Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-09-2016, 08:53   #116
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Nie zamierzała wlec za sobą Szarlatana na siłę, skoro uznał, że zjedzie w swoim czasie. Upewniła się tylko, że drogę pokojarzy i nachyliła się, by uścisnąć szczupłą, długopalcą dłoń skrzypka.
– Jeden z tych, co cię wczoraj słuchali, kniazia z lasu zaufany – ostrzegła szeptem. – Mogą cię… zaprosić.
– Może przybędę… może nie… jeszcze nie zdecydowałem. Dworów kniaziowskich nie lubię. Wszyscy tam zadufani i przemądrzali. Kosym okiem patrzą na ciebie i sztylety chowając za plecami. Na wędrownych Spokrewnionych z góry patrzą i z pogardą – zamyślił się Wiatr.
– Ciągle jestem ci winna opowieść – przypomniała Marta i zacisnęła dłoń, nim prawicę skrzypka wypuściła. – Nie każ się gonić po okolicy, bym słowa dotrzymać mogła.
– Przed nami dziesiątki lat nieżycia. Prędzej czy później drogi zawsze się zetną. Poza tym skoro obiecałem zjawić na przyjęciu, to się zjawię – odparł z delikatnym uśmiechem Wiatr. Nie rzekła nic ponadto. Oględnie mu wcześniej o kniaziu z lasu opowiadziała, ale dość, by Wiatr świadomość miał, jakie kształty może przybrać "zaproszenie", gdy mu się gniew odmową podsyci.

Jechała w milczeniu obok milczącego Milosa. Chciała mu rzec, by się nie turbował, że ona dzieckiem nie jest, nie pierwsze to opały, w jakie popadła, nie pierwszy raz większym od siebie do oczu z pazurami skoczyła. Tyle że Patrycjusz wargi gryzł i nie wyglądał jej na takiego, coby uwierzył w jej słowa. W cokolwiek zresztą. To było złe. Wiara była równie ważna jak krew, tak jej ojciec doszedł do swej wszechmocy. Krew może wyschnąć, wiara jest trwalsza i żywsza. Marta postanowiła, że zabije ojcu kozę. Albo jeszcze lepiej, konia. Będzie trzeba jakiegoś niebylejakiego ukraść.

Pierwszy lelek wypadł z gęstych zarośli i przysiadł na przednim łęku Marcinego siodła. Łebek krzywił we wszystkie strony i terkotał. Inne odpowiedziały mu stadnym trelem, chmarą otoczyły jadącą konno Gangrelkę. Wierzchowiec prychnął i zaczął drobić niespokojnie, spłoszony muśnięciami drobnych skrzydełek. Marta wodze ściągnęła i mocniej w kulbace usiadła. Słuchała. A potem odesłała ptaki z powrotem.


Suknię, w której całą noc tańcowała, przesyconą zapachem przegnitej strzechy wiejskiej karczmy zdążyła zdjąć i rzucić na skrzynię. Stała naga przed łóżkiem w ich komnacie, odwróciła się plecami dopiero, gdy drzwi przymknął za sobą wchodząc. Pasmo szarej sierści na plecach jeżyło się jak u warczącego psa, zanim giezła przez głowę nie wciągnęła.
– Rzymianie tu chadzali – rzekła wolno, z napięciem w głosie. – Po jantar. Po niewolników. Ale rzymskie miasta są na południu. Nie budowali się w Koronie ani Pogoni.
Ciągle odwrócona majdrowała urywanymi ruchami przy zapasce spódnicy, i wzroku nawet nie podniosła.

