się i czekam na was w kuchni - stwierdziła Melissa uśmiechając się. Odwróciła na pięcie i wyszła nim Jay mógł zaprotestować.
- Oho, lepiej chodźmy, zanim Liss się na nas pogniewa - zagaił i wstał, odrzucając szmatkę na swoje miejsce.
- Mamusia, nie Liś! - zaoponowała Maddy i zmarszczyła śmiesznie nosek.
- Taak… mamusia - odparł i wyprowadził dziewczynkę z garażu. Chwilę potem byli już w kuchni, po drodze zahaczając jeszcze o łazienkę.
Jay nie odpowiedział Maddy, co tak naprawdę stało się z lustrem, a ta na szczęście nie dociekała.

W kuchni… A raczej w jej części jadalnej wszystko było już przygotowane. Trzy miejsca przy stole: jedno od węższej strony blatu stołu, stał przy nim fotelik do karmienia dziecka i dwa talerze wraz ze sztućcami rozłożone były po obu bokach tej pierwszej miejscówki. Za to na środku stołu stały pachnące, świeże i wciąż parujące naleśniki. W koło nich rozstawione było mrowie mniejszych i większych słoiczków: wszelkiej maści konfitury, sosy, a nawet nutella. Do wyboru do koloru.
Melissa uśmiechnęła się widząc ich i jeszcze coś niosła z lodówki.
- Zrobimy sobie dziś dzień dziecka - powiedziała wesoło do nich Liss. Zajęła miejsce przy stole i siadając, jedną ręką postawiła słoiczek z czymś białym mielonym na stół, a drugą odłożyła telefon. - Nie są opisane, więc trzeba otwierać i sprawdzać co w nich - wskazała na słoiczki.
Maddy wyciągnęła ręce do Jaydena.
- Pomuś.. - powiedziała, mając za pewne na myśli by posadził ją w foteliku.
Jay spojrzał na przygotowany posiłek na następnie na dziewczyny. Ponownie zdawał się pytać w myślach, czy tak mogły wyglądać jego poranki? Potrząsnął głową.
- Chodź, mała - mruknął i złapał ją pod pachy, a następnie podniósł i usadowił w foteliku. Na końcu zajął swoje miejsce po jej prawej stronie.
- W swoim żywiole, co? - zagaił do Liss, podnosząc zabandażowaną ręką widelec. Zaciągnął się zapachem naleśników, a w odpowiedzi zaburczało mu w brzuchu. Ostatnie co jadł, były jej kanapki wczorajszego wieczoru. W “tamtym” świecie.
- W necie sprawdziłam co może jeść… Dziecko w jej wieku - wskazała skinieniem głowy na Madyson. - Naleśniki i dżem są dozwolone - uśmiechnęła się lekko. - Nie widziałam też żadnych przesłanek żeby miała jakąś alergię - przyjrzała się uważnie dziewczynce jakby chcąc dopatrzyć się wysypki. - Ale u mnie w rodzinie nigdy nie było z tym problemów... No chyba że u ciebie? - spojrzała na niego pytająco i z lekką obawą w spojrzeniu.
Jay’owi chyba udzielił się lęk o Maddy, bowiem spoważniał i zmrużył oczy, jakby próbując sobie o czymś przypomnieć.
- Nie, ja nie miałem z tym żadnych problemów. Ojciec też nigdy nie wykazywał kłopotów zdrowotnych. No, może poza chlaniem na umór i przegrywaniem zarobionych pieniędzy w karty, ale to się raczej nie zalicza - mruknął, kwasząc minę na wspomnienie rodziciela. - A poza tym nie znam wielu członków mojej rodziny. O ile mam jakąś - dodał zrezygnowany i spojrzał na Maddy, która wyszczerzyła się do niego z pełnymi ustami naleśników. Jay uśmiechnął się półgębkiem.
- Powinna tu gdzieś być jej karta zdrowia. Tam będzie wszystko napisane - podzielił się z Liss swoją uwagą i sam nałożył sobie porcję.
- Nie no, raczej wstrząsu anafilaktycznego nie dostanie. - Melissa machnęła niby beztrosko ręką. - Nigdzie nie widziałam ampułkostrzykawek - dodała zaraz w tonie wyjaśnienia.
Choć dziecko jadło samo, bardziej lub mniej skutecznie posługując się plastikowym dziecięcym widelczykiem to i tak kobieta jedząc naleśniki z pomarańczowym dżemem czujnie mu się przyglądała.
- Bardzo samodzielna jest - skomentowała po chwili Liss, gdy oparła się na lewym łokciu o blat a widelcem w prawej dłoni dziubała w naleśnik.
 
__________________
"Just remember, there is a thin line between being a hero and being a memory"

Gram jako: Irya, Venora, Chris i Lyn

Ostatnio edytowane przez Mag : 22-08-2016 o 22:46.
Mag jest offline  
Stary 22-08-2016, 22:45   #16
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
część 2/2

- Mamusi lepsie niś nani - odezwała Madyson. Melissa uśmiechnęła się ale nie odpowiedziała nic tylko wsadziła sobie do ust kawałek naleśnika.
- Musiała odebrać dobrą szkołę - odparł Jay, przenosząc spojrzenie z Liss na Maddy. - Albo ma to po prostu w genach - dodał po chwili. Sięgnął po serwetkę i pochylił się do dziewczynki, by wytrzeć jej nosek.
- Naprawdę lubisz ten dżem, co? - zapytał beztrosko.
Pokiwała głową w odpowiedzi. Wiadomo, nie mówi się z pełnymi ustami.
- Grzeczna i spokojna - mruknęła do siebie Melissa przyglądając się zmaganiom małej ze śniadaniem. Zamyśliła się. Odłożyła widelec. - To chyba ma po mnie... Ale nie wierzę, że to ja te wszystkie weki robiłam - dodała spoglądając na słoiczki. - Nie no, lubię gotować, ale bez przesady... Kto by miał na to wszystko czas? - skomentowała nie dając wiary, że było to jej dzieło.
- Może niania, o której wspomniała Maddy? Chyba, że mieszka ktoś tu jeszcze - rzucił spostrzeżeniami, dojadając swój naleśnik. Ciężko mu było ukryć, że był głodny, a śniadanie mu zasmakowało.
- Cóż, w tym domu jest wszystko. Kilka przetworów najmniej mnie dziwi - powiedział, nakładając sobie kolejną porcję. Przy okazji podciągnął talerzyk Maddy, który niebezpiecznie blisko podszedł nad krawędź stołu. Nie zwracając uwagi na to, co robi, kontynuował posiłek.
Blondynka pokiwała głową na sugestię, że to robota opiekunki.
- Tak, jest tu wszystko - zgodziła się Lisa z uśmiechem i lekkim rozmarzeniem w głosie. - Ciekawe tylko jak nas na to stać - mruknęła i posmutniała.
Jay odchrząknął i oparł łokcie o blat stołu, splatając dłonie i sadowiąc na nich brodę.
- Mnie na pewno na to nie stać - mruknął niezadowolony. - Ale tutaj… cóż, nie wiem jak, ale ukończyłem studia i chyba założyłem własną firmę. Czymkolwiek by się nie zajmowała - opowiedział z zastanowieniem. - Widziałem dyplomy w gabinecie. Jednak nadal nie rozumiem, skąd wziąłem na to wszystko pieniądze? Przecież nie dorobiłbym się takiej fortuny w te parę lat, zakładając, że musiałem mieć jakieś środki na start. Po studiach byłoby to możliwe, ale to zajęłoby znacznie więcej czasu. Kto nam pomógł? Bo na pewno nie Jason.
- Dodaj do rachunku czesne za studia medyczne na renomowanej prywatnej bostońskiej uczelni. Dzienne, więc ja na pewno jestem na utrzymaniu... - Lisa skrzywiła się bardzo niezadowolona tym faktem. Na wspomnienie o środkach odwróciła spojrzenie. - Może w tej rzeczywistości... - ale ugryzła się w język. - Jakie studia skończyłeś? Jak się ta firma nazywa? - i zadając te pytania sięgnęła po leżący nieopodal telefon.
- Właściwie sam jestem zdziwiony co do studiów. Przecież chodziłem do koledżu na mechanikę, a tutaj skończyłem inżynierię elektroniczną i technologię informatyczną. I to jeszcze w M.I.T. - pokiwał głową z podziwem. - Blackleaf INC, jeśli dobrze pamiętam. Ta nazwa pojawia się na kilku przedmiotach w gabinecie. To jest chyba moja firma. A przynajmniej tego drugiego “ja”.
- M.I.T.? - powtórzył Lisa z podziwem w głosie. - Mówiłam ci, że jesteś zdolny… - dodała uśmiechając się na chwilę triumfalnie, że miała rację. Spojrzała w telefon i wstukała coś w niego. - Och, projektuje układy scalone... Wśród firm współpracujących jest choćby NASA… - pokiwała głową z wielkim uznaniem. - No to... Możliwe, że na studiach ci wyszło... Haha - zaśmiała się z czegoś. - Brian jest dyrektorem od kluczowych klientów... Może ktoś się zainteresował i złapaliście jakiegoś inwestora... - zasugerowała.
Jay pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia, jak mógłbym do tego dojść… znaleźć inwestora?... To chyba tylko potwierdza stwierdzenie, że to nie jest moja rzeczywistość - mruknął, jednak zaraz spojrzał na Maddy i automatycznie przetarł jej buźkę serwetką, pozbywając się kolejnej paćki dżemu.
Z jakiegoś powodu nie ciągnęła tematu inwestowania.
- Ale radzisz sobie całkiem dobrze... - zauważyła nieśmiało.
- Taak, na to wygląda… - mruknął zniechęcony, jednak zaraz podniósł wzrok i zrobił zaniepokojoną minę. - O rany, mam firmę! Nie powinienem coś robić? Nie wiem… zarządzać tą firmą? Przecież ja nawet nie wiem, jak to się robi!
Melissa wzruszyła ramionami.
- Nie słyszałam, żeby ten drugi telefon dzwonił - odparła w tonie jakby wystarczyło to jako odpowiedź na jego pytanie. - Ale jeśli dobrze się zorganizowałeś to pewnie pracownicy czy kierownicy sami to ogarniają…
Na słowo “pracownicy” Jay’owi otworzyła się szczęka. Wyglądał na bardzo nieprzyzwyczajonego do jakiejkolwiek odpowiedzialności za innych.
- Cholera… będę musiał to sprawdzić. Który dzisiaj mamy? Myślisz, że muszę im teraz zapłacić? Co jeśli mają rodziny na utrzymaniu? - ciągnął, nadal będąc niespokojnym.
- Przelewy robią księgowi - cierpliwie mu odpowiedziała. Przyglądała mu się w zastanowieniu. - Jay, czy ja jestem... Nudna i przewidywalna? - wypaliła bez związku.
- Księgowi! No tak! - pacnął się w czoło. - Na pewno drugi “ja” zatrudnił księgowego - powiedział z ulgą. - Zaraz… ale kto płaci księgowemu?! - zawołał z paniką, ale zaraz coś zbiło go z tropu. - Czekaj, co mówiłaś? - przyjrzał się Melissie, jakby zdał sobie sprawę z jej obecności. - Skąd ci takie pytania przyszły do głowy, Liss?
Westchnęła tylko.
- Will przyjedzie... Znaczy, chyba przyjedzie - odparła Lisa nie podnosząc na Jaya wzroku. - Rozmawiałam z nim jak byłeś w garażu
- Ah, William. To chyba dobrze, że przyjeżdża? Może obecność brata pomoże ci to wszystko… zaakceptować - powiedział uspokajająco, dłonią robiąc gest wokół siebie przy wymawianiu ostatnich słów. - Ale o co chodziło z tą nudą i przewidywalnością? Bo chyba nie nadążam za tobą.
Pokręciła głową.
- Nie, nic. Nie przejmuj się - uśmiechnęła się lekko. - Will też nie łapie się w tym świecie - usilnie starała się zmienić temat. - Jest w Teksasie. Mieszka z rodzicami... Mówiłam ci, że to on mnie zachęcił do wyjechania stamtąd do Nowego Yorku? - skrzywiła się.
Jay zagapił się skonfundowany. Nie czekał jednak na dalsze wyjaśnienia Liss i tylko pokręcił głową.
- Dobra, pomińmy - machnął ręką. - Ale czekaj… mówisz, że William… że on… też nie jest “stąd”? Powiedział ci to?
- Był równie zaskoczony że dziadek Justin żyje co i ja... Ale już wieść o Maddy w ogóle go trafiła - stwierdziła i nałożyła dziewczynce więcej naleśników. Zadziwiające było ile taki maluch zjadał. - Przydałoby się wymyślić jakiś plan co dalej… - mruknęła poprawiając to, jak mała trzymała widelczyk.
Blackleaf, czy raczej teraz “pan Blackleaf”, postukał palcami o blat stołu w zamyśle, drugą ręką bawiąc się brodą.
- To interesujące. Chyba będziemy musieli omówić to, co się stało z Williamem. Może jest nas więcej. - Jay uniósł spojrzenie do góry i wydymał wargi. - Trzeba znaleźć kartę zdrowia Maddy, jak mówiłem, i upewnić się, czy na nic nie choruje. Dzisiaj byłaby sobota… Raczej w ten dzień bym nie pracował, ale kto wie, jakim pracoholikiem jestem w tym świecie - mruknął niezadowolony. - I skoro już tu jestem, to mogę sprawdzić, na czym mogłaby polegać moja działalność, jeśli bym się lepiej w życiu postarał. Muszę sprawdzić, jakie mam zobowiązania, komu jestem coś winien… Nienawidzę odpowiedzialności - powiedział zrezygnowany i spojrzał po dziewczynach. Starł palcem dżem z ubranka Maddy i wsadził sobie do ust, dumając.
- Ty Liss możesz sprawdzić, czy nie organizujemy dzisiaj żadnej imprezy. Nie chcę teraz żadnych gości. Trzeba wszystko odwołać.

