Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-09-2016, 19:24   #110
MrKroffin
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
TURA 22

Ankhanding’ono

Cierpienia młodego Tiamata

Tiamat-etha-valasha był wodzem, jakiego nie znał świat. Był potężny, zastępy jego wojsk liczne, a przeciwnicy padali pod ostrzem ich mieczy. Żaden lud, żaden król nie mógł się z nim liczyć, a imię wodza budziło strach nawet w najbardziej mężnych sercach z każdego krańca ziemi.

Ciekawe, co rzekłby Idrys, gdyby wiedział, że pokonał go kaleka-schizofrenik dotknięty paraliżem.

W ostatnich miesiącach stan mkulu uległ straszliwemu pogorszeniu. Cierpiał ogromne męki, jego głowa pękała, a wnętrzności skręcały się boleśnie, czyniąc z niego nie wielkiego wodza, a płaczące, bezbronne dziecię. Nie cieszyły go już zwycięstwa na froncie, całe dnie spędzał w łożu, wyjąc i błagając o śmierć. Z dnia na dzień było gorzej, a szamani zdecydowali się w końcu narkotyzować niemal nieświadomego mkulu, by nie cierpiał tak strasznie.

Narkotyki, które podawano władcy, uśmierzały ból, ale czyniły też coś, za co tłum kochających mkulu fanatyków gotów był spalić na stosie szamanów. Każda dawka narkotyku odbierała wodzu siły rozumu. W swych ostatnich dniach potrafił tylko memlać bez sensu.

Szamani wpadli jednak na pomysł polepszenia stanu błogosławionego Proroka. Zwrócili się o pomoc do najpotężniejszej istoty w świecie, zaraz po wodzu – do Starca.

Starzec z radością przyjął propozycję i zapewnił, że w ciągu kilku godzin postawi mkulu na nogi. Kazał zamknąć się z nim na ostatnim piętrze wieży i surowo zakazał sobie przeszkadzać. Nikt nie był na tyle nierozważny, by łamać to przykazanie.

Mag wszedł do pomieszczenia i zaryglował drzwi. Spojrzał na oddychającego ciężko władcę.

- „Mkulu zdycha mało godnie, stęka, skarży się i gdera…” – zanucił i zbliżył się do niego.

- „Cuchnie, jakby robił w spodnie, Starzec żyłę mu otwiera”

Wyjął zza pasa skalpel i jednym zdecydowanym, acz delikatnym ruchem, przeciął wzdłuż ręki jedną z żył. Mkulu zaczął kwilić i wierzgać niespokojnie.

- „Cieknie siła, upór, pycha, strach i miłość na poduchy”. – Nie przestawał śpiewać. – „Ze starości mkulu zdycha, przez czterysta lat żył głuchy…”*

Zdjął ręke na dół tak, by krew swobodnie spływała na posadzkę. Potem powtórzył ten sam rytuał na drugiej ręce, nogach, a w końcu – na szyi.

- Teraz poczekam sobie, aż dokonasz, żywota, Wybrańcze. Powinieneś się cieszyć, że przeżyłeś tak długo. Ułomni nie dożywają czterech setek, szczególnie w Ankhandwe Mzinda. Mnie już męczy utrzymywanie przy życiu twojej groteskowej skorupy.

Cała posadzka była już we krwi. Starzec chwycił puchar stojący na przy łożu, a potem nabrał nieco i upił.

- Mm.. wyborna. Właśnie dlatego tak lubię twoich zielonołuskich, mkulu. Mają przepyszną krew. Ma taki posmak wanilii.

W końcu krew przestała płynąć, a serce wielkiego wodza i wybrańca Tiamat, stanęło.

- Szkoda cię, stary, głupi. Tak mały miałeś potencjał, a tak wiele osiągnąłeś. Wierz mi, moje serce nie może znieść widoku twojej śmierci. Co z twoim imperium? Kto poprowadzi najazdy? Kto będzie nadzieją tego zbłąkanego ludu?

Uśmiechnął się.

- Podpowiem ci. Ja.

Raz jeszcze nabrał krwi. Potem odpiął z pasa kilka woreczków i położył tam, gdzie było jeszcze względnie sucho.

- Zobaczmy… krew celu, jest. Sproszkowana kość Draeghai, jest. Kamyczek ze Świątyni Wszystkich Duchów, jest. Fragment czaszki mężnego Eustennona, jest. Wreszcie, zakonserwowany członek Taltuka. Ha, to ci unikat! Nawet nie wiesz, ile czasu zajęło mi zbieranie tych świństw.

Zagwizdał i począł rozbijać moździerzem zebrane ingerediencje. Następnie dodał je do krwi i wziął kropidło, by skropił wywarem zwłoki mkulu.

- Nie chciałbyś, żeby twoje imperium umarło z tobą. Dzięki mnie, żyć będzie wiecznie. – Podniósł manierkę i pociągnął spory haust.

- Uważaj, może trzasnąć.

* wszystkie cytaty są parafrazą utworu „Sąd nad Goyą” Jacka Kaczmarskiego.



***

Cały pałac stanął na nogi. Wszyscy sądzili, że Starzec wysadził wieżę, ale poza hukiem, nic na to nie wskazywało. Po długiej i pełnej obaw naradzie, szamani postanowili wejść do komnaty, w której byli Starzec i mkulu, przerażeni faktem, że nie dochodziły z niej żadne oznaki życia.

Obraz, jaki ujrzeli, sprawił, że zadrżały ich serca. Cała podłoga skąpana w krwi, obok leżące ciało Starca, a na łożu.. siedzący mkulu. Nie dość, że siedzący. Mkulu pozbawiony ułomności swego ciała, cały i zdrów, nie odróżniający się zdrowiem od innych wielkich smokowatych.

- Och, ludu mój! – zakrzyknął mkulu i ruszył do nich, depcząc sztywne ciało Starca. – Wielką radość sprawiła nam Tiamat! Przez posłannictwo swego wiernego sługi, Starca, ożywiła mnie i oczyściła z mych skaz. Cieszmy się i świętujmy, bo wasz wódz żyje!