– No i? – usiadł na łóżku, zgięte ręce oparł o kolana, głowę zwiesił nisko, żeby ukryć własne rozdrażnienie. – Czyli nie jestem stąd. Nie jestem tym, kim myślałem, że jestem. Zajedno chyba. Nic to nie zmienia. Nic.
– Rzadko kiedy gdy zaczynasz tropić widzisz kres drogi. Nigdy właściwie. – Marta przysiadła na łóżku i odłożyła spódnicę. Po chwili zaczęła z trzaskiem wyłamywać palce. – Chcesz odpuścić? Nie próbować więcej?
– Nie wiem – uparcie nie podnosił wzroku. – Kusi, aby to zostawić. Odciąć się i wreszcie pożyć jak należy. Ale obawiam się, że oni o sobie przypomną. A wtedy powinienem być gotowy i mieć na ręce najlepszą talię kart, jaką uda mi się ułożyć.
Trawiła odpowiedź przy trzeszczeniu kostek. W końcu białe palce zacisnęła mu na ramieniu.
– Ty nie potrafił jednej nocy pożyć jak trzeba – wskazała sucho. – A odciąć się już próbowałeś i nic to nie dało ci… poza pięcioma wiekami z Małgorzatą.
Palce się jej bezwiednie zacisnęły jak kleszcze. Zreflektowała się i dłoń na kark mu przesunęła, palce wplotła w osełedec.

– Tobie dalej niemiłe i straszne to, co czarownik wygrzebać może – stwierdziła. – Czemu?
– Bo mam wrażenie, że byłem strasznym człowiekiem. Kiedyś. W tamtym życiu – wyłożył sucho. – I jak sobie tamto życie przypomnę, to znów mogę się nim stać. Tamtym człowiekiem. I wtedy ja, ten ja, który z tobą rozmawia i który cię kocha, on przepadnie.
Ściągnęła brwi i zadumała się z wzrokiem wbitym w ścianę. Dłoń z osełedca wyplątała i wstała, ręce mu na ramionach wspierając i zaglądając w oczy. I przestała mrugać.
– Ty to ty – wyłożyła z prostotą. – Powinieneś zobaczyć. Chcę, żebyś zobaczył. Miał o czym myśleć, jak dziś będziesz sam zasypiał.
– Zabrzmiało jak kara.
– A było podarkiem.
– Ciągle gdzieś ganiasz.
– Ta szansa na zatrucie życia psom Małgorzaty zniknie najpewniej z końcem tej nocy. Muszę pomówić z Piesińskim. I z Rzemieślnikami, zanim ruszymy do kniazia… A i tak jeszcze dłuższa wyprawa przede mną. W lasy na północy. Do lupińskich leży. Tam pójdę sama. I chcę, żebyś zobaczył – powtórzyła twardo – zanim pojadę.

– Wody w wino nie przemienię – odparł nazbyt ostro. – Zależy od tego, co Marcel zdoła wywróżyć z fusów. A o czym chcesz gadać z Piesińskim. I z Rzemieślnikami. Po co do lupinów iść? Czasem nie wiem czy o kłopoty się prosisz czy wyprzedzasz wszystkich o dwa kroki?
– Chcę, żebyś zobaczył, co ja widziałam. Tego ci czarownik nie pokaże – odparła z naciskiem i zignorowała resztę pytań.
– Żebym sobie przypomniał, co było sto lat wstecz? Jak cię poznałem?
Oznajmiła bezgłośne i pomału chwiejące się posadach “tak”.
– Zmyślny plan – skrzywił się. – Zdradź mi jeszcze, jak mam to zrobić, he? Objaśnij sposób, a po niego sięgnę.
– Nie wiem, jak wy to, Patrycjusze, robicie – zirytowała się, i ramiona Zacha uwolniwszy z uścisku, złapała spódnicę i odziewać się zaczęła.
– Wiesz jak. Musi to ktoś naprawić. Sam nie mogę. A ja nie lubię polegać na innych – obserwował ją z pewnym niezrozumieniem. – Przebierasz się? W coś stosowniejszego?
– Możesz zobaczyć, co ja widziałam – odwarknęła. – Jadę do miasta, śmierdzieć nie chcę słomą zgnitą i zleżałym piwskiem.
– Mnie mówiłaś, że będziesz chodzić boso, w wiejskiej sukience. Bo tak – można by pomyśleć, że Zach z rozmysłem balansuje gdzieś na granicy kłótni. – Nie musisz się dla mnie stroić. Ale po co od razu dla Piesińskiego?