Już ani nie panna, ani Waggoner, najpierw jakby spięła się na wspomnienie o dowiadywaniu się o dłużników, a później skinęła Jayowi głową na tą propozycję i spojrzała w telefon.
- O, mam też wgląd do twojego kalendarza - stwierdziła zaskoczona tym faktem. Chyba na poważnie powinna w końcu zabrać za ustawienie kodu blokady ekranu w smatrfonie. - Dobry Jezu ale ja mam zawalony grafik w tygodniu... Ty nie mniej... Hymm, ale lunch jemy zawsze razem - Lisa uniosła brwi w zaskoczeniu. - Juanita? Nigdy bym nie zatrudniła latynoskiej gosposi... - burknęła. Uniosła wzrok i dopiero zorientowała się że przecież nie odpowiedziała na jego pytanie. - Eee... - postukała w telefon. - Weekend jest całkowicie pusty, prawie każdy... w przyszły ma przyjechać... Obiad z Brianem? No mniejsza... Dziś i jutro mamy spokój. Może coś na spokojnie wymyślimy do poniedziałku. Później zaczną się schody.
- Hmm… No dobra, czyli mamy trochę czasu. Wolałbym zostać w domu. Tym sposobem może unikniemy ludzi, którzy nas znają. A przynajmniej tamtych “nas” - odparł z namysłem. - Trzeba sprawdzić nasze wiadomości prywatne i portale społecznościowe. Może za ich pomocą dowiemy się czegoś więcej o tej rzeczywistości - odłożył widelec na pusty talerz, który odsunął od siebie. - Skończyłyście? Proponuję przeleżeć resztę dnia na kanapie - posłał uśmiech do Liss i mrugnął Maddy.
Melissa już od dłuższego czasu siedziała przy pustym talerzu i dzieliła swoją uwagę na to co mówił do niej mężczyzna, co robiła dziewczynka i to co wyczytywała z telefonu.
- Dobry pomysł - zgodziła się z propozycją Jaya. Wstała od stołu. - Nawet mamy obiad już gotowy... Pamiętasz wczorajszą wołowinę? - mówiąc to podeszła do dziecka i wzięła na ręce. - Idę na piętro się przebrać. I spróbować ją ubrać… - dodała niepewna czy to w ogóle dobry pomysł. - Mógłbyś tu sprzątnąć? - spojrzała po stole.

Jay skinął głową i od razu wziął się do roboty, a Liss z dziewczynką wyszły z kuchni. Zgarnął wszystkie talerze na stosik i zaniósł je do zlewu wraz z sztućcami. Odkręcił kran i sięgnął po odłożoną obok baterii gąbkę. Nawet płyn do naczyń mieli jeden z droższych. On w życiu by takiego nie kupił u siebie. Parsknął tylko pod nosem i zaczął zmywać.
- Cholera, faktycznie wygładza dłonie - mruknął, przyglądając się swoim rękom.
Po zmywaniu pozbierał wszystkie słoje oraz słoiczki i powkładał je… gdzieś. Nie miał pojęcia, skąd Liss je wyciągnęła. Sam wszystko trzymał w lodówce, tutaj z kolei była cała ściana mebli, w których pochowana zostały sterty naczyń i różnych przetworów.
- Mam nadzieję, że później to odnajdzie - powiedział, zamykając ostatnią szafkę. Otrzepał ręce i z zadowoleniem spojrzał na kuchnię. Nagle mina mu zrzedła. W miejscu, gdzie siedziała Maddy, ale także pod nią, było napaćkane dżemem, który musiał jej skapywać z naleśników. Jay pokręcił zrezygnowany głową i raz jeszcze sięgnął po gąbkę.

Opuszczając kuchnię, skierował się do gabinetu. Wszedł tam jak do obcego świata. Raz jeszcze zaczął się przyglądać wszystkim dyplomom, figurkom i innym trofeom, które “tamten” Jayden skolekcjonował przez ten czas. Nie należą do mnie, pomyślał, odkładając jakiś pucharek.
Spojrzał na podłogę. W kącie wciąż leżał rozbity kubek. Jay schylił się nad nim i ostrożnie pozbierał co większe kawałki, odkładając je na biurko. Sklejenie go nie miało już sensu. Szkoda, bo to był dobry kubek. Na pewno sam chciałby taki mieć.
- Dobra, zobaczmy, czego możemy się o tobie dowiedzieć… -

Zajęło mu to chwilę. Ale ostatecznie zasiadając przy biurku (który swoją drogą musiał kosztować niemało, a dodatkowo fotel był cholernie wygodny), zebrał na nim mały plik papierów. Dokumenty różnej kategorii, jak chociażby akt urodzenia Maddy, czy ślub jego i Liss. Albo raczej Jayden’a i Liss, bo to nie był on, który ją poślubił. Nie ukrywając, było to pogmatwane. Tak czy owak z papierów wynikało, że mała Maddy jest wcześniakiem. Ale porównując datę jej narodzin z dniem ślubu jasno wychodziło, że dziewczynka była z nimi już wcześniej, nim postanowili uprawomocnić swój związek.
- Wpadliście - mruknął Jay, w jednej ręce trzymają akt narodzin, w drugiej dokument ze ślubu. - Ty idioto. Jak mogłeś być tak głupi?. A, no tak, życie nie zdążyło cię niczego nauczyć, bo wszystko, cholernie wszystko ci wychodziło, pieprzony szczęściarzu. - Jayden poczuł naglę pałającą niechęć do samego siebie, czy raczej do “tamtego” siebie. Powieka mu zadrgała i rzucił papierami z powrotem na biurko.
Sięgnął dalej. Tym razem były to dokumenty firmy. Faktycznie zajmował się elektroniką. I to bynajmniej nie naprawianiem zepsutych magnetowidów.
- Projektowanie układów scalonych… Kontrolery do sterowania rakiet? Nanotechnologia?! - Jay wybałuszył oczy. Nie było szans, by potrafił robić takie rzeczy. A przynajmniej tak mu się teraz wydawało.
- Zasrany mądrala… - mruknął, jednak zaraz zmrużył oczy i przyjrzał się jednej kartce. - A to co? Rachunki? Sprzed kilku lat. Spory dopływ gotówki na konto “Blackleaf INC” od… “Waggoner Farm”? - Mężczyzna odłożył na chwilę papier i oparł się w fotelu, spoglądając w sufit i marszcząc czoło w zamyśleniu. Nigdy nie słyszał, by rodzina Liss prowadziła jakąś większą działalność. Jasne, jako Teksańczycy mieli swoją farmę, to nie było niczym dziwnym. Ale żeby operowali takimi środkami? Przecież to było prawie pięć milionów dolarów! Przecież… przecież… Gdyby Liss dysponowała taką gotówką, to nie przyjechałaby do Nowego Jorku pracować jako podrzędna ratowniczka medyczna. Ani nie zadawałaby się z takim spłukanym kretynem jak ty, dodał już w myślach. Cóż, istniała przecież możliwość, że w tej rzeczywistości jej rodzinie również się powodzi. To było nawet logiczne wytłumaczenie.
Co by nie było, tutaj Jayden był właścicielem “Blackleaf INC”, która swoją drogą po pewnym czasie spłaciła zaciągnięty kredyt, a teraz sama zarabia na siebie. Liss z kolei jest członkiem jego zarządu, a Brian pracuje u niego jako kierownik działu public relations. Tego mógł się po nim spodziewać. Ten Azjata zawsze potrafił wszystko wyniuchać i spiknąć odpowiednich ludzi. Widocznie równie dobrze radził sobie z większymi środkami.

Jay oparł się łokciami o biurko i zatopił palce we włosach. Czuł się przytłoczony. Wiedział, że nie może tu żyć. Że ten świat nie należał do niego. Jayden Blackleaf, boss korporacyjny, mąż i ojciec szczęśliwej rodziny, choć wyglądał dokładnie tak samo, jak on, nie był taki sam. Życie pokierowało go innymi ścieżkami, czyniąc z niego odmiennego człowieka. W tym świecie Jayden stał się kimś, z kim aktualnie zasiadający w gabinecie Jay nie był w stanie się utożsamić. Ale może właśnie to bolało go najbardziej?
- Okej, pokaż, co tam jeszcze ukrywasz - zagaił do siebie, odsuwając papiery na bok i uruchamiając komputer na biurku. - Dobrze wiem, że nie wszystko trzymasz na wierzchu.

W tym czasie na piętrze Melissa skończyła buszować po sypialni i garderobie po czym przeszła z Maddy do łazienki. Przebierając się, w momencie, gdy miała na sobie wyłącznie dół od bielizny dostrzegła dziwny podłużny ślad na dole brzucha. Kładąc dłoń napięła skórę by wyraźniej się przyjrzeć. Wyglądało to zupełnie jak... "Ślad po cesarce" przeszło jej przez myśl i natychmiast poczuła dreszcze na plecach. Dopiero teraz wizja bycia w ciąży dotarła do niej bez pudła. Chwilę tak stała w zamyślona, z przerażeniem bijącym z jej spojrzenia.
- Nie kcem - smutny głosik Maddy sprowadził Melissę do rzeczywistości. Przynajmniej do tej.
Lisa spojrzała w kierunku wanny gdzie pluskała się dziewczynka.
[i]- No dobrze, to już cię wyciągnę[/]i - Lisa pochyliła się i zabrała ją z wody. Pielęgnacja dziecka i ubieranie małej było dla niej tak bardzo obcą czynnością...
Długo jej się zeszło, ale wreszcie udało jej się ukończyć ten quest. Mała w międzyczasie opowiadała swojej "mamie" co chciała robić tego dnia, co robiła poprzedniego, później opowiadała o tym że chciałaby do dziadka, do babci, do drugiego dziadka i do drugiej babci. Lisa zatrwożona zbyt dużą liczą wymienionych "dziadków" przekonała małą, że porozmawiają dopiero jutro na ten temat.

Ubrane i odświeżone zeszły po schodach na dół do salonu, gdzie czekał już na nich Jay. Maddy od razu do niego dopadła wskakując mu na kolana. Szybka wymiana zdań i ustalili co będą robić. Siedzenie na kanapie cały dzień może by pasowało dorosłym, dziecko nudziło się za szybko by docenić nicnierobienie. Więc musieli się bawić zniesionymi tu zabawkami. Raz jedno, raz drugie z rodziców, czasem we dwoje zajmowali jej czas.
W pewnej chwili rozdzwonił się telefon Lisy. Był to Will z informacją, że powinien być w Bostonie po 22. Wystarczyło na niego poczekać.