Do poddanych wciąż chyba nie docierało, co właściwie się wydarzyło. Wszyscy milczeli.
- Rozumie wasz szok. Nie dziwię się. Ogłoście, co następuje: jutro wielki pogrzeb wielkiego męża – Starca, który życie oddał za wiarę. Niech postawią mu pomnik w samym sercu Ankhandwe Mzinda. Ja zaś, jeśli pozwolicie, udam się na spoczynek.

Bezceremonialnie roztrącił ich i zostawiając krwawe ślady, ruszył po schodach.

- Ach, jeszcze coś – przypomniał sobie. – Przyprowadźcie mi potem kilku zielonołuskich. Mam dla nich nowe.. rozkazy.

TIAMAT-ETHA-VALASHA
  • Sadyzm
  • Egoizm
  • Nieprzewidywalność
  • Pycha
  • Błyskotliwość


Dech smoka pali niewiernych

Arttemos zdobyte! Doniesiono na dwór. Miasto niebieskiego lud północy zostało zdobyte rekordowo niskim kosztami, jak wynikało z raportów, obrońcy sami się pobili między sobą, a wojska Ankhanding’ono dokończyły tylko dzieła. W połączeniu z cudownym ozdrowieniem mkulu, w mieście zapanowała niełychana radość, jakiej nigdy nie było widać na ulicach. Zaczęły się spontaniczne nabożeństwa, publiczne pokuty i egzekucje jaszczurów żyjących w opinii większości niezbyt religijnie. Wesołe były wtenczas ulice Ankhandwe Mzinda.

Jednak słowa, jakie dotarły do władcy, nie powinny wzbudzić jego radości. Owszem, wiktoria przyszła łatwo, lecz to, co po niej nastąpiło, świadczyło wyraźnie o braku dyscypliny w armii. Arttemos zostało zmasakrowane. Z ponad dwóch tysięcy mieszkańców ostały się trzy setki. Resztę wieszano, bito, torutrowano i wbijano na palę przez wiele dni. Wszystkie nadające się do żytku budynki, manufaktury zostały zniszczone. Spłonęła duma Idrysa – wielka stocznia Republiki. Ostał się jedynie port, a i to w stanie bardzo złym.

Pożar, jaki wzniecili żołnierze mkulu strawił większą część miasta, tak że teraz przypominała zgliszcza. Zawalono kopalnię gliny, z dymem poszedł tartak. Podobnie jak obserwatorium astronomiczne, razem z wybitnymi astronomami wewnątrz. Cały obraz zniszczenia spotęgował nienawiść wobec najeźdźcy, lecz mieszkańcy, którzy się ostali, nie mieli dość sił ani nadziei, by podnieść bunt. Ich Nadnomorchos nie żył, miasto i świątynie były spalone. Razem z budowlą, która niegdyś pretendowała do miana cuda świata – Hieroi-Skene-Theroi.

Mkulu nie powinien być zadowolony z takiego postępowania – jego rozkaz był jasny – atakować i brać w jasyr ludność cywilną, ale naukowców i budowle przydatne imperium zostawić. Samowola w wojsku jest rzeczą nad wyraz szkodliwą, toczącą je od środka. Od mkulu zależało jednak, czy puści tę sprawę w niepamięć, czy też postanowi wyciągnąć konsekwencje z nieprzestrzegania jego rozkazów.

Akcja-rekultywacja

Kenku nigdy by się nie spodziewali, że po zniszczeniu ich miasta, powywracaniu ołtarzy i opluciu dumy, czekać ich może próba.. odratowania ich metropolii. Dnia pewnego, niczym nie różniącego się od innych, z portalu zaczęli wychodzić kolejni najeźdźcy, tym razem jednak nie z mieczami i ogniem, ale z pługami i narzędziami. Rozpoczęto akcję naprawy Kenku-Aku, którego nazwę przemianowano na Khwangwala Chisa, co znaczy w języku pustyni „krucze gniazdo”.

Szybko okazało się, że nowe Kenku-Aku niewiele będzie miało wspólnego ze swoją przeszłością, poza lokalizacją. Rządził nim nie Kerok, jak drzewiej, lecz tymczasowy wojskowy namiestnik. Po ulicach nie kręcili się drobni kupcy i dzieci, ale wojskowe buluzi patrolujące ulice. W miejsce ołatrzy ku czci Kektaka pojawiły się ołtarze ku czci Smoczej Matki. Z ostatnią zmianą łączyła się też inna – pod karą śmierci nakazano ocalałej ludności konwersję religijną. Nie było w mieście osoby, która stawiłaby opór i w ten sposób cała Khwangwala Chisa stała się jedna w myśli religijnej.

Ciekawe, co w zaświatach myślał o tym bestialsko zamordowany Kazkut.

Wyplenienie zarazy

Obóz, jaki powstał dla izolacji zarażonego plemienia ludzi, okazał się strzałem w dziesiątkę. Odkryty dziki, niezwykle śmiercionośny wirus zginął razem z ostatnimi tam osadzonymi zarażonymi. Wkrótce doniesiono mkulu, iż morowe powietrze odeszło z gorącymi wiatrami ku pustyni i nie należy już się lękać. Ludzie zaś, którzy zarazę ową przywlekli ze sobą, stali się biologicznie gotowi do wstąpienia w społeczeństwo Ankhanding’ono.

Kłopoty zaopatrzeniowe

Od czasu objęcia władzy przez Tiamat-etha-valasha liczba ludności nieustannie szybowała w górę. Jednak to, co stało się ostatnimi laty, przekroczyło najśmielsze oczekiwania. Rozrost populacji był ogromny. Już wcześniej miasta miały problemy z zaopatrzeniem i wyżywieniem ogromnych rzesz istot. Wtedy poradzono sobie, wyrzucając nadmiary na wojnę, gdzie ginęły ku uldze gospodarki.