W oczach Marty błysnęło żółto coś bardzo złego.
– Kiedym dla ciebie stroiła się, toś nie widział! – wysyczała. – A Piesińskiemu zajedno, w co zimne cycki odziane, na każde jedne poleci!
– Jak na każde jedne, to może na twoje też. Szczególnie jak je zaakcentujesz tym dekoltem.
– Zmierz mi go jeszcze miarą z Małgorzaty zdjętą! – ryknęła, aż się echem od belek drewnianych pod sufitem odbiło. Giezło poniekąd zamierzała przykryć żupanem, jak zwykle, ale nagle nabrała ochoty do poświecenia golizną w Smoleńsku.
– Nie bądż złośliwa – na jej wybuch odpowiedział chłodnym opanowaniem. – Ty miałaś ojca i swojego kundla. Miłowałaś jednego i drugiego. To więcej niż ja kiedykolwiek mogłem rzec o Emnildzie. I mnie wypominasz?
– Mieć – wypluła przez ściągnięte usta. Na twarzy drgały jej wszystkie mięśnie. – A idź ty diabła. Miej sobie kogoś.
– Mam. Ciebie – nie dało się wyczytać wiele z jego twarzy. – A może nie mam? Może nigdy nie miałem nikogo?
– Zapewne nie – wypluła Marta odstręczająco i wciągnięty żupan zaczęła zapinać. Nie żeby miała szerokie doświadczenia na tym polu, ale miała przeczucie, jak cała sprawa winna wyglądać. Nie tak. – Ja ci Klary suką nie nazywam. Ani Małgorzaty. Choć bogowie mi świadkami, jak bardzo mam ochotę.
– Dla Małgorzaty to byłby komplement. Gorzej zwykłem ją w myślach nazywać. Naprawdę jesteś o nią zazdrosna? – Zach się chyba rozkręcał, całkiem jakby ciężkie trunki rozsupłały sznury, przesunęły granice. Tyle że Węgier nie pił wzmocnionej krwi. Jedyne na karb seansu z Marcelem można było zwalić jego bezpośrednią tyradę. – Bardzo małostkowe. A o Klarze nie mów. Nic o niej nie wiesz.

Musiała bardzo do siebie wziąć polecenie, bo się zamknęła szczelnie. W juki pakować się zaczęła, sądząc po zgarnianych przedmiotach, na dłuższą wyprawę. Sądząc zaś po urywanych ruchach, bez szans na dalszą dyskusję, za to z szerokimi widokami na mordobicie. Zach ruszył do drzwi, w progu się raz obejrzał.
– Marta, to jakieś nieporozumienie. – Wargę zagryzł, osełedcem wierzgnął jak końską grzywą. – Skaczemy sobie do gardeł. Pętle sobie na szyi zaciskamy. Oskarżamy się. Nie ma przyszłości to co nie ma przeszłości. Wybacz, że ci czas trwoniłem.
– Odprawiasz mnie – stwierdziła z niedowierzaniem.
– Ty mnie wcale nie chcesz – objaśnił. – Spójrzmy prawdzie w oczy, jestem tylko przedmiotem, który kiedyś ci odebrano. Jak tą relikwię. Duma każe ci się o skradzione upomnieć. Tyle w tym filozofii.

Nie odpowiedziała. Pusty wyraz jej twarzy nie zmienił się ani na jotę. Wypuściła tylko trzymaną w rękach sakwę, a złapała krzesło z Junoszą, herbem Jasnorzewskiej, na oparciu zmyślnie wystruganym. Zawinęła meblem nad głową i z impetem posłała go w Węgra. Nie uchylił się. Zasłonił się ręką. Drewno gruchnęło z rumorem, obtarło skórę ramienia. Błysnęły drobne kropelki krwi.
– Byłabyś bezpieczniejsza gdybyś nie była ze mną.
Do sakwy trafiły jeszcze trzewiki, po czym Marta przez ramię ją przewiesiła, razem z pasem z karabelą przytroczoną. W prawą rękę ujęła włócznię i wspierając się na niej jak pielgrzym na kosturze, ruszyła do drzwi.
Ustąpił jej z drogi. Miał ochotę skopać zdewastowane krzesło, ale pomyślał, że ona to usłyszy. Stuknął się więc jedynie w pusty łeb. Chyba właśnie odrzucił jedyną życzliwą mu osobę. Winszować, panie Zach. Teraz już nie masz nic do stracenia.


