Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 17-07-2016, 22:43   #101
 
Earendil's Avatar
 
Reputacja: 1 Earendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemu
Tura 20 - Panowanie Yanikaina

 TENOKINRA-HOI-INKA-KAI-KILLA


Cytat:
Lament nad Tenokillą

Tam, gdzie jest pępek położony świata,
Z przemożnej woli i mądrości Przodków,
Tam duch mój teraz z daleka ulata,
By sycić umysł bogactwem widoków.
O szczęsna kraino, ciebie srogie fata,
Dotknęły boskich zrządzeniem wyroków:
Chociaż wydałaś syny ciebie godne,
Władają tobą bękarty wyrodne.

Pożal się mądry Huhuekuimie,
Na tych, co dzierżą teraz stery władzy.
O Kiliquimso, twój naród zaginie!
Zostaną po nich jeno ślady sadzy,
Gdy skończą swoje nędzne panowanie.
Ratujcie Przodki, od takiej dwuwładzy:
Ten, co jest dzieckiem się królem mianuje,
Radzi mu ten, komu rozum szwankuje.

Choć ciało męża, umysł jak niewiasty,
Które w haremie swoim dzielnie trzyma
Za suknie uczepion; Wzrok wyłupiasty,
Z zazdrością pochłania swymi oczyma
Co inni mają; łeb czworograniasty
Od złości przewrotnej mu się rozdyma.
Lecz byłby może wyrósł na mocarza,
Gdyby nie rady starca – arcyłgarza.

„Patrzaj, mój drogi – tak królowi gadał –
Abyś mądrości nie spełniał przykazań,
Bo jeszcze byłbyś jak twe przodki władał
Z rozwagą i mocą. Kapłańskich wskazań
Nie słuchaj, lepiej bym ja skarb rozkradał,
I słuchaj się swoich rządzy nakazań.
Ja jestem głupi, gnuśny oraz podły,
Chcę, by cię moje doradztwa zawiodły!”

O królu mierny, czemuś jego słuchał,
Miast opiekuna swojego iść śladem?
On ci mądrości był odrzwia otwierał,
Jaśniał przed tobą zacności przykładem.
Z jego rąk władzę żeś niegotów zabrał,
Tron ojca swego obsadziłeś dziadem.
Szaleńca i głupca tak wywyższyłeś,
Jak świątobliwego męża zniżyłeś.

Drżyj piękna kraino, ojczyzno miła!
Czasy okrutne dla ciebie nastały.
Niegodność twych rządców ciebie zraniła,
Nad losem twym płacze pisząc annały
Twój wierny sługa, za którego szklniła
Się chwała Przodków, jako płomień stały.
Tak więc ambitni mędrcy pokutują,
A na ich miejscach głupcy tryjumfują.
***


Gdy młody król upomniał się o swoje prawa i doprowadził do publicznej konfrontacji ze swoim regentem, Ai’ahal zrezygnował. Publicznie oznajmił, że „miłość i troska o syna najświętszego ze świętych Przodków” sprawiła iż zbyt długo chciał „chronić króla przed trudami władzy”. W ten sposób w atmosferze niby-przyjaźni nastąpiło przekazanie władzy i bezkrwawe porzucenie wpływów na dworze przez palatyna. Yanikain wziął sobie za żonę bratanicę Ai’ahala, Aiamete, znaną ze swej opiewanej przez poetów piękności oraz dwie inne, nieznanego miana żony z dwóch rodów najbardziej się liczących w polityce, w ten sposób asekurując się od możliwych podstępów byłego regenta. Taiotlani przejmując władzę zachował też w ważności postanowienia sojusznicze zawarte z władcą Altenis, Idrysem, wysyłając do boju resztkę floty królewskiej. Wyprawie przewodziła trirema o symbolicznej nazwie „Zguba Rybaka”, jednak statki zostały obsadzone w minimalnym stopniu.

Z drugiej strony, zrzekając się swoich wpływów i władzy arcykapłańskiej, Ai’ahal otrzymał stanowisko ambasadora tenokinryjskiego przy Idrysie, które było praktycznie rzecz biorąc wygnaniem. Ambitny kapłan ciężko przeżył ten przewrót polityczny, jak ławo wyczytać ze słynnego „Lamentu nad Tenokillą”. Wiersz ów nie był jednak znany szerszym gronom za życia patriarchy Kurukatarich, który do końca swych dni przystrajał się w piórka poplecznika króla, być może licząc na powrót do ojczyzny.

Pobyt w Republice Altenis wydał jednak niespodziewane dla kultury tai’atalai owoce. Eks-palatyn poświęcił się mecenatowi artystycznemu oraz wierszopisarstwu. Choć pojawiają się głosy, że tak naprawdę wszystkie jego dzieła były tworzone przez utrzymywanych przez niego skrybów, co było zjawiskiem powszechnym wśród elit tenokinryjskich, nie mamy dziś wielu dowodów na poparcie tej tezy. Wiemy, że jego ród należał początkowo do pośledniejszych familii kapłańskich, więc za rządów Amali’inki to jego energia, spryt i zdolności musiały zadecydować o zdobyciu naczelnej pozycji. Przypisuje się mu także autorstwo wielu hymnów pochwalnych dla Przodków, wprowadzenie pełnego rytu kultu Amali’inki i tekstu zwanego „katechizmem dobrego atala". Możliwe zatem, że będąc z dala od dworu Quetz-hoi-atalai Ai’ahal znajdował w poezji ujście dla swojej energii i ambicji.

- wykład poświęcony historii Tenokinry.

***

YANIKAIN Atalani Amali’inka Tenotitlan-hoi-tlakalukai
  • Pyszny
  • Zazdrosny
  • Honorowy
  • Samowolny
  • Złośliwy
Taiotlani, Władca wszystkich atalów, Pogromca tygrysów, potomek Przodków, Pan Świata.
Niech żyje w szczęściu i zdrowiu!


***


Yanikain rozejrzał się po lochach. Miejsce to rządzone było głównie przez kapłanów, lubujących się w zadawaniu cierpienia heretykom, opracowujących swoje mikstury, które podawano maltretowanym gekatzai. Za czasów panowania jego tchórzliwego regenta to miejsce zapełniało się nieustannie rezydentami horimtulskimi, tak że cele zawsze miały swoich mieszkańców. Taiotlani nie zszedł tu jednak, by doglądać losu pomniejszych ateuszy. Na początku swego panowania musiał uregulować sprawę, którą zostawił mu jeszcze jego boski ojciec, zatem bez zwłoki skierował swoje kroki do celi, w której siedział skuty starzec. „Jak na arcy-heretyka nie prezentuje się groźnie”, pomyślał Yanikain, taksując wzrokiem horimtula. Nie chciał jednak oglądać tej postaci dłużej, niż to konieczne, zatem od razu zawołał do niego.

- Jestem Yanikain, taiotlani tai’atalai, starcze. Nie miałem nigdy styczności z gekatzai, urodziłem się już po zgonie mojego ojca, który z nimi walczył i pozbyłem się regenta, który też ich zwalczał. Nie przyszedłem tu aby mówić o Przodkach, Kat’zai ani bawić się w teologiczny bełkot, jakim mnie karmiono na spotkaniach Rady Teologicznej. Jestem tu, bo zależy mi na tym, aby moi poddani nie byli wybijani i pożerani przez demony – w tym momencie król skinął na jednego z przybocznych gwardzistów, który rzucił przed oczy starca truchło Nahake. - Ponoć to ty ich sprowadziłeś. Wciąż wyłażą ich kolejne zastępy, aby mordować ludzi. Jeśli jest w tobie choć trochę honoru, jeśli żal ci pomordowanych niewinnych kobiet, dzieci, czy starców, takich jak ty, jeśli nie pragniesz całkowitej zagłady własnej rasy, to powiedz, jak się ich pozbyć. Jak zamknąć wrota do Pustki i jak pozbyć się Nahakai.

- Będę z tobą szczery - nie ofiarowuję ci złota, czy zaszczytów. Oferuję ci, że jeśli zrobisz to, czego od ciebie wymagam pozwolę tobie i wszystkim zniewolonym gekatzai odejść stąd w pokoju. A jeśli okaże się, że nie masz sił na tak długą podróż, zagwarantuję ci pustelnię, w której możesz dożyć końca swoich dni nie będąc nękanym przez nikogo. Przysięgnę to na własne imię, jakom taiotlani Yanikain.

Starzec podniósł swe zmęczone oczy na Yanikaina. Nie wyglądał na szczególnie zainteresowanego przemową taiotlaniego, lecz w końcu na jego ustach wykwitnął złośliwy uśmieszek.

- Mądrość Kat’zai nie zna granic, młody taiotlani. Nigdy w to nie wątpiłem, a to, co spotyka twoje ziemie jest tej mądrości najwyższym przejawem. Lękasz się Nahakai? A kim oni są, jeśli nie twoim ojcem i dziadem i innymi im współczesnymi, którzy z zimną krwią mordowali niewinnych gekatzai? Teraz powstali, potępieńcy, aby odnaleźć i wybić do nogi twój odszczepieńczy lud. Mówię ci, taiotlani, zostanie odebrany dług krwi, jak pisze prorok. Za każdego zabitego gekatzai umrze dziesięciu oprawców. Kara wymierzana jest tu i teraz, a jej czas jeszcze się nei zakończył. Chwalmy proroka!

Zakasłał głośno.

- Skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że to nie ja sprowadzałem na twój lud karę i to nie ja jeden na całym dzisiejszym świecie wiem, jak ją odwrócić. Jednak warunki, jakie mi stawiasz, są zwyczajnie niepoważne. Żądasz, bym odsunął karę od tych, którzy na nią w pełni zasłużyli swą krnąbrnością w zamian li za me życie? To o wiele za mało, taiotlani. Nie ode mnie zależy, czy wasza kara zostanie wykonana, bo i tak jej nie unikniecie, nawet z moją pomocą. Jedynym, co mogę wam zaoferować, to możliwość pokuty. A wtedy może Nahakai powrócą ponownie do swych podziemnych, straszliwych sadyb, a przynajmniej nie będą przybywać na nowo. Lecz jeśli chcesz, bym uratował twój lud, z którym nie mam i mieć nie chcę nic wspólnego, musisz zgodzić się na moje warunki. Oto, co rzeczę: przestaniesz prześladować gekatzai, jak to czynili twoi przodkowie i pozwolisz nam na powrót działać na tej ziemi. Nadto odbudujesz klasztor i nie będziesz ingerował w jego działania. My zaś wszyscy będziemy potulnie nawracać ten lud na jedyną prawdziwą ścieżkę. Nie będziemy ci wierni i podatku nie zapłacimy, orszaków wojskowych nie wystawimy. Ale nie będziemy też dążyć do tego, by twą władzę bluźnierczą obalić. Co powiesz na to, taiotlani tai’atalai?

- Dziękuję - odparł Yanikain patrząc surowo na niego. Takiej zuchwałości nie spodziewał się nawet od heretyka. - Dziękuję ci za prawdę, do której się przyznałeś. Że nie masz z moim ludem nic wspólnego. A skoro nie jesteś atalem, to jesteś zwierzęciem i tak potraktuję ciebie oraz twoich towarzyszy, których pojmano z tobą, oraz wszystkich gekatzai, jacy wciąż gniją w lochach tego miasta, a których miałeś szansę uratować. Będziecie moją zwierzyną ofiarną. Powiem ci co się stanie. Każę pourywać wszystkim oprócz ciebie języki, bo zwierzęta nie powinny udawać mowy ludzi. Odrąbię im parę rąk, bo nie są ludźmi. A potem udamy się do ruin twojego klasztoru, gdzie znajduje się czeluść, z której przybywają demony. I tam wrzucę wszystkie zwierzęta ofiarne do dołu, aby przebłagać Przodków. Będę podrzynał jedno zwierzę za drugim, a ty będziesz na to spoglądał, bowiem będziesz ostatni. I tobie nie utoczę krwi, ale żywcem wrzucę cię do ojczyzny demonów, do twojego Kat’zai. I wiedz, że na tym nie skończę. Rybi Król nie ochroni was, bo możesz być pewien, że każde zwierzę, które okaże czelność przemawiać w ludzkim języku dołączy do ciebie. I wiedz, że właśnie dziś odebrałeś życie wszystkim gekatzai.

Yanikain przed opuszczeniem podziemi jeszcze raz spojrzał na przeora horimtulai. Zabawne, jak jeszcze chwilę temu ten szaleniec ośmielił się urągać taiotlaniemu, a już w chwilę później na jego twarzy pojawił się cień strachu.

***

Jak taiotlani powiedział, tak też uczynił. Z miasta wyruszył zastęp zbrojny pod wodzą samego króla, ciągnący za sobą na smyczach okaleczonych gekatzai. Nieszczęśni więźniowie nie mogli jednak liczyć na współczucie tłumu. Wokół ulicy zbierali się tai’atalai, którzy głośno urągali horimtulom, przeklinając ich za plagę demonów i za wszelkie zła, jakie wyrządzili, bądź najróżniejsze zbrodnie urojone. Przeor znajdował się w lepszej pozycji, bo umieszczono go skutego w lektyce, aby się upewnić, że starzec nie padnie po drodze z wycieńczenia, jednak nie mógł nazwać swego położenia szczęśliwym. Kolor zupełnie odpłynął mu z twarzy, gdy armia dotarła na miejsce.

Wojownicy ustawili się szerokim kordonem wokół jamy demonów, trzymając w pieczy powiązanych horimtulów. Wewnątrz kręgu kapłani ustawili z kamieni i ściętych drzew ołtarze polowe, dokonali wszystkich świętych obmyć, odśpiewali hymny i wykonali namaszczenia ołtarzy oraz krzemiennego noża ofiarnego. Zazwyczaj w tym rytuale poświęcano przodkom kozy, ptaki, owoce, nawet podpłomyki. Tym razem król, na którego twarzy, rękach i nagim torsie wymalowano magiczne symbole, zamierzał powrócić do najdawniejszych rytuałów, ukrytych w pomroce dziejów tai’atalai, gdy przed wiekami lud czterorękich przemierzał mroczną dżunglę. Ofiara z człowieka.

Taitlani zaczął ceremonię od zabicia na ołtarzu pierwszego gekatzai, ale kolejnych zabójstw dokonywali głównie pozostali kapłani. Niektórych horimtulów nawet bez utoczenia krwi, jeszcze żywych, przy chórze wielbiącym Przodków wojownicy wrzucali do czeluści, nie zważając na ich płacz i wycia. Kolejne egzekucje wydawały się coraz bardziej męczyć Przeora. Zrobił się blady, kilkukrotnie wymiotował. Mimo to dzielnie trzymał się swojego stanowiska, do czasu. aż na niego przyszła pora. Wtedy to wpadł w histerię:

- Na Przodków! Zaklinam cię, taoitlani, okaż litość! Nie ujrzysz mnie więcej na swych ziemiach, stopa moja nigdy nie stanie na tej świętej ziemi. Ale błagam, racz zachować moje kruche życie!

- Jestem taiotlanim. Nie rzucam słów na wiatr. Powiedziałem ci, że skończę twoje życie w czeluści demonów i tak się stanie – rzekł Yanikain, patrząc z pogardą na zapłakanego nędznika. - Chyba, że wspomniana jama Nahakai nagle zniknie. Wtedy nie miałbym jak spełnić tej obietnicy i okazałbym ci łaskę. A ja, jak widzisz, dotrzymuję danego słowa.

- Ty niczego nie pojmujesz! Ja nie mogę… - charczał z przerażeniem w oczach, gdy strażnicy wzięli go za ręce i poczęli wlec ku demonicznej jamie.

I wtedy wszyscy obecni to usłyszeli. Szepty. Nerwowe, szybkie słowa, wypowiadane na przemian niskimi i wysokimi głosy zaczęły wydobywać się z czeluści Nahakai. Taiotlani nie mógł pojąć, co oznacza dziwna mowa do czasu, gdy dwa, dwa krótkie słowa przebiły się do niego spośród szumu rozochoconych szeptów i rozjaśniły wszystko, co było do rozjaśnienia.
- Krwi! Jego!
- Nie! - zaryczał Przeor, który najwyraźniej też zrozumiał i zaczął rzucać się szaleńczo, gryźć, kopać, ślinić się. Reagować, jak tylko potrafił najrozpaczliwiej.

Strażnicy ruszyli niepewnie naprzód.

- Tak! - Głosy połączyły się w jeden, upiorny i przenikliwy ton. - Daj nam go! Całego! Niech wróci!
- Błagam! Litości, mój panie! - wrzeszczał Przeor. - Na wszystkie świętości, na twoich Przodków, na całą Świętą Krainę Słońca i Księżyca, zaklinam cię!

Lecz twarz taiotlaniego, choć wyraźnie skonfundowana, była stanowcza. A Przeor coraz bliższy był swego przeznaczenia.

- Przeklinam cię! - zmienił nagle ton. - Przeklinam cię, Yanikainie, synu Amali’inki! Ciebie i cały twój ród! Nie zaznacie pokoju na tej ziemi, póty głowy twych dzieci nie utworzą stosu przed twoim tronem! Przeklinam ciebie i twego pierworodnego, oby nigdy nie przejrzał na oczy! Mocą mi daną to czynię! Krew moja na ciebie i na twoje dzieci!

Zapłakał rzewnie. Ochrypł, jedynym, co był w stanie jeszcze wykrzesać ze swej krtani było:

- Królu Rybaku, panie mój, dlaczego mnie porzuciłeś?

Przeor przestał wydawać się z siebie normalne dźwięki. Nie stać go już było na krzyk, kwilił tylko i płakał; wydawał się postradać zmysły. Strażnicy, coraz bardziej zlęknieni, brnęli jednak dalej i gdy brakowało już ledwie kilku kroków do krawędzi portalu, bez chwili zawahania wrzucili tam przerażonego Starca i odbiegli co sił w nogach w kierunku przeciwnym.

Starzec wpadł do dziury i przez chwilę zdawać się mogło, że to już koniec tego dramatu, ale takie wrażenie trwać mogło najdłużej kilka uderzeń serca. Wtedy to dwie, wielkie niczym rosły katulla, głęboko fioletowe łapska chwyciły brzeg portalu i zaczęły podciągać cielsko. Cielsko barwy równie nienaturalnej, równie zdeformowane jak i ręce. Po chwili oczom zebranych ukazała się zdeformowana, po dziesięćkroć powiększona i opuchnięta twarz Przeora.

- Nie przyjmę wielkiej ciszy!

Serce Yanikaina, choć nie znało tchórzostwa, przeniknęło teraz trwogą. Cofnął się mimowolnie, tak jak wszyscy jego ludzie. Przeor zawył, a ryk jego słyszano wtenczas we wszystkich miasta Tenokinry.

- Panie, musimy uciekać - wyrzekł ktoś za plecami władcy.

Wtedy to stało się coś niezrozumiałego. Z czeluści Nahakai, ku światu Tai’atalai, poczęły wydostawać się dłonie. Przezroczyste, jasne niczym blask księżyca dłonie, dziesiątki dłoni. Jedna za drugą chwytały fioletową skórę potwora i ciągnęły go w dół. Z każdą sekundą coraz silniej i silniej. Po chwili stwór zawył i po raz ostatni spojrzał na świat, który przez tyle lat nękał swoim istnieniem.

A kiedy tylko zniknął, rozległ się ogłuszający huk.

***


Obudził się z szybkim, gwałtownym wdechem. Otworzył oczy. Niebo było takie jak zawsze. Usiadł. I teraz dostrzegł dopiero, że jedynie niebo wciąż było niebieskie. Pobliskie drzewa, jak i on sam oraz jego nieprzytomni lub martwi poddani, pokryci byli obficie białym, drobnym niczym piasek pyłem. Drzew powyginały się w fantazyjne kształty. Taiotlani wstał. Wciąż miał problem z płynnym oddychaniem, najpewniej nawdychał się sporo tego świństwa. Dopiero wtedy jego oczy spotkały portal.

Portal, który nie zniknął. O nie, wciąż tam był i świecił jak zawsze. Z tym że świecił inaczej. Jaśniej. Zdecydowanie bardziej intensywnie, nadto jego powierzchnia podblaskiwała błękitem takim jak ten, który wznosił się nad głową władcy. Taiotlani postąpił niepewnie i ciężko, czuł ból we wszystkich mięśniach, z jakich zdawał sobie sprawę.

A gdy zbliżył się do krawędzi krainy Nahakai, spostrzegł, że z błękitnej tafli przybywają powoli do niego jakieś niewyraźne światła. A gdy światła zmieniły się w kształty odskoczył momentalnie i przewrócił się z wycieńczenia. Światła go otoczyły. Utworzyły krąg. Teraz nie miał już ucieczki.

- Yanikain, taiotlani Tai’atalai - rozległ się głos. Yanikain znał ten głos. To mówił nie byle kto, lecz najwybitniejszy taiotlani, jakiego nosiła ziemia. Boski Amali’inka.

Yanikain przez krótką chwilę nie był pewien co robić. To, co się zdarzyło było tak nagłe i niespodziewane, że taiotlani osłupiał. Ale tylko na moment. Yanikain zebrał się w sobie i ułożył w pozycji Ukłonu Pająka*. Jedyny pokłon, jaki taiotlani mógł wykonać bez ponoszenia szwanku na swojej godności królewskiej. W ten sposób oddawano cześć Przodkom.

- Amali’inka, taiotlani taiotlanich - odezwał się w końcu, wznosząc głowę. - Oto jestem. Ojcze.

- Wielkie dobro uczyniłeś swemu ludowi, synu. Zabiłeś nahaka dręczącego nasz lud przez czas rządów moich i ojca mego, a twego dziada, Taltuka. Zakończyłeś uciemiężenie naszego narodu, wyrwałeś go z rąk przebrzydłych demonów, dla których nie ma miejsca w krainie Przodków. Bluźnierca, od lat kalający swą spaczoną obecnością świat Przodków, powrócił do krainy Nahakai, skąd przybył. To wielkie dzieło. Uwalniając lud od udręki, sprawiłeś że oczy twych Przodków zwróciły się ku tobie i uznały czyny twoje za godne taiotlaniego. Teraz spójrz przed siebie. Zobaczysz portal, który niegdyś kończył się w świecie straszliwych Nahakai. Teraz my, Przodkowie, za twą dzielność i mądrość w walce z wrogiem wszystkich Tai’atalai, mocą naszą odmienimy to miejsce. Niech będzie wiadome wszystkim istotom i narodom - oto kładę w tym miejscu ducha mego. Jam jest wyrocznia Przodków. Kiedy twój lud będzie wzywał pomocy od ciebie, a ty nie będziesz mógł mu jej udzielić, przybądź tutaj, a ja cię pokrzepię. Oto są słowa Przodków.

Zamilkł na chwilę, a przed twarzą Yanikaina ukazały się nagle trzy błyszczące przedmioty.

- Weź to, synu mój. Oto jest przed tobą dar twych poprzedników, którzy do bóstwa są wyniesieni. Oto jest Anarisiheino, berło Anaru’ahala, w którym tkwi jego roztropność i mądrość. Miej je zawsze przy sobie, byś rządził zgodnie z wolą Przodków. Oto jest Taltiwahti, włócznia Taltuka, w której tkwi jego bitność i odwaga. Miej ją zawsze przy sobie, byś miał jego siłę i nie znał lęku w obliczu wroga. Ostatni dar jest moim darem. Oto Inkimaina, tiara Amali’inki, w której tkwi moja przebiegłość i spryt. Miej ją zawsze przy sobie, abyś nigdy nie zaznał zdrady i zawsze potrafił mieć przed oczyma dusze twych poddanych. Te dary daruję tobie, młody taiotlani. One to są świadectwem Przodków wobec ciebie i wszystkich Tai’atalai na wieki. Miej je przy sobie, by twój lud nie zaginął.

- Ojcze, wielkie są twe dary, wielka jest potęga Przodków. Jednak do naszej ziemi zbliża się horda o jakiej mówią, że jest liczniejsza niż wszyscy tai’atalai jacy żyją i jacy kiedykolwiek przemierzali świat. Powiedz mi, jak mam ją pokonać? Sama wojna z demonami ukruszyła liczbę moich wojowników.