Teraz sprawa zaczęła przybierać podobny wygląd. A nawet jeszcze gorszy. Bowiem nagła kampania wojenna równać się musiała z kłopotami w sferze zapasów. Ostatni, niezbyt rolnie płodny rok, w połączeniu z szalonym przyrostem naturalnym, musiał poskutkować problemami. A jego rangę zrozumiano dopiero, gdy jedna z karawan przybyła po nieistniejące w spichrzu Ankhandwe Mzinda zapasy.

Nowy system transportu poprzez karawany i karawanseraje okazał się świetnym pomysłem, który ułatwił redystrybucję żywności. Jednak nawet dobra redystrybucja nic nie poradzi, gdy nie będzie czego dystrybuować. Posiano więc nowe rośliny, rozszerzono i tak wykorzystany do maksimum teren upraw. Przyniesie to jednak widoczne efekty dopiero w następnych latach, a żywność wymagana była od teraz.

Spichlerze innych miast niż stolica zatrzymały jeszcze żelazne rezerwy, ale i tam była kwestią czasu to, do czego doszło w Ankhandwe Mzinda. Głód. Póki co dotknął najniższe kasty, ale już wkrótce o swoje upomną się i wyższe. A dla nich, jak dla biedaków, nie zostało nic. Co gorsza, puste spichlerze miały wyżywić nie tylko ludność miast, ale i wojowników na froncie. I tak wkrótce mógł zajrzeć głód.

Nastały chude lata dla miast Ankhanding’ono, po całych dekadach lat tłustych.

Puk, puk

Starzec, pardon, Tiamat-etha-valasha rozkoszował się winogronem, spoglądając na wychudzony tłum, który zaszturmował jedno z pól, gdzie jeszcze nie zebrano plonów. Straszne. Ludzie głodują. Makabra po prostu.

Obrał delikatnie winogronko ze skórki, by rzucić ją potem przez okno w wygłodniały lud. Zaśmiał się subtelnie. Odkąd został mkulu, co swoją drogą było niesamowitym skokiem społecznym, kazał zmienić nieco wystrój swej komnaty. Wyrzucił wizerunki Tiamat i rośliny, mające na celu uprzyjemniać mu czas. Zamiast tego nakazał przynieść ze swej dawnej pracowni niezbędne mu rzeczy – piec alchemiczny, koło garncarskie, kocioł o srebrnym denku, lustro, astrolabium i kilka zwłok zielonołuskich.

Westchnął na widok ich święcących w promieniach słońca skór. Podszedł i zlizał z jednej z nich ostatnie krople krwi. Mmm… wanilia. Już miał popadać w swoistą waniliową nirwanę, gdy usłyszał zza lustra ciche…

Puk, puk

Zmarszczył brwi. A właściwie nie, bo zapomniał, że Ankhanding’ono nie mają brwi, a zaraz potem stanął przez piękną, czystą taflą swego komunikatora.

- No, no. Kogo jak kogo, ale was to się nie spodziewałem… – oblizał zakrwawione usta.

Po drugiej stronie stała niewielka postać. Naprawdę niewielka w porównaniu do olbrzymiego mkulu. Postać była wyraźnie wystarszona, ale i skonfundowana.

- Czy… rozmawiam z Waszą Mością Starcem? – spytał niepewnie.

Starzec parsknął głupkowato i odparł.

- A wyglądam na kogoś innego? Nie odpowiadaj. Skoro już zakłóciłeś mój spokój, wyjaw mi,, czego chcesz, Turruskasie

Ulliari wydawał się zaskoczony faktem, że Starzec zna jego imię, ale nie trwało to długo.

- Potrzebuję twej pomocy, Starcze, Pomocy, by obalić uzurpatora w mej ojczyźnie…

Starzec wykrzywił swe gadzie usta w najpaskudniejszym uśmiechu, jaki posiadał.

Nesioi

Spotkaniu w ogniu walki

Idrys zażądał spotkania na miejskim rynku. Sofia spodziewała się tego. Walka zdecydowanie nie toczyła się po ich myśli, a zdrada łuczników Ornitys z całą pewnością nie była w planie. Tak jak i bratobójcze walki w samym sercu bitwy. Należało temu położyć kres i nic dziwnego, ze Nadnomorchos zażądał spotkania. Sama miała zamiar to zrobić, więc przystała na tę prośbę. I choć wyrażona była niczym rozkaz, Sofia wiedziała, że nie czas teraz na głupie słowne przepychanki. Wiedziała też, że Idrys nie będzie w dobrym nastroju, a incydent z Ornitys może odczytać jako próbę sabotażu. Dlatego wzięła ze sobą najlepszych przybocznych i ruszyła na spotkanie.

Nie tylko ona pomyślała o takim rozwiązaniu – w otoczeniu Idrysa również znaleźli się żołnierze. Z jednej strony, nic w tym dziwnego – wszak to, że byli sojusznikami, nie implikowało przyjaźni, ale jednocześnie królowa zauważyła, że Idrys przybył z większą ilością żołnierzy niż ona…

Postąpiła naprzód pewnie. Jest królową Krateii Nesiai! Nie może okazywać słabości ani niepewności. A już szczególnie nie na wojnie.

- Przybyłam, jak zasugerowałeś, Idrysie – oznajmiła na powitanie.
- Niezmiernie się cieszę – odparł sucho Nadnomorchos – zanim zaczniemy, pozwolisz, że zadam ci pewne pytanie…

Podszedł kilka kroków w jej kierunku. Przyboczni królowej chwycili za rękojeście.

- Kiedy wpadłaś na pomysł, by mnie zdradzić, suko?

Wyciągnął zza pleców sztylet. Sofia otwarła usta i zaalarmowała swoich strażników. Ku jej zaskoczeniu... bez odzewu. Odwróciła się, niczego nie rozumiejąc i zobaczyła, że z gardeł wszystkich pięciu jej przybocznych toczą się krwawe smugi. A nad nimi tkwią wbite strzały.