Na zewnątrz zaczynało się ściemniać. Maddy przysnęła na kanapie między Melissą i Jayem. Nareszcie mogli wyłączyć pełnometrażowy film My Little Pony. A raptem wczoraj o tej porze oglądali horror typu gore. Ze skrajności w skrajność.
- Jakiś pomysł jak wrócimy do siebie? - zapytała przełączając TV na kanał sportu. Akurat leciały Amerykańskie Zapasy.
Jay przetarł kark i łypnął na małą, która spała sobie w najlepsze.
- Ostatnio było to obejrzenie Hellraisera i pójście spać do mojego mieszkania. Myślisz, że ta sztuczka znowu zadziała? - odparł, przyglądając się Liss.
- Może… - zamyśliła się. - A jeśli to nie zadziała? - zapytała wpatrując się w ekran. - A może to właśnie chodzi o ten film…? - to wydawało jej się dość logiczne w tej zwariowanej sytuacji. - A zapomniałam powiedzieć, ale “tu” też się poznaliśmy w Nowym Jorku. Mieszkałam u ciotki i razem z Mandy byłyśmy tam jednym roku studiów. I to na tej samej uczelni co i w naszym świecie moja kuzynka studiuje. A biorąc pod uwagę, że mój dziadek żyje… To w sumie nic dziwnego że poszłam na medycynę - westchnęła cicho. - Jak się trzymasz? - spojrzała na Jaya z troską.
- Wygląda więc na to, że twoją rzeczywistość mógł zmienić dziadek. W sumie coś w tym jest. Bliscy, którzy odchodzą, na zawsze zmieniają nasze życia. - Jayden zasępił się i przetarł dłonią twarz. Dzień pełen wrażeń musiał go wymęczyć.
- Jakoś. Jestem zdrowy, mam firmę i rodzinę. Chyba nie mogę narzekać, co? - uśmiechnął się do niej krzywo. - Szkoda tylko, że sam do tego nie doszedłem - mruknął i poprawił się na kanapie, kładąc głowę na oparcie i spoglądając w sufit. - O co chodzi z tym “Waggoner Farm”? Kiedyś mi mówiłaś, że twoja rodzina ma farmę. Bo widzisz, miałem rację, kiedy rano mówiłem, iż nie byłbym w stanie zebrać środków na założenie firmy w tak młodym wieku. Twoja rodzina mi pomogła. I to dość hojnie, muszę przyznać. - Zwrócił głowę w stronę Liss, spoglądając w jej oczy.
A w jej spojrzeniu dostrzegł wkradającą się panikę.
- Dali pieniądze? - powtórzyła po nim, a w jej głosie wyczuł udawane zaskoczeniem tym faktem. - Eh... A jak bardzo hojnie? - zapytała asekuracyjnie.
Jay nawet jeśli coś spostrzegł, nie dał tego po sobie poznać.
- Bardzo, bardzo hojnie. Tak na sześć zer z tyłu. Co wy tutaj uprawiacie? Złoto? - zaśmiał się lekko i wrócił do obserwowania sufitu.
- Aha... To dużo pieniędzy - odparła Melissa z wymuszonym zaskoczeniem. Pokręciła głową przecząco. - Eh... Nie, hodowla bydła... uprawa ziemi... - skrzyżowała ręce przed sobą i wbiła zmartwione spojrzenie we własne kolana.
Jayden spojrzał na nią z ukosa.
- I na pewno nie sadzicie… nie wiem, maryśki? - mrugnął do niej. - Nie musisz odpowiadać, to był głupi żart - pokręcił głową.
Lisa pokręciła głową.
- Nie - uśmiechnęła się blado. - Mamy stada krów, uprawiamy kukurydzę i inne zboża... - wyraźnie się wahała co powiedzieć. - Wszystko to tylko kwestia... skali. Często robią przelewy? - zapytała cicho.
- Raz, a porządnie. Tak na prawie pięć baniek - mruknął, jak nie mogąc pogodzić się z tym, iż był kiedyś o kogoś tak zadłużony. - No ale spłaciłem się, więc chyba jestem kwita z twoją rodziną. Dużo tych krówek musicie mieć - uśmiechnął się szyderczo.
Suma nie zrobiła na niej wrażenia, za to informacja o tym, że spłacili dług wywołał u niej lekką ulgę. Melissa spojrzała na niego ze smutkiem. Podciągnęła nogi kuląc się.
- Druga farma w Stanach... pod względem wielkości - mruknęła z żalem w głosie.
- A tej kukurydzy to pewnie cały stan… czekaj, co powiedziałaś? - spojrzał na nią zaskoczony. - Mówisz o farmie w tej rzeczywistości?
- Eee - wyglądała na mocno skonfundowaną. - Tak? - wypaliła, ale Jay widział, że ściemnia.
Mężczyzna odwrócił się do Liss przodem, przysiadając na jednej nodze. Starał się uchwycić jej spojrzenie.
- Melisso Waggoner, jeśli chcesz mi coś oświadczyć, lepiej zrób to teraz - powiedział, udając wzburzenie.
Kobieta wzięła na serio jego żart i zestresowała się. Wruszyła bezsilnie ramionami.
- No... Jedyne co z farmą się zmieniło to to, że dziadek żyje… - odparła zdając sobie sprawę z tego, że przecież jeśli wrócą to daleko nie będzie musiał szukać by wyszukać prawdę. - No i Will tam wciąż mieszka... - burknęła. - Tak, na tamtym zdjęciu ślubnym to dom, nie pensjonat… - naburmuszyła się.
Jayden spuścił na chwilę wzrok, jakby przyswajał sobie wiadomości. Coś tam mruknął do siebie i pokiwał głową.
- Rozumiem - skomentował krótko. - Ale Liss… - pochylił się do niej i złapał ją za dłoń. - Mogłaś mi powiedzieć.
Zaskoczona spojrzała na jego rękę, którą położył na jej dłoń. Melissa natychmiast spłonęła rumieńcem.
- Nie pytałeś... - odparła wymijająco i ze wstydem. - To nie tak, że ci nie ufałam czy coś... Tak jakoś wyszło, nie chciałam, żeby się rozniosło... Odpowiadało mi to tak jak było… - skrzywiła się, bo słowa dokładnie wskazywały na brak zaufania. Eh, źle to ubrałam w słowa… - jęknęła.
Widząc skonsternowanie dziewczyny, potrząsnął jej dłonią.
- Hej, spokojnie. Nic się nie stało. Po prostu… - sam zwiesił głowę i umilkł na chwilę. - Dziwnie się czuję, że szukałaś przyjaźni u takiego spłukanego frajera, jak ja - prychnął.
Uśmiechnęła się mimowolnie.
- Bo stan posiadania nie jest tym na co zwracam uwagę? - szturchnęła go łokciem w bok. Nieco się rozpogodziła. - W Nowym Jorku nikt mnie nie zna... Jest wygodniej. Nie trzeba się zastanawiać… - wzruszyła ramionami.
- Ukrywałaś się z tym? Dlaczego? - zapytał wyraźnie przejęty. Starał się jednak mówić cicho, by nie zbudzić Maddy.
- Złe doświadczenia - mruknęła Melissa. Odwróciła wzrok, przygryzła wargę. Westchnęła. - I ex który pożegnał mnie słowami "jesteś nudna i przewidywalna, jedyne co w tobie interesujące to kasa, na której śpisz" - skrzywiła się.
Jay skrzywił się, słysząc jej słowa i mocniej zacisnął trzymaną dłoń. Pochylił się, się i spojrzał na nią nieco z dołu, jakby przyglądał się dziwnemu zjawisku.
- Serio tak powiedział? A to dupek! - uniósł głos, jednak zaraz się pomiarkował, zważywszy na śpiącą dziewczynkę. - Pieprzony dupek - mruknął ciszej. - To było jeszcze przed przyjazdem do Nowego Jorku?
Skinęła głową.
- Nie tylko tobie ze związkami nie wychodziło - powiedziała zerkając na niego z nieśmiałym uśmiechem.
Pokręcił głową i przeniósł dłoń Liss na jej kolana, zaciskając jeszcze ciut mocniej.
- Nie wiedziałem, że ktoś cię skrzywdził. Ale powinnaś o tym zapomnieć i nie zwracać na to uwagi, jasne? Nie dasz się już skrzywdzić żadnemu frajerowi, tak? - przemawiał do niej z przejęciem.
Spojrzenie Melissy nabrało ciepłego wyrazu. Pokiwała głową.
- Następnego po prostu zastrzelę - wyszczerzyła się w uroczym uśmiechu.
Mężczyzna puścił jej dłoń, odchrząknął i wrócił do swojej poprzedniej pozycji.
- Emm… taak. Byle ślepakami - dodał już ciszej. Spojrzał na ekran telewizora i ziewnął przeciągle. - Przemyślimy co robić jeszcze jutro rano, okej? O ile wciąż tu będziemy.
Lisa nie była świadoma jak po jej twarzy było widać, że jest niezadowolona, że mężczyzna odsunął się od niej.
- No tak, zapomniałam, że ten żart bawi ludzi tylko w Teksasie. - westchnęła kręcąc głową widząc reakcję Jaya na tą jej gafę. Rozsiadła się wygodniej. - To nie chcesz oglądać Hellraiser II?
Spojrzał na telewizor zrezygnowany i przetarł oczy.
- Szczerze to jestem zmęczony i poczekałbym z tym do jutra. W końcu i tak mamy mieć wolny weekend - powiedział, zerkając na Maddy. - Trzeba ją przenieść do jej pokoju. Wiesz, gdzie to jest?
- Drzwi po lewo od naszej sypialni... Znaczy od sypialni, w której się obudziliśmy dziś - poprawiła się szybko. - Ja poczekam na Willa, więc możesz zająć tamten pokój - dodała.
Jay wstał i oparł dłonie pod boki, przyglądając się to Liss to Maddy.
- Mamy jakiś pokój gościnny? Trzeba gdzieś zakwaterować Williama. Ja mogę spać tu, na kanapie. Sypialnia należy do ciebie.
Pokręciła głową nie zgadzając się.
- Mamy gościnny, ale w pokoju Maddy jest jeszcze małe łóżko oprócz jej łóżeczka. Tak będzie wygodniej, a ty nie będziesz musiał kolejnej nocy spędzać na kanapie - mówiąc o pogłaskała dziewczynkę, która przez wstanie Jaydena obudziła się i rozglądała zaspanymi oczkami.
Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale ostatecznie się wycofał i przykucnął przed Maddy.
- Jak wolisz, Liss. Do niczego nie będę przymuszał - westchnął i położył rękę na główce dziewczynki. - Co mała, zbieramy się do spania? - zapytał, uśmiechając się lekko.
- Żaden problem - zapewniła go Melissa.
Madyson mało przytomnie pokiwała główką i wyciągnęła rączki.
- Tjak, jaziem bemdzjemy spać - mruknęła ziewając przeciągle. Lisa właśnie się przeciągała więc nie dosłyszała jej słów.
- Aj, przebrać do spania ją trzeba - wspomniało się kobiecie.
- Zaniosę ją - powiedział, biorąc dziewczynkę na ręce. - Dzisiaj śpisz z Li… mamą - odchrząknął, posyłając kobiecie krzywy uśmiech. - Nic się od niej nie różnisz. Też cię trzeba nosić - zachichotał i przyciskając ją sobie do piersi, ruszył schodami na piętro.
Lisa przewróciła oczami na jego uwagę. Odwróciła się na kanapie spoglądając na Jaya.
- To zajmiesz się przebraniem jej? - zapytała niepewna czy to zignorował czy milcząco się zgodził.
- Ale ja kcem! Z tatusiem też! - marudziła mu pod uchem “córka”.
- Zakładam, że znasz się na tym tak samo jak ja. czyli wcale - bąknął, zatrzymując się na stopniu i spoglądając na Melissę. - Przygotuj pokój dla Williama. Zajmę się nią - odparł i bez dalszej dyskusji ruszył na górę.
- Mam… mamusia będzie z tobą spała w twoim pokoju, dobrze? Nie zmieścimy się tam wszyscy, mała - odparł niezbyt zgrabnie.
- Jasne! - Melissa była wyraźnie zadowolona z tego jak oceniał jej zdolności rodzicielskie. Wzięła pilot i przełączyła kanały w telewizorze. - Ale jakby co to, spróbuję pomóc - dodała i spojrzała na telefon. Brat jeszcze nie dzwonił. Najwidoczniej jeszcze nie wysiadł z samolotu.

Madyson za to posmutniała tak bardzo, że aż do oczu nabiegły jej łzy. Była o krok od wybuchnięcia płaczem.
Jay westchnął i pokręcił głową.
- Tylko mi tu nie rycz - bąknął, wychodząc na piętro i kierując się w stronę pokoju dziewczynki. - Mama musi sobie porozmawiać z wujkiem Willem, w takim razie posiedzę z tobą - dodał, odpychając drzwi barkiem, łokciem zapalając światło. Postawił dziewczynkę na środku pokoju i rozejrzał się.
- Dobra, pokaż mi, gdzie masz swoje pidżamki - powiedział, zapierając dłonie pod boki.
Maddy stała trochę zdezorientowana, wciąż z wilgotnymi oczami, ale okręciła się wokół siebie i posłusznie potuptała do jednej komody.
Zajęło to chwilę, ale ostatecznie mała Blackleaf miała na sobie różowy dresik w kucyki Pony. Jay ułożył ją do jej łóżeczka i przykrył kołderką.
- Ale z mamusią i tatusiem… - kwiliło dziecko, wpatrując się uparcie w jej “ojca”.
- Przestań. Jesteś już dużą dziewczynką. Możesz spać sama - odburknął Jay, karcąc ją palcem. - No, już, zamykaj oczy i zasypiaj. - Reakcja dziecka była do przewidzenia. Oczy się jej zaszkliły, a z ich kącików zaczęły wylewać się łzy jedna po drugiej. Po chwili poczerwieniała na twarzyczce i zaczęła szlochać, wyginając buźkę w geście rozpaczy. Łkała jak najęta, nie odrywając ocząt od mężczyzny. Jay jedną ręką złapał się za głowę, drugą opierając o łóżeczko.
- Już… już… przestań. Przestań płakać - próbował zatamować donośny lament, ale naciskając, podburzał ją tylko jeszcze bardziej. Jay zacisnął palce na włosach, jakby próbował je sobie wyrwać. Płacz i szloch nie ustawał.
- Przestań beczeć do cholery! - warknął.
Dziecko ucichło. Łzy na chwilę zwolniły swój bieg, ale oczy przestały wyrażać rozpacz. Teraz widział w nich strach.
Jayden zesztywniał i otworzył usta. Sam wpatrywał się w nią przerażony, ale jego spojrzenie nie było skupione. Jakby spoglądał gdzieś dalej. Gdzieś w głąb siebie. Pewien obraz dobrze schowany z tyłu głowy. On, kilkuletni chłopiec kwilący za matką, której nigdy nie poznał. Nie znienawidził jej od razu. Chciał jej wybaczyć. I dlatego wypłakiwał za nią nocami. Ale ojciec małego Jay’a, Jason Blackleaf wtedy nie wytrzymał.
“Przestań beczeć! Matka nigdy nie przyjdzie!” - Dobrze pamiętał te słowa. To był jeden z niewielu razów, kiedy podniósł na niego głos. I dlatego było to takie dotkliwe.