- Czy nie słuchałeś tego, co mówiłem do ciebie? Daję ci siłę, mądrość i przebiegłość największych naszych władców, nadto samego siebie, by ci służyć radą w razie, gdyby na twój kark ostrzono topór. Nie lękaj się, młody taiotlani, czas Khattruka i jego hordy przeminął. To, co zmierza do Świętej Krainy Słońca i Księżyca, jest tylko cieniem dawnej chwały zielonego ludu. Quetz-hoi-atalai będzie skałą, o którą rozbije się ten sztorm.

- Zatem ku chwale Przodków pokonam komulai i przywrócę świetność królestwu - to rzekłszy, Yanikain przyjął dary Amali’inki. Włożył na swe skronie dar swego ojca, w talcie ujął włócznię Taltuka, a talkiem chwycił berło Anaru’ahala. Skoro tak się stało, głos króla królów ucichł, a wszyscy obecni, którzy powrócili do zmysłów oddali cześć swemu panu.

W tej właśnie godzinie, wszystkie demony w królestwie zawyły z boleści i w proch się obróciły.

***

Cytat:
...W onym czasie, gdy gwiazdy układały swe wróżby synom stepu, do plemion naszych przybyli wysłańcy cesarza południa, w liczbie większej niż dotychczas widziano i z włóczniami w swych mnogich rękach. I stanęli oni przed mężnymi synami stepu i pokazali im trzy niebieskie niewolnice z nieznanego ludu, które jednak swym wdziękiem wzbudzały pragnienia synów wodza. Obok nich rzucono kopiec kamieni wielobarwnych, błyszczących tajemniczo, dzbanów misternie wykonanych i grotów włóczni. Po nich zaś usypano stos czaszek, które raz to wyglądały ludzko, raz nosiły znamiona straszliwych potworności. I wyrzekli tak do synów stepu: „Oto są dary, jakie śle Mroczne Słowo, wódz najwyższy czterech stron świata. Jeśli wybierzecie, by z naszym panem udać się na wojnę, to on da wam należną zapłatę i dary szczodre, chwałę w bitwie i udział w łupach. Jeśli jego łaską wzgardzicie i dalej będziecie nękać poddanych jego, to darem dla was będzie ów stos czaszek jego wrogów, byście poznali, że wielkim jest on wojownikiem i nie ścierpi by jego własność inni dręczyli. Do was wybór.”

Słowa te i dary uradowały synów stepu, a wódz, poradziwszy się szamanów, którzy fortunę dla mężnych wojowników wywróżyli, zwołał więcej jeszcze swoich ziomków, wysławszy posłańców na stepy. Tak więc sojusz z czterorękimi został ustalony, a synowie stepu udali się ochoczo do obozu Mrocznego Słowa, który ponownie zadziwił dzielnych mężów, nie tylko widokiem wielości jego wojowników, jak również tym, że na sznurach, niby psy, wodzili szare kolosy ze sobą na wojnę.
***


Sesmitet obrócił się na bok, odkładając tabliczkę, której się przez dłuższy czas przyglądał. Młoda służka podeszła do niego, aby podać następną swemu panu, ten jednak pokręcił przecząco głową.

- Chciałbym się zdrzemnąć, drogie dziecko. W moim wieku takie czytanie staje się już bardzo nużące dla oka – rzekł z miłym uśmiechem i odprawił ją. Zamknął oczy, zagłębiając się we własne myśli i wspomnienia.

A miał ich wiele, choć nie wszystkie napawały go radością. Był dumny na pewno ze swoich pism, które zawierają wiedzę, jaką posiadł w trakcie swojego życia, głównie historyczną, taką, której kapłani pozwalają popaść w zapomnienie, jak na przykład pełne imiona królów. Inne sprawy, jak pobyt na dworze królewskim, stanowią dla niego przykre wspomnienie. Był lekceważony i znieważany przez innych kapłanów, a głównie za cel zakulisowych spisków upodobał go sobie Ai’ahal, którego rządy pełne były intryg dworskich, od których Sesmitet dostawał bólów głowy.

Kwestia edukacji Yanikaina miała zaś naturę słodko-gorzką. Nauczył go wiele, jednak nie tak wiele, jak pragnął. Wpoił mu niechęć do sekretnych spisków i pewną dozę poczucia honoru, ale opowiadając o czasach minionych, o rządach jego przodków, o wojnach Taltuka, o sile Amali’inki, usadzającego zbyt ambitnych kapłanów, nieletni król wyciągnął inne wnioski, niż on marzył. Yanikain przejął typową dla Atalanich dumę i przekonanie o własnej nieomylności, przejawiając roszczeniowe podejście do świata. Teraz też nie potrzebował już rad swego starego nauczyciela, który był co prawda głównym zaczynem konfrontacji króla z regentem, jednak stanowił tak naprawdę wymówkę. Taiotlani nie uważał, by potrzebne mu były rady Sesmiteta, ale nie porzucił swego guwernera, dając mu dom i służbę, by o niego dbała, odsuwając go przy okazji od dworskiej polityki.

Głośne chrapanie starca przerwała jego służka, która potrząsając nim lekko, wybudziła go.
- Mój panie, jest już pora na kolację. Zaraz gospodyni przyrządzi ją, jednak teraz przyszedł do ciebie posłaniec z darem, czy mam go wpuścić? – zapytała. Sesmitet skinął głową i poprawił się na leżance. Co jakiś czas przedstawiciele różnych rodów przynosili mu podarunki, by go sobie zjednać, mimo iż za Ai’ahala byli pierwszymi, co z niego kpili. Być może myśleli, że w ten sposób wkupią się w łaski Yanikaina, jednak starzec wiedział, że taiotlaniego jego osoba przestała już obchodzić. Mimo to, dary mógł przyjąć, zwłaszcza że czasem, oprócz owoców i błyskotek dostawał także ciekawe teksty.

Dzień miał się już ku końcowi i wielkie pomarańczowe słońce zachodziło za ciemną dżunglą, barwiąc niebo w różowe barwy. Skrzek papug i odgłosy cykad dopełniały wrażenia pięknego zachodu słońca, którym Sesmitet przez chwilę się napawał, aż na taras, na którym spoczywał przyszedł pewien młodzian. W rękach miał wazę o misternych wzorach, wykonaną co prawda wedle norm tai’atalskich, jednak zapewne przez ręce nesjan, jeszcze gdzieś w Kratei, czy jak się teraz nazywał kraj birukai.

- Piękna waza – powiedział starzec. – Od kogo zostałeś posłany, młodzieńcze? – spytał, przyjmując dar na ręce. Ku jego zdziwieniu, naczynie było ciężkie, tak jakby czymś jeszcze w środku było wypełnione. Ciekaw, jaki kolejny podarek kryje się wewnątrz, Sesmitet zdjął pokrywę i przechylił wazę w swoją stronę.

- Ród Kurukatarich śle ci pozdrowienia, starcze – powiedział młodzian miękkim głosem. – Ai’ahal nigdy nie zapomina.

Serce starego guwernera podskoczyło mu do gardła. Z misternie zdobionego naczynia wyglądał na niego lśniący się łuskami łeb białej żmii**, rozwierającej swoją paszczę, prezentując przy tym długie kły. Nim Sesmitet zdążył wydobyć ze swego gardła krzyk, wąż skoczył na niego.



*postawa rytualna ustanowiona przez taiotlaniego Anaru’ahala.
** Jest to symboliczne zwierzę, bowiem właśnie w taiotli jego nazwa brzmi "kuru-katari", tak jak nazwa rodu Ai'ahala.
 
__________________
"- Panie, jak odróżnić buntowników od naszych?
- Zabijcie wszystkich. Będzie zabawniej." - Taltuk

Ostatnio edytowane przez Earendil : 17-07-2016 o 23:13.
Earendil jest offline  
Stary 24-07-2016, 04:28   #102
 
Balzamoon's Avatar
 
Reputacja: 1 Balzamoon ma wspaniałą reputacjęBalzamoon ma wspaniałą reputacjęBalzamoon ma wspaniałą reputacjęBalzamoon ma wspaniałą reputacjęBalzamoon ma wspaniałą reputacjęBalzamoon ma wspaniałą reputacjęBalzamoon ma wspaniałą reputacjęBalzamoon ma wspaniałą reputacjęBalzamoon ma wspaniałą reputacjęBalzamoon ma wspaniałą reputacjęBalzamoon ma wspaniałą reputację
Tura 20 - Smok uwalnia wewnętrzne zło...

Czarnołuski dowódca wyprawy stał tak blisko wody że co śmielsze fale obmywały mu pazury u stóp. Pomimo tak wielkiej ilości cennego płynu mina smoczego szamana wyrażała smutek, gdyż było to bogactwo którego nie dało się spożytkować jako że woda była słona, nienadająca się do picia a na dodatek nic nie wskazywało na to że uda się znaleźć na wybrzeżu miejsce nadające się do osiedlenia. Znaczyło to jedno - że ponownie powróci do miasta by przekazać Mkulu złe wieści. Co prawda jeden z oddziałów zwiadowczych powrócił z wieściami że ich szaman wody wyczuł podziemne źródła, ale znajdowały się one daleko w głębi lądu, co najmniej pięć - sześć dni podróży od wybrzeża, a na dodatek odległość od najbliższego miasta była tak wielka że było wielce wątpliwe żeby kiedykolwiek założono tam miasto. Szaman pochylił głowę z rezygnacją i westchnął ciężko, jutro wyda rozkaz powrotu do domu.

Zachodnie wybrzeże.

***

Niewielka karawana zatrzymała się na szczycie wydmy. Niebieskołuski smoczy szaman spojrzał na swój oddział złożony z młodych okonda’nkhondo i syknął na nich. Wojownicy pośpiesznie podeszli do niego zostawiając za sobą zielonołuskich prowadzących objuczone wielbłądy z tyłu.
- Oto miejsce chwały w którym nasi ojcowie pokonali swych wrogów. - powiedział dowódca wskazując jakiś punkt na horyzoncie. W promieniach słońca jasny kamień obelisku był widoczny z odległości wielu, wielu kroków. Smoczy szaman zastanawiał się przez chwilę zanim podjął decyzję.
- Udamy się tam, byście zobaczyli i mogli powiedzieć że i wasze stopy dotknęły ziemi na której odbyła się Bitwa Pięciuset Kroków. - po tych słowach popędził wielbłąda a jego towarzysze ruszyli za nim.
Na miejsce dotarli dopiero następnego dnia. Teren zmienił się nieco, sypkie piaski ustąpiły twardszej powierzchni, usianej kamieniami i spękanej od gorąca. Obelisk stał na środku dawnego pola bitwy.

Obelisk Bitwy Pięciuset Kroków.
Szaman zaczął odczytywać znaki głęboko wycięte w kamieniu, opowiadające historię odrzucenia przyjaznej dłoni wyciągniętej w kierunku nomadów i walki która zakończyła ich wędrówkę.
- Może w przyszłym roku uda mi się przekonać naszego dowódcę żeby udzielił nam pozwolenia na pielgrzymkę do Kłów Tiamat tam zobaczymy czaszkę z zaklętą duszą ich wodza. - zakończył, jeszcze raz rozglądając się po miejscu w którym wojownicy jego ludu odnieśli druzgocące zwycięstwo.

***

Gdy w miastach Ankhandwe Ufumu rozeszły się wieści o ponownym przybyciu Starca prosty lud struchlał z trwogi, wiadomym przecież było że każde jego odwiedziny były zapowiedzią zdarzeń wielkich i naznaczonych śmiercią. Czyż to nie on wspomógł zbudować pierwsze miasto, dbając przy tym by okoliczne plemiona nomadów zapłaciły przy tym daninę krwi? Czyż nie był na miejscu gdy nadeszła Horda i okupowała to miasto? Czyż nie zabrał wielu wojowników i ula na zatracenie w nieznanych krainach? Wiedząc o tym wszystkim szykowano broń, sprawdzano stan zbroi i tarcz, a kobiety wybierały najzdolniejszych wojowników na ojców swych dzieci zanim ci wyruszą w podróż z której mogą nie wrócić. Nikt z pospólstwa, a wieść głosiła że nawet wielu spośród niebieskołuskich, nie było wtajemniczonych w szczegóły przygotowań, ale ludność jakimś szóstym zmysłem wyczuwała że nadchodzą ciężkie czasy. Jednakże młodzi wojownicy upatrywali w nadchodzących wydarzeniach okazję do wykazania się i zdobycia zaszczytnych blizn, po młodzieńczemu pewni swoich sił i nieśmiertelności.

Rzemieślnicy owonda’chikumba przygotowują sztandary dla armii.

***


Obróbka żelaza

Po wielu latach badań nad bronią zrobioną z kusita, a zdobytą od Hordy wreszcie zdołano poznać tajemnicę kucia czarnego metalu. Na pewno pomogła ilość ula zaangażowanych w badania jak i zbudowanie kopalni w której wydobywano rudę. Dzięki połączeniu tych dwu czynników grupa czarnołuskich smoczych szamanów mogła wreszcie zaprezentować Mkulu grot włóczni wykuty przez zielonołuskich rzemieślników korzystających ze zdobytej wiedzy. Była to wiekopomna chwila gdyż wiadomo było że niedługo każdy z wojowników Imperium będzie świetnie uzbrojony i opancerzony.

Żelazny grot włóczni.

***

W bogato zdobionych pomieszczeniach mieszkalnych Mkulu panowały przygotowania do wieczerzy. Na niskim stole ustawiano talerze z owocami świeżymi i suszonymi, na półmisku piętrzyły się plastry jagnięciny w gęstym sosie, a dzbanki z winem i sycerą wydobyto z głębin studni gdzie chłodziły się od kilku dni. Służba wiedziała że na dzisiejszą kolację przybędzie do ich wodza Starzec więc dokładała wszelkich starań by wszystko było idealnie, wiadomo przecież było że niezadowolenie gościa mogło poskutkować oddaniem winowajców w jego ręce, a po salach już krążyły mrożące krew w żyłach opowieści co działo się z wysłanymi mu zielonołuskimi. Dlatego też gdy Mkulu wydał rozkaz odejścia wszystkim i zostawienia ich samych wszyscy odetchnęli z ulgą i czym prędzej się oddalili.
Tiamat-etha-valasha pogasił większość kaganków pozostawiając tylko te na stole. Jakoś bardziej mu pasowała mroczna oprawa tego posiłku zważywszy na główne danie. Przełknął z wysiłkiem ślinę spoglądając na jajo które przyniósł. Już na pierwszy rzut oka wiadome było że to jajo Ankhanding'ono. Mkulu potrząsną głową odpędzając wątpliwości które go nagle opadły.
- Ja jestem Wybrańcem Tiamat, moje życie jest więcej warte niż dziesiątków młodych, poza tym pewnie by nie przeżył, tak wiele z nich umiera od chorób. - zamruczał nerwowo do siebie, ale nawet w jego uszach brzmiało to jak bardzo słaba wymówka.
- No co ja widzę, wszystko już gotowe, pięknie, pięknie Mkulu. Postarałeś się, jak widzę. Jajeczko pięknie się rozwinęło, nieprawdaż? - z zamyślenia wyrwał go głos dobiegający od wejścia. Zaskoczony poderwał się gwałtownie, niemal wyskakując w powietrze. Starzec zignorował go podchodząc do jaja. Przez chwilę pieszczotliwie gładził jego powierzchnię mrucząc pod nosem jakieś zaklęcia. Jajo na chwilę zabłysnęło wewnętrznym światłem ukazując dobrze rozwinięty płód w swoim wnętrzu. Smokowaty odwrócił głowę czując jak żołądek podchodzi mu do pyska.
- No, no, nie czas na takie sentymenty mój drogi. Pamiętaj że od tego zależy jak długo pożyjesz, może to nieco osłodzi ci ten posiłek. Nieważne zresztą, zgodziłeś się i nie waż się teraz wycofać. - długa biała broda Starca najeżyła się niczym sierść na grzbiecie wściekłego pasa zanim ten ukąsi. Tiamat-etha-valasha skulił się pod jego spojrzeniem, a potem posłusznie zasiadł na poduszkach przy stole. Choć nie przyznałby się do tego przed nikim to ta starożytna istota wzbudzała w nim zabobonny lęk i był gotów zrobić niemal wszystko by go zadowolić. Mag nalał sobie trunku i skosztował, mlaszcząc językiem.
- Piłem już lepsze, ale może z czasem nauczycie się jak dobrze robić wino. Na razie wystarczy to co jest. Bierz się za młotek i dłuto mój drogi, czas nagli, przede mną wiele pracy tej nocy a muszę skończyć przed świtaniem. Nie patrz tak na mnie, tylko zabieraj się do roboty. Gdybyście mieszkali na morzem miałbyś więcej wprawy w rozbijaniu skorup, ale nie martw się nabędziesz jej. - człowiek zaniósł się na koniec śmiechem. Drżącymi dłońmi Mkulu podniósł narzędzia i przyłożył dłuto do skorupy a następnie wziął niepewny zamach. Po kilku uderzeniach pośród skorup i resztek płynów na złotej tacy spoczęło makabryczne główne danie, które Starzec podzielił kilkoma silnymi ciosami na części i rozdzielił na talerze. Mag spożywał je, komentując delikatność mięsa i subtelny smak, gdy jego gospodarz z trudem przełykał każdy kęs, powtarzając sobie w duchu że jest to jedyny sposób na przedłużenie swego istnienia. Przecież życie Wybrańca jest ważniejsze niż jakiekolwiek inne... nawet życie jego potomka.

Uczta.


ula - szaman
kusita - żelazo
 
__________________
"Prawdziwy mężczyzna lubi dwie rzeczy – niebezpieczeństwo i zabawę, dlatego lubi kobiety, gdyż są najniebezpieczniejszą zabawą."
Fryderyk Nietzsche

Ostatnio edytowane przez Balzamoon : 27-07-2016 o 17:00.
Balzamoon jest offline  
Stary 31-07-2016, 16:42   #103
 
Rycerz Legionu's Avatar
 
Reputacja: 1 Rycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodze
Archont był wściekły na zaistniałą sytuację. Nie spodziewał się, że jego krewni mogą posunąć się tak daleko, aby uszczknąć choć kawałek władzy. Postanowił się jednak z nimi rozmówić a tym samym ostatecznie położyć kres ich zdradzieckiej działalności, w oczywisty sposób zmierzającej do znacznego ograniczenia jego władzy. Przygotował się wcześniej na każdą okoliczność i swoim zwyczajem postanowił otoczyć się grupą najlepszych wojowników, którzy w razie potrzeby zaszlachtowali by nieposłusznych krewniaków. Odpowiedni słudzy mieli również zamknąć drzwi, gdyby tylko zaistniała taka potrzeba i nie dopuścić do tego, by kto ktolwiek opuścił żywy salę tronową. Niestety, nie wszystko poszło tak, jakby chciał tego władca.



Jego bracia okazali się być bowiem bardziej zuchwali, niż sam Lommirtur mógł myśleć. Ich przybycie, poprzedzała wojskowa defilada, a następnie dumnie wkroczyli do sali tronowej wraz ze swoją prywatną gwardią przyboczną.
Widząc całe zajście Lommirtur ledwie zachował spokój, po czym siedząc dumnie na tronie zwrócił się do przybyłych:
-Jakim prawem wkraczacie do mojego domu z wojownikami? Co to ma znaczyć?! - wykrzyknął rozwścieczony archont, kurczowo trzymając się poręczy swojego siedziska, jak gdyby z powstrzymywał się przed wyskoczeniem na członków Zjazdu Możnych. Na nic poszła próba zachowania względnego opanowania.
Na to odezwał się drugi najstarszy syn Trodghara, nieformalny przywódca Zjazdu Możnych.
-Na cóżże się tak gniewasz, bracie? Przybywamy w pokoju i radości, by świętować utworzenie naszego Zjazdu. Wielkie to szczęście dla całego szczepu Ulliarich.
-Wielkim szczęściem dla całego szczepu Ulliarich byłoby odzyskanie Sluepburga drogi bracie! I każdy z was dobrze zdaje sobie sprawę z tego, że nie zrobimy tego dopóki Ulliari się nie zjednoczą. Jak mam planować kolejne działania skoro nie jestem pewien kto stanie po stronie prawowitej władzy, a kto nie? Wasza instytucja wprowadza tylko niepotrzebny chaos i nic więcej!
-Któż tu jest przeciw legalnej władzy archonckiej? Ktoś z was, przyjaciele? - zwrócił się do członków Zjazdu. - Czy ktoś zamierza występować przeciw naszemu suwerenowi i bratu, z którym dzielimy ojczyznę i krew? Nie słyszę takiej opinii. Więc mylisz się, Lommirturze. Nikt nie jest przeciwny tobie ani twej władzy. Żądamy jednak, byś ty, jak i my twą władzę akceptujemy i popieramy, nasz Zjazd poparł.
Po tych słowach władca musiał po raz kolejny opanować swój gniew. “Jak ten robak mógł w ogóle czegoś od niego żądać?!” - myślał archont, lecz nie powiedział tego głośno. Widząc znaczną przewagę Zjazdu i czającą się na horyzoncie wojnę domową, postanowił podjąć decyzję wbrew sobie.
-Dobrze, mogę zaakceptować istnienie waszego Zjazdu, lecz pod warunkiem że jedynie najważniejsze decyzje będę musiał z wami uzgadniać. Mam tutaj na myśli istotne decyzje administracyjne i cywilne oraz wojskowe, w których ilość żołnierzy przekraczałaby liczbę 400. W innych dziedzinach zostawilibyście mi wolną rękę. Mógłbym dowolnie rozporządzać armiami liczącymi mniej niż 400 wojowników, a poza tym to do mnie należałby wszelkie decyzje tyczące się polityki zagranicznej. Oferuję wam bardzo dla was korzystne i rozsądne warunki, których mam nadzieję nie odrzucicie. W innym wypadku oznaczałoby to wasz brak zdolności do trzeźwego myślenia.
-Wybacz, mój bracie, ale to chyba ty nie myślisz trzeźwo. Realne, odzwierciedlające siłę i sprawiedliwość warunki są jeydnie zbliżone do przedstawionych przez ciebie. Do tego, co wymieniłeś, żądamy jeszcze wpływu na politykę zagraniczną i bezwzględnego zarządu nad Stavikarrik. Każda twa decyzja archoncie, powinna mieć nasze błogosławieństwo. Nasz ojciec chciałby tego, dobrze wiesz.
Kwestionowanie propozycji władcy po raz kolejny wywołało w jego umyśle istną burzę, przez co jego policzki zapłonęły głęboką czerwienią a on sam aż pogładził swoją brodę, byleby tylko zająć czymś ręce i nie wyskoczyć z pięściami na tego nędznego pokurcza który śmiał nazywać się jego bratem i stać teraz u stóp jego tronu. Gdyby mógł, w tej chwili nakazałby ich wszystkich aresztować lub nawet zabić na miejscu według pierwotnego planu, jednak zdawał sobie sprawę że konsekwencje takiego czynu mogłyby być tak daleko idące, że nawet jego królewska głowa nie ostałaby się w całości. A ktoś przecież szyszkową koronę musiał nosić. W tym wypadku, szukał jakiegoś sensownego rozwiązania, pomimo tego, że jego umysł spowijały setki mrocznych i brutalnych wizji, które w innym przypadku działałyby na niego odstresowująco. Teraz jednak były całkowicie nieporządane.
-Mam inny pomysł. Zgodzę się na wasze warunki, jeśli tylko uda się odzyskać Sluepburg. Do tego czasu, zadowolicie się moją propozycją, a w zamian ja udzielę wam swojego błogosławieństwa. Po odzyskaniu dawnej stolicy, jestem skłonny spisać z wami umowę nawet na kamiennej tablicy. A więc jak uważasz bracie? - zapytał archont, mając nadzieję że ten głupiec tym razem zgodzi się na jego warunki. A jeśli już by się to stało, to czekałaby go wielka niespodzianka od razu po tym, kiedy dumnie niegdyś miasto znów znalazło się w granicach państwa Ulliarich.
Brat zacmokał z dezaprobatą, ale po chwili przytaknął.
Niech będzie, mój uparty krewniaku. Tak się stanie. Ruszymy z tobą na Slupeburg, choć nie wiem, co tam odnajdziemy. A teraz racz dać mi spokój - jestem wyjątkowo zmęczony.
Po tych słowach wstał i udał się leniwym krokiem do wyjścia. Archont wręcz płonął od środka ze wściekłości.