Idrys podniósł rękę ze sztyletem, Sofia zasłoniła się, lecz władca nie zamachnął się.

- Dość! – krzyknął, a królowa zauważyła ruch w pobliskim oknie. Karłowata postać zniknęła w cieniu.

-Ornityjscy łucznicy? – zapytała retorycznie.
- Ornityjscy łucznicy – potwierdził zadowolony. – Niesamowite, ile te ptaszyska są w stanie zrobić za kilka błyskotek. Zresztą, ty chyba powinnaś wiedzieć o tym najlepiej.
- Nie zdradziłam cię, Idrys! – krzyknęła rozgoryczona i zirytowana. – Nie wiem, co się stało moim łucznikom, ale to nie był mój rozkaz!
- Sycz dalej, żmijo. Wiem, że to umiesz. – Sofia zauważyła kątem oka, że jego żołnierze odcięli jej drogę ucieczki. – Wiesz, wcześniej zastanawiałem się jeszcze, czy po wygranej bitwie oszczędzić twe życie. Teraz nie mam już wątpliwości.

Królowa nie miała pojęcia, co zrobić. Otaczał ją krąg zbrojnych, a Idrys coraz bardziej zmniejszał między nimi odległość.

- Nie jestem twoim przygłupim mężem, kurwo. Nie ze mną takie gierki. Ja, w przeciwieństwie do niego, zasłużyłem na swoją pozycję nie urodzeniem, ale zasługami. Manipulowałem nim, taiotlanim zza morza, wszystkimi. I ty chciałaś, przechytrzyć mnie?

Wyczekała na moment, aż się zagada. Wtedy wyciągnęła z dekoltu krótki nożyk, który miał jej służyć w razie nagłej potrzeby. A aktualna sytuacja chyba spełniała ten warunek. On był jednak szybszy; złapał dłoń królowej w połowie drogi do jego szyi, a potem mocno szarpnął jej ramieniem w stawie. Sofia zawyła z bólu. Idrys uderzył ją, że upadła.

- Mówiłem ci, nie próbuj mnie przechytrzyć. Niby taka jesteś mądra, a nie potrafisz nauczyć się na własnych błędach. To właśnie pokazuje, że Nesjanie jednego mają króla. Króla, który rządzi nimi nie przez urodzenie ani łóżko, ale dzięki wieloletniej pracy dla ich dobra.

Pochylił się nad nią i przytrzymał, gdy próbowała odczołgać się.

- Rozczarowałaś mnie. Wszystko, co o tobie mówili okazało się fałszem. Poza jednym… naprawdę jesteś nieziemsko piękna. – powiedział z obrzydliwym uśmiechem na twarzy i podciągnął jej suknię.

- Co się tak gapicie? – zwrócił się do żołnierzy. – Dajcie nam trochę prywatności.

***

Sofia leżała na piasku, kompletnie opadła z sił po długich i nieustających próbach wyrwania się z uścisku tego obrzydliwego bydlaka. Nie miała siły nawet wstać, załkała cicho, mając nadzieję, że on tego nie zauważy.

- Płaczesz? – zakpił głośno, przewiązując atłasową koszulę. – I ty siebie nazywasz królową? Gdzie twoja królewska godność? A tak, zapomniałem…

Zagwizdał beztrosko, a gdy skończył się ubierać, pochylił nad nią raz jeszcze. Sofia spróbowała się odsunąć, ale nie dała rady.

- Masz, królowo, na pamiątkę tego upojnego poranka. – Po czym znowu sięgnął po sztylet i tym razem zamachnął się.

Po okolicy rozległ się straszliwy krzyk, a twarz królowej zalała się strugami krwi.

Sofia traci cechę „Atrakcyjność”, zyskuje cechę „Brzydota”.

- Weźcie ją, wsadźcie w wór i wyrzućcie do morza. Skończyłem.

Żołnierze wyszli zza rogu z płóciennym workiem, ogłuszyli królową jednym uderzeniem lagą i wykonali królewski rozkaz.

***

Ocuciło ją szturchnięcie. Tkwiła w ciemnym worze, całkowicie napełnionym wodą. Zaczęła rzucać się kompulsywnie, próbować rozerwać wór od środka. Wtem coś chwyciło ją silnie i skrępowało ruchy. Po długiej, tajemniczej chwili zauważyła, że w worze pojawia się rozcięcie. Coraz większe i większe, a już po chwili naprzeciw twarzy królowej pojawiła się twarz nieznanej, pięknej kobiety.

[IMG]http://img.hdwallpaperpc.com/cover/45/Fantasy_Mermaid_Mermaid_Drawing_44385_detail_thumb .jpg[/IMG
]

Przyłożyła twarz do ust i zamknęła jej powieki. Sofia znów pogrążyła się we śnie, a gdy się ocknęła, była już na piaszczystym brzegu, Obok niej, na skale, w słońcu siedziała jej wybawicielka. Wyglądała jak Nesjanka, miała jednak zniekształcone uszy i coś na kształt rogów zamiast włosów. A gdy Sofia spojrzała dalej zobaczyła…

- Ogon. Nie dziw się tak. – odezwała się aksamitnym głosem istota. – Widzisz ten dym majaczący na horyzoncie. To Boreios, twój dom i pałac. Idź tam, gdy wypoczniesz. Zatamowałam twój krwotok, ale gdy już dotrzesz, oddaj się w opiekę pałacowemu medykowi. Powinien zrobić więcej niż ja.

Zeszła ze skały i skierowała się ku wodzie.

- K.. kim jesteś? – nie wytrzymała Sofia.
- Dowiesz się, jeśli uznam to za konieczne. Ciesz się uraotwanym życiem, Idrys nie miał tyle szczęścia. Arttemos płonie na czele ze swoim władcą. Ciężkie czasy nastały dla Nesjan i kto wie, może dla nas także. Jeśli będę cię potrzebować, znajdę cię.

Po czym, nie zważając na dalsze próby nawiązania kontaktu, wpłynęła z gracją w akwen Morza Pelajskiego i zniknęła.