- Kurwa… - zaklął cicho i odsunął się od łóżeczka na kilka kroków. - Dlaczego do tego wszystkiego doszedłeś, Jayden? Przecież zaczynaliśmy w tym samym miejscu. Co… co się zmieniło? - Mężczyzna spojrzał w bok, by choć na chwilę nie patrzeć na Maddy. Tam, na komodzie, w której były ubranka dziecka, stało zdjęcie, które wcześniej nie zauważył. Przedstawiał Jayden’a, Liss i może kilkumiesięczną Maddy. Tulili się do siebie i wyglądali na szczęśliwych. Prawdzie szczęśliwych. Jay potrafił to dostrzec w ich spojrzeniu.
- Wstań - polecił, ponownie skupiając się na łóżeczku. Maddy wyglądała na zmieszaną i na początku nawet nie drgnęła. - Wstań, proszę - powtórzył już nieco łagodniej. Dziewczynka przetarła rączkami zapłakaną buzię, ale posłusznie odrzuciła od siebie pierzynkę i nieporadnie stanęła na swoim posłaniu. Wpatrywała się w niego z dozą rezerwy.
Jayden podszedł do niej i objął ramieniem, a następnie uniósł i wyciągnął z łóżeczka. Nie tuliła się już do niego tak jak wcześniej. Czuł jej lekki wstręt. Mimo to przyciskając ją do piersi, wyszedł z pomieszczenia Maddy, uprzednio gasząc światło i stanął pod drzwiami pokoju, w której sam rano się obudził.
- Zakwateruj Williama i przyjdź potem do sypialni! - zawołał, zerkając w stronę schodów.
Wszedł do środka i położył małą na łóżku. Spojrzał po sobie. Od rana zdążył wrzucić jakieś dresy, w których zapewne z reguły by nie sypiał, zbył takie rozterki milczeniem i wszedł pod pierzynę.
- Chodź - powiedział, zachęcając gestem dłoni. Maddy wahała się przez chwilę, ale w końcu dołączyła do swojego “ojca”, który ten przykrył ją kołdrą pod same uszy i przytulił do siebie.
- Mama zaraz przyjdzie - wyszeptał. Znowu się rozpłakała. Tym razem cichutko, jakby chciała zdusić swoje łzy. Jay objął ją mocniej i zaczął powtarzać łagodne “ciii…”.

Po jakimś czasie chyba się zmęczyła, bowiem wszystko co Jay już słyszał, był równy oddech dziecka.
- Udało ci się… - powiedział do siebie. - Nie jestem taki jak ty. Tobie się udało.*

- Co się stało? Gdzie jesteście? - zapytała Melissa stojąca na korytarzu piętra. - Co, Maddy nie daje się przebrać? - dodała z rozbawieniem. W pierwszej kolejności i tak zajrzała do sypialni małej. - Will dał sms że już wylądował. Lotnisko jest na drugim końcu miasta więc pewnie będzie za jakieś 40 minut do godziny.... - zdziwiła się, że nikogo tam nie ma. Cofnęła się i stanęła zaraz w drzwiach do sypialni.
- Eee… Ale jej łóżeczko jest tam… - stwierdziła zaskoczona widząc Jaya w pościeli i Madyson przytuloną do niego. Zamilkła.
Jay wychylił głowę zza śpiącej Maddy i spojrzał na Liss.
- Cholera… Pierwszy raz jestem w tym domu. Wszystko mi się myli - powiedział z udawanym przejęciem i mrugnął do kobiety. - Dobrze, że William miał bezpieczny lot. Może spróbuję się potem wymsknąć i go przywitać - bąknął, przenosząc spojrzenie na zatopioną w pierzynie główkę Maddy.
Lisa chwilę przyglądała im się w zamyśleniu.
- Przyznam, że nie myślałam, że tak ci z nią dobrze pójdzie - stwierdziła uśmiechając się ciepło. Pokręciła głową. - Nie, śpijcie. Sama przywitam Willa. Może nawet tak będzie lepiej - zapewniła go opierając się o framugę drzwi.
- Okej - powiedział przyciszonym głosem. - I ten… mała upierała się, że chce spać z nami, no ale skoro już odpłynęła… - Jay zdawał się wzruszyć ramionami. - Łóżko w jej pokoju wciąż jest wolne, jeśli chcesz. Raczej powinna przeżyć pobudkę bez ciebie - mruknął, jakby sobie coś przypominając.
Melissa wyprostowała się i skrzyżowała ręce na piersi. Przyglądała mu się miną z gatunku "no co ty nie powiesz".
- I mała tak powiedziała? - zmrużyła oczy podejrzliwie mu się przyglądając. - Żebyśmy razem spali? - dodała i uśmiechnęła się z lekkim rozbawieniem.
- Właśnie tak powiedziała. Troszeczkę przy tym marudziła, ale ostatecznie dała się uspać - odpowiedział z powagą.
Lisa westchnęła z rozczuleniem.
- Ona jest tak strasznie słodka... - stwierdziła czule. - Człowiek ma ochotę wszystko dla niej zrobić - dodała kręcąc głową z niedowierzaniem we własne słowa. - Miejmy nadzieję, że w nocy się nie obudzi.
- Cóż, uroku nie da się jej odmówić. Pewnie ma to po… - nie dokończył, bo właśnie w tej chwili poprawił się na łóżku, przypadkowo szturchając ręką śpiącą Maddy. Ta w jednej chwili się przebudziła, a widząc stojącą w progu Liss, zawołała:
- Mamusia! - i wyciągnęła rączki w jej stronę.
- Dobranoc wam. Zamknąć drzwi? - zapytała Melissa i cofając się chwyciła za klamkę.
- Mamusiu! - jęknęła Maddy tonem zwiastującym napad płaczu, którego już doświadczył Jayden. Ten tylko wzruszył ramionami i spojrzał na Liss wymownie. “Nie chcesz tego” - zdawał się mówić.
Melissa spojrzała za siebie, znów popatrzyła na nich. Buźka dziewczynki co raz bardziej wykrzywiała się w grymasie rozpaczy. Tak, Maddy potrafiła uparcie dążyć do osiągnięcia tego co chciała. Lisa westchnęła. Była zmęczona tym całym wariactwem i ostatnie co chciała to by teraz zmagać się z ryczącym dzieckiem.
- Dobrze - westchnęła przewracając oczami. [i]- Ale ty nie wymyślaj sobie za wiele - pogroziła palcem Jayowi. Ale i tak się uśmiechnęła. - Idę się przebrać - pokręciła głową i wyszła do łazienki.
Jayden w tym czasie przesunął się na połowę łóżka, która, jak zgadywał, musiała należeć do jego drugiej wersji siebie. Pociągnął też za sobą Maddy, robiąc miejsce dla Liss. Mało rzec, że zostawił jej tego miejsca sporo, bo przesunął się aż pod samą krawędź, a z dziewczynki zrobił niejaki mur, który miałby ich rozdzielać.
- Mam nadzieję, że się za dużo nie wiercisz - powiedział, spoglądając na uśmiechniętą Maddy, która już się nie mogła doczekać wspólnej drzemki.
Dało się słyszeć szum wody dobiegający z łazienki. Niestety nadzieje że mała zaśnie nim Lisa wróci spaliły na panewce, bo Maddy wyglądała z zadowoleniem wymalowanym na twarzy powrotu "mamy".
W końcu Melissa wróciła. Owinięta w cienki szlafrok weszła do pokoju i ruszyła do łóżka. Usiadła na jego brzegu. Dziewczynka za to zachichotała zadowolona i sięgnęła rączkami ku kobiecie. Lisa była zaczerwieniona na twarzy. Najpewniej przez gorący prysznic. Wyciągnęła rękę do dziecka i pogładziła je po policzku. Odłożyła telefon na nocną półkę. Powoli podniosła kołdrę i wsunęła się pod nią. Ułożyła na swoim końcu łóżka.
- Pierwszy raz jestem w łóżku z facetem... - mruknęła Melissa starając się nie wydać zbyt przejętą tym wydarzeniem. Maddy za to objęła jej rękę i tuliła się najmocniej jak tylko potrafiła.
Jayden sam przestał się głupkowato uśmiechać, kiedy Liss znalazła się w łóżku. Zamiast tego popchnął delikatnie Maddy w jej stronę.
- No dalej, dość już się do mnie natuliłaś. Idź teraz do mamy - powiedział, odsuwając się jeszcze bardziej, o ile było to już w ogóle możliwe.
- Jay, spadniesz zaraz… - zauważyła Melissa układając się wygodnie na poduszce. Maddy zarechotała na jej słowa. Lisa przyciągnęła do siebie małą. Była ona taka przyjemnie ciepła.
- W porządku. Najwyżej będziecie mnie zbierać z podłogi - mrugnął do Maddy. Mimo to podsunął się trochę, wciąż jednak zachowując dystans. Trochę się powiercił i ułożył wygodnie, opierając głowę o poduszkę i obserwując dziewczyny.
- Taka podobna… - powiedział jakby do siebie, przeskakując spojrzeniem z Liss na Maddy. - Normalnie jakbyś skradła mamie uśmiech.
Melissa mając już przymknięte oczy uśmiechnęła się lekko.
- Śpij - powiedziała Lisa sama czując nagły napad senności.
- Spij tatuś! - Powtórzyła dziewczynka imitując jej ton.
- Jasne - odparł, kiedy i jemu obraz zaczął się powoli rozmazywać, przymykając oczy.
Zasnęli.
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"
MTM jest offline  
Stary 23-08-2016, 01:06   #17
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Dawno nie słyszała komarów. Ostatni raz chyba w domu letniskowym Anne… Odpędzała natrętne żyjątko, aż w końcu przy kolejnym machnięciu ręką, jej ‘łóżko’ zahuśtało się niezwykle niebezpiecznie i niemal spadła. Zablokowała upadek ręką. W jej mieszkaniu stanowczo nie było hamaków - to ją zdecydowanie szybko przywróciło do pełnej przytomności. Dopiero teraz wszystkie inne bodźce dołączyły do świadomości obecności dwóch czynników, których być tu nie powinno. A potem Sam wyprostowała się i rozejrzała dookoła. Miała lekko rozchylone usta. Nawet wtedy, gdy przed jej oczami pojawił się wąż. Kiedy zrozumiała co widzi, w całkiem normalnym odruchu, cofnęła się o krok. Czyżby usnęła? Czytała niegdyś bardzo dużo o snach, w końcu interesowała się nieco tematami paranormalnymi. Ponoć sny rzadko bywają pełne doznań, a przede wszystkim tak realistyczne. A ona wyraźnie czuła zapachy i niemalże smak tego ciężkiego, parnego powietrza. Do tego szum liści, wody i śpiewy ptaków. Zupełnie jakby była w rzeczywistym świecie. Pokręciła głową, uznając to za kompletnie niemożliwe. W pierwszej kolejności spojrzała na wnętrze swych dłoni. Było całkiem normalne. Dostrzegła jednak, że ma na sobie jasną, lnianą koszulę i krótkie, wygodne zielone spodnie… To nie był jej typowy strój. W zasadzie nigdy nie była tak ubrana. Tak to się ubierali ludzie w dżungli, albo jacyś poszukiwacze przygód… Ah! No tak! Już pamiętała. Przed snem oglądała Indianę Jonesa. I wszystko stało się jasne…
- Pamiętniki? - mruknęła pod nosem, słysząc męski głos i zerknęła w stronę hamaka-mordercy.
Dostrzegła tam niewielki stos książeczek, oprawionych elegancką, postarzoną przez czas skórą. Odruchowo zacisnęła palce w powietrzu. Już chciała poczuć ich fakturę w rękach. Podeszła i uklęknęła przy nich. Nie rozpoznawała tych pamiętników, zdecydowanie natomiast przywodziły jej na myśl różnego rodzaju stare dokumenty, których około sześciuset osiemnastu sztukom przyglądała się w muzeum. Sam wciągając powoli powietrze do płuc i zaraz podniosła jeden z pamiętników. Przesunęła dłonią po skórzanej oprawie, zachwycając się jej szorstkością, a następnie otworzyła pamiętnik, gdzieś na środkowych stronach.
Ponoć we śnie nie można czytać, bo litery się zmieniają, czyż nie?