Czekały jednak kolejne problemy do rozwiązania, a jednym z nich była niebezpieczna bliskość olbrzymich drzewców, które przynosiły straty zarówno w dobytku, jak i nieostrożnych cywilach.
Pewnego dnia, władca osobiście wybrał się więc ze swojego pałacu w celu rozmowy z ogromnymi drzewami, które niepokoiły nową stolicę jego państwa. Towarzyszył mu jeden z Czyniących, dzierżąc w swych rękach pięknie zdobiony flet, służący do komunikacji ze świętymi duchami.
Król Ulliarich uklęknął, a jego sługa zaczął grać. Nadeszła pora na zwrócenie się do przodków.
Witajcie w moich progach, czcigodne duchy. Jam jest Lommirtur, wielki archont i władca wszystkich Ulliarich. Powiedzcie, jaki jest cel waszej wizyty tutaj i co możemy zrobić, aby ukoić wasz gniew?
Poruszyły się konary, zaszumiały liście.

"Oto przychodzi k’nam z daleka
wódz hardy, dostojny i pyta, i czeka.
Odpowiedzą ci duchy, przyjacielu niski,
że Starzec nas trzyma, umacnia uciski.

My duchy tych, którzy w Sluepburgu mieszkali.
My duchy wojów, co wroga zabijali.
My tchnieniem mieszczan o jadło walczących.
My krzykiem zdrajców mury obalających.

My, lud Sluepburga, w żałości przybywamy,
w gniewie i szaleństwie, ukojenia szukamy.
Na głowy nasze spadły nieszczęścia,
duchy nasze od ciał zaznały odcięcia.

Krzyczymy, wołamy, rykiem ptactwo płoszymy,
byle tylko znaleźć rozwiązanie przyczyny,
przez którą powłoki nasze cielesne,
są od nas daleko, szalone, bolesne."

Władca słysząc to nakazał przyprowdzić kilku osobników objętych "straszną chorobą", po czym znów zwrócił się do drzewców.
Czy to od tych ciał zostaliście odcięci?

"Cóż to przed nami? Czy nasze powłoki?
Tak, rzeczemy, znamy te zwłoki.
Rozdzieliły nas przedtem Starca uroki,
a więc rozeszły się wtedy dusz i ciał kroki.

Uczyń, co możesz, archoncie wspaniały!
Jeśli choć trochę lud swój miłujesz,
Jeśli na sercu ci leży Sluepburg trwały,
połącz duchy i ciała, wiedz, nie pożałujesz.

Do tego czasu jednak zajmiemy to miasto,
zmienimy je w gaj i polanę jasną,
zamkniemy życie dla tych, którzy żyli w spokoju,
gdy my w rozpaczy łaknęliśmy pokoju."

Po tym archont ogłosił swoim poddanym, by ci jak najszybciej spakowali swój dobytek i przenieśli tymczasowo do Stavikkarik. Ci, którzy zostali musieli liczyć tylko i wyłącznie na siebie. Poza tym, nakazał on by przygotowano ekspedycję, która udałaby się na tereny Sluepburga i zbadała całą sprawę. Na jej czele znajdowało się 3 Czyniących, którym miał towarzyszyć oddział najlepszych wojowników należących zarówno do jego braci jak i do korony. Sam władca pozostał natomiast na miejscu, by mieć ciągłą kontrolę nad rozwojem wydarzeń.

Ostatnią rzeczą jakiej dokonał, było wyznaczenie specjalnego, odgrodzonego terenu, gdzie mieli się znajdować Ci z zmieszkujących niegdyś Sluepburg Ulliarich, których dusze zostały za pomocą mrocznej magii Starca uwięzione w drewnianych skorupach, zostawiając po sobie puste i otępiałe ciała. Początkowy opór poddanych udało się szybko złagodzić przez najnowsze wieści wyjaśniające stan ich krewnych i obietnicę wyruszenia do ruin dawnej stolicy, by im pomóc, a może nawet odzyskać niegdyś wielkie i wspaniałe miasto z którym nie mogła się równać żadna inna osada na całej północy.

Mając zapewnione przynajmniej cześciowe posłuszeństwo poddanych, Lommirtur musiał obawiać się tylko swoich chciwych władzy krewnych, z którymi jak myślał niebawem przyjdzie mu się rozliczyć. A po tym, już nic nie będzie stało na jego drodze ku nieograniczonej żadnym zakazami czy konsultacjami, władzy absolutnej.
 
Rycerz Legionu jest offline  
Stary 02-08-2016, 18:09   #104
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
TURA 21

Ankhanding’ono

Niech zapłonie ziemia!

Rozkaz mkulu był jasny. Zwołano trzy tysiące z ludu: wojowników, robotników i szamanów, by stawili się przed murami Ankhandwe Mzinda w pełnym rynsztunku i gotowości bojowej. Nikt nie śmiał się sprzeciwić woli Proroka, lecz mimo to wymarsz z dnia na dzień, bez żadnej zapowiedzi, musiał budzić niezrozumienie i niepokój. Tym bardziej, że wypadał w dzień po królewskiej kolacji Tiamat-etha-valasha i Starca. To zwiastowało kłopoty.

Mało kto pamiętał jeszcze ostatni wymarsz pod wodzą wzniosłego wspomożyciela ich ludu. Wszyscy natomiast wiedzieli, że z wyprawy tej nie wrócił żywy nikt – najbitniejsi mężowie pozostali w dalekich krainach, zapewne pokonawszy wroga i pławiąc się w chwale. Ale do domu nie wrócili. Nic to jednak- jeśli rozszerzyli tam, gdzie się znaleźli kult Tiamat, to wyprawa ta godna była ceny. Nikt w Ankhandwe Mzinda w to nie wątpił, jak i w sukces posłanych wojowników. Któż mógł się bowiem równać z najwaleczniejszymi zbrojnymi i najpotężniejszymi szamanami, skoro sama bogini prowadziła ich ramię?

Ponowne wydarzenie przyciągnęło wielu gapiów – tak, jak przed laty. Poruszenie wzbudzał nadto fakt, że tym razem skala zaciągu jest o wiele większa, a oddziały pogrupowane w cztery oddzielne armie, sięgające aż po horyzont.

Wtedy, mimo późnej pory, jasna łuna rozświetliła niebo, a z niej z najwyższym spokojem spłynął Starzec w pełni majestatu. Musiało to wzbudzić zachwyt – Starzec dysponował wielką mocą, zapewne większą niż wszyscy szamani ludu Ankhanding’ono. Przyjaciel ludu wyprostował się i uśmiechnął przyjacielsko.

- Witajcie, zbrojne ramiona Ankhandwe Mzinda! – Rozległ się szum entuzjastycznej odpowiedzi. – Przybywam wam ogłosić dobrą wieść: ruszamy na wojnę! Stanie się zgodnie z zapowiedzią waszej bogini, z jej wolą ogłoszoną mkulu. Mieliście ruszyć na niebieski lud z północy i tak się stanie. Chwała bogini! Lecz nie myślcie, że to jedyny cel waszych łowów. Jam przybył tu na wezwanie Tiamat, ja mam stać się zwiastunem waszej potęgi. Ta, która błogosławi swój lud, wybrała mnie, abym, przez wzgląd na bogobojność waszą, skierował oczy ludu na wszystkie ziemie i pod wasze stopy rzucił głowy wszystkich przeciwników. Nie ma mocy większej nad moc Tiamat i wy zostaliście wybrani, każdy z osobna, przez Smoczycę, aby udowodnić to wiarołomcom całego świata. Oto otwieram przed wami cztery portale – każdy prowadzi do innego miasta pełnego skarbów, ale i bałwochwalstwa. Skarby zabierzcie, bałwochwalców zniszczcie! Niech poznają karę za swoje odstępstwo!

Lud zawtórował, a Starzec, obróciwszy się plecami, rozdarł palcami powietrze i mocą rozszerzył otwór tak, że mogło nim przejść bez kłopotów dziesięciu wojów.

- To jest przejście do krainy, którą znacie. Niebieski lud morza ma u siebie wielkie skarby, przecież zaznaliście ich bogactw, gdy Wash-utha-mimshulu handlował z nimi. Teraz nie musicie handlować – Tiamat przyzwala wam odebrać innowiercy każdą rzecz, jaką posiada, bo nie jest on godny stąpać po ziemi, skoro plugawi ją swą niewiarą. Bierzcie więc, ile zdołacie unieść!

Po tych słowach otworzył kolejny portal i rzekł.

- Oto przed wami portal do krainy potężnych istot o czterech rękach. Ale nie bójcie się! Władca ich jest na wojnie, walczy z poplecznikami Khattruka. Jego stolica stoi otworem, gotowa, by wydrzeć jej wszystkie skarby i pokarać tych, którzy za bogów uznali własnych przodków.

- Tutaj jest przejście do krainy ludu, który pochodzi z ptactwa. Znajdziecie tam wielkie i twarde drewno, jakiego nie znaliście dotychczas, znacznie lepsze niż to, które mogliście poznać w krainie niebieskich. Są oni słabi, podzieleni wewnętrznie i nie wiedzą, gdzie leży prawda. Wy im pokażcie, że tylko Tiamat ma prawdę i jest ona jedna!

- A oto ostatnia z bram. Uważajcie, bowiem mrozy i śnieg, których nie znacie, będą dla was kłopotem. Ale i ten lud jest słaby. Zadarli przed laty ze mną, pokarałem ich stratą największego miasta. Mają wciąż jednak liczne osiedla i bogactwa, jakimi obdarzyła ich natura. Rządzi nimi głupiec, nie potrafiący uporać się z własną rodziną, pokonacie ich bez zmrużenia oka! Idźcie!

A gdy zastępy ruszyły nareszcie, by nieść światu prawdę Tiamat, Starzec zawył fanatycznie i ryknął:

- Idźcie! Niech zapłonie ziemia!


Sztandar wojsk mkulu i Starca

Władcę dotyka niemoc

Tiamat-etha-valasha wciąż miał w głowie pamiętną wieczerzę spożytą ze Starcem. Na samo wspomnienie czuł, jak zbiera mu się na wymioty. Ale to już za nim – zrobił, co trzeba, jego życie potrwa dłużej. Musi trwać dłużej – przecież nie wykonał jeszcze woli bogini, wieczna chwała wciąż nań nie spoczęła.

Pomny słów Starca, że spożywszy jajo potomka nie musi się obawiać o swoje życie w latach najbliższych, mkulu korzystał z uroków swego władztwa i cieszył się, że jego wojska niosą teraz na sztandarach znak Tiamat.

Wielkie było jego zaskoczenie, gdy dnia pewnego, nie dalej niż tydzień po inwazji, obudziwszy się, zrozumiał, że stracił władzę w nogach.

Ostrzeżenie dla nomadów

Ostrzeżenie, jakie skierował mkulu do plemion pustyni, a raczej groźba, nie pozostała bez odzewu. Jednak skutek był chyba inny niż zakładał władca – kiedy informacja rozniosła się, okolice ziem Ankhanding’ono opustoszały. Plemiona nie poddały się, ale i nie wypowiedziały wojny. Wszystko wskazywało, że zwyczajnie stchórzyły i wybrały inne trasy wędrówek, omijając nieprzyjazne ziemie mkulu.

Jedynie dwa plemiona – nędzne i słabe, wybrały poddaństwo. Jeden szczep był ludzki, liczący bez mała stu członków, na dodatek większość trapiona jakąś chorobą, a drugi jaszczurzoludzki, ten przynajmniej zdrowy i liczniejszy – dwie setki istot, wliczając kobiety i dzieci. Nowi mieszkańcy obiecali konwersję i stanęli pod murami stolicy, czekając decyzji władcy.

Niedobory w miastach

Rychle uruchomiona maszyna wojenna nie mogła nie pozostawić konsekwencji. Wojsko należało wyposażyć – tak w broń, jak i w pożywienie i wodę. I choć wiele było zapasów stolicy, to wymarsz niemal połowy mieszkańców ziem Ankhanding’ono nie mógł nie przynieść braków zaopatrzeniowych.

Mimo zmniejszonych potrzeb (odeszło przecież wielu), kwatermistrzowie pozostali w miastach donieśli mkulu, że wkrótce zapasy żywności się skończą. I o ile nie zostaną prędko uzupełnione, czeka kraj klęska głodu o silniejszym lub słabszym przebiegu. To było niemal pewne. Pewny był też fakt, że gdy lud dowie się o niedoborach, zacznie magazynować żywność i szybciej się ona skończy.

Należało zatem podjąć kroki – od nich zależało, czy głód dosięgnie tylko najsłabsze kasty, czy również szamanów. A kto wie, czy nie przyjdzie nawet okroić dostaw na dwór mkulu?

Zwiadowcy z północy

Na zwiad na północ wysłano dwie grupy – jedna miała na celu znalezienie miejsca na zamieszkanie, druga musiała określić status przynależności tych terenów. Powrócili tylko zwiadowcy grupy drugiej. Donieśli, że na północy rozplenili się synowie Khattruka i podzieliwszy między siebie ziemie morskiego narodu, toczą zażarte boje o każdy skrawek wybrzeża.

Grupa mająca zbadać przydatność tych terenów nie powróciła, lecz drudzy zwiadowcy antycypowali, że tamci musieli paść ofiarą jednej z licznych tam orczych band i armii. Niemniej na założenie tam miasta, przynajmniej w aktualnym stanie, nie była chyba żadnych szans.

Pełnia mocy

Smoczy pomnik, który przyozdabiał teraz źródło magii koło Kutentcha Mchenga zachwycał tamtejszą ludność i ukazywał potęgę Smoczycy. Jednak mało kto wiedział, że pełnił on nie tylko funkcję estetyczną. Nie była to zwyczajna budowla – jej celem była eksploatacja złóż ukrytej pod piaskami pustyni mocy. Mocy magicznej, która ledwie połączyła się z mocą drugiego pomnika w pobliżu sprawiła, że siła szamanów Ankhanding’ono niebotycznie wzrosła. Dopiero teraz lud Ankhanding’ono gotowy był prawdzie używać swojej specjalizacji magicznej.


Specjalizacja magiczna: kontrola umysłu

Nowa technologia


Murarstwo

Doniesienie o sukcesie

Tiamat-etha-valasha chyba nie spodziewał się tak szybkiej informacji o zwycięstwie. Owszem, głęboko był przekonany o sukcesie swoich wojsk, miał przecież wsparcie Tiamat, a jednak wysłannik armii z portalu trzeciego powrócił do ojczyzny już po tygodniu, przynosząc do stóp mkulu głowy ptakopodobnych stworzeń.

- Wodzu! Zwycięstwo! Tiamat dała wygraną! Miasto ukryte pośród drzew zajęliśmy, chaty spaliliśmy, bałwochwalcy wyrżnięci! Ptasi władca zabity razem z tymi, którzy z nim radzili. Na dachu jego siedziby powiewa teraz sztandar Tiamat!

Na te słowa stojący w kacie Starzec uśmiechnął się. Mkulu obserwował go od czasu wymarszu wojsk. Starzec podtrzymywał co prawda portale, ale widać było, że kosztuje go to niemało. Zdawał się postarzeć jeszcze bardziej, wszak młody nie był, ponadto stał się zdecydowanie mniej rozmowny i wesoły. Zintensyfikował jednak własne sadystyczne żądze i przyzywał do swej siedziby regularnie coraz większe ilości zielonołuskich, wśród których zaczęła szerzyć się już jego czarna legenda.

Chociaż wszystko wydawało się iść teraz w dobrym kierunku, Tiamat-etha-valasha wciąż miał wątpliwości co do intencji Starca. Dlaczego to robi? Dlaczego im pomaga? Co z tego ma? Czy może kierują nim tylko jego sadystyczne skłonności – a skoro tak, to dlaczego nie jest tam, na froncie, gdzie mógłby oglądać rzeź? Pytania te nie dawały spokoju władcy, jednak najbardziej martwiła go inna kwestia. Do kiedy Starzec pozostanie ich sojusznikiem?

Kenku

Nikt by się nie spodziewał, że zupełnie bez przyczyny, w środku dnia, w chwili, gdy doszło do spotkania Kazkuta z przedstawicielami wyznawców starej wiary, może w centrum Kenku-Aku znikąd pojawić się cała wielka armia stworzeń o wyglądzie jaszczura.

Sytuacja była dramatyczna. W chwili, gdy wszyscy oczekiwali rozejmu, nadeszło uderzenie. Jaszczury dźgając błyszczącymi ostrzami i miotając magią, jakiej w Kenku-Aku nigdy nie widziano, bez słowa wyjaśnienia rozpoczęły masakrę ludności cywilnej. Zdezorientowane, nieprzygotowane wojsko zamiast ruszyć na ratunek swemu ludowi, postanowiło uciec. Daremnie – i ich dopadli najeźdźcy.

Później agresorzy jakoś dowiedzieli się, gdzie przebywa przywódca ludu Kektaka. Trwało to dosłownie chwilę – osobista gwardia Kazkuta, nieco lepiej wyszkolona niż reszta wojska, została zmieciony jednym czarem jaszczurczego szamana. Wtedy wojsko wdarło się do budynku, gdzie trwała narada i dokonało egzekucji na zgromadzonych tam Kenku. Ich głowy ozdobiły wejście do pałacu. Utworzyły okrąg wokół sztandaru, który górował teraz na wszystkimi ziemiami kenku. Koło Tiamat.


Taki był koniec drugiego państwa kenkijskiego. Ich jedyna nadzieja, idealista i wizjoner – Kerok Kazkut został brutalny zabity, podobnie jak ponad połowa ludności miasta – w pierwszym uderzeniu. Nie pozostawiono także jego rodziny i dynastia, którą dopiero miał zapoczątkować, zakończyła się.

W ten sposób Kenku po raz kolejny zniknęli z kart historii.

Nesioi

Zbrodnia to niesłychana, pani zabiła pana…

Cóż za piękna była to uroczystość! Boreios, które od dawna mnie miało powodu do radości, pogrążyła się w wielkiej atmosferze święta, oto bowiem Król Rybak, prawdziwy władca Nesjan, żenił się z piękną Sofią z Altenis. Dla wielu małżeństwo to było pięknym symbolem i zapowiedzią powrotu do jedności pośród Nesjan.

Dla samej młodej (w połowie) pary czas ten był niekłamaną radością. W starczych oczach Trygajosa po raz pierwszy od dawien dawna zagościła szczera radość, którą widział także na licach swej młodej wybranki. Jej uroda go olśniła – dopiero teraz, podczas ceremonii,, zrozumiał jakim szczęściem obdarzył go los i jaką radością będzie dlań piękna żona. Wtedy Trygajos pożałował, że wcześniej nie miał możliwości ożenku.

Lecz nie czas był teraz na smutki! Wesele chyliło się ku końcowi, a jednak Trygajos wciąż chciał się bawić, nawet mimo niemożności pójścia w tany. Goście powoli się rozchodzili, a jego luba rzekła mu wtedy uwodzicielsko do ucha:

- Mój panie, zechcesz udać się ze mną do łożnicy?

Nie trzeba go było długo zachęcać. Trygajos co prawda w młodości nie stronił od kobiet, ale przecież ta była inna. Wyjątkowa, niezwykła, wspaniała, inteligentna. Sofia. Trygajos nie wątpił ani chwili. Nakazał się oddalić się straży przybocznej, a następnie wstawszy z pomocą laski, udał się razem z królową do alkowy.

***

Poszło szybko. Mimo to Trygajos był dumny, że podołał. Wcale nie było to takie pewne w jego wieku, a do pełni osobistego szczęścia brakło mu teraz tylko dziedzica. Miał nadzieję, że to tylko kwestia czasu i już wkrótce pałac rozbrzmi płaczem niemowlęcia – przyszłego Króla Rybaka, który weźmie pomstę na zdrajcy Idrysie. Król Rybak bowiem coraz bardziej wątpił iż doczeka końca rozbratu wśród swego ludu.

Zasnął snem twardym i spokojnym. Czuł się błogo. Nareszcie zapomniał o problemach tego świata, o wojnie i zdradzie, jaka piętnowała całe jego życie. W końcu przestał w myślach obwiniać się o utratę kontynentalnej Nesiai. Nareszcie zeszło z niego całe to napięcie, towarzyszące mu od lat i zwiększające się z każdą kolejną porażką.

Nawet nie zauważył, że jego piękna żona nie spała. Nie mógł zauważyć też, jak spokojnym ruchem chwyta swoją poduszkę i unosi ją nad głową męża.

- Czas na karę, nędzny zdrajco…

Zrobiło to szybko i zdecydowanie. Jakby robiła to już nieraz. Biedny staruszek, gdy już spostrzegł, co się dzieje, trapiony niedołężnością, nie mógł oprzeć się sile ramion młodej królowej. Przestał reagować po upływie kilku chwil. Sofia przytrzymała poduszkę jeszcze przez pewien czas, dla pewności. Potem ją odsunęła, by móc spojrzeć na martwą twarz kochanka.

- Byłeś największą porażką dla Krateii, królu Trygajosie. Gdyby nie twoja głupota, moglibyśmy nadal posiadać Altenis i móc wziąć odwet na Orkoi. Lecz nie, twoja egoistyczna żądza władzy i poczucie dumy sprawiły, że wybrałeś podzielenie domu Posedaiona zamiast porozumienia i powrotu do chwały. Jesteś winny utraty szansy na odbudowę Krateii Nesiai. Dobrze, że zostaniesz pochowany w wyjątkowo żenującym miejscu, takim jak ta prowincjonalna wyspa. Nie zasługujesz na miejsce pośród Królów Rybaków.

Następnie, jak gdyby nigdy nic, położyła się z powrotem koło trupa.

- W łóżku też byłeś porażką. Nie te lata, dziadziusiu. A teraz śpij, rankiem odegramy scenę twojej wyjątkowo dramatycznej śmierci.

Po czym ucałowała czoło Trygajosa, obróciła się i zasnęła snem twardym i spokojnym.

God Save the Queen!

Rankiem z alkowy dobiegł rozpaczliwy krzyk strachu pomieszanego z rozpaczą. Gdy służba wpadła, by zbadać, co się stało, zauważyli zapłakaną królową, klęczącą przy dłoni Trygajosa i szepczącą modlitwy.

- On umarł! Nasz pan nie żyje!

Smutna wieść naraz obiegła całą wyspę. Zewsząd przybywały wyrazy współczucia i kondolencje, a królowa z wielkim żalem przyjmowała wszystkich zrozpaczonych gości. Nikt jednak nie był zdziwiony – Król Rybak był stary i zniedołężniały, jego śmierć musiała być kwestią czasu. Szkoda tylko, że nastąpiła w tak fatalnych okolicznościach.

Na uroczystościach pogrzebowych, niedorównujących majestatem ceremoniom ubiegłym, Królowa postanowiła powiedzieć kilka słów do generalicji, wszystkich zgromadzonych dygnitarzy i poddanych. Stwierdziła, że choć serce jej pogrążone jest w rozpaczy, a dusza pragnie wyrwać się z cielesnej powłoki, by udać się na spotkanie męża, to zdaje sobie ona sprawę z powagi sytuacji. Umarł wszak Król i nie można tego zostawić bez jakiejkolwiek reakcji. Królowa przywołała ogłoszony niedawno testament swojego małżonka – gdzie to ją właśnie uznał za godną sprawowania regencji w razie jego śmierci. Sofia oznajmiła, że z trudem podejmie to wyzwanie, ale nie podda się i nie opuści narodu w chwili, gdy ten tak bardzo jej potrzebuje. Ogłosiła więc wszem i wobec, że na czas pewien zmuszona jest pełnić funkcję regenta i prowadzić Nesjan, szczególnie w tym trudnym czasie wojny. Powiedziała, iż zdaje sobie sprawę, że nie wszyscy będą zachwyceni objęciem przez nią władzy, lecz przypomniała, że każde nieposłuszeństwo w trakcie wojny jest zdradą i zapewniła, że przez wzgląd na pamięć swego świętego męża, będzie posłuszeństwo egzekwować z całą surowością. Ostatnim hołdem, jaki wszyscy winni są Trygajosowi, jest dokończenie jego marzeń o zjednoczeniu ludu Posedaiona pod jedną władzą i powrót na kontynent. I do tego, jako Królowa, mówiła Sofia, dążyć będę.