Pod stajniami już była, gdy padł na nią cień przeogromny. Odwróciła się gwałtownie, lecz po prawdzie, nie ataku się teraz spodziewała. Prędzej szczypnięcia w tyłek znienacka i srebrzystego śmiechu Swartki, i widoku jej niedźwiedzia-pieszczocha pijącego wodę z koryt u studni dla koni. Nie było jednak niestety ani wietrznicy, ani jej kudłatego, zwalistego i kłopotliwego ghula. Na cembrowinie studni przysiadł sobie jednak ktoś równie jak niedźwiedź wielki, mimo że znacznie mniej osierściony, i właśnie się poruszył, co wywołało przesunięcie płachty cienia wielkości wrót do stodoły. Ktoś nogi grubości młodych drzewek postawił na ziemi, powstał i wyprostował się. I okazał się jeszcze większy. Marcie, która rosła nie była, podchodząc przysłonił sporą część rozgwieżdżonego nieboskłonu, a blada cera pod wiechą konopnych kłaków i dzikie wejrzenie aż zanadto mówiły o przynależności gatunkowej nieznajomego olbrzyma. Gangrelka oplotła dłonie wokół drzewca włóczni wspartej między jej stopami i w milczeniu czekała, aż tocząca się góra wyhamuje.

–Heeej… ty musisz być ta Gangrelka, co przybyła tu z nowymi. Ładniutka jesteś. Taka milutka, do przytulenia – stwierdził wampir, zatrzymując się przed nią i próbując “czarować” Martę swymi słowami. Napiął muskulaturę. – Jestem Góra… najsilniejszy w okolicy.
Krótko i na temat. Marta prześlizgnęła się wzrokiem po tym i tamtym zboczu Góry. Poczuła się ukontentowana, przynajmniej tym jednym. Kniaź nie posłał byle kogo.
– Ty z krwi Waregów? – mruknęła, i do włóczni prócz dłoni twarz przytuliła.
– Jużem nie pamiętam. Żeśmy z tatkiem żyli po lasach. Potem rycerze z krzyżem, cośmy ich łupili, nas znaleźli... tatkę i resztę ubili. Mnie ojciec znalazł i uczynił swym synem. – Wampir wypiął dumnie pierś. A miał co wypinać. Klatka piersiowa była szeroka. Jeszcze raz oceniła. I rozmiary, i kłaki.
– Musi być, żeś z Waregów. Pamiętam kilku Gangreli z Waregów, z ziem mego ojca. Wszyscy rośli, jasnowłosi. Wszyscy wielcy wojownicy. Czcili mroźnych, północnych bogów – spojrzała na Górę z sympatią. – Zakonu nienawidzili.
– Hmm… ja tam jeno rabowałem. Biłem ich dla łupu i chwały, oni bili nas… wiadomo… z tego samego powodu. – Wzruszył ramionami Góra, niezbyt rozumiejąc kwestię nienawiści.
– Będziesz mi musiał opowiedzieć – zaśmiała się nagle, bo jej olbrzym na chwilę humory odkaził z mazidłowatej czarnej żółci czy też innej filozoficznej ropy. Rękę od włóczni oderwała i zacisnęła na górzystym bicepsie. – Ja z Jotvingiai. Czcicieli drzew.
– Aaaa… nie słyszałem. My z tatką zresztą z puszczy się nie wypuszczalim. Ino coby w osadach sprzedać łupy i niewolników. Bo tatko niepiśmienny był, takoż i ja – wyjaśnił Góra. – Co nam po niewolnikach w lesie?