Dostrzegła zapisane drobnym pismem karty. Zdecydowała, że są opisane w języku staroangielskim, a na brzegach tekstu widniały dopiski, we współczesnym języku, należące do co najmniej jednej osoby. Zaczęła przerzucać strony, widziała zawarte tam szkice i rysunki fragmentów map, jakichś kompletnie nieznanych jej rzeźb i broni. Wszystko wyglądało tak autentycznie… A treść na stronach nie zmieniała się, jak to ponoć miało następować we snach. Pokręciła znów głową i z zachwytem podziękowała swojemu umysłowi za wygenerowanie tak wspaniałego marzenia. Przecież to były zupełnie jak autentyczne fragmenty historii, a nie podróbki. Uśmiechała się, patrząc dalej na dziennik, w końcu jednak strony przekręciły się na jedną, którą najwyraźniej ktoś celowo oznaczył. Treść na stronie dotyczyła amazońskiej dżungli i znajdującej się, gdzieś na jej terenie jaskini. Miała ona być wejściem, jednakże nikt nie mógł jej znaleźć. Na marginesach było sporo znaków zapytania i strzałek do kolejnych adnotacji. Były tu również wetknięte luźne kartki. Gdy im się przyjrzała, oscylowały wokół jednego ze zdań w staroangielskim języku, zawartego w tekście. Jakby ktoś próbował doszukiwać się w nim głębszego sensu…
Samantha odnotowała, że jest jej jakoś ciężko na głowie.
Dopiero po sekundzie dotarło do niej, że od dłuższej chwili z ekscytacji wstrzymuje oddech. Sekundkę, ponoć gwałtowne emocje też budzą. Czy ten sen miał jakiś cel, że nie mogła się wybudzić standardowymi punktami? A może to było podchwytliwe i jej podświadomość celowo działała w tle, by jej nie puszczać. Nieważne! Wypuszczając powietrze z płuc przejrzała po raz kolejny pamiętnik, potem zerknęła jeszcze na następne. Ponownie się rozejrzała po otaczającej ją ze wszystkich stron wspaniałej zieleni. No nie była botanikiem, ale sądząc po tym co wskazała jej zaznaczona strona, to musiała być amazońska dżungla. No jak wyjęta z National Geographic. Czyżby naoglądała się za dużo filmów o Indianie i jej umysł robił jej taki zmyślny prezent? Podniosła się, zbierając wszystkie dzienniki i zaraz ruszyła pędem w stronę wejścia do chatki, bo w końcu siedziała na jakimś tarasie, czy balkonie. Była zupełnie jak pijana z fascynacji. Ściskając pamiętniki przy piersi z entuzjazmem wpadła za zasłonę z koralików, które zabrzęczały specyficznie i prawie spadła ze schodów. W ostatnim momencie zorientowała się, że źle stawia nogę i już się zachłysnęła powietrzem, kiedy dopadł ją mini zawał w momencie gdy jej stopa zamiast na twardą powierzchnię, trafiła w nicość.
Zbiegła na niższy poziom czegoś, co można było spokojnie nazwać 'chatką'.


Wyszła do sporego pomieszczenia, w którego centralnej części stały dwa, osłonięte specjalnie zamontowanymi moskitierami łóżka. Dodatkowo pod ścianą stała ogromna szafa. Podłogę zaścielały plecione dywany. Jakby ktoś pieczołowicie przygotował sobie to miejsce, by zastępowało mu przestrzeń mieszkalną. Kiedy rozglądała się dalej, doszła do wniosku, że byłaby to standardowa baza wypadowa poszukiwaczy przygód. Kiedy przeszła kawałek dalej, odnotowała, że wychodzą stąd jeszcze trzy drogi wyjścia, z czego jedna zasłonięta jest drzwiami, więc nie mogła od razu określić co się tam kryło. Przyglądała się z uwagą całej widocznej dla niej przestrzeni, pragnąc wszystko zapamiętać. Już się nauczyła, że hamak-morderca jest w konspiracji ze schodami-sabotażystami. Zerknęła jednak w stronę przestrzeni otwartej. Stał tam stół, który łączył tę część ‘pokojowo-sypialną’ z ‘kuchenno-jadalną’, która rozciągała się kawałek dalej. Siedział przy nim mężczyzna, którego Sam widziała pierwszy raz w życiu. Czarnowłosa osłupiała patrząc na niego. No tak, to był zapewne jego głos, ten który wcześniej zawołał ją z dołu. Nie raczył nawet na nią spojrzeć znad tego, co aktualnie robił.
- Mhm, wiedziałem że zasnęłaś… - oznajmił. Zdanie brzmiało tak, jakby w ogóle nie oczekiwał na zaprzeczenie, lub potwierdzenie.
- Wiesz, że nocą mogło cię coś zeżreć? - zapytał i dopiero teraz podniósł na nią wzrok.


Domyśliła się, że według realiów tego snu on ją znał, a ona najwyraźniej znała jego… Więc zamiast odpowiadać głupim zapytaniem ‘Kim jesteś?’, postanowiła pobawić się trochę i poczekać, aby może jej senny umysł sam podsunął jej kto to jest. Uśmiechnęła się póki co trochę zadziornie i odpowiedziała
- Najwidoczniej żadna bestia nie uznała mnie za wystarczająco apetyczny posiłek. - Lubiła tak żartować, a nie sądziła by jej wyimaginowany towarzysz konwersacji zareagował negatywnie. Faceci lubili z nią nawet tak dowcipkować… Przy okazji Sam zerknęła na stół, ale z miejsca gdzie stała niewiele dostrzegła.
- Aż dziwne, bo dla mnie jesteś wyjątkowo apetyczna. - odpowiedział jej ciemnowłosy, tajemniczy samiec tonem co najmniej takim, jakby mówił o pogodzie i z powrotem pochylił się nad rzeczą, przy której pracował. Bardzo dobrze się złożyło, bo przez kilka następnych sekund Sam wyglądała jak któryś z gatunków ryby. Zaraz jednak się zreflektowała i podeszła do stołu, gdyż ciekawość wygrała. Położyła tam dzienniki i oparła dłonie na blacie, zerkając na to, nad czym tak ślęczał mężczyzna. Leżała tam spora mapa, jedna wyraźnie całkiem aktualna, druga natomiast przypominała Samanthcie te rysunki z pamiętników. Zupełnie jakby ktoś posklejał je w spójną całość. Kiedy badała i porównywała je wzrokiem, niespodziewanie ciemnowłosy położył lewą dłoń na jej dłoni. Zaczął ją pieszczotliwie głaskać po kostkach palców, prawą ręką nadal zapisując coś na kartce, na której to właśnie zawieszony był jego wzrok. Sammy tymczasem patrzyła na ich dłonie. Była tam. Zdecydowanie większa dłoń niż jej. Niezaprzeczalnie na jej ręce spoczywała męska dłoń. Nie tylko spoczywała, wykonywała ruchy.
- Dobry Boże, jeśli zaraz zadzwoni budzik, to się rozpłaczę… - pomyślała i przełknęła głośno ślinę, co jednak nie zwróciło uwagi, wyraźnie skupionego mężczyzny. Odepchnęła od siebie ochotę zabrania ręki, a tym bardziej wydania nielogicznego dźwięku zaskoczonej kobietki. Wlepiła wzrok ponownie w mapy, ale poczuła się jakby powietrze stało się jeszcze trudniejsze do oddychania. Takich snów, gdzie pojawiał się mężczyzna, okazujący jej w jakiś sposób zainteresowanie nie miała zbyt wielu, praktycznie tyle samo, co rzeczywistych takich sytuacji w życiu.
- Hm… - mruknęła, żeby tylko sprawdzić, czy jej gardło nadal funkcjonuje, a nie że mieszka w nim piłka tenisowa. Ostrożnie podniosła wzrok na ciemnowłosego
- Dziś chcesz ruszyć, czy będziemy czekać na dostawę prowiantu i amunicji najpierw? - zapytał mężczyzna, chyba zupełnie inaczej interpretując chrząknięcie Sam.
- Te mapy też nie są chyba tym, czego oczekiwaliśmy… - dodał po chwili, wyraźnie marszcząc brwi i pukając kilka razy długopisem o papier. Sam tymczasem zaczęła rozważać, czy została jakimś Indianą Jonesem w spódnicy? A może to on był Indianą, a ona jakąś główną rolą żeńską?
- A za ile ma być dostawa? - zapytała. Uznała, że jeśli wyjdzie, że ‘powinna to wiedzieć’, to zawsze może udać, że to wina zaspania. Jednak ciemnowłosy odpowiedział jej bez żadnych ‘ale’
- Jak dotrą, o ile dotrą, to dziś jakoś wczesnym popołudniem. Miejmy nadzieję, że przed deszczem. - Wstał i zaczął mozolnie zbierać mapy i swoje notatki. Sam zabrała swoje ręce do siebie, krzyżując je pod biustem i również się prostując. Spojrzała mu w oczy, gdy on podniósł na nią wzrok
- Możemy w sumie siąść nad pamiętnikami i może jeszcze raz poszukać jakiś wskazówek. - zaproponował. Samantha patrzyła na niego chwilę półprzytomnie, po czym uniosła wyżej brwi i kiwnęła szybko głową. Mężczyzna patrzył na nią chwilę w ciszy, po czym uśmiechnął się, kręcąc głową. Mruknął coś o zaspaniu, po czym przeszedł na jej stronę stołu.

~*~

- Czyli uważasz, że ma to jednak jakiś związek z tym wodospadem? - zapytał ją w końcu, kiedy oboje po długim czasie rozmów i wymiany informacji wisieli nad jednym z pamiętników razem. Sam wskazała mu palcem śmieszny znaczek, dorysowany obok tekstu
- No, jeśli chcesz się dalej upierać, że to jest kleks, to nie. Wcale tego nie uważam. - zauważyła i uniosła brew spojrzała w górę i zawiesiła się, bo chwilę patrzyli sobie znów prosto w oczy. Drgnęła i znów spuściła wzrok, wskazując palcem pamiętnik
- No zdecydowanie. Popatrz. Nawet by pasowało do tekstu. - kontynuowała, ale on milczał. Ta cisza przedłużała się chwilę, aż w końcu nastąpiło ciche sapnięcie
- Mhm, no dobra. To można to sprawdzić. - odpowiedział w końcu i wyprostował się, przeciągając. Sam też poczuła, że od tego pochylania rozbolały ją plecy.
Rozbolały ją plecy.
We śnie?
A tak swoją drogą ile oni już nad tym ślęczeli? Rozejrzała się po oknach, by zorientować, że słońce się przesunęło o spory kawałek. To było naprawdę dziwne
- … ze mną? - dopiero do niej dotarło, że ten ciemnowłosy facet coś mówił.
- Hm? - zapytała kompletnie machinalnie, prostując się i spoglądając na niego
- Nie słuchałaś? Pytałem, czy nie chcesz iść pod prysznic ze mną. - zapanowała cisza. Sam patrzyła na niego, a w duchu starała się nie dać zwieść na pokuszenie, choć druga storna mająca naprawdę tony argumentów za darła się na nią ‘Czemu nie?!’. Uśmiechnęła się trochę krzywo
- Nie, wykąpię się potem… Teraz pozbieram to wszystko zanim coś wyleci mi z głowy. - powiedziała niemal mechanicznie, a mężczyzna wyglądał na trochę zaskoczonego, ale kiwnął głową i poszedł do jednego z wyjść, gdzie zniknął. Sam wypuściła z płuc powietrze przeciągle niczym wrzący czajnik z wodą. Potrząsnęła głową i zaraz zrobiła co powiedziała, że zrobi. Potem zaczęła trochę myszkować. Doszła w końcu do zamkniętych drzwi i otworzyła je. Było tam dodatkowe pomieszczenie sypialniane.


Nie było tu szaf. Tylko podobne do tamtych, ale większe i tylko jedno łóżko z moskitierą, oraz jakieś biurko i kufry. Sam podeszła do biurka. Leżały tam dokumenty i paszport. Podniosła go i przeczytała dane.
‘Andreas Goldblaum’ - a więc tak się nazywał jej tajemniczy senny samiec. Ciekawe. Niestety nie znalazła niczego, co zdradziłoby jej więcej informacji o swojej w tym miejscu roli... No cóż, trudno.
- Andreas… Skąd ja to wytrzasnęłam… - wymruczała pod nosem i odłożyła dokumenty. Wyszła z pomieszczenia i wróciła do salonu. Wyszła wyjściowymi drzwiami i tam, opierając się o balustradę, znów zaczęła napawać się widokiem.
Za jakiś czas dołączył do niej Andreas. Szturchnął ją lekko pod żebra czymś chłodnym i chyba z metalu. Zerknęła w tę stronę, by zastać tam pistolet. Wystraszyła się, co wyraźnie go rozbawiło
- Twoje przerażenie, na widok własnej broni tym razem wyszło ci zdecydowanie bardziej realistycznie, niż ostatnio. Chodź, pomyślałem, że możemy się przejść. - zaproponował i podał jej ten pistolet. Sam miał już ze sobą sztucer. Sammy bez słowa wzięła broń i popatrzyła na nią… Tego się nie spodziewała… A może trochę tak?
Spacer nad wodospad miał trwać jakiś czas. Szli bowiem krętymi ścieżkami. Sam rozmawiała z Andreasem tylko upewniając się w tym, że ten facet jest świetny. W pewnym momencie jednak rozmowa zamilkła, kiedy dziewczyna zaczęła się zastanawiać, czy nie jest czasem w jakiejś śpiączce, bo nadal się nie budziła… Zmartwiła się. Przecież, co jeśli ona tam może umarła, albo faktycznie ze zmęczenia zasnęła i nigdy się nie obudzi? Wiedziała, że całkiem szybko by ją znaleziono, ale jednak… Nadal to było niepokojące. Anne się zasmuci… A babcia? Babcia chyba by się załamała. Aż ją serce zabolało, gdy uderzyły w nią wyrzuty sumienia, że ona ma tu jakieś złe myśli dotyczące wyimaginowanej postaci… Poczuła, że postawiła nogę na czymś kompletnie nierównym. Zmarszczyła brwi i nagle jej widnokrąg zaczął się przechylać. Straciła równowagę
- Sam?! - zawołał Andreas. Najpierw spojrzała w dół. Właśnie zaraz zjedzie z tej skarpy wprost do wody. Zdążyła spojrzeć na mężczyznę, który przyskoczył za nią do krawędzi osuwiska i wyciągnął rękę, ale na nic. Zagapiła się. A przecież jasne było, że ziemia była rozmiękła i niestabilna przy brzegu drogi. Po krótkim locie i otarciu o kilka roślin, wpadła z głośnym pluskiem i nieprzyjemnym odczuciem do wody. Tyle dobrze, że odwróciła się bardziej plecami do niej. Sieknięcie w jej zimną taflę nie zabolało więc tak, jak mogłoby, gdyby wpadła do niej przodem. Wstrzymywała powietrze już dłuższą chwilę, ale i tak wypuściła je, nienauczona skoków do wody. Oczy zacisnęła, nie chcąc by dostała się do nich woda.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...