SOFIA
  • Cyniczna
  • Ambitna
  • Uczona
  • Atrakcyjna
  • Nieufna


***

Lubiła przemowy. Zawsze jej wychodziły. Choć póki co mogła jedynie ćwiczyć sztukę oratorską w zaciszu własnego domu, ale teraz przyszedł czas, by poruszyć tłumy. Pierwszy krok już wykonała, dziad gryzł glebę, tak jak powinien, ale to dopiero początek. Teraz trzeba było zapewnić sobie trwałą władzę – sobie i swoim potomkom. To jest potomkom Trygajosa, oczywiście. Na jej nieszczęście ten stary, sflaczały idiota nie zapłodniłby jej nawet, gdyby żył.

Jak dobrze, że była akurat na spacerze.

- Hej, chłopcze! – zakrzyknęła do jakiegoś parobka przerzucającego akurat gnój.
- Pani mówi do mnie? – powiedział lekko przestraszony chłopak, odrywając się od tej nieszczególnie przyjemnej czynności.
- Tak, macie tu stodołę?
- Yy… mamy.
- W takim razie zaprowadź mnie tam.
- A… e.. po co?
- Zaprowadź mnie. Nie pożałujesz.

Nieufność horimtulai

Fortel, którego autorką była Królowa, przez większość dworzan i dostojników pozostał nieodkryty. Nowa władczyni z pomocą swojej przemowy i rozpaczliwego tonu zjednała sobie serca i dusze poddanych. A jednak w życiu nie można mieć wszystkiego i nawet w tej beczce miodu, znalazła się łyżka dziegciu.

Terkanos, Przeor horimtulai. To on jako jedyny nie wydawał się przekonany do nowej władczyni. On, a z nim i duża część zakonników, podchodziła do nagłej śmierci władcy nad wyraz sceptycznie, a do nagłego i pewnego przejęcia rządów przez Sofię – bardzo, ale to bardzo chłodno.

W liście, jaki do Królowej skierował Przeor, mimo uprzejmego tonu, pobrzmiewały nuty sarkazmu, pomieszanego z niechęcią i podejrzliwością. Terkanos co prawda złożył kondolencje Królowej, ale dodał do tego kilka dwuznacznych fragmentów jak:

”Szkoda, że nie wiemy, jakie były ostatnie słowa naszego godnego czci dobroczyńcy.”

„Konklawe naszego zakonu wyraża nadzieję, że do śmierci władcy nie przyczyniły się żadne siły Królowi nieprzyjazne a liczne.”

„My, horimtulai, zapewniamy o naszym wsparciu i ciągłej gotowości do stania w obronie legalnej władzy monarszej”.


I choć bardziej ufny przywódca mógłby zawierzyć tym słowom, to Sofia robić tego nie zamierzała. Co więcej, zaczęła zastanawiać się, czy nie należałoby podjąć zawczasu jakichś kroków w sprawie niezadowolonych zakonników, którzy przecież odgrywali niebagatelną rolę w jej armii.

Pogłoski ze świata

Kilka dni po koronacji do portu Boreios, jak to zwykle, przybyły okręty handlowe ze wszystkich znanych stron świata. Wieści, jakie przynosiły były nader ciekawe. Wynikało z tego bowiem, a twierdzili to zgodnie wszyscy handlarze zapuszczający się w tej regiony, że zarówno na Idrysa, jak i Yanikaina zaatakował znienacka wróg liczny i potężny, zadając poważne straty Quetz-hoi-atalai i Arttemos.

Jeśli wierzyć słowom handlarzy, lud ten miał być znany Nesjanom. Były to pochodzące z południa jaszczury. Sofia zamyśliła się na te słowa. To mogła być szansa, ale i zagrożenie. Należało zaistniałą sytuację rozegrać mądrze i rozważnie, aby wynikła z niej jakakolwiek potencjalna korzyść dla domu nesjańskiego.

Legalny potomek Króla Rybaka

Nie dalej niż dwa miesiące od koronacji, Królowa z wielką radością ogłosiła swemu ludowi wszem i wobec, że znajduje się w stanie błogosławionym, a jako że nie miała męża od czasu śmierci Króla Rybaka, to jego dziecko nosi po sercem.

Spowodowało to wybuch radości na ulicach i westchnienie ulgi w obozach wojennych. Narodzenie legalnego dziedzica wykluczało problemy z sukcesją, poszukiwaniem kandydatów do tronu i określaniem ich przydatności do pełnienia tej ważnej funkcji.

Wszyscy więc mieli nadzieję, że Królowej uda się urodzić dziecię i że będzie chłopiec, który gdy tylko dorośnie, przejmie stery państwa Nesjan.

Prośba z Nekeku

Nowe informacje ze świata napływały strumieniami do Boreios. Rychło okazało się, że jaszczury zaatakowały na znacznie szerszą skalę niż sądzono. Kenku-Aku, plemienne państewko z północy, miało zostać zniszczone przez niezliczone zastępy wrogów, dysponujące nieposkromioną magią.

Na te fatalne dla ludu Kenku wieści, zareagowali Kenku z Nekeku – prosząc swą suwerenkę o wysłanie ekspedycji do Kenku-Aku celem poratowania zagrożonego zagładą ludu. Zaproponowano, by tamtejszych mieszkańców przetransportować na wyspę i uczynić z nich obywateli Nekeku. Jak stwierdził Kerok tego miasta ”byłoby to nie tylko heroizmem godnym godności królewskiej, ale i wielkim wsparciem w czasie, gdy każdy łuk i każda włócznia się liczy”.

Zwiadowcy z zachodu

I gdy spodziewano się, że zwiadowcy wysłani na zachód przyniosą jakieś nowe wieści, marynarze musieli ostudzić rozpalone zaciekawienie. Okazało się bowiem, że na zachodzie jak okiem sięgnąć jest morze i nic nie wskazuje, by prędko miało się skończyć. Jedynie na północnym zachodzie, nieco za ziemiami Kenku, odkryto pasmo górskie i otaczające je pogórza, lecz nie odkryto tam nic nietypowego, poza licznymi kotlinami i jaskiniami oraz charakterystyczną dla gór florą i fauną.

Nowe informacje z kontynentu

Na dwór napłynęły w tamte dni również informacje od tych, którzy działali w ukryciu na terenie wroga. W kontynentalnej Nesiai wciąż trwały zażarte walki o każdy skrawek ziemi, lecz sytuacja powoli zaczynała się zmieniać. Coraz bardziej dominowały tam wojska dwóch synów Khattruka – mających siedziby kolejno w Ihtyhnis i Posedainike. Ci to obejmowali największe tereny i dysponowali największymi armiami. Niektórzy podporządkowali sobie również pomniejsze plemiona czy innych, słabszych braci. Aktualnie front biegł na zachód od Oikeme, a pomiędzy dwoma mocarstwami znajdowały się trzy, mniej lub bardziej zależne od którejś ze stron, quasi-państwa Orkoi. Agenci Królowej naszkicowali dla niej (w Paincie) mapę, którą dołączyli do swego raportu, dla lepszego zrozumienia konfliktów targających umęczoną ojczyzną.


Mapa kontynentalnej Krateii

Poza tym informatorzy donieśli, iż armie najpotężniejszych braci liczą od tysiąca do tysiąca pięciuset mężczyzn pod bronią, zaś pomniejsi watażkowie dysponują średnio wojskiem liczącym pięć setek wojowników. Jeszcze za swego życia Trygajos pragnął dowiedzieć się też co nieco na temat budowanego na ruinach Oikeme grobowca Khattruka – okazało się, że Orkoi jakimś cudem uszanowali tenże projekt i wyjęli tereny dawnego Oikeme spod działań wojennych. Aktualnie trwa tam szeroko zakrojona, acz prymitywna budowa katakumb, w których pochowany zostanie Khattruk wespół z najbliższą rodziną. Budowa ukończona zostanie pewnikiem w przeciągu kilku lat, o ile nic jej nie zagrozi.

W raporcie napisano również o tym, że druga część hordy – pod wodzą brata wodza Khattruka – ruszyła przed laty na wschód i od tamtej pory słuch o niej zaginął.

Tai’atalai

Niespodziewany atak

Społeczeństwo czterorękich w owym czasie fetowało powstrzymanie niepowstrzymanego – zalewu krwiożerczych Nahakai. Któż w tej atmosferze święta mógłby przewidzieć, iż na rozradowanych ulicach Quetz-hoi-atalai dnia następnego rozlana zostanie krew świętujących?

Ataku nie sposób było przewidzieć. Wrogowie pojawili się nagle, znikąd. W pierwszej chwili powietrze zaczęło fosforyzować, a już w następnej pod murami Siedliszcza stały zastępy uzbrojonych do zęby jaszczurów.

Niewielki lokalny garnizon nie mógł poradzić sobie z takim natłokiem niespodziewanego zagrożenia, dodatkowo wspieranego magią. Decyzją zarządcy, urzędującego na czas nieobecności taiotlaniego, rozdano broń cywilom i nakazano walczyć. Opornych i tchórzliwych zabijano do miejscu. Już wkrótce wielka część mieszkańców miasta stanęła wzdłuż murów, by odpierać ataki najeźdźców.

Po pierwszym uderzeniu, gdy stracono trzy setki walczących, dowództwo zdało sobie sprawę, że zwycięstwo nie przyjdzie łatwo. Pod osłoną nocy wysłano do taiotlaniego krótką depeszę, która poza wieloma tytułami Boga na Ziemi, przywoływała dwa tylko słowa.

Stolica oblężona

Tymczasem obrona trwała dalej…

Bitwa Szarych Olbrzymów

Yanikain, taiotlani Tai’atalai
kontra
Thork, wódz komulai


1094 wojowników taiotlaniego
1430 pieszych wojowników
300 pieszych nomadów
20 szamanów
20 włóczników nomadów
130 konnych nomadów
25 szamanów nomadów
słonie

Armie starły się mniej więcej w miejscu, gdzie przewidzieli stratedzy taiotlaniego. Dlatego też wszyscy byli w gotowości. Komulai przybyli licznie, niemal tak licznie jak Tai’atalai. Jednak między jedną a drugą armią widać było wyraźna różnicę. Orkowie mieli poprzebijane pancerze, stępiałe bronie i wymęczone twarze. Kto wie, czy spodziewali pośród buszu tak nagłego i silnego oporu.

Wystarczył jednak róg wodza, by lica komulai zmieniły swój wyraz i przybrały maski wściekłości i żądzy krwi. Komulai rzucili się do ataku, bez żadnej taktyki, licząc na zastraszenie i brutalną siłę. W tej chwili pobrzmiał róg na stronie Tai’atalai i już po chwili na zaskoczonych zielonoskórych pędziły przerażone i zdezorientowane słonie. Całe stado słoni.

Komulai nie mogli się tego spodziewać. Zanim zdążyli zrewidować swoje plany, ich szreregi zostały przerzedzone przez tratujące wszystkich słonie. Zanim zwierzęta rozbiegły się, opuszczając pole bitwy, spowodowały śmierć lub rany u około dwóch i pół setki orczych wojowników.

Wtedy zdarzyło się coś, czego nikt w obozie taiotlaniego się nie spodziewał. Na wolne pole wybiegł wilk, niosąc na swych plecach potężnego orczego jeźdźca, który w dłoni machał równie potężną… białą flagą. Nadto krzyknął po nesjańsku:

- Wódz chcieć mówić! Wódz chcieć mówić!

Powrót trirem i wiadomość z Altenis

Do portu w Kutekirimie wróciły wtedy okręty, które wysłał Yanikain do pomocy Idrysowi w jego planach dotyczących podboju Boreios, ostatniego bastionu Króla Rybaka. Wieści, które przyniosły okazały się równie interesujące, co cenne, i rzuciły nowe światło na sprawę oblężenia Quetz-hoi-atalai.

Okazało się bowiem, że tajemnicze jaszczury zaatakowały nie tylko Tai’atalai. Idrys przesłał taiotlaniemu zawiadomienie o niespodziewanym ataku i poprosił o wojskowe wsparcie.

… nie wątpię, iż wojna, którą prowadzisz z Orkoi jest dla ciebie priorytetem, taiotlani, lecz lud mój krzyczy do niebios o pomoc. Pomoc, którą tylko jesteś w stanie sprowadzić. Sytuacja w Arttemos jest fatalna, ponosimy ciężkie straty, a nasze mury lada moment ulegną pod naporem ich diabelskiej magii. Potrzebujemy wsparcia kordonu Tai’atalai, wszak nasz upadek osłabi i Was i zachwieje równowagą w obrębie Morza Pelajskiego. Wobec tego proszę cię o pomoc w walce z nieznanym i agresywnym wrogiem.

Gdy już wspólnie zwyciężymy, priorytetem dla mnie będą twoje boje, Yanikainie, i twpoje sprawy. Z bogatych skarbców Altenis otrzymasz sowitą zapłatę za swój trud. Przemyśl moją propozycję; nigdy nie ukrywałem, że moje interesy są Twoimi, a Twoje moimi. W najbliższych dniach pewnikiem przeniosę się do bezpiecznej Hypattei, tam też wyślij posła.

Oczekuję odpowiedzi,
Idrys, Nadnomorchos Altenis.


List od zaniepokojonego poddanego

Yanikainie, taiotlani Tai’atalai, słowo Przodków, zgładzicielu przebrzydłych gekatzai!

Tymi słowy swój list zainicjował anonimowy kapłan, który twierdził, iż jego list musi koniecznie dotrzeć do rąk własnych taiotlaniego, nawet jeśli ten znajduje się teraz na froncie. Jako że kapłan ten nie był podrzędnym nowicjuszem, spełniono jego prośbę, zaś list został dostarczony do miejsca docelowego.

Piszę do ciebie, Panie, ja, zwykły śmiertelnik, z nadzieją, że raczysz wysłuchać moich słów. Nie pisałbym przecież, gdyby sprawa przeze mnie poruszona nie była ważna i z samej swej natury priorytetowa. Panie, muszę to rzec: grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo! Oto bowiem nie dalej niż miesiąc temu ten padół opuścił zasłużony twój opiekun – Sesmitet. Wielką to była stratą dla Tenokilli i nikt w to publicznie nie wątpił. A jednak okazuje się, że w Tenokinrze wciąż działają siły tobie nieprzyjazne a Ai’ahalowi sprzyjające.

W świetle własnego śledztwa, jakie podjąłem po śmierci tego męża, wynika dziś jasno i wyraźnie, iż nie umarł on śmiercią naturalną, lecz przyczyniły się do tego obce siły. Początkowo rozważałem iż to może wróg twój, Król Rybak, sposobem tchórzliwym a sobie właściwym do tego zamierzał doprowadzić. Okazało się jednak, żę nie. Podobnie rzecz się miała z Nadnomorchosem Idrysem i samym Ai’ahalem, pozostawionym teraz na obrzeżach władzy Twojej.
Został mi więc jeden podejrzany. A właściwie grupa. Grupa wpływowych osób, w różne zaplątane stanowiska i wpływy, którą połączyła wspólna idea – zabicie, a wcześniej skompromitowanie ciebie, o Panie. Przez to zginął Sesmitet, z ich pomocą władzy trzymał się kapłan Ai’ahal. Oni go to tego nakłonili. Powiadam ci, Panie, wielkie nad tobą niebezpieczeństwo i to uderzające z naszego wspólnego domu.

Aby szybciej się z tobą widzieć, przybyłem do Kurureto. Pozostanę tu przez dwa miesiące, licząc, że zaszczycisz mnie, niegodnego, swą czcigodną obecnością i uświetnisz moje starania. Gdy przybędzie do miasta, zapytaj o Sługę, a ktoś wskaże ci drogę. Gwarantuję, że nie stracisz czasu, a informacje moje pomogą ci zlokalizować wrogów, którzy na co dzień do ciebie uśmiechają się przymilnie. Tymczasem pozostań w zdrowiu i nie pij żadnego napoju ani nie spożywaj jadła bez obecności zaufanego podczaszego. A i może jemu lepiej nie ufaj…

Pisałem to ja,
twój skromny Sługa.


Nowa technologia


Synergia magii

Ulliari

Nagły atak i nagła kontrofensywa

Jeszcze dzień wcześniej całe Vene wygrażało samowolnym drzewcom i wznosiło lamenty do duchów, by te rozwiązały problem nagłych niechcianych gości, którzy poczuli się w Vene jak u siebie. Istotnie, obecność zaklętych w drzewa Ulliarich ze Sluepburga okazała się nie lada problemem, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę ich porywczą i niezrozumiałą naturę. Wielu z Vene wyjechało, w zgodzie z sugestią archonta. Ci jednak, którzy pozostali, mogli oglądać w najbliższym czasie zdarzenie, jakiego zapewne nie obejrzą już ani oni, ani ich dzieci, ani wnuki.

W samo południe w porze zimowej, na centralnym targowisku Vene – dziś przypominającym raczej las niż plac - pojawił się opalizujący okrąg. W ciągu kilku chwil, gdy ta niecodzienność przyciągnęła licznych gapiów, pozostających jednak w znacznej odległości przez wzgląd na zagrożenie ze strony entów, z okręgu zrobiła się dziura, a następnie portal. Przynajmniej na to wszystko wskazywało. Z tajemniczego przejścia wychodzić zaczęli srogo wyglądający, bogato przyodziani znajomi wrogowie ludu Ulliari. Fargreikkyning’s. Słudzy Starca.

Wystarczyło, aby pierwsi żołnierze najeźdźców zawyli w okrzyku bojowym, a już w Vene wybuchła panika. Dla wszystkich było jasne, że Starzec ponownie zaatakował. Teraz jednak, zgładzić zamierzał Vene. Przez kilka chwil w mieście zapanował kompletny chaos – lud pakował się, biegał bez celu, starał się zabrać wszystko, co potrzebne, by potem sforsować bramy i uciec do Stavikarrik. Zgodnie z poleceniem archonta. Niektórzy nawet pomyśleli wtedy, że archont mógł przewidzieć tę szaloną sytuację i stąd wynikała jego troska o opuszczenie Vene.

Jak się wszystko nagle zaczęło, tak szybko skończyło. Kiedy wrogowie wyszli już w sporej liczbie, zawyły rogi, a ci ruszyli do ataku. Nie spodziewali się jednak, że las, który ich otacza, w jednej chwili ożyje i z długo ukrywaną wściekłością zacznie walczyć niczym najlepsza z armii.

- Jak śmiecie plugawić tą pradawną ziemię! – rozległ się wśród koron srogi krzyk.

Takiego obrotu sprawy szamani dowodzący armią się nie spodziewali. Zwarto jednak szyki, utrzymano strategię. Strategię, która jednak nie uwzględniała w żadnych stopniu walki z żywymi drzewami. Ogromne świerki, sosny i modrzewia wyrwały z ziemi swe zapuszczone niedawno korzenie, zaszumiały ogromnymi konarami i zaczęły siec bez opanowania zdezorientowane jaszczury. Nawet magia nie mogła powstrzymać tej szaleńczej furii – szamani szybko pojęli, że ich magia jedynie po części jest zdolna narobić szkód zaklętych drzewom.

Nakazano wtedy odwrót. Nic to jednak, drzewa zasłoniły wejście do portalu. W szeregi wojska wdzierać zaczęła się panika. Padali jeden po drugim, ich gorąca krew obficie zlała ziemię Vene. Nie zapadł zmierzch, a już okazało się, że pozostały tylko niedobitki. Nieliczni, którym udać się uciec z tej niespodziewanej masakry, wpadli w ręce ulliaryjskiego wojska i postawieni zostali przed obliczem archonta.

Drzewa zaś zaprzestały swej wściekłej aktywności. Po zakończonej bitwie, osłabły jakby, na nowo wpuściły w ziemię korzenie i zdawały się pogrążyć we śnie. Dnia następnego otuliła je dokładnie warstwa zimnego, najbielszego śniegu z dalekiej północy.

Wieści o Sluepburgu

Niedługo potem powrócili Czyniący, wysłani w celu przyniesienia wieści na temat Sluepburga. Wpuszczono ich od razu do sali tronowej archonta, gdzie zdali swój dług oczekiwany raport.

Okazało się, że Starzec narobił szkód większych niż można się było spodziewać. Wokół miasta utowrzył się krąg spalonej ziemi, a budynki pięknej niegdyś Perły Północy pokryły się czarnym osadem nieznanego pochodzenia. Palisada, pałac, świątynia – te punkty, które zauważyć było można bez wchodzenia za krąg spalonej ziemi były zniszczone, pozostawione w stanie ruiny, jakby mając na cel straszyć tych, którzy w przyszłości zechcą walczyć ze Starcem. Jednak, choć widok ten mroził krew w żyłach, nie on najbardziej zaskoczył Czyniących.

Nad miastem bowiem, na niebie, ukazała się coś znacznie potężniejszego. Płonąca, niebieska kula, z której wnętrza wychodziły błyskawice. Była szczególnie dobrze widoczna na tle czarniejące dymem nieba i rozświetlała granatowym blaskiem całą okolicę miasta – pokrytego w ciemności mimo środka dnia poprzez unoszący się w powietrzu pył.

Całość sprawiała wrażenie przejmujące serca Czyniących, którzy wyczuwszy bijącą od miasta nieokiełznaną i silną moc magiczną postanowili nie przekraczać jego granic. Uznali także, że do czasu, aż opadnie pył, będzie to nierealne i skończyć się może uduszeniem. Zaś wysłanie kogoś do przekroczenia obrębu miasta będzie obłożone ogromnym ryzykiem – jasnym było że skumulowana energia, znalazłszy ujście, dokona wyładowania. Ciężko było natomiast przewidzieć w jaki sposób do wyładowania dojdzie. Mimo to Czyniący, dowiedziawszy się o ostatnich zajściach w Vene, zasugerowali, że ewentualna eksploracja terenów miasta mogłaby się odbyć bez ofair… przynajmniej w Ulliarich.

Decyzja rzecz jasna należała do archonta, lecz musiał on pogodzić się z faktem, że szanse na ponowne zaludnienie Sluepburga, zgodnie z jego zamierzeniami, właśnie drastycznie spadły.


Kula nad Sluepburgiem

Exodus z Vene

Ci, którzy posłuchali archonckich rozkazów, udali się w podróż do Stavikarrik. Osiedlenie odbyło się bez większych kłopotów, ze względu na fakt, iż z Vene odeszło jedynie około czwartej części populacji – co przy aktualnej depopulacji ludu Ulliarich oznaczało ilość zdecydowanie niewielką.

Przybycie to jednak komuś zaszkodziło. Zaszkodziło w sposób nieoczekiwany Zjazdowi Możnych, który na terenie Stavikarrik dzierżył niemal jednowładztwo. Przybysze, dowiedziawszy się o ataku na Vene, rozgłaszać zaczęli, iż archont dobrze wiedział, że atak Starca nastąpi i chcąc lud swój uratować, ostrzegł mieszkańców przed nadchodzącym zagrożeniem. Teoria ta, poparta logicznym i faktycznym biegiem wydarzeń, zyskała aprobatę wielu w Stavikarrik, którzy poczęli odwracać swoje poparcie od Zjazdu na korzyść Lommirtura.

Paradoksalnie więc archont winien był najeźdźcom szczere podziękowania – nie tylko zrozumiał, że duchy lasu skłonne są bronić ludu Ulliarich, ale zarazem poznał ich moc i zdobył tym gestem serca wielu z ludu. Przy takiej liczbie pozytywów, może trzeba było rozważyć możliwość przeprowadzenia kolejnej inwazji…?