Źródło: fabularny opis na podstawie legendy nesjańskiej.

Żądania Przeora

Przybycie królowej było szokiem dla całego dworu. Początkowo nie wierzono nawet, że to ona, dopiero po okazaniu królewskiej biżuterii założono, że Borejczycy mają do czynienia z ich prawowitą królową. Rana, jaką zadał jej Idrys, była bowiem głęboka i szpecąca. Niewiele pozostała w Sofii podobieństwa do kobiety, którą była przez tym straszliwym dniem na Altenis.

Mimo szoku, uratowanie królowej przypisano boskiej mocy Posedaiona, a Basileus ustanowił na cześć tego wydarzenia tygodniowe święto ze składanymi ofiarami kadzielnymi i pokarmowymi. Królowa nikomu nie mówiła o swej przygodzie z kobietą o ogonie ryby – trzeźwo uznała, że ktoś nieprzychylny uznać to może za objaw szaleństwa, a nieżyczyliwym zdecydowanie nie należało dawać do tego pretekstu – tym bardziej, że namnożyło się ich wielu, a największym przeciwnikiem okazał się Przeor. Jego reakcja na wieść o cudownym ocaleniu królowej była, mówiąc delikatnie, bardzo niedelikatna.

Wkrótce okazało się prawdą to, co Sofia usłyszała od kobiety o rybich oczach. Arttemos spłonęło z Idrysem wewnątrz. Bardzo dobrze. Dostał to, na co zasłużył, choć pewnie dałoby radę wymyślić coś jeszcze w gronie najlepszych katów Boreios. Nie zemsty szukała jednak teraz królowa – po tym, co zrobił jej rzekomy sojusznik, popadła w straszliwy marazm. Nie miała głowy do spraw państwa, a wielu na ten widok zacierało ręcę. Najżarliwiej – Przeor horimtulai.

A okazał to dnia pewnego, przychodząc ośmielony stanem królowej przed jej oblicze, uśmiechając się szelmowsko i mówiąc bez ogródek to, co powiedzieć chciał chyba już podczas pierwszego ich spotkania.

- Królowo, czas już, byś zdecydowała, po której stronie jesteś. Czy po stronie prawdy i objawienia, czy po stronie bożków z drewna i kamienia. Powiadam ci: przyjmij wiarę gekatzai i ogłoś to swojemu ludowi. To się kiedyś musi stać, niech więc stanie się teraz.

Porwanie królewskiej galery

Podczas nieobecności królowej wiele rzeczy zmieniło się w Boreios. Wiele wymagało królewskiej ręki. Sofia nie miała jednak sił do sprawowania władzy, co tak bardzo martwiło jej otoczenie. A przecież kłopoty narastały i narastały…

Najpierw doniesiono o tajemniczym zniknięciu galery z rodzimego portu. Wydarzenie bez precedenu w dotychczasowej historii Nesjan. Nikt nigdy nie podniósł ręki na świętość okrętów królewskich, aż do dziś. Niewiele było o problemie wiadomo – złodzieje nie pozostawili po sobie żadnych śladów, a portowy stróż zmarł tej samej nocy, prawdopodobnie z przyczyn naturalnych. Co ciekawe, podczas patrolu…

Trzeba było tę sprawę zbadać. Czym prędzej. Jeśli bowiem popuści się złodziejom, rozzuchwalą się, a korona nie mogła pozwolić sobie na regularne straty jednostek pływających. Szczególnie, że ojczyzna Nesjan mieściła się teraz na wyspie.

Posłowie z północy

Drugą sprawą godną uwagi królowej był powrót zapomnianej ekspedycji sprzed lat, jeszcze z czasów panowania Trygajosa. Oto powrócili, jako zniedołężniali starcy, odkrywcy wysłani na północ do ziem mikrej królowej z koroną z szyszek. Powrócili nie sami, co warto zaznaczyć, lecz z licznym towarzystwem niewielkich istot, które swym dziwacznym wyglądem i ubiorem wzbudziły sporą sensację na ulicach Boreios.

Istoty te, władając wyjątkowo słabo nesjańskim i zaciągając z dziwna obcym akcentem, poprosiły o audiencję u Jego Królewskiej Mości Trygajosa II.

Incydent borejski

To, co wydarzyło się po przybyciu posłów, podburzyło nastroje wśród ludu tak, że od dawna nie było znać w mieście takiego poruszenia. Stracono jeden statek, to fakt. Kilka dni potem Posedaion i Allatu, boscy małżonkowie, uśmiechnęli się do swojego ludu i wojsku udało się przechwycić pojedyczny statek bez bandery. Jednak powodem skandalu okazał się nie statek, ale jego zawartość.

Dziesiątki Nesjan i Kenku, popakowane niczym towar pod pokładem. Duża galera dowodzona była przez Tettarocheires, którzy o włos uniknęli linczu na ulicach miasta. Oddano ich do dyspozycji królowej, podobnie jak okręt i pojmanych. Szybko okazało się, że porywacze doskonale posługują się nesjańskim narzeczem i głośno zaklinają się, że są tutaj wyłącznie w interesach i mają błogosławieństwo Pana Świata, Yanikaina.

Zagrożone życie następcy tronu

Medycy nie potrafili określić przyczyny tego zdarzenia. Próbowali zrzucić to na przepracowanie, ale królowa wiedziała swoje. Wiedziała, jaka może być przyczyna tego stanu rzeczy. Niestety, przez ten tragiczny incydent Sofia zamiast wychodzić z trudnego czasu, zaczęła coraz bardziej się weń zagłębiać.

A mowa o chwili, która rzuciła cień na całą przyszłość dynastii. Nienarodzony legalny syn Trygajosa II, jedyny prawny spadkobierca korony nesjańskiej, mógł być w poważnym niebezpieczeństwie. Po powrocie po domu, królowa zauważyła, że dziecko w jej łonie przestało się ruszać. Zaalarmowała więc medyków, którzy ogłosili jednak, że wszystko w porządku.

