Denver; centrum; okolice bazy; Dzień 2
- ciemność, noc; nieprzyjemny chłód.
Pożar wciąż płonął a ludzie wciąż z nim walczyli. Huk ognia, trzask płonących materiałów, krzyki i pokasływania ludzi wypełniły poza żarem i dymem pomieszczenia zaatakowanego wcześniej budynku. Z Łowców najbardziej zaangażowany w walkę z pożrarem wydawał się Młynarz. Gdzie się dało używał siekiery, gdzie się dało podanego wiadra, ale zawsze był w centrum akcji pożarniczej. Również Triss brał udział w akcji skupiając się głównie na operowaniu wiadrami i misami zamieniając pełne na puste pojemniki chlustając zawartość w płomienie. Scott preferował za to przegląd pomieszczeń w poszukiwaniu uwięzionych czy nieprzytomnych ludzi.
Żadne z tych zadań nie było łatwe i wszyscy byli czerwoni i zlani potem tak z wysiłku jak i wysokiej temperatury. Dym gryzł w oczy i gardło wysuszając je i powodując uczucie nieustającego pragnienia. Wszyscy przebywający w obrębie budynku odczuwali już wyraźne oznaki zmęczenia prawie wszyscy. Nie wszyscy jednak znosili to tak samo. Ludzie zaczynali się męczyć, działać wolniej, mniej precyzyjnie albo za potrzebowali co raz większych i dłuższych przerw na zewnątrz.
Scott znosił ciężkie warunki dość dobrze, kasłał i pluł, musiał zasłaniać ramieniem twarz gdy przedzierał się przez różne pokoje i korytarze ale jednak jakoś jego ciału udawało się znieść pożarową presję. Tyle, że sam Scott nie miał ochoty tu dłużej przebywać niż to konieczne.
Młynarz o Tristan pomagali w gaszeniu pożaru i im było zdecydowanie trudniej bo i warunki, bliskiego otwartego ognia były o wiele surowsze niż gdzie indziej. Czuli jak żar trawi i piecze ich skórę ale udawało im się to znieść, choć nie wiedzieli ile jeszcze wytrzymają.
Butch zaś czuł się niezbyt tęgo i sprawa chyba zaczynał go przerastać. Jego krępe ale niezbyt wyrośnięte ciało najwyraźniej nie było stworzone do operowania w wysokich temperaturach. Wciąż robił swoje choć dym i temperatury dały mu się tęgo we znaki.
Walka z ogniem wciąż była nieroztrzygnięta. Ludziom udało się zapobiec rozprzestrzenianiu się ognia ale nie byli w stanie go ugasić. Ludzi zaś było za mało by mogli działać na każdym froncie od parteru po piętro i piwnice. W końcu jednak nadeszł odsiecz dla nich. Z zewnątrz dał się słyszeć nadjeżdżający ryk silnika ciężarówki. Potem pisk hydraulicznych hamulców powitany okrzykami radości i aplauzu ludzi z zewnątrz. Stojący najbliżej drzwi wejściowych kamienicy Scott widział jak żołnierze którzy przyjechali wyskakują z drugiej ciężarówki i pędzą do cysterny. Podłączają węże czy co tam mieli i już pędzą do płonącego budynku.
Tristan i Młynarz byli najbliżej pożaru więc teraz mieli najlepszy punkt obserwacyjny na akcję ratunkową wojskowych strażaków. Każdą sikawkę trzymało dwóch żołnierzy. Przybiegli już w maskach na twarzach po czym dali upust wodnemu żywiołowi wspomaganemu ludzką techniką. Dwie strugi wody z rykiem chlusnęły po ogniu tnąc powietrze, dym i ogień jak dwa bicze. Ogień, rozochocony mieszkaniem jakie pochłonął ale wciąż nienasycony nie wcale nie miał zamiaru kapitulować. Syczał i walczył z ludźmi i przeciwnym żywiołem. Ci jednak nie ustępowali również a wodna potęga stopniowo krok po kroku odbierała płomieniom spalony teren.
Pożar był spory jak na improwizowane środki zapobiegawcze wręcz na granicy szans na opanowanie go. Jednak w starciu z dwoma mieczami wodnych strug zapodawanymi setkami litrów z cysterny na zewnątrz musiał jednak ulec. Najpierw syczał, potem cofał się, został wytłumiony a pozostałe pojedyncze płomyki zostały zaduszone przez pozostałych w budynku ludzi.
Sytucja wyglądała na opanowaną choć dym i żar wciąż zasnuwał budynek, zwłaszcza parter. Sam zaś spalony rejon budynku czerniał mokrą obecnie spalenizną która wciąż dymiła, śmierdziała i waliła nieznośnym żarem.
Żołnierze którzy przyjechali dwoma ciężarówkami, w tym jedną cysterną i jedną dla drużyny strażackiej robili teraz obchód. Szukali rannych, opatrywali kogo trzeba i pytali jak to się zaczęło. Ludzie zbierali się w bezwładne kupy płacząc, złorzecząc czy będąc w stanie odrętwienia. Ludzi było zdecydowanie więcej niż na początku więc pewnie w międzyczasie musiało przybyć ich z okolicznych domów. Część była osmolona i umorusana dymem, część pyłem, część krwią a część tym wszystkim na zmianę albo w ogóle. Dalej chyba nie można było się kogoś doliczyć. Ludzie wciąż się nawoływali by się odnaleźć i dokompletować swoje rodziny i związki. Jakaś kobieta chodziła od grupy do grupki i pytała o jakiegoś Joe'go. Chyba też brakowało jakiegoś faceta i podejrzewano, że wciąż mógł być w budynku. Podczas pożaru nie było komu sprawdzić wszystkich pomieszczeń. Teraz po parterze buszowali głównie żołnierze kończąc akcję pożarniczą i zaczynając zwijać swoje zabawki.