Ostatnio edytowane przez Vesca : 23-08-2016 o 02:13.
Vesca jest offline  
Stary 04-09-2016, 16:13   #18
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
To nie była jej sypialnia. To ZDECYDOWANIE nie była jej sypialnia. Czy może jednak wczoraj piła coś więcej poza grapefruitowym piwem i teraz ma jazdy? Nie pamiętała… nie, jednak pamiętała – wróciła do domu taksówką i poszła spać. Sama. Nic więcej. Więc co to, do cholery?

Usiadła powoli, spuszczając na dół bose stopy. Nie znosiła spać na górze piętrowego łóżka. Lubiła czuć grunt pod nogami. Rozejrzała się dookoła, z wyrazem konsternacji na twarzy. Ciągle siedząc na brzegu pryczy podniosła dłoń, rozcapierzyła ją i przez dłuższą chwilę przyglądała się swoim palcom. Przetarła oczy drugą ręką. Potem sprawdziła sobie puls i dotknęła czoła. Następnie zaczęła obmacywać głowę, systematycznie, miejsce przy miejscu. Zamrugała kilka razy. Nic. Może ma guza mózgu? Straciła przytomność?

Pochyliła się, powoli i spojrzała w dół.
- Hej - powiedziała niepewnie. - To szpital? Więzienie?
Na pryczy pod Jessicą siedziała kobieta:



- Stara, czy ty sobie jaja robisz? - zapytała, wstając ciężko i przeciągając się tuż obok zwisających nóg Jessici. - Szpital, hehehe, marzenie.
Kobieta zachowywała się swobodnie, tak, jakby znała Jess już od jakiegoś czasu.
- Ale i tak nie masz się co martwić. Jeszcze godzinka i pa pa Queensboro!
Kojarzyła nazwę. Więzienie. Dlaczego?
- Ok - odpowiedziała powoli. - Słuchaj, gadasz do mnie, jakbyśmy się znały.. wiem, że zabrzmi to głupio, ale nie walnęłam się wczoraj w głowę?
Brwi kobiety podjechały niemal do połowy jej czoła w niemym geście zdziwienia.
- Nie, Jess, nie przypominam sobie, żebyś się walnęła, ani żeby ktoś ci przywalił. W ogóle “jakbyśmy się znały”. Stara, śpisz nade mną czwarty rok… Se wymyśliłaś pożegnanie.
Czarnowłosa, poniekąd - towarzyszka Jessici pomachała innej kobiecie i uniosła kciuk w geście “ok”.
- Choć, Doktorku, idziemy na śniadanie - powiedziała zachęcająco i powoli zaczęła odchodzić w kierunku drzwi umieszczonych na końcu korytarza, który tworzyły dziesiątki podwójnych prycz.

Jessica zsunęła się z pryczy, ostrożnie, sprawdzając, czy nie będzie czuła zwrotów głowy lub nudności. Nic. Czuła się jak zwykle.
-Poczekaj! - dotknęła ramienia kobiety. - Jesteś pewna? Nie uderzyłam się?
Zaczerpnęła powietrza. Współwięźniarka wyglądała na jej sojuszniczkę…
- Posłuchaj.. skoro tyle się znamy to wiesz, że nie robię sobie jaj, prawda? Wysłuchasz mnie i postarasz się uwierzyć? Bardzo proszę… jesteśmy kumpelami, tak?
Kobieta zatrzymała się i odwróciła w stronę Jessici.
- Tak - oznajmiła, zaglądając jej w oczy. - Zawsze byłaś dla mnie dobra i miła i nie wywyższałaś się, że jesteś z dobrej dzielnicy, i po studiach. I nie ściemniasz.
Rozejrzała się po sąsiednich pryczach, z zadowoleniem zauważając, że są puste. Pociągnęła więc koleżankę na swoje własne łóżko.
- Nie walnęłaś się, jak Boga kocham - przeżegnała się przy tym - wal stara.
Jessica usiadła i i spojrzała kobiecie w oczy.
- Nic nie pamiętam. Nic z tego miejsca. Jakbym tu nigdy nie była. Ciebie też nie, przykro mi. – potarła skroń. - Wiem, że jestem Jessica Hoffman, lekarka. Robię doktorat. To pamiętam. Pamiętam wszystko o sobie, ale nic stąd. – potrząsnęła głową. - Wiem, mówię jakbym była szalona. Ale znasz mnie. Tak twierdzisz. I czuję twoją sympatię. Albo wariuję , albo mam amnezję.. ale skoro mówisz, że nie miałam żadnego urazu… może to guz mózgu? Miewałam wcześniej takie odpadły?- przerwała na chwilę i dokończyła: - Nawet nie wiem, jak masz na imię.
- Mirabel. Znaczy tak mam na imię - zaczęła powoli. - Ty jesteś Hoffman, tak, doktorka, lekarka… Odpałów nie miałaś, pierwszy raz odwalasz.
Kobieta, która nazwała się Mirabel,spojrzała z rozbawieniem na Jessicę.
- To i nie pamiętasz za co siedzisz? Hehehehe. - Nie czekając jednak na odpowiedź, kontynuowała. - Siedzisz za próbę zabójstwa. Na mężu. To chyba musisz być trochę szalona, nie? Swoja kobieta! - Mirabel klepnęła Jess w ramię. - Ale dziś za dobre sprawowanie wychodzisz! - zakończyła triumfalnie.- Cztery lata stara, cztery lata!
- Próbowałam zabić Thomasa? - powtórzyła Jessica i poczuła, że tak, byłaby do tego zdolna. Kiedyś. Znaczy wtedy. - “It was a murder but not a crime”- zanuciła niespodziewanie. Coś jednak nie pasowało..
- Byłego męża - doprecyzowała. - Nie mówiłam ci, że się rozwiedliśmy? Mirabel, cztery lata tu siedzę? To którego dziś mamy?
- Osiemnastego kwietnia dwa tysiące piętnastego - odpowiedziała towarzyszka Jess - i z tego co mi wiadomo, to nie miał trudności w uzyskaniu rozwodu, hehehe.
Mirabel wzruszyła ramionami i przekręciła głowę, przyglądając się uważnie Jessice.
- Może ktoś ci coś dosypał do kolacji wieczorem - zasugerowała - bo rzeczywiście zadajesz pytania mocno od rzeczy. Jeśli to jednak zgłosisz możesz opóźnić własne wyjście z tego radosnego miejsca…

Jessica zamachała dłonią w zaprzeczającym geście.
- Miałam cię właśnie prosić, żebyś nikomu nie mówiła. To z tym dosypaniem może mieć sens… dobrze myślisz, Mirabel- spojrzała na kobietę że szczerym uznaniem. - Coś jak pigułka gwałtu… Ktoś ma tu do mnie jakieś wąty?
- Nie sądzę - odpowiedziała spokojnie kobieta. - Czarne nie zadzierają z białymi, brązowe lubią mnie, także nie przychodzi mi nic do głowy. - Mirabel podrapała się intensywnie po policzku i obejrzała swoje krótko obcięte paznokcie.
- Może lepiej zgłoś się na jakieś super- duper badanie krwi, jak wyjdziesz? I nie, nie powiem. Tylko pisz czasem i jak ja wyjdę, to odbieraj telefon - pogroziła palcem Jessice i podniosła się. - Chodź, jeszcze zdążymy na śniadanie.

Jessica też wstała, a potem objęła kobietę.
- Dziękuję ci. nawet nie wiesz, jak jestem ci wdzięczna - powiedziała.- I to pewnie głupie.. ale jak masz na nazwisko? Żebym wiedziała, kogo prosić.

Przeszły do stołówki. Jedzenie było świeże, i całkiem smaczne. Więźniarki podchodziły i żegnały się z Jessicą, mniej lub bardziej wylewnie, ale za każdym razem z nieukrywaną sympatią.
„Będzie mi ciebie brakowało”, „Córka zaczęła ze mną rozmawiać, jak zrobiłam tak, jak poradziłaś”, „Dzięki tobie wyjdę pół roku wcześniej”.
Jessica uśmiechała się, odwzajemniał uściski, ale w jej ciele narastała panika. Te wszystkie kobiety zachowywały się tak, jakby ją znały. Znały od dawna, jakby od dłuższego czasu z nimi przebywała, ba! Jakby przez cały czas – czy to możliwe, ze były to cztery lata?! – robiła to, co przez całe zawodowe życie. Nie rozumiała, co się dzieje. Wariuje? Zbladła, strach narastał. Głosy kobiet zlały się w jeden szum.

- No, dość tych czułości, idziemy Hoffman – strażniczka wskazała drzwi. – Chyba, że z nami jeszcze trochę zostaniesz?

Wstała, kolana jej drżały. Przeszły przez jedną kratę, kolejną, Jessica wydano jej rzeczy – rozładowaną komórkę, 200 dolarów i karty, jakieś drobiazgi których nawet nie oglądała, tylko zgarnęła do kieszeni.

- Nie do zobaczenia – strażniczka uśmiechnęła się do niej i zamknęła drzwi za jej placami.

Wciągnęła powietrze. Dokąd ma teraz iść?



- Pani Hoffman? – nieznajomy mężczyzna otworzył przed nią drzwi taksówki. - Zapraszam, pan Hoffman wszystko opłacił. Gdzie panią zwieźć?

To pasowało do tego psychopaty… Kochany mąż wybacza i przyjmuje ją – wspaniałomyślnie – pod swoje skrzydła.
- Proszę po prostu jechać – powiedziała Jessica siadając z przodu . - Czy mogę naładować komórkę? – spytała, wskazując kabelek sterczący obok deski rozdzielczej.
- Oczywiście.
Po kilku minutach wstukała pin i włączyła urządzenie.
Do kogo zadzwonić? Matka i ojciec, różne komórki, ale wspólny telefon domowy – to niemożliwe, nigdy by nie zamieszkali ponownie razem, Bruno.. telefonu Vanessy nie mogła znaleźć.

Podała adres Bruna i zadzwoniła do matki.
- Kochanie! Nie wiedziałam, ze dziś możesz dzwonić! Potrzebujesz czegoś? Powiedz tylko, a my z tata zaraz…
- Dzisiaj wyszłam, mamo – przerwała. – Za dobre sprawowanie.
Przez chwilę w komórce panowała cisza, a potem doszedł ją szloch matki.
- Przełączę na głośnomówiący. Thomas nic nie mówił…
- Już jadę, kochanie – głos ojca, spokojniejszy, ale też drżący. – Poczekasz, czy wolisz wziąć taksówkę do nas?
- Thomas podstawił mi taksówkę i …
- Absolutnie nie wolno ci jechać do niego! Nie po tym, co zrobił! – w głosie ojca zabrzmiały ostre nuty. – Wrobił cię w to całe otrucie, dla zabawy, już wynająłem prawników, wniesiemy przeciwko niemu sprawę.. nie można tego tak zostawić!
- Dobrze, tato, dobrze. Jutro wszystko omówimy.
- Ale dlaczego dopiero jutro? – w głosie matki wybrzmiały histeryczne nuty. – Nie możesz do niego jechać!
- Wiem mamo, nie jadę. Ale po tym .. wszystkim potrzebuję pobyć trochę sama. Ogarnąć się. Rozumiesz? Przyjadę jutro, obiecuję. – nie była gotowa na rozmowę z nimi.
- Dobrze , kochanie, dobrze. Czekamy.

Wybrała kolejny numer.
- Bruno? Właśnie wyszłam… Dobrze.


Trzy kwadranse potem płakała już w ramionach Bruna. Napięcie powoli z niej schodziło. Bruno o nic nie pytał, nie tłumaczył. Pozwolił jej się wypłakać.
- Wszystko będzie dobrze – zapewniał. – Pomogę ci dorwać tego skurwiela. Zapłaci ci za te cztery lata.

Nie miała siły tłumaczyć mu, że tym razem wcale nie chodzi o Thomasa.
- Potrzebuję zrobić badania. Krew na toksyny, może tomografię, rezonans.. coś się ze mną dzieje niedobrego. Mam luki w pamięci.
- To tylko stres – uspokajał ją. – Zaufaj mi, przecież sama wiesz jaki może być wpływ długotrwałego stresu. Nie martw się. Jeśli jutro nie poczujesz się lepiej zawiozę cię do szpitala. Obiecuję.

Pokiwała głową a Bruno wskazał na sofę.
- Połóż się. Zamknij oczy - powiedział. - Spróbuj się rozluźnić, zrobię ci masaż.

 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.