Najwyraźniej nie było. Po dwóch dniach z dróg rodnych wylała się krew, a wtedy Pani na Boreios zrozumiała, że to nie przelewki. Jednak ani felczerzy, ani położne nie były w stanie nic zdiagnozować, albo, co nie jest niemożliwe, bali się to uczynić. Niektórzy z nich, patrząc na zgryzotę królowej, zasugerowali jednak, by udała się do horimtulai, wśród których medycyna stała na zdecydowanie lepszym poziomie i którzy prowadzili lecznicę w Boreios.

Królowa nie miała wątpliwości, że jej dziecko wymaga pomocy. Skądkolwiek mogłaby nadejść.

Tai’atalai

Pejzaż pobitewny

Bitwa Czterech Ludów na długo pozostała w umysłach Tai’atalai. Również dziś wielu historyków wspomina to starcie jako jedno z najważniejszych w dziejach starożytnych Tenokinry. Powodów jest wiele: po pierwsze i najważniejsze, po raz pierwszy udało się powstrzymać najazd Ankhanding’ono w walnej bitwie, po drugie: w porównaniu do wcześniejszych bitew na terenach Tai’atalai, ta jedna była zdecydowanie najdłuższa, najkrwawsza i najbardziej umagiczniona.

Pole bitwy jeszcze długie miesiące wsiąkało rozlaną krew. Skala masakry wstrząsnęła umysłami mieszkańców Tenokinry – nie widziano bowiem dotąd takiej rzezi. Nawet zniszczenie Amerepiti nie mogło równać się ilością ofiar z Bitwą Czterech Ludów. Jedynym pocieszeniem narodu atalskiego był fakt, że armia jaszczurcza poszła w rozsypkę i zagrożenie zostało zminimalizowane. Co nie oznacza, że zniknęło: armie maruderów rozpierzchły się po ziemiach Tenokinry, niosąc ze sobą śmierć i wyjątkowe okrucieństwo. Wiele wsi zostało spalonych i wiele mniejszych świątyń zbezczeszczonych. Po wielkich atalskich folwarkach krążyły opowieści o strasznym, niezrozumiałym sadyzmie najeźdźców, którzy pod tym względem przewyższali nawet Nahakai.

Nahakai stosowali bowiem przemoc prymitywną i ograniczoną. Zabijali, co mieli w zasięgu wzroku, i szli dalej. Synowie Malaga natomiast zasłynęli szybko z tortur i szczególnej nienawiści wobec symboli religijnych innych niż ich własne. Ich obecność budziła panikę na wsiach jeszcze przez wiele lat.

Jeśli omawiane starcie przyniosło jakąś korzyść, to bez wątpienia był to wzrost i tak znacznego już autorytetu władcy. Yanikain zasłynął wśród ludu nie tylko jako pogromca Nahakai, ale też synów Malaga – dwóch głównych wrogów Tai’atalai. Spowodowało to cudowny rozrost kulturalny, a w szczególności rozwój formy literackiej jaką była pieśń o czynach. Powstało wiele poematów sławiących mądrość i waleczność taiotlaniego, gdzie szczególną popularność zdobyły dwa: Yanikaina, boga naszego żywot spisany (która opisywała z emfazą rządy władcy) i Powieść lat minionych (traktującą z kolei o dokonaniach większości znanych współcześnie taiotlanich). Oba poematy zaistniały zarówno w formie pisanej – dzięki kapłanom – ale również w formie tradycji ustnej. Na wielu folwarkach i wsiach popularność zdobyły śpiewane wersje opisanych utworów.

Bezpośrednio po bitwie Yanikain miał jednak więcej zmartwień niż radości z uwielbienia ludu. Po pierwsze, zbrojne bandy napadające na chłopów, a niejednokrotnie i kupców, po drugie nietypowe doniesienia z byłego pola bitwy. Kiedy bowiem już resztki wojsk opuściły te tereny, lokalni, nieliczni mieszkańcy i przejezdni zgodnie donosić zaczęli o niebezpieczeństwach, jakie narodziły się na splamionej krwią ziemi. Wedle ich relacji, na polu bitwy pojawiać zaczęły się dziwne, wychudzone, humanoidalne stworzenia, których głównym pożywieniem stały się niepochowane zwłoki.


Rzecz jasna problem miał jedynie płaszczyznę etyczną. Pożeranie ciał dzielnych wojowników taiotlaniego zwyczajnie było hańbą dla władcy, który pozostawił zwłoki swych najwierniejszych poddanych na żer potworów. Poza tym jednak nie miał większego znaczenia – były to okolice słabo zaludnione, bez większego ośrodka miejskiego. Problem narodzić mógł się jedynie wtedy, gdyby ciała z pola bitwy zostały wszystkie pożarte, a rozrosła na ich mięsie wataha potworów zaczęła szukać nowego żerowiska.

Czy warto było jednak rozważać tak daleko idące scenariusze?

Pokrętne manewry ordy Thorka

Orda Thorka nie nawiązała kontaktów z taiotlanim po zwycięstwie w Bitwie Czterech Ludów. Thork nakazał wymarsz na północ, uznając najwyraźniej, że jego dług został spłacony. Gdy orda bezproblemowo, a nawet z pożytkiem dla Tenokinry, bowiem zwalczała maruderów jaszczurczych, przeszła obok Quetz-hoi-atalai i wszystko wskazywało na to, że dalej przeć będzie na północ, zdarzyło się coś niespodziewanego. Zwrot w kierunku przeciwnym. Nie wiedzieć czemu, komulai zmienili trasę swego marszu i skierowali się prosto na minięte niedawno Quetz-hoi-atalai.

Nie można było stwierdzić, że ich intencje stały się nagle nieczyste – odkąd zawrócili, nie zmienili swego nastawienia do mieszkańców tych terenów, które było neutralnie negatywne. Komulai wciąż ignorowali istnienie mieszkańców Tenokinry, poza okazjonalnymi przypadkami handlu. Mimo to świadkowie ich przemarszu świadczyli, że wznosili pieśni bojowe i przez cały czas nie luzowali szyków bojowych.