Rozkazy Zjazdu Możnych

Zjazd nie pozostał głuchy na wydarzenia z Vene, których konsekwencje sięgnęły Stavikarrik. Ledwie dowiedziano się, że za atak odpowiadał Starzec, możni podburzyli i tak niechętny Fargreikkyning’s tłum, by dokonał na tam osiadłych weteranach tego ludu spontanicznego pogromu. Zabito wszystkich, wielu rzucono na pożarcie zwierzętom, innych najpierw oskórowano, bowiem nie znano w krainie Ulliarich tak pięknych i lśniących w słońcu skór, jakie na swych grzbietach nosili najeźdźcy. Szybko skóry te stały się towarem luksusowym.

Możni rozładowali gniew tłumu, bojąc się jego powstania przeciw nim. A gdy już to załatwiono, korzystając z bojowej atmosfery w Stavikarrik, ogłoszono plany Zjazdu co do przeprowadzenia akcji wojskowej przeciw Kenku-Aku. Możni zdawali sobie bowiem sprawę ze słabości i podzielenia tamtejszego ludu, a marzenia o powrocie w tej tereny władzy Ulliarich od lat dręczyły umysły elity narodu.

Rozwieszono więc zawiadomienia, rozpoczęto pobór. Zaczęto głosić odzyskanie dawnej, należnej Ulliarim chwały. Już po kilku dniach każdy w Stavikarrik był świadom tego, co się święci. I jedna osoba spoza Stavikarrik – archont Lommirtur, który o sprawie dowiedział się dopiero od swoich zaufanych agentów z rządzonego przez Zjazd miasta.

Nowa technologia


Specjalizacja magiczna - Zaklinanie
 

Ostatnio edytowane przez MrKroffin : 28-08-2016 o 21:40.
MrKroffin jest offline  
Stary 28-08-2016, 20:05   #105
 
Balzamoon's Avatar
 
Reputacja: 1 Balzamoon ma wspaniałą reputacjęBalzamoon ma wspaniałą reputacjęBalzamoon ma wspaniałą reputacjęBalzamoon ma wspaniałą reputacjęBalzamoon ma wspaniałą reputacjęBalzamoon ma wspaniałą reputacjęBalzamoon ma wspaniałą reputacjęBalzamoon ma wspaniałą reputacjęBalzamoon ma wspaniałą reputacjęBalzamoon ma wspaniałą reputacjęBalzamoon ma wspaniałą reputację
Tura 21 - Smok zaczyna rozmyślania.

Mkulu został na dach wyniesiony w lektyce, dźwiganej przez czterech owonda'chikumba, gdzie powitał ich niecodzienny widok. Kilku smoczych szamanów przyglądało się ostatnim przygotowaniom do lotu potężnego chokwawa-zouluka. Stworzenie było zdenerwowane i syczało gniewnie na krzątające się dookoła niego sługi wiążące rzemienie mocujące siodło, Mkulu skupił się na stworzeniu, niespiesznie dając mu znać o swojej obecności. Skrzydła rozpostarły się szeroko i rozległo się zadziwiająco melodyjne gulgotanie, gdy wywern pochylił łeb i obwąchał swego pana. Jego język śmignął w powietrzu i musnął dłoń Tiamat-etha-valasha, po czym stworzenie syknęło na wszystkich groźnie najwyraźniej gotowe bronić do upadłego swego jeźdźca. Pomimo wielu niedogodności Mkulu brał od początku udział w jego szkoleniu i teraz jaszczur okazywał niezwykłe wręcz przywiązanie.
- Spokojnie Samun, spokojnie. Już zaraz polecimy i zostawimy wszystkich ich w dole. - powiedział bełkotliwie Prorok, uspokajając wierzchowca. Słudzy pomogli mu zasiąść w siodle i przypięli do niego pasami, starając się zrobić wszystko by było mu wygodnie. Odpędził ich ruchem dłoni i już po chwili potężna istota na której siedział rzuciła się z krawędzi dachu a po chwili rozłożyła skrzydła i uniosła się na gorących, wznoszących prądach nad miasto. Mkulu odetchnął głęboko, dopiero tutaj z dala od natłoku wszystkich ważnych spraw, urzędników, pochlebców i petentów czuł się prawdziwie wolny i szczęśliwy. Nagle poczuł jak robi mu się zimno, gdyż skryli się w cieniu, którego nie miało prawa tu być. Spojrzał w górę i zamarł porażony pięknem i majestatem istoty która przesłoniła słońce.

Awatar Powietrza
Samun zacharczał dziwnie i zaczął rzucać głową na boki i dopiero gwałtowna interwencja Mkulu nieco go uspokoiła. Biała smoczyca spojrzała w dół i zmieniła trasę swego lotu tak, żeby lecieć obok. Tiamat-etha-valasha spojrzał w jej oczy i usłyszał.
- Witaj mój Wybrańcze, najmilszy mi spośród wszystkich mych dzieci. Widzę że dobrze wykorzystałeś mój dar który umieściłam specjalnie dla ciebie w górach i unosisz się teraz w powietrzu jak na smokowatego przystało. Nie oszczędzam ci prób i cierpień, musisz jednak je przetrwać i dowieść mi że jesteś godny by odrodzić się w ciele smoka i polecieć ze mną w małżeński lot. - słysząc te słowa Tiamat-etha-valasha jęknął przeciągle, a smoczyca kontynuowała, teraz jednak już nieco surowszym głosem. - Twoje próby się jeszcze nie zakończyły, a ty pobłądziłeś oddalając się ode mnie. Najważniejsze jest dobro państwa, a ty przedłożyłeś swe własne ponad nie, a co gorsza przedłożyłeś słowa wysłannika Chaosu nad wiarę w mą moc. Jednak dałeś słowo i nie wymagam od ciebie byś je łamał, ale na przyszłość uważaj z kim dobijasz targów. Musisz teraz to naprawić, to twoja pokuta. Teraz niech lud się raduje z moich odwiedzin. - powiedziawszy to uderzyła potężnie skrzydłami i uderzył piorun oślepiając na chwilę Tiamat-etha-valasha. Gdy odzyskał wzrok bogini już nie było, ale niebo zasłaniały gwałtownie kłębiące się chmury. Po chwili spadły pierwsze krople deszczu a pod niebiosa wzniosły się dziękczynne śpiewy wiernych dziękujących Tiamat za niepodziewane błogosławieństwo.

***

Leżący na posadzce mbalame’anthu ze strachem podniósł oczy tak żeby spojrzeć na władcę którego wojska zniszczyły miasto w którym mieszkał. Za sobą słyszał jak trzech najlepszych mistrzów-rzemieślników łucznictwa, którzy mu towarzyszyli, szepcze pomiędzy sobą. Widzieli jedynie postać odzianą w bogate szaty, w masce przedstawiającej pysk smoka, otoczoną potężnymi magami i wojownikami w metalowych zbrojach. Jeden z niebieskołuskich magów wysłuchał swego władcy mówiącego cicho. Widać było że ktoś tak potężny nie zniża się do bezpośrednich rozmów z plebsem. Niebieskołuski zwrócił się do rzemieślników, kalecząc mocno ich język, ale mówiąc zrozumiale.
- Tiamat-etha-valasha, Pan Pustyni, Samun na Wrogów, Wybraniec i Prorok Tiamat dotrzyma swego słowa. Zostało ogłoszone że jeżeli pokażecie jak robić dziwną broń której używacie to zostanie wam i waszym rodzinom darowana wolność. Wasza decyzja zbiegła się w czasie z błogosławieństwem którego udzieliła nam bogini, więc władca zdecydował okazać wam większą łaskę. Zostaniecie wcieleni do kasty zielonołuskich, na prawach wolnych obywateli, otrzymacie miejsce na otworzenie warsztatów i całe wyposażenie potrzebne do rozpoczęcia prac w waszym zawodzie. Pod jednym warunkiem jednakże - nawrócicie się na jedyną prawdziwą wiarę. Cóż rzekniecie? - mag spojrzał na nich surowo. Kenku nie byli głupcami, już dawno zdali sobie sprawę jak wielką wagę przywiązują ci obcy do religii.
- Ja, moi towarzysze i nasze rodziny poddamy się oczyszczeniu i odrzucimy starych bogów przyjmując prawdziwą wiarę w Tiamat. Nasza wiedza jest do waszej dyspozycji. - zakrakał przedstawiciel rzemieślników.


Łucznictwo

***

Tiamat-etha-valasha siedział na specjalnie ukształtowanej poduszce i mówił. Wybraniec miał swoje przemyślenia na tematy religijne i magiczne, co było w większości jednym i tym samym, chciał też przekazać je swemu ludowi. Dlatego też teraz dyktował zaufanym skrybom, a ci pisali na mokrym piasku umieszczonym w drewnianych ramkach. Po zapełnieniu całej wolnej powierzchni przekazywali je smoczym szamanom którzy przemieniali je w piaskowcowe tabliczki. Pomimo całej swej potęgi magicznej ankhanding'ono nie zdołali osiągnąć większej biegłości w manipulowaniu materią niż niegdyś. Szaman mógł utrwalić piasek z zapiskami w piaskowcową tabliczkę, czy nawet stworzyć solidnych rozmiarów cegłę, ale wiadomo było że tylko niesamowite zdolności Starca i jego wydatna pomoc dała kształt pierwszemu Kutentcha Mchenga. Na całe szczęście opanowanie sztuki stawiania budynków z cegieł i kamiennych bloków uniezależniało Imperium od jego pomocy w rozbudowie.
- Niech wiadomym będzie że choć Tiamat jest jedna to może istnieć w wielu postaciach, które objawia według swej woli. Zaszczyciła mnie łaską i pokazała postacie mające swe korzenie w mocy czystej magii, ognia i powietrza. Są zatem także te związane z wodą i ziemią. Skoro zatem Tiamat jest jedna a składa się z wielu żywiołów, to tak jest z każdą rzeczą którą stworzyła. W każdym kamieniu, roślinie czy istocie są wszystkie cztery żywioły - ogień, powietrze, woda i ziemia połączone żywiołem magii który je skupia i nie pozwala im się rozdzielić czy wystąpić przeciwko sobie. Są one utrzymywane w kruchej równowadze, ale nie znaczy to że w równych częściach składają się na daną rzecz. Kamień ma wiele żywiołu ziemi i mało całej reszty, zwierzęta mają w sobie mało ognia, a dużo wody. Ważnym jest że poprzez manipulowanie tymi żywiołami można zmienić stan i cechy danej rzeczy. Roślina wysuszona, i pozbawiona tym samym większości żywiołu wody staje się łatwopalna poprzez zaburzenie jej wewnętrznej równowagi pomiędzy żywiołem wody i ognia. Popatrzmy na błyskawicę która uderza w piasek. Jest ona złożona w większości z ognia i powietrza, które przekazuje piaskowi zaburzając jego równowagę. Po takim uderzeniu pozostają dziwne ślady i materiał nie przypominający już piasku. Ten nowy materiał ma inne proporcje żywiołów w sobie niż piasek z którego powstał. Jednocześnie gdy błyskawica uderzy w granitowy głaz na górskim zboczu może go rozbić na kawałki, ale nie powstaje żaden nowy materiał. Zatem magia wiążąca żywioły w granicie jest mocniejsza niż ta w piasku i nie dopuszcza do zaburzenia jego wewnętrznej równowagi. Jednak zawsze jest granica po przekroczeniu której da się doprowadzić do zmian, wiadomo że płomień który zapali gałąź nie zdoła roztopić metalu. Ważnym jest byśmy poznali które żywioły dominują w danej rzeczy i jak silna magia je wiąże. Poznanie bowiem dzieł Tiamat przybliży nas do poznania jej samej i pozwoli tym samym zbliżyć się do doskonałości. - zakończył dyktowanie Mkulu. Skinął na czarnołuskiego siedzącego w pobliżu.
- Niech tabliczki zostaną skopiowane i przesłane do wszystkich miast. Wydajcie polecenie by smoczy szamani zaczęli sprawdzać jakie materiały da się zmienić i jaka jest ich równowaga żywiołów. Zacznijmy do czegoś prostego jak sprawdzenie czy wrzucenie do ognia zmieni jakoś dany materiał. Nie żałujcie też mocy na wspomożenie mocy ognia tak żeby był gorętszy. Wszystkie informacje zapisujcie na tabliczkach i przesyłajcie do Kłów Tiamat gdzie zostaną sprawdzone. - mówił powoli i jak na niego bardzo wyraźnie. Potem kazał się usadzić przy stole do pisania i nakazał wszystkim opuszczenie komnaty. Miał teraz inny problem - co począć z wiedzą którą osiągnął w trakcie swego żywota? Nie wiedział czy uda mu się przekazać ją następcy, a z własnego doświadczenia wiedział jak ciężko dorasta się bez wiedzy ojców. Dlatego też pochylił się nad stołem i zaczął na piasku zapisywać rady, ostrzeżenia i mądrości które chciał przekazać tym którzy będą po nim władali Ankhandwe Ufumu.

Piaskowcowa tabliczka z zapiskami

***

Strażnicy z dużej odległości obserwowali jak przy specjalnie wykopanej dla nich studni koczuje niewielkie plemię ludzi, teraz wzbogacone o kilkunastu osobników z każdej rasy zamieszkującej Imperium. Tych kilku szamanów którzy zdecydowali się na podjęcie prób ich leczenia w świetle uzyskanych wyników zostało straconych dla społeczności, ale dzięki tabliczkom zostawianym przez nich w widocznych miejscach Imperium wiedziało że nikt z tego obozu nie może się wydostać. Dlatego też dzień i noc po pustyni krążyły patrole złożone z szamanów i strzelców które dbały o całkowite odosobnienie obozu. Choć zazwyczaj szamani nie tłumaczyli swoim podkomendnym dlaczego rozkazy są takie a nie inne, to tym razem wszyscy dokładnie zdawali sobie sprawę jak wielkie brzemię leży na ich barkach. Gdyby choć jeden chory dostał się do miasta spowodowałoby to niewyobrażalny pogrom wśród ludności. Wielu zastanawiało się dlaczego Mkulu nie nakaże po prostu wytłuc chorych, ale przyjmowali do wiadomości że widocznie ma swoje powody i dostarczali żywność i podstawowe przedmioty umożliwiające przetrwanie. Jak na razie nie było poważniejszych prób przerwania odosobnienia, wystarczyło obwołać uciekinierów i sami wracali do obozowiska, ale ile jeszcze to mogło trwać? Lepiej żeby Mkulu coś szybko wymyślił.

Obóz zarażonych

***

Wiele, wiele lat później...

Stary archeolog wszedł do muzeum spokojnym krokiem, odpowiadając na pozdrowienie strażnika lekkim skinięciem głowy. Poprawił tweedową marynarkę i ruszył ku zamkniętej jeszcze dla zwiedzających części muzeum. Wieczorem miało być wielkie otwarcie, więc chciał osobiście dopilnować ostatnich przygotowań. Po przekroczeniu solidnych, dębowych drzwi usłyszał podniesione głosy.
- Tiamat-el-velesha to tylko mit! Nic nie wskazuje na to że kiedykolwiek istniał, tak samo jak jego ojciec! Powinniśmy wyrzucić każdą wzmiankę o nich! - starszy naukowiec wywrzaskiwał swoje zdanie wskazując na olbrzymią płytę z piaskowca na której wyryto domniemaną historię Ankhandwe Ufumu. Domniemaną gdyż piaski pustyni zazdrośnie strzegły swych sekretów i nadal nie wiadomo było zbyt wiele o początkach Imperium.
- Oni istnieli, profesor ma na to dowody! A jego imię brzmiało Tiamat-etha-valasha! - odwarknął młody magister na którego widok serce archeologa zabiło mocniej. Był jego najzdolniejszym uczniem, którego traktował jak syna, przeczuwając że ten młodzieniec kiedyś zdobędzie sławę i poważanie.
- Tak? To niech wreszcie je pokaże. Jak dotychczas to tylko jego słowa przeciw moim! I nie pouczaj mnie jak się odczytuje imiona w staro-wysoko-ankhandwem. - zapiał jego rozmówca. Akurat jego profesor nie znosił, ale dzieliła ich nie tylko wieloletnia rywalizacja, ale także kilka czysto prywatnych animozji. Czas było pokazać niedowiarkowi po czyjej stronie jest prawda.
- Proszę bardzo. Chciałem z tym poczekać aż do otwarcia, ale skoro tak bardzo nalegasz to upokorzę cię zarówno teraz jak i wieczorem gdy cały świat się dowie o twoim nieuctwie, błędnych interpretacjach i ogólnej głupocie. - powiedział starzec stając za ich plecami. Obydwaj odwrócili się i spojrzeli na niego. Jeden z podziwem, drugi z nienawiścią.
- Za mną proszę. - archeolog poprowadził ich do sali gdzie odtworzono plac targowy. Naturalnej wielkości manekiny ludzi, jaszczuroludzi, orków i ankhading'ono przedstawiono jakby handlowały i negocjowały ze sobą zawzięcie. Profesor ruszył na sam środek placu, gdzie zakryta materiałem gablota z pancernego szkła zawierała najcenniejszy artefakt znaleziony przez niego podczas wielu lat poszukiwań. Teraz zdjął materiał i wskazał rywalowi zawartość.
- Patrz i płacz niedowiarku! - zawołał. Gablota składała się z trzech części, w pierwszej spoczywała sztaba z czarnego żelaza na której wypisano kilka wersów i odciśnięto pieczęcie Imperium.

Miara umieszczana na bazarach
W drugiej umieszczono kilka żelaznych czarek o różnej wielkości, z podobnymi napisami i identycznie opieczętowane. Ale to trzecia najbardziej przyciągała wzrok.

Miara zdjęta z Tiamat-etha-valasha
Pręt ze szczerego złota ozdobiony był wizerunkami smoków i wyrytą inskrypcją.
- Nie możesz wypowiedzieć słowa, zatkało cię? Zatem ja to odczytam na głos! Na żelaznych przedmiotach napisano: "W imię Tiamat, jej Proroka Tiamat-etha-valasha, i jego ojca Wash-utha-mimshulu który założył to miasto, niech będzie znane że ten przedmiot został uznany za właściwy do pobierania miary a jego prawdziwość potwierdzają te pieczęcie. Niech każdy ostrzeżony będzie że za oszustwo na miarach karą jest chłosta, piętnowanie i wreszcie odjęcie dłoni w przypadku powtórzenia haniebnego uczynku." Ale to tylko preludium. Spójrz teraz na złoty pręt i odczytaj. "Tiamat pobłogosławiła nas Prorokiem, jego słowo jest prawdą, a jego wola spełniona będzie. Oto miara zdjęta z ciała najświętszego Wybrańca Tiamat-etha-valasha, która z jego rozkazu obowiązywać odtąd będzie w całym Ankhandwe Ufumu." I co ty na to! - profesor zakrzyknął tryumfalnie odwracając się do rywala. Tylko po to żeby zobaczyć jak ten wali się na posadzkę z rękoma przyciśniętymi do piersi. Naukowiec widział już w swym życiu czym zazwyczaj kończy się tak poważny atak serca i stwierdził że ich wieloletnia dyskusja o prawdziwość istnienia Tiamat-etha-valasha właśnie dobiegła końca.
 
__________________
"Prawdziwy mężczyzna lubi dwie rzeczy – niebezpieczeństwo i zabawę, dlatego lubi kobiety, gdyż są najniebezpieczniejszą zabawą."
Fryderyk Nietzsche

Ostatnio edytowane przez Balzamoon : 28-08-2016 o 20:10.
Balzamoon jest offline  
Stary 02-09-2016, 22:15   #106
 
sickboi's Avatar
 
Reputacja: 1 sickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwu
Brązowa, zimna i twarda muszla dotknęła turkusowych ust. Niewielka stróżka słonej morskiej wody spłynęła po dolnej wardze i dalej na brodę. Sofia rozgryzła i przełknęła galeretowatego mięczaka, a następnie przetarła twarz białą chustką. Pozostałość ostrygi trafiła na szeroką misę, którą była już pełna po brzegi. Od kiedy władczyni Krateii okazała się być w ciąży zaczęła przejawiać niespotykany apetyt na te morskie stworzenia i właściwie codziennie na śniadanie zjadała sporą ich porcję. Do tego zwykle wypijała dzbanek wody z miodem i ziołami. Dopiero wówczas była gotowa do właściwego rozpoczęcia dnia. Po posiłku, który spożywała w sypialni, przechodziła do komnaty, która wcześniej służyła za rodzaj gabinetu Trygajosa, a teraz zamieniono ją na niewielką łaźnie. Na samym środku pomieszczenia stała duża miedziana wanna o prostych kształtach, pozbawiona zupełnie ozdób. Królowa w zależności od nastroju rozkazywała nalać do niej świeżej wody morskiej, albo podgrzanej wody ze strumienia. Poza tym w jednym z rogów pomieszczenia ustawiono stolik z krzesłem oraz wypolerowane lustro, przy którym Sofia, a właściwie jej służąca, wykonywała makijaż. Nie brakowało tam, więc pomadek, pudrów, czy też perfum. Pewnym novum dla Królowej było stosowanie przez borejskie kobiety czernidła do podkreślania oczu długimi kreskami. Szybko jednak spodobała się jej lokalna moda i chętnie malowała się na lokalną modłę. Często kąpielom i kosmetyce władczyni towarzyszyły także muzykantki, szczególnie, gdy miejsce miały szczególnie długie przygotowania do jakichś oficjalnych wystąpień. Po porannej toalecie Sofia kierowała się do skrytej w jej prywatnych pokojach kapliczki Allatu, gdzie składała ofiarę i odmawiała poranną modlitwę. Brązowy posąg boginki był naturalnych rozmiarów i ubrany był w najlepsze tkaniny jakie można było zdobyć. Jako, że poza kilkoma służkami nikt nie miał wstępu do tej części królewskiej siedziby niewielu wiedziało, iż odlana w metalu twarz Allatu była uderzająco podobna do twarzy Sofii. Wizyta w kaplicy kończyła właściwie poranek Królowej i potem zabierała się ona do pracy. Czyli do rządzenia.

Tego dnia wizytę władczyni miał złożyć niejaki Kalos ze starego nesjańskiego rodu Kammedi. Według ich rodzinnych legend protoplasta rodziny był prostym rybakiem żyjącym w początkach istnienia Oikeme i wsławił się zabiciem potężnego Orkoi gołymi rękami. Ile było w tym prawdy, ciężko powiedzieć. Faktem za to było to, że Kammedi niemal w całości poparli stronę Trygajosa i nadal służyli Krateii na Boreios. Sam Kalos był mężczyzną w sile wieku, doświadczonym wojownikiem i wprawnym żeglarzem. W pewnym stopniu władał też magią i dlatego też jego Sofia wybrała na dowódcę odtworzonej formacji Hetairoi. Gdy wszedł do Sali Tronowej audiencja trwała już jakiś czas, władczyni siedziała na swoim miejscu, otoczona dworzanami, urzędnikami i kapłanami. Odziana była w długą żółtą suknię spiętą na ramionach broszami, a włosy przykryła czerwonym welonem. Na jej skroniach spoczywał cienki diadem ozdobiony wizerunkiem rozgwiazdy, wysadzanej bursztynem. Delikatnym ruchem ręki gładziła się po coraz wydatniejszym brzuchu i z nieco znudzoną miną słuchała sekretarza, który odczytywał jej list od Keroka Nekkeku. Wreszcie machnęła dłonią.

-Niech piach pochłonie to cholerne ptaszysko. Jeszcze chwila i rozkażę go wypatroszyć, oskubać i nadziać na rożen. Zorganizujcie mu dwie łupiny z naszą załogą. Jeśli rzeczywiście ktoś tam został to i tak pewnie będzie za dużo- sekretarz zgiął się w ukłonie i odszedł na bok by zanotować rozkaz władczyni.

-Witaj drogi Kalosie! Podejdź bliżej- zawołała przez pół sali Sofia, że dowódca jej gwardii wciąż czeka przy drzwiach.

-Mów, jak postępy?- żołnierz mocnym krokiem zbliżył się do tronu, przytknął dłoń do brązowego napierśnika i zgiął się w ukłonie.