Znała wiele zastosowań dla brańca w lesie. W zależności od brańca. Puściła ramię olbrzyma i jeszcze raz wzrokiem go omiotła.
– Mów mnie: Martusiu. Ty kniazia Janikowskiego od Abdanka drużynnik?
– Nie, Martusiu. Syn – odparł dumnie Góra.
– Syn własny krwią zrobiony? – ucieszyła się Gangrelka serdecznie. – Czemuś nie gadał od razu?
– Bo to nie widać. Taki wspaniały okaz, jeno z krwi kniaziowej powstać może – odparł dumnie Góra, prężąc się jeszcze mocniej. Aż mu koszulina pękać w szwach zaczęła.
– A jak ty rzec ojcu swemu kniaziowi chcesz coś szybko, boć ważna sprawa, to co czynisz? – zapytała Marta, ale walczyła dzielnie ze sobą. Miała o wiele ciekawsze pytanie, i przez skórę czuła, że Góra szeroko opowiedzieć na nie może.
– No to biegnę do niego?– zdziwił się Góra jej pytaniem.
– Teraz jest daleko. Zwierza nie poślesz?
– A po co? Przeca do niego z wami wyruszę. Mam was zaprowadzić na ucztę powitalną – uśmiechnął się Góra.
– Nie… ważne – mruknęła Marta z wyraźnym zniechęceniem. – Inszą znajdę drogę. Niech ci noc miłą będzie .
– A gdzie jedziesz?– zapytał się Góra.
– Do miasta. Do Piesińskiego… Zjechały dwa nowe wampierze, a i wydarzyło się przy tym coś, o czym kniaź winien wiedzieć.
– Toż chętnie się z waćpanną przejadę – zaproponował Góra, szczerząc kły w uśmiechu.
Marta gębę rozwarła, by nawarczeć, że potrzeby nie ma, ona drogę zna, a towarzystwo jej zbędne. Po czym zatrzasnęła usta na powrót.
– A czemu by nie? – spytała, zawiesiwszy wzrok na jednym z okien dworku. – Jeno napadnijmy najpierw na kuchnię Honoraty. Nabierzemy słodkości do wora, to nam dziewki przymilniejsze będą. A ty mi opowiesz o tych uszach – wbiła spojrzenie w ukryte pod nawisem konopiastych brwi oczy.

– O jakich uszach znowu?– zapytał Góra, podążając za Martą. Rozumienie subtelnej mowy było poza jego rozumem. Problem jednak nie był znowu taki subtelny, choć z pewnością nosił znamiona pewnego wyrafinowania, które Marcie było całkiem bliskie.
– Nie jakich, a czyich. Sławomira uszach. W puzderku.
– Aaaa ta historia – zaśmiał się Góra i zaczął opowiadać, jakoż to było. Nic nowego, co by Marta nie wiedziała, nie dodał. Za to barwniej to zdarzenie opisał. Opowieść miała małą przerwę w kuchni, gdzie Marta powierzyła wielkoludowi odpowiedzialne zadanie odwracania uwagi, a sama napakowała do wora pieczonych na miodzie kołaczy i świsnęła butelkę czegoś mocnego, woniejącego malinami.

Już za sadami należącymi do Jasnorzewskiej dołączyli do niej jej ludzie. Kolumnę zamykała Halszka, wiodąca dwa luzaki obciążone namiotami. Marta podpytywała Górę cierpliwie i nie bez ciekawości słuchała o wiktoriach kniaziowych. O porażkach wielkolud nie mówił nic. Jego ojciec porażek nie zaznawał, co najwyżej w sposób przemyślany przegrupowywał siły albo ponosił konieczne ofiary w celu zmylenia przeciwnika.
– A kiedy to ostatnio bili wy się? – spytała, gdy kolejna opowieść dobiegła końca. Kniaź zmiażdżył wrogów, a Góra miał w tym udział proporcjonalny do swego rozmiaru.
– Bedzie taaak… zzzzz… – zaczął Góra rachować na palcach. – O tyle… – machnął dwa razy oboma dłońmi.– Tyle miesięcy temu i może jeszcze z dwa.
– Podstarości ponoć niedawno padł na granicy. Tom myślała, że w bitce – Marta kołysała się w siodle sennie.
– A co to za bitwa? Kilku jeno Spokrewnionych i odrobina czeladzi. Mały Diablik zapuścił się swymi podwładnymi za blisko naszych ziem, to mu skórę przetrzepalim. A Wasyl… pierdoła dał się ubić – zaśmiał się głośno Góra.
– Ano. To chyba teraz walka tam u was o stanowisko? – podrapała się po policzku. – Innych prócz twych braci kniaź Janikowski ma pod rozkazami?
– Nie. Nauczył się tylko swym synom ufać. A walka będzie wkrótce. Może nawet na przyjęciu się zmierzą rywale, ku waszej rozrywce – wyjaśnił Góra.
– Ty?