Orda nie dotarła jeszcze do żadnej większej miejscowości, ale jej nieuzasadnione zmiany zachowania budziły obawy i czujność Yanikaina.

Morderstwo w świetle dnia

Uczta zwycięzców. Coś takiego trzeba wyprawić, szczególnie po ciężkiej batalii, by poprawić nieco nastroje wśród żołnierzy. Inaczej nie było i tym razem. Wydarzenie było wielkie, bo i zwycięstwo było wielkie, przynajmniej w oczach prostego żołnierza.

Taiotlani biesiadował z innymi (tzn. w znacznie węższym i bardziej elitarnym gronie) i dzięki temu naprawdę mógł poczuć smak wiktorii. Bo choć był świadom swego zwycięstwa, rozumiał też, że wiele go ono kosztowało, a otwarty portal do krainy Malaga budził uzsadnione obawy. W końcu była to kalka historii z Nahakai. A skoro Nahakai zwalczano przez kilka pokoleń, czy i teraz ten koszmar miał się powtórzyć?

W tej jednak chwili, Yanikain czuł się zwycięsko i bezproblemowo i zamierzał ten stan podtrzymać, choćby i tylko na czas uczty. Nie było mu to dane.

Siedząc i ucztując, w pewnym momencie taiotlani zauważył, że siedzący obok niego doradca dziwnie zzieleniał. Zapytał go, czy nic mu nie aby nie jest, a ten wtedy padł na stół, czym wzbudził powszechne zainteresowanie. Pierwotnie sądzono, że to efekt przejedzenia albo nadmiaru emocji. Potem próbowano wywołać u kapłana torsje. Ostatecznie zmarł on w przeciągu godziny tylko od feralnego incydentu.

Nikt inny nie wykazywał żadnych symptomów zatrucia. Jedzenie było względnie świeże, nie odstające od standardów wojskowych. Kapłan również nie cierpiał ostatnio z żadnego powodu, więc jego śmierć szybko rozniosła się w formie plotki po armii. Yanikain zaś zdawał sobie doskonale sprawę z tego, jaką siłę może mieć zasiane w umysłach żołnierzy ziarno niepewności.

Incydent borejski

Jak świat światem, gospodarka Tai’atalai w potencjale niewolniczym ma oparcie. Jest to fakt znany od pokoleń, a sprzyjająca sytuacja międzynarodowa i przyjazne relacje z Idrysem skutkowały od lat napływem świeżego towaru ludzkiego na ziemie Tenokinry. Jako, że głównie Nesjanie trafiali do Świętej Krainy Słońca i Księżyca i to oni wykonywali najtrudniejsze prace, w dużym stopniu stali się konstruktorami atalskiego sukcesu gospodarczego.

Nic więc dziwnego, że cech niewolniczy z zaniepokojeniem zareagował na zdobycie Arttemos i samobójstwo Idrysa. Oznaczało to w najlepszym wypadku chwilowe kłopoty z rynkiem, w najgorszym – zamknięcie głównego rynku i odcięcie podaży niewolników. A to z kolei pociągnąć mogło za sobą bankructwo lub zubożenie cechu łowców niewolników.

Prawdopodobnie z tej desperackiej przyczyny doszło do dyplomatycznego skandalu, jaki rozegrał się na Boreios. Straż królowej Sofii przechwyciła bowiem na swych wodach statek atalski, wypełniony po brzegi niewolnikami z Boreios – niewolnikami nesjańskimi i kenkijskimi. Statek zarekwirowano, łowców pojmano i oddano do dyspozycji królowej. Królowie (i Królowe) Rybakowie nie byli bowiem tak entuzjastycznie nastawieni do sprzedaży własnych obywateli jak zmarły Idrys.

O pomoc w tej sprawy do taiotlaniego zgłosiły się osoby poważane w środowisku cechu. Okazało się, że wyprawa rzeczywiście przez była zlecona, nadto zapłacono już bajońskie sumy sprzedawcy żywego towaru. Nadto! pojmani zostali jedni z najlepszych w swoim fachu i jeden z najbardziej pojemnych okrętów. Koszta związane z dalekomorską wyprawą i tak było o wiele wyższe niż do pobliskiego Arttemos, a teraz okazało się, że transakcja możliwie nie zostanie zrealizowana przez utrudnienia ze strony monarchii borejskiej.

Łowcy ze związku poprosili zatem taiotlaniego o pomoc: przede wszystkim o uwolnienie jego poddanych z obcej niewoli. Jednak nikt nie ukrywał, że ważne jest dla nich również utracony towar wart ogromną sumę. Zarzekali się też, że gospodarka Tai’atalai to zespół naczyń połączonych i poważna strata w jednej gałęzi z pewnością odbije się na drugiej. Natomiast do prowadzenia wojny trzeba trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy, pieniędzy.

Nowa technologia

Bitwa Czterech Ludów miała jeszcze jedną ważną konsekwencję. Tai’atalai, walcząc ramię w ramię z nomadami z północy, i przebywając z nimi przez długi czas, zyskali zdolność dosiadania i kierowania końmi, a wrodzona pomysłowość czterorękiego ludu pozwoliła szybko zaadaptować technikę jazdy do fizycznych warunków słoni – dużo bardziej powszechnych w Tenokinrze niż konie.

Jazda słonna


Ulliari

Wyprawa na Davekenkuburg zakończona w Vene

Jak zapowiadali, tak uczynili. Zjazd możnych, z przewodniczącym im Turruskasem, bratem archonta, zakończył akcję poboru i zorganizował wyposażenie armii. Kiedy wszystko było gotowe, ogłoszono wymarsz. Długie zastępy opuściły Stavikarrik i ruszyły na południe, by odbić Davekenkuburg z łap Fargreikkyning’s i odzyskał należne im od wieków ziemie. Dla wielu umysłów spośród elit ulliaryjskich Davekenkuburg, mimo wielu lat od utraty miasta, wciąż należał się Ulliarim. A parcie na odzyskanie południowej metropolii, mimo jej raczej niewielkiej wartości, było silne i otoczone nimbem historycznej sprawiedliwości.