Ostatnio edytowane przez kanna : 04-09-2016 o 17:19.
kanna jest offline  
Stary 07-09-2016, 08:09   #19
 
Morri's Avatar
 
Reputacja: 1 Morri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłość
MAYA MOORE

Pomieszczenie, w którym obudziła się Maya było ciemne. Jej wzrok powoli przyzwyczajał się do otaczającej ją czerni, jednak po chwili widziała już zarysy bardzo nielicznych mebli i stojącą w przeciwległym, dość oddalonym od niej kącie pokoju, płonącą świeczkę. W zasadzie nie płonącą, a tlącą się z trudem i strużką dymu unoszącą się z lekkimi zawijasami szarości. W nozdrza uderzył ją zapach stearyny oraz delikatny, ledwo przebijający się zapach zepsutego mięsa.
Podniosła się ostrożnie, zauważając, że leżała na gołej podłodze. Pokój ogólnie wyglądał na dawno niesprzątany, jednak kiedy Maya przyjrzała się dokładniej, zauważyła, że na pewno ktoś tu zaglądał. Od drzwi do okna była wydeptana w kurzu ścieżka. Właściciel stóp, które regularnie drobiły w obydwa kierunki musiał być dzieckiem, bo ślad był mały, ale obuty.
Poza świeczką stojącą w metalowym lichtarzyku, było tu krzesło, wyglądające nawet na solidne oraz wyraźnie ledwo stojące biurko bez szuflad.
Maya podniosła wzrok, odkrywając, że na każdej z czterech ścian wisiał ten sam obraz. A na ścianie, na której znajdowały się drzwi wisiał on nawet po obu stronach drewnianej framugi.

[media]https://s16.postimg.org/h905p2wdh/maya.jpg[/media]

Nagle drzwi skrzypnęły, a Maya postąpiła krok w ich kierunku, wiedziona ciekawością. Nie udało się jej jednak wykonać żadnego kolejnego ruchu. Czarnowłosa poczuła jednak obezwładniającą ją słabość, która wręcz wryła ją w podłogę i uniemożliwiała jej napięcie jakiegokolwiek mięśnia. W tym samym momencie skrzydło drzwi walnęło w ścianę, a oczom dziewczyny ukazała się kobieta. Rozmiarów może ośmioletniego dziecka, jednak bez wątpienia młoda kobieta.


- Tu jesssssteśśśś! - syknęła, po czym podniosła rękę i wyciągnąwszy wskazujący palec w kierunku Mayi, zapytała:
- Jeśli mnie masz, chcesz się mną dzielić. Jeśli się podzielisz, stracisz mnie. Czym jestem?
Po czym odwróciła się na pięcie i wybiegła z pokoju, w którym Maya upadła na kolana, czując jak tajemnicza siła uwalnia ją ze swojej władzy.


SAMANTHA ZANDERS

Sam otworzyła oczy w tym samym momencie, kiedy usłyszała jakiś huk po drugiej stronie ściany… Ściany, przy której się obudziła. Podniosła się ostrożnie, trzymając się jednak plecami do chropowatego tynku i rozejrzała po pomieszczeniu, w którym przyszło jej otworzyć oczy.
Znajdowała się w niewielkim, bardzo oszczędnie urządzonym pokoju, który wyglądał prawie jak dziecięcy. Prawie… tak, widziała skrzynię, wokół której leżały rozrzucone zabawki, jednak nie znała dziecka, które z przyjemnością rozpruwałoby wszystkie pluszowe brzuchy, auta pozbawiało kół, wbijając w metalowe konstrukcje gwoździe, a leżące obok gumowe, cielisto-pomarańczowe smukłe patyczki wyglądały jak powyrywane z duża siłą i nieostrożnością nogi z lalek Barbie. Do tego wszystkiego kolory mebli bazowały na czerni i szarości, potęgując jedynie przygnębiające wrażenie, jakie mógł zrobić na obserwatorze ten pokój.
Jedynym kolorowym elementem był obraz, który wisiał na każdej ścianie pokoju.

[media]https://s21.postimg.org/rf0w91s9j/sam.jpg[/media]

Jednak i on pasował po prostu na swój sposób do pokoju dzieciaka-sadysty.
Sam zrobiła ostrożny krok do przodu, jednak niemal w tym samym momencie zamarła, bo tuż przed jej oczami zmaterializowała się postać, która opadła powoli na swoje stopy i spojrzawszy na sam wyszeptała:
- Nie mam oczu, ale kiedyś widziałam. Kiedyś miałam myśli, ale teraz jestem biała i pusta. Czym jestem? - I nie czekając na odpowiedź, zdematerializowała się.

[media]https://s15.postimg.org/eaaqzrqp7/vamptress_by_zeronis_d7nfcy7.jpg[/media]

JESSICA HOFFMAN

Jessica obudziła się bardzo gwałtownie i z trudem łapiąc powietrze. Czuła się co najmniej jak po pięciokilometrowym biegu i to z dużym obciążeniem na plecach. Przekręciła delikatnie swoje ciało i spokojnie usiadła na swoich piętach, rozglądając się po pomieszczeniu, w którym się znalazła.
Naprzeciwko niej dumnie wypinał swoją zakurzoną pierś martwy królik. Taksydermista, który “tworzył” owe wątpliwe dzieło albo był bardzo kiepski w swoim zawodzie, albo niedowidział, bo zwierzątko bardziej przypominało swoją rozjechaną, acz postawioną do pionu wersję. Brakowało mu również oka i futra na jednej z łap. Jess potrząsnęła głową, postanawiając nie skupiać się więcej na tym obiekcie sztuki wątpliwej i wróciła do przeczesywania wzrokiem pokoju, w którym była.
Niestety królik okazał się jednym z wielu licznych i równie nieudanych dzieł taksydermisty, bo pod ścianami w równych rządkach, na podłodze oraz na licznych szafkach stały wypchane wersje rozjechanych ptaków, większych ssaków, jak wilk, czy niedźwiedź oraz nawet radośnie wyszczerzona wersja orangutana.
Jedyną niepasującą do tego pokoju rzeczą był ogromny, wiszący na ostatniej, niezajętej przez stada zwierząt ścianie, obraz.

[media]https://s13.postimg.org/bcs5tkfyv/kanna.jpg[/media]

Zanim jednak Jessica zdążyła stanąć na nogi, żeby dokładniej przeszukać ten nieco makabryczny pokój, ktoś głośno zapukał do drzwi.
- Proszę! - wyrwało jej się odruchowo, jakby bez udziału jej woli.
Do pomieszczenia wpłynęła powoli postać, która przeciągnęła się tuż przed Jess.
- Mogę doprowadzić do łez, wskrzesić zmarłych, wywołać uśmiech i odwrócić czas. Jestem natychmiast, ale trwam całe życie. Czym jestem? - wypowiedziała, leniwie pochylając się ku twarzy Jessici i rozpływając się tuż przed jej oczami, nim ta zdążyła się dokładnie zastanowić nad słowami niespodziewanego gościa.

[media]https://s15.postimg.org/f7j21sd23/demon_girl_roughs_by_zeronis_d710jxw.jpg[/media]

MELISSA WAGGONER, JAYDEN BLACKLEAF ORAZ WILLIAM WAGGONER

Melissa, Jayden oraz Will obudzili się dokładnie w tym samym momencie, i jak na czyjś rozkaz od razu usiedli. Zdziwienie, które Lissa widziała na twarzy siedzącego obok niej brata, odbijało się pewnie i na jej własnej. Jay, który przecierał dłonią oczy na przeciwnym krańcu ogromnego łóżka, również wyglądał na oszołomionego.
Will otworzył usta, próbując odezwać się do siostry, którą na szczęścia miał tuż obok, na wyciągnięcie ręki, jednak z jego ust nie dobył się żaden dźwięk.
- Za chwilę mrófffeczki - usłyszeli nagle głos z przeciwległego końca pokoju. - Jak zaczniecie pierdolić, to się nie skończy szybko. - postać ziewnęła wdzięcznie i podniosła się, otaczając się aurą płomieni.
Przysunęła się bliżej ogromnej konstrukcji łóżka i jednym ruchem wyciągnęła iskrzącą się złotem broń, przecinając okalający drewniane kolumienki baldachim. Ciężki materiał opadł, wzbijając tony kurzu i pokazując mówiącą wcześniej kobietę w całej okazałości.

[media]https://s17.postimg.org/cancgs90f/d6c1b04ba37a0fc7378b879af3492515.jpg[/media]

- Co należy do ciebie, ale inni używają tego częściej, niż ty? - spytała, pochylając się nad Willem, kładąc rękę na jego kroczu i jednocześnie mrugając do Jay’a, oblizując przy tym usta. Żaden z nich nie miał ochoty patrzeć w jej błękitne, skrzące się niczym lód oczy.
Nagle zniknęła. Tak, po prostu, jakby nigdy tam nie stała, nigdy nie mówiła, jakby była tylko wytworem ich wyobraźni.
Will opadł z powrotem do pozycji leżącej, ignorując zapach kurzu, stęchlizny i lekko zgniłego mięsa. Zamiast znaleźć jednak chwilę ukojenia, dzięki gapieniu się w sufit, zauważył, że ten zbudowany był z jednego i tego samego obrazu, a w zasadzie rysunku na białym tle, otoczonym ramą.

[media]https://s18.postimg.org/9ynzghkrt/lissa.jpg[/media]

JENNIFER JONES

Jennifer przewróciła się ostrożnie na drugi bok, zaciskając jeszcze powieki. Miała ochotę spać dalej, bo wyraźnie czuła lekko ćmiący w jej skroni ból i liczyła na to, że dalsza dawka snu wypchnie potencjalnie rosnącą migrenę.
Otworzyła jednak oczy, zaintrygowana cichym szuraniem, tylko po to, aby tuż przed swoją twarzą zauważyć szczurzą mordkę, która intensywnie ruszała szczęką, przeżuwając zapewne kawałek pokarmu.
Kobieta wrzasnęła, zrywając się gwałtownie oraz jednocześnie uderzając w głowę o nieznany jej obiekt, aż zobaczyła latające przed oczami mroczki. W tej samej chwili coś, co niewątpliwie znajdowało się na powierzchni, w którą uderzyła, zsunęło się, rozbijając z hukiem na podłodze.
Cały ten hałas na szczęście przepłoszył szczurzego szkodnika, który czmychnął przez dziurę, która znajdowała się obok wielkiego kamiennego pieca.
Mocno roztrzęsiona Jennifer wygrzebała się spod obiektu, który próbowała przestawić głową, a który okazał się być zwykłym stołem i wstała ostrożnie, wspierając się dłonią o niefortunny mebel.
Oczom kobiety ukazała się dość przestronna kuchnia, wyraźnie jednak zaniedbana i zakurzona. Na blatach niektórych szafek walały się przegnite resztki jedzenia, a wiszące na ścianach garnki był wyraźnie pordzewiałe. Jedyną w miarę estetyczną rzeczą w tym pomieszczeniu był, wiszący na najdłuższej, wolnej od innych mebli i ozdób ścianie, obraz.

[media]https://s14.postimg.org/bqkl4wic1/policeman.jpg[/media]

Jennifer odwróciła się zdecydowanie za szybko, kiedy znów usłyszała znajome szuranie za plecami. Jednak jej oczom ukazała się drobna, dziewczęca postać, która weszła do kuchni, ciągnąć za sobą sporą skórzaną torbę. Dziewczyna, nieco zaskoczona spojrzała na kobietę.
- Ach, tak. - Oznajmiła, potwierdzając swoje słowa skinieniem głowy. - Istnieję bez ciała, słyszę bez uszu, mówię bez ust, samo powietrze daje mi życie, czym jestem?

[media]https://s11.postimg.org/qktyy97j7/just_a_random_by_zeronis_d5a8vgc.jpg[/media]

Nieco rozkojarzonym wzrokiem zmierzyła stojącą w bezruchu Jenn, po czym poprawiła rozciągnięty sweter i odwróciła się.
Jennifer nabrała powietrza, gotowa zarzucić nieznajomą serią pytań, ale nim zdążyła wydobyć choćby jedną zgłoskę, usłyszała powiedziane głośno, zupełnie niepasującym do odchodzącej dziewczyny tonem - CISZA.
Po kręgosłupie kobiety przeszedł dreszcz, sięgający chyba każdego korzonka nerwowego umieszczonego na jej plecach, więc stosując się do polecenia, pozwoliła zniknąć zielonowłosej istocie za drzwiami, które z cichym skrzypnięciem zamknęły się.
 
__________________
"First in, last out."
Bridgeburners
Morri jest offline  
Stary 10-09-2016, 21:54   #20
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Jen, jak każda kobieta, czasem marzyła, że ze snu wyrywa ją przyjemnie niski, męski głos. Zwykle jednak w sennych marach rolę budzącego piastował przystojny blondyn o atletycznej budowie ciała, taki Chris Hemsworth, albo chociaż Ryan Gosling, a nie skrzyżowanie Billa Cosby’ego z Kenanem Thompsonem. Ponadto, w marzeniach pobudka następowała zwykle na drodze dobierania się do śpiącej, albo chociaż pocałunku, a nie chamskiego szarpnięcia za ramię.

- Co jest, kur… - Jen zmełła w ustach przekleństwo. Jej ledwo wybudzony ze snu organizm jeszcze nie wyłączył opcji autopilota. Bluzgi były nieuniknioną jego częścią.

Widok mundurowego sprawił, że rozespany umysł J.J. momentalnie wskoczył na wysokie obroty. Trybiki zaczęły się obracać, a w głowie zrodziło się pytanie, co też takiego przeskrobała, że zgarnęła ją policja. Coś jednak było nie tak. Jako podejrzana nie powinna siedzieć na przednim siedzeniu radiowozu. Jako podejrzana powinna chyba być skuta. No i z całą pewnością nie powinna mieć na sobie policyjnego munduru.