-Pani, szkolenie przebiega w najwyższym porządku. Wszyscy Hetajrzy prezentują najwyższą wprawę w walce mieczem, włócznią i tarczą. Są bezbłędni w strzelaniu z łuków i coraz lepiej radzą sobie z tajemnymi sztukami. Z całego serca dziękuję ci za skierowanie do nas kapłana Harheosa, niech Posedaion prostuje przed nim wszelkie fale. Z jego pomocą mam nadzieję, że będziemy gotowi do wypłynięcia z resztą armii- władczyni zaśmiała się i wykonała wolną dłonią prosty gest w powietrzu wypowiadając kilka niezrozumiałych słów. Przez środek sali przedryfował gliniany dzbanek i czarka. Sofia zmieniła ułożenie dłoni i z jednego naczynia do drugiego popłynął Melous*, miejscowy napój alkoholowy z jabłek. Kalos chwycił czarkę, skłonił głowę i napił się, zaś wiedziony królewską dłonią dzbanek wrócił na swoje miejsce. Królowa lubiła te drobne popisy swoich nowych umiejętności. Choć był to zaledwie ułamek poznanej przez nią wiedzy magicznej. Z pewnością kapłan Harheos był największym z ówczesnych nesjańskich magów.

-Napij się Kalosie i rozluźnij. Nie dobrze, gdy Hetarcha* jest tak spięty. Mam jednak nadzieję, że się nie mylisz i twoi ludzie dołączą do mnie, gdy będę ruszała na Altenis. Chętnie pokazałabym Idrysowi, że Krateia pod moimi rządami rozkwita-

-Pani, nikt z nas w to nie wątpi, a Idrys będzie musiał uznać twą potęgę i mądrość, które przewyższa jedynie twa uroda- odparł nieco rumiany dowódca gwardii. Sofia puściła te słowa mimo uszu i nie zwróciła się do jednego ze swoich doradców.

-A propo, czy ekspedycja na półwysep już ruszyła?- obdarzony dużym i zakrzywionym nosem dworzanin przytaknął i rozpoczął odczytywać rozległy raport z glinianych tabliczek. Wysłani przez Sofię osadnicy ruszyli na wschód już jakiś czas temu i w swych listach opisywali krainę i sporych bogactwach i możliwościach. Posiadała ona klimat znacznie łagodniejszy niż Borieos, a także stwarzała możliwość uprawy oliwek i winnego grona, produktów tak pożądanych na zimnej wyspie. Co szczególnie zainteresowało Sofię to wiadomość o odkryciu cudownych wód, które miały posiadać magiczną moc uzdrawiania. Była właściwie pewnego tego, że jak tylko pozytywnie załatwi sprawę z Idrysem to wyruszy przekonać się, czy to wszystko jest prawdą.

Następnie raport ekspedycji zmienił się w dość nudne wyliczenia przebytych szlaków, zużytych zapasów, złowionej zwierzyny i całej masy niezbyt ciekawych rzeczy. Sofia wysłuchała go jednak do końca i dopiero wówczas stwierdziła, że czas zakończyć audiencję i udać się na posiłek. Od pewnego bowiem czasu do jej nozdrzy dochodził już zapach gęstej rybnej potrawki, pikantną trawą morską.


Rozgwiazda. Symbol nesjańskiej boginki Allatu, patronki Królowej Sofii


__________________________________________________ __________
*Melous - cydr
*Hetarcha - dowódca królewsjkie gwardii Hetairoi.
 
sickboi jest offline  
Stary 05-09-2016, 22:00   #107
 
Earendil's Avatar
 
Reputacja: 1 Earendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemu
Tura 21 - Panowanie Yanikaina

 TENOKINRA-HOI-INKA-KAI-KILLA

Śmierć Wielkiego Wodza Khattruka spowodowała rozpad jego dziedziny. Choć wszyscy wodzowie byli zgodni co do tego żeby wystawić mu najwspanialszy grobowiec świata, to żaden z nich nie chciał zrezygnować z pretensji do tytułu wielkiego chana. W ten sposób nastąpił podział wśród zjednoczonego do tej pory ludu zielonoskórych i synowie Khattruka rozpoczęli między sobą walkę o podbite przez niego królestwo. Ci spośród orków, którzy nie widzieli dla siebie miejsca w tym konflikcie zgromadzili się wokół osoby Thorka, młodszego brata Wielkiego Wodza, który pozostawał w jego cieniu aż do tej pory. Był podobno wielkim siłaczem, który nie miał sobie równych w boju, jednak nie dysponował tą zniewalającą charyzmą Khattruka, który zjednoczył plemiona orcze. Thork wyruszył ze swoją ordą na wschód, szukając w tamtych stronach miejsca na własne państewko. W ten oto sposób Wielka Orda przestała istnieć.

Po wielu latach i ciężkich przeprawach armia Thorka dotarła na ziemie tai’atalai, gdzie spotkała go silna armia króla Yanikaina. Wymęczeni długą podróżą orkowie nie mogli się przeciwstawić sile młodego taiotlaniego, więc poprosili o pertraktacje. Ponoć właśnie dlatego, że prośby o pokój wołali w języku nesjańskim, zostali przez czterorękich skrybów nazwani Błękitną Ordą.

- Tajna historia orków, t. II

***

Thork wszedł do namiotu królewskiego krokiem niezbyt pewnym, bacznie obserwując wszystkich dookoła. Król stał na drugim końcu namiotu, dzierżąc w górnej parze rąk swoje insygnia władzy, skrzące się nieziemskim światłem włócznię i berło, a na jego głowie spoczywała jaśniejąca bielą tiara. Stał na tygrysiej skórze, oczekując z dumą i wyższością na swojego gościa. Pod ścianami namiotu, z obu stron stali jego dostojnicy, z równie dumnymi obliczami co ich pan i w niewiele gorszych strojach. Tworzyli jakby szpaler, którym Thork, przyodziany w wytartą, starą zbroję typu orczego przeszedł powoli ku władcy czterorękich. Stanąwszy przed obliczem Yanikaina, zdjął hełm z pobliźnionej głowy i przemówił w języku komulai, z którego tłumaczył jeden z kapłanów, stojący po prawicy króla.

- Thork przybywa na te ziemie ze swoją armią. Thork nie szuka zwady z tutejszymi wodzami. Thork chce tylko przeprowadzić wojowników na lepsze ziemie. Thork prosi o zaprzestanie walk i podzielenie się pożywieniem i wodą. Wojownicy Thorka głodni i zmęczeni – wycharczał w najprostszych słowach, nie wiedząc, jakie są myśli króla.

Taiotlani zaś zmierzył wzrokiem orkowego przywódcę z lekkim niesmakiem. Jako uczeń Sesmiteta zapoznał się z historiami o pierwszym pojawieniu się komulai na ziemiach tai’atalai za czasów jego dziada, Taltuka. Wtedy też przybyli wygłodniali i łaknący pomocy, ale nie przeszkodziło to im w wejściu w komitywę z heretykami. Yanikain chętnie widziałby tych barbarzyńców w okowach, pracujących (o ironio!) ramię w ramię z birukai w kamieniołomach. Jednak na szczęście dla Thorka i jego ludu, taiotlani miał też wielu innych wrogów, potężniejszych niż wygłodzona horda.

- Mówisz z taiotlanim, władcą żywych i umarłych - przemówił król przez kapłana-tłumacza. - a nie z jakimś wodzem. Gdybyś nie szukał zwady wysłałbyś poselstwo z prośbą o przejście, jednak wtargnąłeś w naszą domenę jakbyś do swego przyszedł. Masz jednak szczęście, wodzu komulai, bowiem jesteśmy sprawiedliwi i łaskawi dla tych, którzy nam się przysłużą, a twoja orda ma do tego sposobność.

- Napoimy i nakarmimy twoich ludzi, Thorku - podjął tłumaczący przemowę taiotlaniego na orczy taia’tlak. - Ty zaś staniesz ze swoją armią w bitwie przeciw azagai, jaszczurom przybyłym z piekielnego portalu i to w pierwszym szeregu. Wraz z wojskami naszymi stoczycie bitwę z naszymi wrogami, by zapłacić za jedzenie, wodę, przejście i za wasze życia. Dopóki zaś w granicach naszego królestwa zostaniecie, jako rękojmię musisz nam dać zakładników, to jest: twoje żony i ich dzieci, twoje rodzeństwo i tak samo rodziny twoich dowódców. Zwróceni wam oni zostaną, gdy tylko opuścicie granice naszego władztwa. Nadto udacie się tak daleko, jak wam miejsce wyznaczą synowie stepu, którzy zamieszkują północ. Tak rzekliśmy, jakośmy są Yanikain, żywy obraz Przodków.

- Thork rozumie. Thork przystaje. Wódz Thork dołączy do wielkiego armii Yanika. - Po tych słowach uderzył się w pierś i opuścił namiot królewski.

***

Za rządów Yanikaina nastąpiło oziębienie stosunków z republiką Altenis. Król, honorując zobowiązania sojusznicze wysyłał wcześniej skromne siły do walki z Królem Rybakiem, jednak w przypadku inwazji jaszczurów azagai na domenę Idrysa taiotlani postanowił zatrzymać swoje statki w portach. Był to zapewne rewanż za to, że gdy doszło w końcu do starcia z orkami na ziemiach Tenokinry, nadnomorchos nesjański poskąpił swojego wsparcia, które wcześniej obiecywał. Taiotlani dopłacił mu tą samą monetą, wymawiając się koniecznością odparcia armii tego samego wroga pod swoją stolicą. Było to co prawda prawdziwe zagrożenie, jednak statki posłużyły królewskiej armii tylko w pierwszych manewrach, Quetz-hoi-atalai było położone przecież w głębi lądu. Sam Yanikain nie darzył zbytnim szacunkiem swojego sojusznika, który nie potrafił przez tyle lat swoich rządów zdobyć nawet jednej wysepki, ba!, być może gdyby nie pomoc czterorękich przed laty Trygajos, Król na Wygnaniu, odzyskałby pełnię władzy.

- Wykład poświęcony historii Tenokilli.

***

Azagai to nazwa ludu, który za rządów Yanikaina napadł na Tenokinrę, niespodziewanie oblegając Quetz-hoi-atalai. Nazwa stąd się bierze, iż mityczny król demonów zwał się, jak podają kapłani za Kanonem Gata-hen-taiotlani Malag Malag’azag Trigonid. Wedle tego przekazu sprawca wielkiego moru miał mieć postać jaszczurzą, tak jak nowoprzybyli najeźdźcy. Także przez to iż wyszli z magicznego portalu, podobnie jak wcześniej Nahakai, rychło zostali okrzyknięci pomiotami diabelskimi, Dziećmi Malaga, kolejnym świętym wrogiem czcicieli Przodków. Odmawiano im zatem przymiotów ludzkich, sądząc że wyleźli wprost z Pustki, jako starsi bracia demonów, które przegnał król Yanikain.

- „Listy o historii wschodu”, autor nieznany.
 
__________________
"- Panie, jak odróżnić buntowników od naszych?
- Zabijcie wszystkich. Będzie zabawniej." - Taltuk
Earendil jest offline  
Stary 10-09-2016, 22:15   #108
 
Rycerz Legionu's Avatar
 
Reputacja: 1 Rycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodze
Tura 21 - Starzy wrogowie i nowi przyjaciele

Nie do końca obecnie niekwestionowany pan wszystkich Ulliarich siedział dumnie na solidnym, fantazyjnie rzeźbionym drewnianym tronie z miną surowego sędziego, gotowy jak dobry ale sprawiedliwy ojciec, ukarać swoje dzieci. Tym razem jednak, nie miały to być dzieci pięknej i groźnej północy, lecz przybyłe zza przeklętego portalu, podstępne jaszczury. Zważywszy na tę okoliczność, nie mogły one liczyć na choć kroplę litości ze strony wielkiego archonta. Co innego gdyby przed jego obliczem stanęli królewscy bracia. Tak, oni mogliby liczyć chociaż na pół kropli litości. No...może 1/3.
Właśnie w tej chwili, drzwi do komnaty rozwarły się i przeszedł przez nie oddział wojowników z trzymanymi na uwięzi najeźdźcami. Przyćmieni atmosferą panującą na sali zachowywali się spokojnie, choć widać że nie pewnie. Rozglądali sie wokół patrząc na tlące sie powoli pochodnie i porozwieszane na ścianach skóry dzikich bestii, upolowanych podczas najróżniejszych eskapad w pobliskich lasach. Oprócz nich, mogli również zwrócić uwagę na różnokolorowe, drewniane tarcze z towarzyszącymi im toporami. Widać było iż owy oręż nie raz już skosztować mógł krwi.
Więźniowie stali tak długo, rozglądając się niepewnie wokoł i musieli mierzyć się z gniewnymi spojrzeniami dworzan, doradców, swych strażników a przede wszystkim władcy, który w końcu zwrócił sie do starszego, podpierającego się kosturem mężczyzny, by ten nawiązał kontakt z niedawnymi najeźdźcami. Rozmowa ta była jednak jałowa, przez co rozzłoszczony wódz nakazał spowrotem wtrącic ich do ciemnych, zimnych lochów, gdzie o ochłapach mieli zmięknąć i dobrowolnie dołączyć do walki po jego stronie. Niestety, głupota Fargreikkyning’s okazała się większa niż władca myślał, przez co wszyscy zginęli.

Kilka dni później, wielki archont postanowił natomiast osobiście pożegnać ekspedycję, która wraz z przybyłymi na te ziemie już jakiś czas temu niebieskoskórymi, miała udać sie na południe by przekazać ich władcy dary i serdeczne pozdrowienia. A owych prezentow było co nie miara. Ciepłe niedźwiedzie i wilcze skóry, kilka toporów i młotów najlepszego ulliaryjskiego wykonania, kilka beczek najprzedniejszego miodu oraz ozdbobiony jelenimi rogami hełm. Najwspanialszym z nich zaś była pozłacana tarcza. Dar mający służyć królowi cudzoziemców również praktycznie.

Lommirtur stał, patrząc jak wszystkie te dobra niespiesznie ładowane są na wóz, po czym pożegnał się z własnymi emisariuszami oraz cudzoziemcami których miał okazję gościć. Zrobił to w ich języku, by okazać im szacunek, po czym życzył im bezpiecznej drogi. Miał tylko nadzieję, że dobra jakie podarował dla ich władcy nie przepadną wraz z wieściami o wysłanych dyplomatach. Mieli bowiem do przemierzenia wiele kilometrów, włączając w to smagane mroźnym wichrem knieje.
 
Rycerz Legionu jest offline  
Stary 14-09-2016, 19:10   #109
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
BITWA POD ARTTEMOS

Synowie Tiamat
kontra
Idrys, Nadnomorchos Altenis
Sofia, królowa Krateii Nesiaii

1025 wojowników okonda’nkhondo
230 żołnierzy piechoty
125 zielonołuskich
40 horimtulai
175 czerwonołuskich
60 łuczników Ornitys
106 niebieskołuskich
10 kapłanów
24 czarnołuskich
720 żołnierzy piechoty
150 łuczników
50 kapłanów

Siły królowej Sofii, zgodnie z planem, przystanęły dwa dni drogi przed Arttemos, by oczekiwał Idrysa. Szlachetny Nadnomorchos nie przybył osobiście, lecz przysłał posłów, którzy nakreślili poddanym królowej sytuację. Miasto było pod oblężeniem od długiego już czasu, zapasy żywności były na wyczerpaniu po miernych zbiorach, a morale podupadało coraz bardziej. Jasna była więc rola przybyłych sojuszników, którzy pokrzepią serca broniących się Nesjan i, być może, przechylą szalę zwycięstwa na stronę sług Posedaiona.

Wojskom udało się przejść do miasta poprzez wydrążone pod miastem tunele – autorski pomysł Idrysa, jak się okazało, który wyciągnął wnioski z kampanii na kontynencie. Niestety, nie było to rozwiązanie idealne – katapulty i ich obsługa musiała pozostać w lasach, gdzie miała uderzyć znienacka na siły najeźdźcze. Wraz z dotarciem na miejsce, zaczęto opracowywać plan działania. Idrys zaproponował, znajdując szerokie poparcie swych doradców, aby nie czekać na koniec zapasów i zaatakować wroga, póki nie spodziewa się wsparcia. Horimtulai mieli stanowić ich tajną broń i obronę przed wpływem zdradzieckiej magii jaszczurów, katapulty, zaatakować nagle i rozproszyć szeregi wroga, łucznicy stale ostrzeliwać na tyłach, a piechota stanowić trzon ataku. Wielu spośród poddanych królowej sprzeciwiało się temu planowi, jako nazbyt pewnemu, nie było wszak znane wiele informacji na temat możliwości wroga, mimo długiego oblężenia. Chcąc, nie chcąc, większość na zebraniu dowódczym stanowili ludzie Idrysa i to oni dyktowali warunki. Plan więc zatwierdzono i rozpoczęto realizację.

W tym czasie w obozie Ankhanding’ono panował zwyczajowy ład i organizacja. Nikomu tu się nie spieszyło – mieli dostęp do dostaw wody i pożywienia, a Tiamat obiecała zwycięstwo. Nikt tu w nie wątpił. Aby jednak nie było tak monotonnie, z ostatnim transportem zaopatrzenia, przybyły też posiłki wojskowe, a wraz z nimi nowe wytyczne w kwestii prowadzenia walki. Dowództwo zapoznało się z nimi wnikliwe w dosłownie ostatniej chwili przed atakiem.

Trąby zawyły z murów, a z wielkiej bramy wypłynęła przed mury armia zjednoczonych Nesjan. Piękny to był widok, serca wielu niebieskich artystów zabiły wtenczas mocniej. Armia, z wymalowanymi na tarczach jednakimi znakami Posedaiona, natarła błyskawicznie na obóz wroga. Ankhanding’ono nie spodziewali się kontrofensywy, lecz ich świetna organizacja i ogromne morale spisały się na medal. Jaszczury przywdziały zbroje, sformowały szyki i oczekiwały wroga. Nim jednak osiągnięto całkowitą mobilizację, z nieba posypały się wielkie głazy. Zdołały zabić wielu i wprowadzić chaos do spokojnego wojska, nim szamani opanowali sytuację i zaczęli neutralizować pociski. Manewr ten poważnie osłabił Ankhanding’ono, lecz nikt nie zamierzał się poddawać po tej stronie barykady. Wciąż były nowe manewry do wykonania.

Nagle pośród oddziałów nesjańskich doszło do czegoś kuriozalnego. Łucznicy Ornitys [Kenku] zmienili cel dla swoich strzał i skierowali je w kierunku sojuszników. Wielu Nesjan padło do tego niezrozumiałego ciosu w plecy. Jednostki, które pozostały w mieście, zaczęły zabijać kruczych zdrajców, lecz były ich zbyt niewielu, by wyeliminować zagrożenie. W ferworze walki wycofano więc dziesiątą część wojska do poskromienia Ornitys. Udało im się to, lecz długo minęło, nim powrócili do walki.

Widząc nadchodzącą armię nesjańską, szamani Ankhanding’ono wytworzyli na flankach chmury kwasu, by ochronić się przed uderzeniem z tej strony. Rozpoczęli ostrzał Nesjan z proc, a gdy starcie piechoty było nieuniknione, okonda n’khondo [Orkowie] ruszyli do ataku z okrzykiem bojowym na ustach.

Wtedy ponownie stało się coś dziwnego. Natarcie nesjańskie zwolniło, a pośród oddziałów Ludu Morza coś zaczęło się kotłować. Coraz silniej i silniej. Dowódcy Ankhanding’ono wypatrzyli, jak żołnierze ich wroga zaczęli nagle bić się między sobą. Natychmiast zapytano, czy to sprawka szamanów, lecz okazało się, że tym razem nie. Nie szukając teraz wyjaśnień, zatrzymano atak okonda’nkhondo i czekano na rozwój zdarzeń.

Tymczasem awantura wśród wojsk nesjańskich przybrało charakter masowy. Wojsko jakby wpadło w szał, oddziały z Altenis mordowały poddanych królowej i na odwrót. Ciężko powiedzieć, kto zaczął. Ankhanding’ono natomiast tylko przypatrywali się ze zdziwieniem.

Wkrótce zauważono, że horimtulai wycofali się z walki i powrócili za mury. W ślad za nimi, niczym lawina ruszyło wielu Nesjan, pozostała tylko kotłująca się grupa. Wtedy Ankhanding’ono ogłosili ponownie wymarsz. Gdy się zbliżyli, Nesjanie opamiętali się i zaprzestali boju. Przygotowali się na przeciwnika, ale było ich zbyt niewielu i byli zbyt zmęczeni, by stanowić jakieś zagrożenie. Zostali rozbici w pył orczą szarżą.

Gdy to się stało, armia najeźdźcza ruszyła pod mury. Przejąwszy katapulty i wymordowawszy je obsługujących, jaszczury skierowały pociski przeciw murom. Urządzenia te okazały się znacznie bardziej wydajne niż sposoby dotychczas Ankhanding’ono znane, a pierwsza większa wyrwa w murze powstała, gdy słońce chyliło się ku zachodowi.

Tymczasem miasto kompletnie nie było przygotowane do obrony. Po rozbiciu zjednoczonej armii, Arttemos ogarnął chaos. W istocie w mieście nie istniała linia obrony gotowa zmierzyć się z krwiożerczymi jaszczurami. Choć wielu dezerterów zmierzało do miasta, ostatecznie niewielu doń dotarło, zaś zatrzymany tu garnizon był niezbyt liczny. W umysły obrońców wkradła się panika.

Idrys obserwował z balkonu swego pałacu, jak wielobarwna armia zmierza ku jego posiadłości. Zarządził ewakuację już wcześniej. Teraz, gdy agresorzy zmierzali wprost na jego pałac, zrozumiał, że zabraknie mu czasu. Nie trwało długo, zanim wojska jaszczurcze otoczyły pałac. Najeźdźcy przygotowali się do ostatecznego zwycięstwa w Arttemos. Jeden z czarnołuskich dał znak do ataku. Nigdy jednak nie zajęli pięknego, cedrowego pałacyku. Spłonął tej samej nocy. Z Idrysem i jego rodziną w środku.

Ciała królowej Krateii nigdy nie odnaleziono, a na murach zawisły proporce Tiamat.

Stan końcowy:

875 okonda’nkhondo
Armia została rozbita

102 zielonołuskich
155 czerwonołuskich
96 niebieskołuskich
22 czarnołuskich


BITWA CZTERECH LUDÓW

Synowie Tiamat
kontra
Yanikain, taiotlani Tenokinra-hoi-inka-kai-killa

1025 wojowników okonda’nkhondo
1140 wojowników taiotlaniego
125 zielonołuskich
320 pieszych nomadów
175 czerwonołuskich
130 konnych nomadów
106 niebieskołuskich
25 szamanów nomadów
24 czarnołuskich
1800 wojowników komulai

Wojska wyznawców Tiamat odstąpiły od oblężenia, zauważając nadchodzącą armię władyki tych ziem. Pierwszym, co ich zaskoczyło, była wielokulturowość armii taiotlaniego – zupełnie jak w przyoadku wojsk mkulu. A drugą rzeczą była obeność okonda’nkhondo po obu stronach barykady. Szamani radzili, czy nie będzie to problemem w trakcie starcia, postanowiono jednak nie zmieniać żałożeń. I tutaj dotarły nowe rozkazy taktyczne.

Szamani Ankhanding’ono rozpoczęli tworzenie chmur kwasu i trucizn na flankach. Wielkie było ich zaskoczenie, gdy niespodziewanie na armię zstąpiła mgła o naturze bez wątpienia magicznej. Dowództwo nie przewidziało, że przeciwnicy mogą również dysponować magią, skoro była ona skarbem od Tiamat. Magia czterorękich pochodzić musiała więc z innego źródła.

Udało się rozgonić mgłę. Zanim to uczyniono jednak, w szeregi wojska wpadły ogromne, szare stworzenia, które swymi wielkimi trąbami poczęły rozganiać orczych weteranów jakby pospolite ruszenie. Szamani, zajęci rozpraszaniem mgły, nie zdążyli należycie zareagować. Sytuacja wymykała się spod kontroli, zastosowano więc magię umysłu. Słonie wykonały obrót o sto osiemdziesiąt stopni i zaszarżowały na dotychczasowych stronników.