Wojsko podzielono między kolejnych członków Zjazdu, chociaż rolę przewodnią formalnie wciąż dzierżył Turruskas. I kto wie, czy bez jego przebiegłości wyprawa kiedykolwiek osiągnęłaby swój prawdziwy zamierzony cel. Po tygodniu marszu, Turruskas nakazał zawrócić wojskom i skierować się przeciw stolicy, w której urzędował archont Lommirtur – przeciw Vene. Obudziło to ogólny sprzeciw zebranych bo, mimo słabej faktycznej władzy korony, autorytet archoncki wciąż był wśród Ulliarich znaczący. Wtedy to przywódca sięgnął po ciężką artylerię – wyjawił list opatrzony archoncką pieczęcią, skierowany do… Starca. Z treści wynikało, że obaj oni utrzymują stałą korespondencję, a archont jest sowicie opłacany za utrzymywanie stanu anarchii i rozdrobnienia na ziemiach ulliaryjskich.

Jeśli wśród tego ludu było coś większego od chęci zdobycia Davekenkuburga, była to nienawiść wobec Starca. Oświadczenie Turruskasa, poparte dowodem rzeczowym i niepodrobionym, jak stwierdzili pisarze archonccy, sprawiło, że odwieczny szacunek dla archonta w jednej chwili zamienił się w nienawiść wobec kolaboranta. Zastępy niedawnej armii wyzwolenia Davekenkuburga, postanowiły najpierw wyzwolić Vene. A potem Davekenkuburg. A potem może… resztę świata?

Niezależnie od planów Zjazdu i jego lidera, pod murami Vene stanęło około pięć setek wojów z taranami, które zaczęły kruszyć nowe miejskie mury.

Eksperyment sluepburski

… Nim do tego jednak doszło, powrócili do Vene Czyniący, którzy mieli za zadanie wypróbować świeże mięsko armatnie (tj. pojmanych Fargreikkyning’s) w charakterze obiektów doświadczalnych. Eksperyment miał mieć następujący przebieg: w okrąg zrujnowanego magiczną katastrofą Sluepburga wrzucamy jeńców i sprawdzamy, co się stanie. Zaprawdę wysoki był wtenczas poziom ulliaryjskiej nauki.

Uczeni mieli rację. Stało się. Jeńcy po kilku chwilach zaczęli wrzeszczeć i podskakiwać, jakby chodzili po rozżarzonych węglach, a potem z ich ciał odparowała woda – przynajmniej tak zrelacjonowali to zdarzenie Czyniący. Ciężko było rzec coś o naturze magicznej aury nad Sluepburgiem, ale jednego Czyniący dowiedli: nie warto wchodzić w okrąg miasta.

Zaprawdę wysoki był wtenczas poziom ulliaryjskiej nauki.

Wystąpienia ludności

Już w kilka dni po rozpoczęciu kompletnie niespodziewanego oblężenia, nastroje w mieście zmieniły się z przeciętnych w fatalne. Lud, widząc, że wszystko zmierza nie do stabilizacji i pokoju, a do kolejnego krwawego konfliktu, wyszedł na ulice, jak przed laty. Spontaniczne wystąpienie miało charakter masowy, bowiem około trzech setek mieszkańców postanowiło sprzeciwić się władcy.

Ich żądanie było jedno: koniec oblężenia. A co za tym, koniec noworozpoczętego konfliktu. I koniec biedy – choć tego nie akcentowano głośno, to jednak nie sposób było przeoczyć tego podświadomego postulatu. Od upadku Sluepburga, władztwo archonta znajdowało się w stanie ciągłego, niesatysfakcjonującego i stopniowego regresu we wszystkich sferach życia, a zdecentralizowana, słaba, dwuośrodkowa władza nie była w stanie go powstrzymać.

Jak archont miał zakończyć oblężenie? Odpowiedź była oczywista. Tłum nie chciał widzieć więcej krwi na swoich ulicach. Zależało im tylko na jak najszybszym zakończeniu nowej wojny. Uczynić to można było dwojako – albo podda się Zjazd, albo monarcha. Prawdopodobieństwo ustąpienia obu stron byłoby sobie równe, gdyby nie fakt, że Turruskas miał po swą komendą zainspirowaną, wyborową armię, a Lommirtur zawodową, zniechęconą armię i bunty uliczne.

Jednak czy wprawny władca nie potrafiłby w jakiś sposób odwrócić sympatii poddanych?

Wraża propaganda

Niedługo okazało się też, że „spontaniczne wystąpienie” nie było tak „spontaniczne”, jak można by wnioskować po nazwie. Straż miejska zauważyła porozwieszane na ulicach ulotki z rysunkiem kata ucinającego głowę postaci w szyszkowej koronie (ku radości tłumu, co warto nadmienić). Pod ryciną znajdował się napis:

Odetnijmy szyszkę od spróchniałej sosny!

Straż natychmiastowo zaczęła akcje oczyszczania ulic z ulotek, a tych, którzy im się przyglądali, ukarała batami. Jedną sztukę obrzydliwego paszkwilu przyniesiono do archonta, zapewniając o usuwaniu z miasta tego „haniebnego znaku przekory niewdzięcznego ludu”. Lommirtur przyjrzał się ulotce ze spokojem. Ta sytuacja wymagała spokoju. Istniała możliwość rzecz jasna, że ulotki były jedynie skutkiem narastającego niezadowolenia i pojawiły się już po rozpoczęciu wystąpień. Druga opcja tłumaczyła jednak więcej i niestety mogła okazać się bardziej prawdopodobna: ktoś podjudzał tłuszczę. Pytanie brzmiało jednak: kto, jak i dlaczego?
 
MrKroffin jest offline