– Mnie ojciec nie pozwoli. Mówi, że nie na mój czerep dowodzenie. Że ja jego czempion. – Wzruszył ramionami wampir. – A i mnie się nie chce. Za dużo myślenia.
– Rodzic o swym dziecku i możliwościach jego zawsze rozsądzi najlepiej – oznajmiła Marta prawdę okrągłą jak biceps Góry… i całkiem nieprawdziwą. Gdy swego ojca wraz z braćmi za poroże do dołu wciągała, poleciał jak kamień. Nie spodziewał się. – A jak ty myślisz, co ze mną rodzic twój zrobi, hm? Mieliście tu Gangreli z wami niespokrewnionych?
– Paru… dzielnie wojowali i poginęli. – Wzruszył ramionami Góra. – Dyć żadnej baby.
– To jakie dzierlatki lubisz? Jasnowłose czy czarniawe?
– Mięciutkie i no… drobniutkie. Takie do przytulenia. Cóż… jest trochę takich u nas. W tym i ghulic, ale żadna przemieniona – rozmarzył się Góra.
– Dobrze wiedzieć. Ja lubiam jasnowłose – wskazała kciukiem za siebie na Halszkę. – Moja ulubienica.
– Gładka… ino trochę za wysoka – wyjaśnił Góra.
– Jasnowłose i wesołe z usposobienia – uzupełniła Marta nieobecnym głosem i zgrzytnęła zębami ze złości. – Ty lasy tutaj dobrze znasz pewnie? Słyszałam, że tu cuda a dziwy. Panny bagienne, co mężów do zguby wabią, ludzie-niedźwiedzie, ludzie-rysie, i ludzie-wilki, jakby się w kniejach ze zwierzętami parzyli… Prawdy choć trochę w tych bajaniach?
– No… niewiele. Smolarze wciskają bajdy w zamian za darmowy kufelek piwa.– zaśmiał się Góra.– Nie ma bagiennych panien, co najwyżej o naszym klanie parę plotek.
– E, to plotki już słyszałam – odparła Marta machinalnie i zapadła się we własne myśli. Góra nie przeszkadzał. Czasem coś zagadał niezobowiązująco, nie oczekując wcale odpowiedzi. Przed nimi rosły wieże smoleńskiego ratusza i cebulowe łby cerkwi.