W międzyczasie rozgorzała walka na flankach. Zamieszanie spowodowało szybką zmianę taktyki jaszczurów, jednak okonda’nkhondo z typowym dla siebie zażarciem utrzymywali linię frontu, mimo walki po obu stronach. Główne natarcie wojsk Yanikaina zostało tymczasowe zablokowane przez oszalałe słonie.

Szamani Ankhanding’ono nie próżnowali. Wkrótce ludzcy pomagierzy taiotlaniego obrócili się przeciw swym dowódcom. Walka przybrała nad wyraz chaotyczny przebieg – dowódcy czteroręcy z trudem opanowywali sytuację, mimo to walka na flankach trwała.

Bitwa ciągnęła się w nieskończoność. Niejednokrotnie trudno było określić strony konfliktu. Orczy stronnicy Yanikaina zawahali się, gdy napotkali pobratymców po stronie wroga. Okonda’nkhondo, którzy poddani zostali zowonglera, nie okazali zwątpienia. Mimo o wiele mniejszej liczebności, Ankahnding’ono trzymali się dzielnie, lecz w ostatecznym rozrachunku, po długiej, pełnej walki nocy, dali się okrążyć. Trzon orczej obrony załamał się, a piechota czteroręka natarła na bezbronnych w bespośredniej walce szamanów.

Niewielu uciekło z armii Ankhanding’ono. Równinę, na której stoczono bitwę grubo usłały trupy, ale zagrożenie jaszuczurcze zostało z ciężkimi stratami odparte.


Stan końcowy:

Armia została rozbita
500 wojowników taiotlaniego
100 pieszych nomadów
45 konnych nomadów
25 szamanów nomadów

850 wojowników komulai
 

Ostatnio edytowane przez MrKroffin : 18-09-2016 o 19:21.
MrKroffin jest offline  
Stary 18-09-2016, 19:24   #110
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
TURA 22

Ankhanding’ono

Cierpienia młodego Tiamata

Tiamat-etha-valasha był wodzem, jakiego nie znał świat. Był potężny, zastępy jego wojsk liczne, a przeciwnicy padali pod ostrzem ich mieczy. Żaden lud, żaden król nie mógł się z nim liczyć, a imię wodza budziło strach nawet w najbardziej mężnych sercach z każdego krańca ziemi.

Ciekawe, co rzekłby Idrys, gdyby wiedział, że pokonał go kaleka-schizofrenik dotknięty paraliżem.

W ostatnich miesiącach stan mkulu uległ straszliwemu pogorszeniu. Cierpiał ogromne męki, jego głowa pękała, a wnętrzności skręcały się boleśnie, czyniąc z niego nie wielkiego wodza, a płaczące, bezbronne dziecię. Nie cieszyły go już zwycięstwa na froncie, całe dnie spędzał w łożu, wyjąc i błagając o śmierć. Z dnia na dzień było gorzej, a szamani zdecydowali się w końcu narkotyzować niemal nieświadomego mkulu, by nie cierpiał tak strasznie.

Narkotyki, które podawano władcy, uśmierzały ból, ale czyniły też coś, za co tłum kochających mkulu fanatyków gotów był spalić na stosie szamanów. Każda dawka narkotyku odbierała wodzu siły rozumu. W swych ostatnich dniach potrafił tylko memlać bez sensu.

Szamani wpadli jednak na pomysł polepszenia stanu błogosławionego Proroka. Zwrócili się o pomoc do najpotężniejszej istoty w świecie, zaraz po wodzu – do Starca.

Starzec z radością przyjął propozycję i zapewnił, że w ciągu kilku godzin postawi mkulu na nogi. Kazał zamknąć się z nim na ostatnim piętrze wieży i surowo zakazał sobie przeszkadzać. Nikt nie był na tyle nierozważny, by łamać to przykazanie.

Mag wszedł do pomieszczenia i zaryglował drzwi. Spojrzał na oddychającego ciężko władcę.

- „Mkulu zdycha mało godnie, stęka, skarży się i gdera…” – zanucił i zbliżył się do niego.

- „Cuchnie, jakby robił w spodnie, Starzec żyłę mu otwiera”

Wyjął zza pasa skalpel i jednym zdecydowanym, acz delikatnym ruchem, przeciął wzdłuż ręki jedną z żył. Mkulu zaczął kwilić i wierzgać niespokojnie.

- „Cieknie siła, upór, pycha, strach i miłość na poduchy”. – Nie przestawał śpiewać. – „Ze starości mkulu zdycha, przez czterysta lat żył głuchy…”*

Zdjął ręke na dół tak, by krew swobodnie spływała na posadzkę. Potem powtórzył ten sam rytuał na drugiej ręce, nogach, a w końcu – na szyi.

- Teraz poczekam sobie, aż dokonasz, żywota, Wybrańcze. Powinieneś się cieszyć, że przeżyłeś tak długo. Ułomni nie dożywają czterech setek, szczególnie w Ankhandwe Mzinda. Mnie już męczy utrzymywanie przy życiu twojej groteskowej skorupy.

Cała posadzka była już we krwi. Starzec chwycił puchar stojący na przy łożu, a potem nabrał nieco i upił.

- Mm.. wyborna. Właśnie dlatego tak lubię twoich zielonołuskich, mkulu. Mają przepyszną krew. Ma taki posmak wanilii.

W końcu krew przestała płynąć, a serce wielkiego wodza i wybrańca Tiamat, stanęło.

- Szkoda cię, stary, głupi. Tak mały miałeś potencjał, a tak wiele osiągnąłeś. Wierz mi, moje serce nie może znieść widoku twojej śmierci. Co z twoim imperium? Kto poprowadzi najazdy? Kto będzie nadzieją tego zbłąkanego ludu?

Uśmiechnął się.

- Podpowiem ci. Ja.

Raz jeszcze nabrał krwi. Potem odpiął z pasa kilka woreczków i położył tam, gdzie było jeszcze względnie sucho.

- Zobaczmy… krew celu, jest. Sproszkowana kość Draeghai, jest. Kamyczek ze Świątyni Wszystkich Duchów, jest. Fragment czaszki mężnego Eustennona, jest. Wreszcie, zakonserwowany członek Taltuka. Ha, to ci unikat! Nawet nie wiesz, ile czasu zajęło mi zbieranie tych świństw.

Zagwizdał i począł rozbijać moździerzem zebrane ingerediencje. Następnie dodał je do krwi i wziął kropidło, by skropił wywarem zwłoki mkulu.

- Nie chciałbyś, żeby twoje imperium umarło z tobą. Dzięki mnie, żyć będzie wiecznie. – Podniósł manierkę i pociągnął spory haust.

- Uważaj, może trzasnąć.

* wszystkie cytaty są parafrazą utworu „Sąd nad Goyą” Jacka Kaczmarskiego.



***

Cały pałac stanął na nogi. Wszyscy sądzili, że Starzec wysadził wieżę, ale poza hukiem, nic na to nie wskazywało. Po długiej i pełnej obaw naradzie, szamani postanowili wejść do komnaty, w której byli Starzec i mkulu, przerażeni faktem, że nie dochodziły z niej żadne oznaki życia.

Obraz, jaki ujrzeli, sprawił, że zadrżały ich serca. Cała podłoga skąpana w krwi, obok leżące ciało Starca, a na łożu.. siedzący mkulu. Nie dość, że siedzący. Mkulu pozbawiony ułomności swego ciała, cały i zdrów, nie odróżniający się zdrowiem od innych wielkich smokowatych.

- Och, ludu mój! – zakrzyknął mkulu i ruszył do nich, depcząc sztywne ciało Starca. – Wielką radość sprawiła nam Tiamat! Przez posłannictwo swego wiernego sługi, Starca, ożywiła mnie i oczyściła z mych skaz. Cieszmy się i świętujmy, bo wasz wódz żyje!

Do poddanych wciąż chyba nie docierało, co właściwie się wydarzyło. Wszyscy milczeli.
- Rozumie wasz szok. Nie dziwię się. Ogłoście, co następuje: jutro wielki pogrzeb wielkiego męża – Starca, który życie oddał za wiarę. Niech postawią mu pomnik w samym sercu Ankhandwe Mzinda. Ja zaś, jeśli pozwolicie, udam się na spoczynek.

Bezceremonialnie roztrącił ich i zostawiając krwawe ślady, ruszył po schodach.

- Ach, jeszcze coś – przypomniał sobie. – Przyprowadźcie mi potem kilku zielonołuskich. Mam dla nich nowe.. rozkazy.

TIAMAT-ETHA-VALASHA
  • Sadyzm
  • Egoizm
  • Nieprzewidywalność
  • Pycha
  • Błyskotliwość


Dech smoka pali niewiernych

Arttemos zdobyte! Doniesiono na dwór. Miasto niebieskiego lud północy zostało zdobyte rekordowo niskim kosztami, jak wynikało z raportów, obrońcy sami się pobili między sobą, a wojska Ankhanding’ono dokończyły tylko dzieła. W połączeniu z cudownym ozdrowieniem mkulu, w mieście zapanowała niełychana radość, jakiej nigdy nie było widać na ulicach. Zaczęły się spontaniczne nabożeństwa, publiczne pokuty i egzekucje jaszczurów żyjących w opinii większości niezbyt religijnie. Wesołe były wtenczas ulice Ankhandwe Mzinda.

Jednak słowa, jakie dotarły do władcy, nie powinny wzbudzić jego radości. Owszem, wiktoria przyszła łatwo, lecz to, co po niej nastąpiło, świadczyło wyraźnie o braku dyscypliny w armii. Arttemos zostało zmasakrowane. Z ponad dwóch tysięcy mieszkańców ostały się trzy setki. Resztę wieszano, bito, torutrowano i wbijano na palę przez wiele dni. Wszystkie nadające się do żytku budynki, manufaktury zostały zniszczone. Spłonęła duma Idrysa – wielka stocznia Republiki. Ostał się jedynie port, a i to w stanie bardzo złym.

Pożar, jaki wzniecili żołnierze mkulu strawił większą część miasta, tak że teraz przypominała zgliszcza. Zawalono kopalnię gliny, z dymem poszedł tartak. Podobnie jak obserwatorium astronomiczne, razem z wybitnymi astronomami wewnątrz. Cały obraz zniszczenia spotęgował nienawiść wobec najeźdźcy, lecz mieszkańcy, którzy się ostali, nie mieli dość sił ani nadziei, by podnieść bunt. Ich Nadnomorchos nie żył, miasto i świątynie były spalone. Razem z budowlą, która niegdyś pretendowała do miana cuda świata – Hieroi-Skene-Theroi.

Mkulu nie powinien być zadowolony z takiego postępowania – jego rozkaz był jasny – atakować i brać w jasyr ludność cywilną, ale naukowców i budowle przydatne imperium zostawić. Samowola w wojsku jest rzeczą nad wyraz szkodliwą, toczącą je od środka. Od mkulu zależało jednak, czy puści tę sprawę w niepamięć, czy też postanowi wyciągnąć konsekwencje z nieprzestrzegania jego rozkazów.

Akcja-rekultywacja

Kenku nigdy by się nie spodziewali, że po zniszczeniu ich miasta, powywracaniu ołtarzy i opluciu dumy, czekać ich może próba.. odratowania ich metropolii. Dnia pewnego, niczym nie różniącego się od innych, z portalu zaczęli wychodzić kolejni najeźdźcy, tym razem jednak nie z mieczami i ogniem, ale z pługami i narzędziami. Rozpoczęto akcję naprawy Kenku-Aku, którego nazwę przemianowano na Khwangwala Chisa, co znaczy w języku pustyni „krucze gniazdo”.

Szybko okazało się, że nowe Kenku-Aku niewiele będzie miało wspólnego ze swoją przeszłością, poza lokalizacją. Rządził nim nie Kerok, jak drzewiej, lecz tymczasowy wojskowy namiestnik. Po ulicach nie kręcili się drobni kupcy i dzieci, ale wojskowe buluzi patrolujące ulice. W miejsce ołatrzy ku czci Kektaka pojawiły się ołtarze ku czci Smoczej Matki. Z ostatnią zmianą łączyła się też inna – pod karą śmierci nakazano ocalałej ludności konwersję religijną. Nie było w mieście osoby, która stawiłaby opór i w ten sposób cała Khwangwala Chisa stała się jedna w myśli religijnej.

Ciekawe, co w zaświatach myślał o tym bestialsko zamordowany Kazkut.

Wyplenienie zarazy

Obóz, jaki powstał dla izolacji zarażonego plemienia ludzi, okazał się strzałem w dziesiątkę. Odkryty dziki, niezwykle śmiercionośny wirus zginął razem z ostatnimi tam osadzonymi zarażonymi. Wkrótce doniesiono mkulu, iż morowe powietrze odeszło z gorącymi wiatrami ku pustyni i nie należy już się lękać. Ludzie zaś, którzy zarazę ową przywlekli ze sobą, stali się biologicznie gotowi do wstąpienia w społeczeństwo Ankhanding’ono.

Kłopoty zaopatrzeniowe

Od czasu objęcia władzy przez Tiamat-etha-valasha liczba ludności nieustannie szybowała w górę. Jednak to, co stało się ostatnimi laty, przekroczyło najśmielsze oczekiwania. Rozrost populacji był ogromny. Już wcześniej miasta miały problemy z zaopatrzeniem i wyżywieniem ogromnych rzesz istot. Wtedy poradzono sobie, wyrzucając nadmiary na wojnę, gdzie ginęły ku uldze gospodarki.

Teraz sprawa zaczęła przybierać podobny wygląd. A nawet jeszcze gorszy. Bowiem nagła kampania wojenna równać się musiała z kłopotami w sferze zapasów. Ostatni, niezbyt rolnie płodny rok, w połączeniu z szalonym przyrostem naturalnym, musiał poskutkować problemami. A jego rangę zrozumiano dopiero, gdy jedna z karawan przybyła po nieistniejące w spichrzu Ankhandwe Mzinda zapasy.

Nowy system transportu poprzez karawany i karawanseraje okazał się świetnym pomysłem, który ułatwił redystrybucję żywności. Jednak nawet dobra redystrybucja nic nie poradzi, gdy nie będzie czego dystrybuować. Posiano więc nowe rośliny, rozszerzono i tak wykorzystany do maksimum teren upraw. Przyniesie to jednak widoczne efekty dopiero w następnych latach, a żywność wymagana była od teraz.

Spichlerze innych miast niż stolica zatrzymały jeszcze żelazne rezerwy, ale i tam była kwestią czasu to, do czego doszło w Ankhandwe Mzinda. Głód. Póki co dotknął najniższe kasty, ale już wkrótce o swoje upomną się i wyższe. A dla nich, jak dla biedaków, nie zostało nic. Co gorsza, puste spichlerze miały wyżywić nie tylko ludność miast, ale i wojowników na froncie. I tak wkrótce mógł zajrzeć głód.

Nastały chude lata dla miast Ankhanding’ono, po całych dekadach lat tłustych.

Puk, puk

Starzec, pardon, Tiamat-etha-valasha rozkoszował się winogronem, spoglądając na wychudzony tłum, który zaszturmował jedno z pól, gdzie jeszcze nie zebrano plonów. Straszne. Ludzie głodują. Makabra po prostu.

Obrał delikatnie winogronko ze skórki, by rzucić ją potem przez okno w wygłodniały lud. Zaśmiał się subtelnie. Odkąd został mkulu, co swoją drogą było niesamowitym skokiem społecznym, kazał zmienić nieco wystrój swej komnaty. Wyrzucił wizerunki Tiamat i rośliny, mające na celu uprzyjemniać mu czas. Zamiast tego nakazał przynieść ze swej dawnej pracowni niezbędne mu rzeczy – piec alchemiczny, koło garncarskie, kocioł o srebrnym denku, lustro, astrolabium i kilka zwłok zielonołuskich.

Westchnął na widok ich święcących w promieniach słońca skór. Podszedł i zlizał z jednej z nich ostatnie krople krwi. Mmm… wanilia. Już miał popadać w swoistą waniliową nirwanę, gdy usłyszał zza lustra ciche…

Puk, puk

Zmarszczył brwi. A właściwie nie, bo zapomniał, że Ankhanding’ono nie mają brwi, a zaraz potem stanął przez piękną, czystą taflą swego komunikatora.

- No, no. Kogo jak kogo, ale was to się nie spodziewałem… – oblizał zakrwawione usta.

Po drugiej stronie stała niewielka postać. Naprawdę niewielka w porównaniu do olbrzymiego mkulu. Postać była wyraźnie wystarszona, ale i skonfundowana.

- Czy… rozmawiam z Waszą Mością Starcem? – spytał niepewnie.

Starzec parsknął głupkowato i odparł.

- A wyglądam na kogoś innego? Nie odpowiadaj. Skoro już zakłóciłeś mój spokój, wyjaw mi,, czego chcesz, Turruskasie

Ulliari wydawał się zaskoczony faktem, że Starzec zna jego imię, ale nie trwało to długo.

- Potrzebuję twej pomocy, Starcze, Pomocy, by obalić uzurpatora w mej ojczyźnie…

Starzec wykrzywił swe gadzie usta w najpaskudniejszym uśmiechu, jaki posiadał.

Nesioi

Spotkaniu w ogniu walki

Idrys zażądał spotkania na miejskim rynku. Sofia spodziewała się tego. Walka zdecydowanie nie toczyła się po ich myśli, a zdrada łuczników Ornitys z całą pewnością nie była w planie. Tak jak i bratobójcze walki w samym sercu bitwy. Należało temu położyć kres i nic dziwnego, ze Nadnomorchos zażądał spotkania. Sama miała zamiar to zrobić, więc przystała na tę prośbę. I choć wyrażona była niczym rozkaz, Sofia wiedziała, że nie czas teraz na głupie słowne przepychanki. Wiedziała też, że Idrys nie będzie w dobrym nastroju, a incydent z Ornitys może odczytać jako próbę sabotażu. Dlatego wzięła ze sobą najlepszych przybocznych i ruszyła na spotkanie.

Nie tylko ona pomyślała o takim rozwiązaniu – w otoczeniu Idrysa również znaleźli się żołnierze. Z jednej strony, nic w tym dziwnego – wszak to, że byli sojusznikami, nie implikowało przyjaźni, ale jednocześnie królowa zauważyła, że Idrys przybył z większą ilością żołnierzy niż ona…

Postąpiła naprzód pewnie. Jest królową Krateii Nesiai! Nie może okazywać słabości ani niepewności. A już szczególnie nie na wojnie.

- Przybyłam, jak zasugerowałeś, Idrysie – oznajmiła na powitanie.
- Niezmiernie się cieszę – odparł sucho Nadnomorchos – zanim zaczniemy, pozwolisz, że zadam ci pewne pytanie…

Podszedł kilka kroków w jej kierunku. Przyboczni królowej chwycili za rękojeście.

- Kiedy wpadłaś na pomysł, by mnie zdradzić, suko?

Wyciągnął zza pleców sztylet. Sofia otwarła usta i zaalarmowała swoich strażników. Ku jej zaskoczeniu... bez odzewu. Odwróciła się, niczego nie rozumiejąc i zobaczyła, że z gardeł wszystkich pięciu jej przybocznych toczą się krwawe smugi. A nad nimi tkwią wbite strzały.

Idrys podniósł rękę ze sztyletem, Sofia zasłoniła się, lecz władca nie zamachnął się.

- Dość! – krzyknął, a królowa zauważyła ruch w pobliskim oknie. Karłowata postać zniknęła w cieniu.

-Ornityjscy łucznicy? – zapytała retorycznie.
- Ornityjscy łucznicy – potwierdził zadowolony. – Niesamowite, ile te ptaszyska są w stanie zrobić za kilka błyskotek. Zresztą, ty chyba powinnaś wiedzieć o tym najlepiej.
- Nie zdradziłam cię, Idrys! – krzyknęła rozgoryczona i zirytowana. – Nie wiem, co się stało moim łucznikom, ale to nie był mój rozkaz!
- Sycz dalej, żmijo. Wiem, że to umiesz. – Sofia zauważyła kątem oka, że jego żołnierze odcięli jej drogę ucieczki. – Wiesz, wcześniej zastanawiałem się jeszcze, czy po wygranej bitwie oszczędzić twe życie. Teraz nie mam już wątpliwości.

Królowa nie miała pojęcia, co zrobić. Otaczał ją krąg zbrojnych, a Idrys coraz bardziej zmniejszał między nimi odległość.

- Nie jestem twoim przygłupim mężem, kurwo. Nie ze mną takie gierki. Ja, w przeciwieństwie do niego, zasłużyłem na swoją pozycję nie urodzeniem, ale zasługami. Manipulowałem nim, taiotlanim zza morza, wszystkimi. I ty chciałaś, przechytrzyć mnie?

Wyczekała na moment, aż się zagada. Wtedy wyciągnęła z dekoltu krótki nożyk, który miał jej służyć w razie nagłej potrzeby. A aktualna sytuacja chyba spełniała ten warunek. On był jednak szybszy; złapał dłoń królowej w połowie drogi do jego szyi, a potem mocno szarpnął jej ramieniem w stawie. Sofia zawyła z bólu. Idrys uderzył ją, że upadła.

- Mówiłem ci, nie próbuj mnie przechytrzyć. Niby taka jesteś mądra, a nie potrafisz nauczyć się na własnych błędach. To właśnie pokazuje, że Nesjanie jednego mają króla. Króla, który rządzi nimi nie przez urodzenie ani łóżko, ale dzięki wieloletniej pracy dla ich dobra.

Pochylił się nad nią i przytrzymał, gdy próbowała odczołgać się.

- Rozczarowałaś mnie. Wszystko, co o tobie mówili okazało się fałszem. Poza jednym… naprawdę jesteś nieziemsko piękna. – powiedział z obrzydliwym uśmiechem na twarzy i podciągnął jej suknię.

- Co się tak gapicie? – zwrócił się do żołnierzy. – Dajcie nam trochę prywatności.

***

Sofia leżała na piasku, kompletnie opadła z sił po długich i nieustających próbach wyrwania się z uścisku tego obrzydliwego bydlaka. Nie miała siły nawet wstać, załkała cicho, mając nadzieję, że on tego nie zauważy.

- Płaczesz? – zakpił głośno, przewiązując atłasową koszulę. – I ty siebie nazywasz królową? Gdzie twoja królewska godność? A tak, zapomniałem…

Zagwizdał beztrosko, a gdy skończył się ubierać, pochylił nad nią raz jeszcze. Sofia spróbowała się odsunąć, ale nie dała rady.

- Masz, królowo, na pamiątkę tego upojnego poranka. – Po czym znowu sięgnął po sztylet i tym razem zamachnął się.

Po okolicy rozległ się straszliwy krzyk, a twarz królowej zalała się strugami krwi.

Sofia traci cechę „Atrakcyjność”, zyskuje cechę „Brzydota”.

- Weźcie ją, wsadźcie w wór i wyrzućcie do morza. Skończyłem.

Żołnierze wyszli zza rogu z płóciennym workiem, ogłuszyli królową jednym uderzeniem lagą i wykonali królewski rozkaz.

***

Ocuciło ją szturchnięcie. Tkwiła w ciemnym worze, całkowicie napełnionym wodą. Zaczęła rzucać się kompulsywnie, próbować rozerwać wór od środka. Wtem coś chwyciło ją silnie i skrępowało ruchy. Po długiej, tajemniczej chwili zauważyła, że w worze pojawia się rozcięcie. Coraz większe i większe, a już po chwili naprzeciw twarzy królowej pojawiła się twarz nieznanej, pięknej kobiety.

[IMG]http://img.hdwallpaperpc.com/cover/45/Fantasy_Mermaid_Mermaid_Drawing_44385_detail_thumb .jpg[/IMG
]

Przyłożyła twarz do ust i zamknęła jej powieki. Sofia znów pogrążyła się we śnie, a gdy się ocknęła, była już na piaszczystym brzegu, Obok niej, na skale, w słońcu siedziała jej wybawicielka. Wyglądała jak Nesjanka, miała jednak zniekształcone uszy i coś na kształt rogów zamiast włosów. A gdy Sofia spojrzała dalej zobaczyła…

- Ogon. Nie dziw się tak. – odezwała się aksamitnym głosem istota. – Widzisz ten dym majaczący na horyzoncie. To Boreios, twój dom i pałac. Idź tam, gdy wypoczniesz. Zatamowałam twój krwotok, ale gdy już dotrzesz, oddaj się w opiekę pałacowemu medykowi. Powinien zrobić więcej niż ja.