- Co się dzieje? - zapytała nieprzytomnie przecierając oczy.
- Gówno się dzieje - odparł rezolutnie ciemnoskóry policjant - Rusz dupsko, Jones, mamy robotę.

Jen miewała już różne dziwne sny. Śniło jej się, że była czerwonym M&M’sem z telewizyjnej reklamy, Dzwoneczkiem z “Piotrusia Pana”, asystentką Mirandy Priestly, a nawet ( po seansie filmu “Czarny Łabędź”) primabaleriną w Metropolitan Opera. Nigdy dotąd nie miała jednak snu, w którym należałaby do służb mundurowych. Rygor i dyscyplina to nigdy nie była jej domena. To Jamie był tym sumiennym i poukładanym, Jen była uosobienie artystycznego nieładu. Żadna normalna mundurówka by jej nie przyjęła. Żadna!

Z zamyślenia wyrwał ją ryk alarmu samochodowego kilka ulic dalej. W pierwszym momencie miała nadzieję, że to zakończy jej sen. Tak przecież zwykle było: grom, wystrzał, wybuch, czy jakikolwiek inny niespodziewany i ostry dźwięk, a potem człowiek budził się opatulony w kołdrę z budzikiem wyjącym nad uchem. Coś jednak było nie tak. Chyba śniąc nie powinna mieć myśli, że zaraz coś ją obudzi. Chyba w ogóle nie powinna wiedzieć, że śni.

Ten sen był jakiś dziwny. Taki… cholernie rzeczywisty. Widziała komary rozpłaszczone pędem powietrza na przedniej szybie samochodu, psią kupę, którą jakiś nieuważny przechodzień rozsmarował po chodniku , szczura spacerującego, jak gdyby nigdy nic, wśród śmietników, czyjeś niewyobrażalnie wielkie majtki suszące się w oknie. Czuła specyficzny smrodek zatłoczonych nowojorskich ulic, słyszała dobiegającą z któregoś okna muzykę. Tak dużo szczegółów, tak dużo...

- No, Jones, bo nas tu zima zastanie - rozmyślania J.J. musiały się przedłużyć, co zniecierpliwiło jej towarzysza.

Policjant cofnął się do samochodu najwyraźniej oczekując, że to przyspieszy jej gramolenie się. To dało kobiecie sposobność do przyjrzenia się plakietce wiszącej na jego piersi.


Bailey… nic jej to, kurde, nie mówiło. No może tyle, że oglądała serial, w którym jedna z postaci się tak nazywała.

- Posłuchaj, Bailey, ja… - zawiesiła głos nie wiedząc, jak dokończyć zdanie. - ... ja się chyba nie czuję najlepiej - palnęła nie znajdując w głowie lepszej wymówki. W sumie nie była daleka od prawdy. Coś ścisnęło ją w żołądku, coś jakby niepokój.
- Weź mnie nie drażnij, nie mam ochoty na twoje wygłupy. Wyłaź z wozu.

Tak! Wyjście z wozu to był świetny pomysł! Posłusznie wykonała polecenie. Następnie ostrożnie, jak gdyby bała się, że zaraz upadnie, podeszła do najbliższego samochodu.


Rejestracja jak rejestracja. W mieście, które nigdy nie śpi, tysiące aut miało podobną. Przynajmniej tyle dobrego, że Jen była w Nowym Yorku. Znała to miasto, jak własną kieszeń. Pewnie dlatego właśnie o nim śniła. Bo przecież śniła, prawda…?

Odruchowo spojrzała na zegarek. To było cholernie dziwne, bo w realnym świecie nigdy nie nosiła na ręku zegarka. No a poza tym we śnie przecież nie sprawdza się godziny. Była sobota 17-tego, 10:03. Mniej więcej o tej porze Jennifer zwykle wstawała w weekendy. No chyba, że poprzedniego wieczora dużo wypiła, wtedy potrafiła spać i do 15:00. Ale wczoraj nie wypiła z Danielem aż tak wiele, raptem pół butelki wina. Nie czuła więc negatywnych skutków alkoholu. W sumie… dlaczego miałaby czuć, przecież dalej śniła, prawda?

Im dłużej o tym myślała, tym bardziej ów sen przestawał wyglądać jak sen. Kobieta machinalnie obmacała kieszenie w poszukiwaniu fajek i zapalniczki. Niestety, wbrew nadziejom, zamiast paczki papierosów w jednej z kieszeni znalazła portfel, absolutnie nie swój portfel.


To było dziwne. To było cholernie dziwne! Data urodzenia i personalia się zgadzały, również zdjęcie było jej. Co prawda Jen nigdy przenigdy nie zrobiłaby sobie zdjęcia do dokumentów w kręconych włosach. Prostowała je chyba od zawsze. Nawet Daniel miał bardzo niewiele okazji, by ujrzeć ją w takiej fryzurze. Fakt jednak pozostawał faktem. Legitymacja wyglądała jak jej. Tyle tylko, że J.J nie poznawała portfela i z całą pewnością pamiętałaby, że ma policyjną odznakę.

- Masz może papierosy? - zagadnęła sierżanta Baileya.

Mężczyzna patrzył na nią z rosnącym niepokojem w oczach. Musiał dostrzec w jej twarzy coś, co skłoniło go do myślenia, że to wcale nie wygłupy. Może usłyszał nutki paniki czające się w jej głosie. Spojrzał na nią ze szczerym zdziwieniem, jak by prośba o papierosa była ostatnim, czego się po niej spodziewał, ale bez słowa sięgnął do kieszeni po paczkę Marlboro.

Jen zaciągnęła się łapczywie, jak ćpun na głodzie. Chwilę później rozkaszlała się i równie łapczywie usiłowała wciągnąć do płuc powietrze. Ignorując torsje zaciągnęła się kolejny raz, tym razem ostrożnie, maleńką porcją. Dym drapał w gardle i zostawiał na języku paskudny posmak. Czuła się jak małolata, która pierwszy raz próbuje tego zakazanego owocu. Ależ to było paskudztwo! Do trzeciego bucha musiała mocno przekonywać samą siebie. Ze wszystkich rzeczy przyjemnych i kojących nerwy to właśnie papierosy postanowiły w takim momencie przestać jej smakować. Zgasiła w połowie wypalonego papierosa, na więcej ewidentnie nie miała ochoty.

Co tu się, kurwa, działo?!Uszczypnęła się mając nadzieję, że zgodnie z miejską legendą pozwoli jej się to obudzić. Oczywiście zamiast przebudzenia, poczuła tylko ból. To był koszmar, jakiś cholerny koszmar, z którego nie mogła się wybudzić.

“Myśl racjonalnie” - powtarzała sobie w kółko. To był sen. To musiał być sen, bo jeśli nie on, to cóż innego? Alkoholowe zwidy? Przecież nie wypiła aż tak wiele! Nie była chora, nie uległa żadnemu wypadkowi, nie brała żadnych leków. Jedynym sensownym wytłumaczeniem, oprócz snu oczywiście, było szaleństwo. Tylko, że gdyby faktycznie Jen oszalała, chyba nie byłaby tego świadoma. Ale skoro nie sen i nie szaleństwo, cóż jej pozostawało?

Sięgnęła po telefon i wybrała numer. Daniel, jej ostatnia nadzieja i wybawienie. Niestety, powtarzający się, charakterystyczny sygnał w słuchawce dobitnie świadczył o tym, że wybawienie postanowiło ją w tym momencie olać. Niech go szlag! Jak nie trzeba, to opędzić się od niego nie można, ale jak raz jeden go potrzebuje, to on akurat ma wyłączony telefon. Faceci!

I co teraz? Co miała zrobić? Siedzieć i czekać na ratunek i księcia na białym koniu? Tylko, czym właściwie był ratunek w tej sytuacji? Skoro nie śniła, nie mogła się obudzić. Skoro to nie była choroba psychiczna, nie mogli jej wyleczyć. To było jak Matrix. Tylko, że ona nie zjadła żadnej, cholernej, czerwonej pastylki! I chętnie wróciłaby do swojej rzeczywistości; jedynej, słusznej i prawdziwej.

To było jak skrzyżowanie “Wyspy skazańców” Dennisa Lehane, “Matrixa”, “Alicji w krainie czarów” i “Steins; Gate”, anime, które Jen oglądała kiedyś razem z Danielem. Rzeczywistość, która nie była rzeczywistością, ale nie była też snem. Świat z pozoru taki sam, prawdopodobny, ale jednak nieco zmieniony. Świat alfa, który w pewnym momencie odpączkował od świata beta, docelowej granicy rzeczywistości. Tylko cóż takiego zdarzyło się w przeszłości w tej rzeczywistości, że z młodszego edytora w wydawnictwie Penguin Random House, J.J. została detektywem w nowojorskiej policji? I skoro zmieniła zawód, to cóż jeszcze uległo zmianie?

Jak ustaliła przed chwilą doświadczalnie, najwyraźniej w tym świecie nie paliła papierosów. Niech jeszcze się okaże, że nie piła alkoholu, to zacznie się rozglądać za sznurkiem i suchą gałęzią. Odruchowo spojrzała na siebie. Stety, a może niestety, w tym świecie jej fizjonomia nie odbiegała zasadniczo od tej, którą zapamiętała. Granatowy, absolutnie nietwarzowy mundur, nie był w stanie ukryć, że matka natura obdarzyła ją za małym biustem i za krótkimi nogami. Teraz jeszcze do listy mankamentów urody mogła dopisać niesforne kręcone włosy, których nie była w stanie ujarzmić żadna gumka ani spinka. Na bogów, kto i kiedy zdołał ją przekonać, że nie powinna prostować włosów?!.

- Gdzie my, do cholery, jesteśmy? - mruknęła pod nosem, bardziej usiłując uporządkować myśli aniżeli faktycznie oczekując od kogokolwiek odpowiedzi.


Tabliczki z nazwami ulic nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Byli na Manhattanie, w sercu pieprzonego Harlemu. Od mieszkania (przy założeniu, że dalej mieszkała na Williamsburgu) dzieliło ją jakieś 8-10 mil, na piechotę to jakieś 3 godziny. Zdecydowanie za daleko. Zresztą, gdyby teraz tak po prostu obróciła się na pięcie i odeszła, nie wykluczone, że skończyłoby się to wizytą uprzejmych panów w białych fartuchach i przymusowym turnusem w Pilgrim Psychiatric Center, czy innym podobnym przybytku. Oficera Baileya i bez tego wyglądał na zaniepokojonego.

Jennifer nie miała wyboru. Rozważania nad tym, co się właściwie stało i jak to odkręcić, musiała zostawić na później. Na razie należło wejść w cudze buty i odegrać rolę policjantki wystarczająco przekonująco, by uśpić czujność ciemnoskórego mężczyzny.

- To co tam mamy? - zagadnęła wskazując głową na budynek, pod który podjechali. Sierżant Bailey najwyraźniej wziął tę nagłą zmianę zachowania za dobrą monetę, bo uśmiechnął się pod nosem.
- 10-16, awantura domowa - odparł, a Jen dziękowała w duchu bogom, że dodał to krótkie wyjaśnienie. Policyjny kod kompletnie nic jej nie mówił.
- No to chodźmy - rzuciła na tyle dziarsko, na ile pozwalał drzemiący w trzewiach strach.

Policjant chyba jednak nie do końca dał się przekonać do jej cudownego ozdrowienia. W połowie drogi zatrzymał się i spojrzał na nią z ukosa jak by roztrząsał w głowie jakiś dylemat.

- Ale jest ok? - upewnił się, a Jen przez chwilę krótszą niż mgnienie oka miała wrażenie, że słyszy w jego głosie coś jakby troskę. Szybko jednak odrzuciła tę myśl. Bailey nie wyglądał jej na kogoś, kto szastał troską na prawo i lewo.
- Jest ok - skłamała zaskakująco gładko.


Pukanie do drzwi, energiczne i zdecydowane. Tak właśnie powinien pukać stróż prawa.

- Policja, proszę otworzyć! - głośno i wyraźnie, ale bez krzyków. Sierżant Bailey znał się na swojej robocie. Nie to, co Jen. Marna atrapa policjanta.

Kolejna seria energicznych puknięć i znowu nic. Zadziwiająco cicha była ta rodzinna awantura. Albo już się zdążyli pozabijać, albo to jakiś życzliwy sąsiad postanowił napuścić mundurowych na bogu ducha winnych ludzi. Jen podzieliła się tą myślą z partnerem. Czarnoskóry mężczyzna spojrzał na nią prze ramię rzucają spojrzenie, z którego biła jedna jedyna myśl: “Chyba sobie, kurwa, żartujesz!”.

To, co działo się później, było niczym scena z kasowego filmu akcji. Padł strzał. Jen, wiedziona pierwotnym instynktem, zapewne wbrew etosowi policjanta, padła na ziemię. Oficer Bailey również padł, ale w jego przypadku to była raczej grawitacja, aniżeli instynkt samozachowawczy. Jennifer dostrzegła na podłodze dość szybko powiększającą się kałużę krwi. Przypadła do, bądź co bądź, obcego mężczyzny usiłując uciskać ranę. Bezskutecznie, szkarłatna ciecz z łatwością przeciekała jej między palcami. J.J. chyba zaczęła wołać pomocy. Nie była pewna. Nie trwało to zresztą zbyt długo. Poczuła tępy ból gdzieś z tyłu głowy, a potem nastała ciemność.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 11-09-2016 o 10:37.
echidna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:49.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172