Noc zbliżała się do końca. Więc czasu na poszukiwania nie było wiele. Zamtuz Salome był jedynym wyborem. Marta mogła być pewna, że Torreadorka wie, gdzie Piesińskiego szukać. Toteż tam się udali. Jakież więc było jej zaskoczenie, gdy po otwarciu drzwi dojrzała ghula kniaziowego obściskującego się z cycatym rudzielcem i bezczelnie pakującym dłoń pod rudej spódnicę. Było tu też kilka innych obsypujących komplementami ghula dziewoi i paru pijanych szlachciców. Salome… pewnie była w swym gabinecie. Stojąc w drzwiach, niezauważona jeszcze Marta zablokowała przejście Górze, który się spytał.
– Co się stało?
Dała krok w tył, wpierając się plecami w rozłożystą klatkę piersiową, póki się olbrzym też nie cofnął.
– Skąd on ma pieniądze – zmarszczyła się podejrzliwie. – Ledwie dwa dni temu groszem nie śmierdział, na jedną dziewkę i kielicha stać go nie było.
– Pewnikiem mu kniaź podesłał przeze mnie sakwę z krwią i złotem. Tym jego lojalność utrzymuje – wyjaśnił Góra.– Bo sakwę mu dałem, acz nie zaglądałem, co w środku.
– Tedy tyś wierny syn… a on utracjusz – skrzywiła się Marta. – To on u was na dworze nie bywa wcale?
– Ten miastowy ? A po co? On ma tutaj przekazywać wolę kniazia i raporty pisać. Piesiński Gangrelem nie zostanie. Ojciec brzydzi się tą glizdą... – wyjaśnił Góra i dodał z uśmiechem. – Ale glizdy też po coś żyją na tym świecie.
– Niby racja – skinęła mu Marta. A pomyślała sobie, że jej by dla glizdy krwi szkoda było. – Popielski, ściągnij Piesińskiego z dziewki i wyciągnij do nas. Pod tamtym grabem na dziedzińcu przed tą kamienicą z niewiastą niosącą dzbany nad drzwiami sobie na niego poczekamy.
Sama ruszyła szparko, by pod drzewem zająć odpowiednio godną i wygodną pozycję. Sytuacja jednak nie przebiegła za różowo. Piesiński zaciągnąć się nie dał, doszło do przepychanki pomiędzy ghulami i w końcu wyzwisk. Słysząc te krzyki, Góra zawrócił i wszedł do zamtuza. Piesińskiemu od razu fujara zmiękła, co Marta poznała po tym, że wrzaski ustały jak nożem ucięte. Mógł podskakiwać innym ghulom, a nawet wierząc w opiekę swego pana, innym wampirom… ale przed synem kniazia płaszczył się jak rzeczona glizda. Odczekała, aż się skończy płaszczyć i przypełznie. Uplotła sobie w tym czasie wąski warkoczyk z cienkiego kosmyka włosów za uchem.
– Ty mnie, Piesiński, srogi zawód czynisz – ustawiła mu jego zachowanie we właściwym świetle.
– Ja.. srrrooggiii ?… W żyyyciuuu…– zadrżał Piesiński łypiąc częściej na Górę niż Martę.
– Fatyguję się do ciebie z wieśćmi dla kniazia. Fatyguję Górę, żeby tłukł się ze mną. Ale dla ciebie…
– Ruda – podpowiedział usłużnie Popielski i uraczył książęcego ghula perłami swego uśmiechu.
– … dla ciebie ryża kurew wyżej stoi niż ja, niż Góra i niż kniaź – ciągnęła Marta leniwie.

– Gdzieżby… na Boga przysięgam, na anioły, na diabły, nawet samego Szatana. – Piesiński upadł na kolana przed Górą, trwożliwie mówiąc. – Że wola starosty świętą jest dla mnie. Że interesów jego przykładnie pilnuję i moskiewskich szpiegów szukam wszędzie.
– Nie zatłucz na amen – rzekła Górze i usiadła sobie wygodniej, plecy wspierając o pień grabu. – Mus mi posłać te wieści, jak ubijesz, sama pobiec będę musiała chyba – objaśniła z brakiem entuzjazmu.
– Ale ja nic nie robię…– zdziwił się Gangrel, który bardziej był tu widzem, niż czynnym uczestnikiem rozmowy.
– A ja wierny jestem staroście, dyć to wiesz, Macieju, prawda? – jęknął do Góry ghul kniaziowy.
– Eee.. no… wim – stwierdził Góra skonfundowany.
A Marta nie wiedziała, albo przez nią wrodzona nieufność przemawiała, albo nabyte dzisiaj doświadczenie, by tym najgorętszym przysięgom wierności nie dowierzać. Piesiński kolanami tkwił w grząskim błocku, co się z rynsztoka rozlało. Błagał, smarkał i wyglądał na ostatnie gówno. Najpewniej nim był. Nikt się zaś gówna nie chce tknąć, bo się może wytytłać tylko... Marta uniosła się z miejsca, ghula capnęła znienacka za kark, potem chwyt sobie na kędzierzawym czubie podgolonym poprawiła, i szarpnęła, by Piesiński w twarz jej spojrzał, nozdrza jej zadrgały, gdy zbliżyła je do skóry ghula.
– Masz wieści słać, a tego unikasz. Nie można na tobie polegać.
– Raporty, co je sam piszę. Nie wieści. Jam pełnomocnik starosty, a nie posłaniec – burknął z urażoną dumą ghul. Chyba żywota swego jednak nie kochał tak bardzo jak dumy.