Zeszła ze skały i skierowała się ku wodzie.

- K.. kim jesteś? – nie wytrzymała Sofia.
- Dowiesz się, jeśli uznam to za konieczne. Ciesz się uraotwanym życiem, Idrys nie miał tyle szczęścia. Arttemos płonie na czele ze swoim władcą. Ciężkie czasy nastały dla Nesjan i kto wie, może dla nas także. Jeśli będę cię potrzebować, znajdę cię.

Po czym, nie zważając na dalsze próby nawiązania kontaktu, wpłynęła z gracją w akwen Morza Pelajskiego i zniknęła.

Źródło: fabularny opis na podstawie legendy nesjańskiej.

Żądania Przeora

Przybycie królowej było szokiem dla całego dworu. Początkowo nie wierzono nawet, że to ona, dopiero po okazaniu królewskiej biżuterii założono, że Borejczycy mają do czynienia z ich prawowitą królową. Rana, jaką zadał jej Idrys, była bowiem głęboka i szpecąca. Niewiele pozostała w Sofii podobieństwa do kobiety, którą była przez tym straszliwym dniem na Altenis.

Mimo szoku, uratowanie królowej przypisano boskiej mocy Posedaiona, a Basileus ustanowił na cześć tego wydarzenia tygodniowe święto ze składanymi ofiarami kadzielnymi i pokarmowymi. Królowa nikomu nie mówiła o swej przygodzie z kobietą o ogonie ryby – trzeźwo uznała, że ktoś nieprzychylny uznać to może za objaw szaleństwa, a nieżyczyliwym zdecydowanie nie należało dawać do tego pretekstu – tym bardziej, że namnożyło się ich wielu, a największym przeciwnikiem okazał się Przeor. Jego reakcja na wieść o cudownym ocaleniu królowej była, mówiąc delikatnie, bardzo niedelikatna.

Wkrótce okazało się prawdą to, co Sofia usłyszała od kobiety o rybich oczach. Arttemos spłonęło z Idrysem wewnątrz. Bardzo dobrze. Dostał to, na co zasłużył, choć pewnie dałoby radę wymyślić coś jeszcze w gronie najlepszych katów Boreios. Nie zemsty szukała jednak teraz królowa – po tym, co zrobił jej rzekomy sojusznik, popadła w straszliwy marazm. Nie miała głowy do spraw państwa, a wielu na ten widok zacierało ręcę. Najżarliwiej – Przeor horimtulai.

A okazał to dnia pewnego, przychodząc ośmielony stanem królowej przed jej oblicze, uśmiechając się szelmowsko i mówiąc bez ogródek to, co powiedzieć chciał chyba już podczas pierwszego ich spotkania.

- Królowo, czas już, byś zdecydowała, po której stronie jesteś. Czy po stronie prawdy i objawienia, czy po stronie bożków z drewna i kamienia. Powiadam ci: przyjmij wiarę gekatzai i ogłoś to swojemu ludowi. To się kiedyś musi stać, niech więc stanie się teraz.

Porwanie królewskiej galery

Podczas nieobecności królowej wiele rzeczy zmieniło się w Boreios. Wiele wymagało królewskiej ręki. Sofia nie miała jednak sił do sprawowania władzy, co tak bardzo martwiło jej otoczenie. A przecież kłopoty narastały i narastały…

Najpierw doniesiono o tajemniczym zniknięciu galery z rodzimego portu. Wydarzenie bez precedenu w dotychczasowej historii Nesjan. Nikt nigdy nie podniósł ręki na świętość okrętów królewskich, aż do dziś. Niewiele było o problemie wiadomo – złodzieje nie pozostawili po sobie żadnych śladów, a portowy stróż zmarł tej samej nocy, prawdopodobnie z przyczyn naturalnych. Co ciekawe, podczas patrolu…

Trzeba było tę sprawę zbadać. Czym prędzej. Jeśli bowiem popuści się złodziejom, rozzuchwalą się, a korona nie mogła pozwolić sobie na regularne straty jednostek pływających. Szczególnie, że ojczyzna Nesjan mieściła się teraz na wyspie.

Posłowie z północy

Drugą sprawą godną uwagi królowej był powrót zapomnianej ekspedycji sprzed lat, jeszcze z czasów panowania Trygajosa. Oto powrócili, jako zniedołężniali starcy, odkrywcy wysłani na północ do ziem mikrej królowej z koroną z szyszek. Powrócili nie sami, co warto zaznaczyć, lecz z licznym towarzystwem niewielkich istot, które swym dziwacznym wyglądem i ubiorem wzbudziły sporą sensację na ulicach Boreios.

Istoty te, władając wyjątkowo słabo nesjańskim i zaciągając z dziwna obcym akcentem, poprosiły o audiencję u Jego Królewskiej Mości Trygajosa II.

Incydent borejski

To, co wydarzyło się po przybyciu posłów, podburzyło nastroje wśród ludu tak, że od dawna nie było znać w mieście takiego poruszenia. Stracono jeden statek, to fakt. Kilka dni potem Posedaion i Allatu, boscy małżonkowie, uśmiechnęli się do swojego ludu i wojsku udało się przechwycić pojedyczny statek bez bandery. Jednak powodem skandalu okazał się nie statek, ale jego zawartość.

Dziesiątki Nesjan i Kenku, popakowane niczym towar pod pokładem. Duża galera dowodzona była przez Tettarocheires, którzy o włos uniknęli linczu na ulicach miasta. Oddano ich do dyspozycji królowej, podobnie jak okręt i pojmanych. Szybko okazało się, że porywacze doskonale posługują się nesjańskim narzeczem i głośno zaklinają się, że są tutaj wyłącznie w interesach i mają błogosławieństwo Pana Świata, Yanikaina.

Zagrożone życie następcy tronu

Medycy nie potrafili określić przyczyny tego zdarzenia. Próbowali zrzucić to na przepracowanie, ale królowa wiedziała swoje. Wiedziała, jaka może być przyczyna tego stanu rzeczy. Niestety, przez ten tragiczny incydent Sofia zamiast wychodzić z trudnego czasu, zaczęła coraz bardziej się weń zagłębiać.

A mowa o chwili, która rzuciła cień na całą przyszłość dynastii. Nienarodzony legalny syn Trygajosa II, jedyny prawny spadkobierca korony nesjańskiej, mógł być w poważnym niebezpieczeństwie. Po powrocie po domu, królowa zauważyła, że dziecko w jej łonie przestało się ruszać. Zaalarmowała więc medyków, którzy ogłosili jednak, że wszystko w porządku.

Najwyraźniej nie było. Po dwóch dniach z dróg rodnych wylała się krew, a wtedy Pani na Boreios zrozumiała, że to nie przelewki. Jednak ani felczerzy, ani położne nie były w stanie nic zdiagnozować, albo, co nie jest niemożliwe, bali się to uczynić. Niektórzy z nich, patrząc na zgryzotę królowej, zasugerowali jednak, by udała się do horimtulai, wśród których medycyna stała na zdecydowanie lepszym poziomie i którzy prowadzili lecznicę w Boreios.

Królowa nie miała wątpliwości, że jej dziecko wymaga pomocy. Skądkolwiek mogłaby nadejść.

Tai’atalai

Pejzaż pobitewny

Bitwa Czterech Ludów na długo pozostała w umysłach Tai’atalai. Również dziś wielu historyków wspomina to starcie jako jedno z najważniejszych w dziejach starożytnych Tenokinry. Powodów jest wiele: po pierwsze i najważniejsze, po raz pierwszy udało się powstrzymać najazd Ankhanding’ono w walnej bitwie, po drugie: w porównaniu do wcześniejszych bitew na terenach Tai’atalai, ta jedna była zdecydowanie najdłuższa, najkrwawsza i najbardziej umagiczniona.

Pole bitwy jeszcze długie miesiące wsiąkało rozlaną krew. Skala masakry wstrząsnęła umysłami mieszkańców Tenokinry – nie widziano bowiem dotąd takiej rzezi. Nawet zniszczenie Amerepiti nie mogło równać się ilością ofiar z Bitwą Czterech Ludów. Jedynym pocieszeniem narodu atalskiego był fakt, że armia jaszczurcza poszła w rozsypkę i zagrożenie zostało zminimalizowane. Co nie oznacza, że zniknęło: armie maruderów rozpierzchły się po ziemiach Tenokinry, niosąc ze sobą śmierć i wyjątkowe okrucieństwo. Wiele wsi zostało spalonych i wiele mniejszych świątyń zbezczeszczonych. Po wielkich atalskich folwarkach krążyły opowieści o strasznym, niezrozumiałym sadyzmie najeźdźców, którzy pod tym względem przewyższali nawet Nahakai.

Nahakai stosowali bowiem przemoc prymitywną i ograniczoną. Zabijali, co mieli w zasięgu wzroku, i szli dalej. Synowie Malaga natomiast zasłynęli szybko z tortur i szczególnej nienawiści wobec symboli religijnych innych niż ich własne. Ich obecność budziła panikę na wsiach jeszcze przez wiele lat.

Jeśli omawiane starcie przyniosło jakąś korzyść, to bez wątpienia był to wzrost i tak znacznego już autorytetu władcy. Yanikain zasłynął wśród ludu nie tylko jako pogromca Nahakai, ale też synów Malaga – dwóch głównych wrogów Tai’atalai. Spowodowało to cudowny rozrost kulturalny, a w szczególności rozwój formy literackiej jaką była pieśń o czynach. Powstało wiele poematów sławiących mądrość i waleczność taiotlaniego, gdzie szczególną popularność zdobyły dwa: Yanikaina, boga naszego żywot spisany (która opisywała z emfazą rządy władcy) i Powieść lat minionych (traktującą z kolei o dokonaniach większości znanych współcześnie taiotlanich). Oba poematy zaistniały zarówno w formie pisanej – dzięki kapłanom – ale również w formie tradycji ustnej. Na wielu folwarkach i wsiach popularność zdobyły śpiewane wersje opisanych utworów.

Bezpośrednio po bitwie Yanikain miał jednak więcej zmartwień niż radości z uwielbienia ludu. Po pierwsze, zbrojne bandy napadające na chłopów, a niejednokrotnie i kupców, po drugie nietypowe doniesienia z byłego pola bitwy. Kiedy bowiem już resztki wojsk opuściły te tereny, lokalni, nieliczni mieszkańcy i przejezdni zgodnie donosić zaczęli o niebezpieczeństwach, jakie narodziły się na splamionej krwią ziemi. Wedle ich relacji, na polu bitwy pojawiać zaczęły się dziwne, wychudzone, humanoidalne stworzenia, których głównym pożywieniem stały się niepochowane zwłoki.


Rzecz jasna problem miał jedynie płaszczyznę etyczną. Pożeranie ciał dzielnych wojowników taiotlaniego zwyczajnie było hańbą dla władcy, który pozostawił zwłoki swych najwierniejszych poddanych na żer potworów. Poza tym jednak nie miał większego znaczenia – były to okolice słabo zaludnione, bez większego ośrodka miejskiego. Problem narodzić mógł się jedynie wtedy, gdyby ciała z pola bitwy zostały wszystkie pożarte, a rozrosła na ich mięsie wataha potworów zaczęła szukać nowego żerowiska.

Czy warto było jednak rozważać tak daleko idące scenariusze?

Pokrętne manewry ordy Thorka

Orda Thorka nie nawiązała kontaktów z taiotlanim po zwycięstwie w Bitwie Czterech Ludów. Thork nakazał wymarsz na północ, uznając najwyraźniej, że jego dług został spłacony. Gdy orda bezproblemowo, a nawet z pożytkiem dla Tenokinry, bowiem zwalczała maruderów jaszczurczych, przeszła obok Quetz-hoi-atalai i wszystko wskazywało na to, że dalej przeć będzie na północ, zdarzyło się coś niespodziewanego. Zwrot w kierunku przeciwnym. Nie wiedzieć czemu, komulai zmienili trasę swego marszu i skierowali się prosto na minięte niedawno Quetz-hoi-atalai.

Nie można było stwierdzić, że ich intencje stały się nagle nieczyste – odkąd zawrócili, nie zmienili swego nastawienia do mieszkańców tych terenów, które było neutralnie negatywne. Komulai wciąż ignorowali istnienie mieszkańców Tenokinry, poza okazjonalnymi przypadkami handlu. Mimo to świadkowie ich przemarszu świadczyli, że wznosili pieśni bojowe i przez cały czas nie luzowali szyków bojowych.

Orda nie dotarła jeszcze do żadnej większej miejscowości, ale jej nieuzasadnione zmiany zachowania budziły obawy i czujność Yanikaina.

Morderstwo w świetle dnia

Uczta zwycięzców. Coś takiego trzeba wyprawić, szczególnie po ciężkiej batalii, by poprawić nieco nastroje wśród żołnierzy. Inaczej nie było i tym razem. Wydarzenie było wielkie, bo i zwycięstwo było wielkie, przynajmniej w oczach prostego żołnierza.

Taiotlani biesiadował z innymi (tzn. w znacznie węższym i bardziej elitarnym gronie) i dzięki temu naprawdę mógł poczuć smak wiktorii. Bo choć był świadom swego zwycięstwa, rozumiał też, że wiele go ono kosztowało, a otwarty portal do krainy Malaga budził uzsadnione obawy. W końcu była to kalka historii z Nahakai. A skoro Nahakai zwalczano przez kilka pokoleń, czy i teraz ten koszmar miał się powtórzyć?

W tej jednak chwili, Yanikain czuł się zwycięsko i bezproblemowo i zamierzał ten stan podtrzymać, choćby i tylko na czas uczty. Nie było mu to dane.

Siedząc i ucztując, w pewnym momencie taiotlani zauważył, że siedzący obok niego doradca dziwnie zzieleniał. Zapytał go, czy nic mu nie aby nie jest, a ten wtedy padł na stół, czym wzbudził powszechne zainteresowanie. Pierwotnie sądzono, że to efekt przejedzenia albo nadmiaru emocji. Potem próbowano wywołać u kapłana torsje. Ostatecznie zmarł on w przeciągu godziny tylko od feralnego incydentu.

Nikt inny nie wykazywał żadnych symptomów zatrucia. Jedzenie było względnie świeże, nie odstające od standardów wojskowych. Kapłan również nie cierpiał ostatnio z żadnego powodu, więc jego śmierć szybko rozniosła się w formie plotki po armii. Yanikain zaś zdawał sobie doskonale sprawę z tego, jaką siłę może mieć zasiane w umysłach żołnierzy ziarno niepewności.

Incydent borejski

Jak świat światem, gospodarka Tai’atalai w potencjale niewolniczym ma oparcie. Jest to fakt znany od pokoleń, a sprzyjająca sytuacja międzynarodowa i przyjazne relacje z Idrysem skutkowały od lat napływem świeżego towaru ludzkiego na ziemie Tenokinry. Jako, że głównie Nesjanie trafiali do Świętej Krainy Słońca i Księżyca i to oni wykonywali najtrudniejsze prace, w dużym stopniu stali się konstruktorami atalskiego sukcesu gospodarczego.

Nic więc dziwnego, że cech niewolniczy z zaniepokojeniem zareagował na zdobycie Arttemos i samobójstwo Idrysa. Oznaczało to w najlepszym wypadku chwilowe kłopoty z rynkiem, w najgorszym – zamknięcie głównego rynku i odcięcie podaży niewolników. A to z kolei pociągnąć mogło za sobą bankructwo lub zubożenie cechu łowców niewolników.

Prawdopodobnie z tej desperackiej przyczyny doszło do dyplomatycznego skandalu, jaki rozegrał się na Boreios. Straż królowej Sofii przechwyciła bowiem na swych wodach statek atalski, wypełniony po brzegi niewolnikami z Boreios – niewolnikami nesjańskimi i kenkijskimi. Statek zarekwirowano, łowców pojmano i oddano do dyspozycji królowej. Królowie (i Królowe) Rybakowie nie byli bowiem tak entuzjastycznie nastawieni do sprzedaży własnych obywateli jak zmarły Idrys.

O pomoc w tej sprawy do taiotlaniego zgłosiły się osoby poważane w środowisku cechu. Okazało się, że wyprawa rzeczywiście przez była zlecona, nadto zapłacono już bajońskie sumy sprzedawcy żywego towaru. Nadto! pojmani zostali jedni z najlepszych w swoim fachu i jeden z najbardziej pojemnych okrętów. Koszta związane z dalekomorską wyprawą i tak było o wiele wyższe niż do pobliskiego Arttemos, a teraz okazało się, że transakcja możliwie nie zostanie zrealizowana przez utrudnienia ze strony monarchii borejskiej.

Łowcy ze związku poprosili zatem taiotlaniego o pomoc: przede wszystkim o uwolnienie jego poddanych z obcej niewoli. Jednak nikt nie ukrywał, że ważne jest dla nich również utracony towar wart ogromną sumę. Zarzekali się też, że gospodarka Tai’atalai to zespół naczyń połączonych i poważna strata w jednej gałęzi z pewnością odbije się na drugiej. Natomiast do prowadzenia wojny trzeba trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy, pieniędzy.

Nowa technologia

Bitwa Czterech Ludów miała jeszcze jedną ważną konsekwencję. Tai’atalai, walcząc ramię w ramię z nomadami z północy, i przebywając z nimi przez długi czas, zyskali zdolność dosiadania i kierowania końmi, a wrodzona pomysłowość czterorękiego ludu pozwoliła szybko zaadaptować technikę jazdy do fizycznych warunków słoni – dużo bardziej powszechnych w Tenokinrze niż konie.

Jazda słonna


Ulliari

Wyprawa na Davekenkuburg zakończona w Vene

Jak zapowiadali, tak uczynili. Zjazd możnych, z przewodniczącym im Turruskasem, bratem archonta, zakończył akcję poboru i zorganizował wyposażenie armii. Kiedy wszystko było gotowe, ogłoszono wymarsz. Długie zastępy opuściły Stavikarrik i ruszyły na południe, by odbić Davekenkuburg z łap Fargreikkyning’s i odzyskał należne im od wieków ziemie. Dla wielu umysłów spośród elit ulliaryjskich Davekenkuburg, mimo wielu lat od utraty miasta, wciąż należał się Ulliarim. A parcie na odzyskanie południowej metropolii, mimo jej raczej niewielkiej wartości, było silne i otoczone nimbem historycznej sprawiedliwości.

Wojsko podzielono między kolejnych członków Zjazdu, chociaż rolę przewodnią formalnie wciąż dzierżył Turruskas. I kto wie, czy bez jego przebiegłości wyprawa kiedykolwiek osiągnęłaby swój prawdziwy zamierzony cel. Po tygodniu marszu, Turruskas nakazał zawrócić wojskom i skierować się przeciw stolicy, w której urzędował archont Lommirtur – przeciw Vene. Obudziło to ogólny sprzeciw zebranych bo, mimo słabej faktycznej władzy korony, autorytet archoncki wciąż był wśród Ulliarich znaczący. Wtedy to przywódca sięgnął po ciężką artylerię – wyjawił list opatrzony archoncką pieczęcią, skierowany do… Starca. Z treści wynikało, że obaj oni utrzymują stałą korespondencję, a archont jest sowicie opłacany za utrzymywanie stanu anarchii i rozdrobnienia na ziemiach ulliaryjskich.

Jeśli wśród tego ludu było coś większego od chęci zdobycia Davekenkuburga, była to nienawiść wobec Starca. Oświadczenie Turruskasa, poparte dowodem rzeczowym i niepodrobionym, jak stwierdzili pisarze archonccy, sprawiło, że odwieczny szacunek dla archonta w jednej chwili zamienił się w nienawiść wobec kolaboranta. Zastępy niedawnej armii wyzwolenia Davekenkuburga, postanowiły najpierw wyzwolić Vene. A potem Davekenkuburg. A potem może… resztę świata?

Niezależnie od planów Zjazdu i jego lidera, pod murami Vene stanęło około pięć setek wojów z taranami, które zaczęły kruszyć nowe miejskie mury.

Eksperyment sluepburski

… Nim do tego jednak doszło, powrócili do Vene Czyniący, którzy mieli za zadanie wypróbować świeże mięsko armatnie (tj. pojmanych Fargreikkyning’s) w charakterze obiektów doświadczalnych. Eksperyment miał mieć następujący przebieg: w okrąg zrujnowanego magiczną katastrofą Sluepburga wrzucamy jeńców i sprawdzamy, co się stanie. Zaprawdę wysoki był wtenczas poziom ulliaryjskiej nauki.

Uczeni mieli rację. Stało się. Jeńcy po kilku chwilach zaczęli wrzeszczeć i podskakiwać, jakby chodzili po rozżarzonych węglach, a potem z ich ciał odparowała woda – przynajmniej tak zrelacjonowali to zdarzenie Czyniący. Ciężko było rzec coś o naturze magicznej aury nad Sluepburgiem, ale jednego Czyniący dowiedli: nie warto wchodzić w okrąg miasta.

Zaprawdę wysoki był wtenczas poziom ulliaryjskiej nauki.

Wystąpienia ludności

Już w kilka dni po rozpoczęciu kompletnie niespodziewanego oblężenia, nastroje w mieście zmieniły się z przeciętnych w fatalne. Lud, widząc, że wszystko zmierza nie do stabilizacji i pokoju, a do kolejnego krwawego konfliktu, wyszedł na ulice, jak przed laty. Spontaniczne wystąpienie miało charakter masowy, bowiem około trzech setek mieszkańców postanowiło sprzeciwić się władcy.

Ich żądanie było jedno: koniec oblężenia. A co za tym, koniec noworozpoczętego konfliktu. I koniec biedy – choć tego nie akcentowano głośno, to jednak nie sposób było przeoczyć tego podświadomego postulatu. Od upadku Sluepburga, władztwo archonta znajdowało się w stanie ciągłego, niesatysfakcjonującego i stopniowego regresu we wszystkich sferach życia, a zdecentralizowana, słaba, dwuośrodkowa władza nie była w stanie go powstrzymać.

Jak archont miał zakończyć oblężenie? Odpowiedź była oczywista. Tłum nie chciał widzieć więcej krwi na swoich ulicach. Zależało im tylko na jak najszybszym zakończeniu nowej wojny. Uczynić to można było dwojako – albo podda się Zjazd, albo monarcha. Prawdopodobieństwo ustąpienia obu stron byłoby sobie równe, gdyby nie fakt, że Turruskas miał po swą komendą zainspirowaną, wyborową armię, a Lommirtur zawodową, zniechęconą armię i bunty uliczne.

Jednak czy wprawny władca nie potrafiłby w jakiś sposób odwrócić sympatii poddanych?

Wraża propaganda

Niedługo okazało się też, że „spontaniczne wystąpienie” nie było tak „spontaniczne”, jak można by wnioskować po nazwie. Straż miejska zauważyła porozwieszane na ulicach ulotki z rysunkiem kata ucinającego głowę postaci w szyszkowej koronie (ku radości tłumu, co warto nadmienić). Pod ryciną znajdował się napis:

Odetnijmy szyszkę od spróchniałej sosny!

Straż natychmiastowo zaczęła akcje oczyszczania ulic z ulotek, a tych, którzy im się przyglądali, ukarała batami. Jedną sztukę obrzydliwego paszkwilu przyniesiono do archonta, zapewniając o usuwaniu z miasta tego „haniebnego znaku przekory niewdzięcznego ludu”. Lommirtur przyjrzał się ulotce ze spokojem. Ta sytuacja wymagała spokoju. Istniała możliwość rzecz jasna, że ulotki były jedynie skutkiem narastającego niezadowolenia i pojawiły się już po rozpoczęciu wystąpień. Druga opcja tłumaczyła jednak więcej i niestety mogła okazać się bardziej prawdopodobna: ktoś podjudzał tłuszczę. Pytanie brzmiało jednak: kto, jak i dlaczego?
 
MrKroffin jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:51.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172