Nadwyrężone poważnie tej nocy zasoby Marcinej cierpliwości zaczęły pokazywać płycizny, na tęczówki żółtawych ślepi wylał się szkarłat.. Gangrelka huknęła trzymaną za czub głową w to, co miała najbliżej i pod ręką. A było to twarde jak zatopiona w bagnie dębina biodro Góry, rozbójnika odpasionego na kniaziowej krwi. Tu jednak Góra po raz pierwszy zareagował, blokując dłonią głową ghula, by uderzenie Marty nie uczyniło mu szkody.
– Więc o nowych dwóch wampierzach już doniosłeś, i o wypadkach w ławrze takoż. Kniaź wie i kiedy zjadę, nie będę musiała od Adama i Ewy sprawy mu wykładać – wysyczała przez zaciśnięte zęby, na powrót przyciągając Piesińskiego do siebie.
– Ej, ojciec mówi że on skurwysyn, ale nasz skurwysyn... i krzywdy mu zrobić nie pozwala – ostrzegł Martę Góra, jakby nie swymi słowami. Ostrzegł głosem głębokim i stanowczym. Ostrzegł głosem swego ojca, który pewnie miał wyryty w sercu i on i… Piesiński. Autorytet Marty był więc do pewnego stopnia negowany kniaziowskim autorytetem. Może i Miszka był prymityw, ale o dużych wpływach w okolicy.
– Żem przekazał wszystko, com widział i słyszał. Żem przekazał, że Góra się z Olgą skontaktował i pewnikiem i ją, i was razem sprowadzi – syknął ubłocony kniaziowy pachołek.
– Nosferatu i Gangrel. Chudoba i Wołodia. Tacy, co to kłopoty sprawiać lubią – uścisk Marty nie zelżał ani trochę. – Teraz w lasach stoją. W ławrze wampierz mnichom człeka ubił, ślady zostawił, co wprost o robocie wampierza mówią. Może umyślnie, by niepokoje wzniecić. Może obydwie sprawy powiązane. W klasztorze sprawę uładziłam. Tyle. Więcej kniaziowi wprost powiem, bo tyś zaufania niegodny.

Puściła czub ghula i spojrzała w oczy Góry.
– A stała mu się krzywda jaka? – zgrzytnęła zębami. – Toć mu kniaź po swojemu wynagrodzi jego starania. Jak się jego włościom przygląda i spraw pilnuje. Nad kielichem w Carskim Siole i nad kurwią piczą w żydowskim burdelu.
– Nie na moją głowę kniaziowa polityka. Ale nie on jeden spraw pilnuje – wzruszył ramionami Góra.
– Mam taką nadzieję. Teraz chodźmy pić.
Szarpnięciem wygładziła przód żupana i wyminęła Piesińskiego, kierując się do Lilijki. Zakrywaniem twarzy się nie trudziła, wparowała głównym wejściem razem ze wszystkimi swymi zbójami i udała się prościutko do kantorka Salome, gdzie Torreadorka akurat urzędowała, zajmując się jakimiś księgami rachunkowymi. Kto by pomyślał, że zamtuz potrzebuje czegoś takiego. Z drugiej strony Żydzi lubują się w liczbach, a przemiana wszak nie pozbawiła Salome dziedzictwa jej narodu. Do Salome Marta weszła już sama, Góra utknął wśród dziewczynek burdelmamy w głównej sali.
– Pokój wyszykować? – zapytała z uśmiechem Toreadorka.
Gangrelka skinęła głową i rozsupłała węzły na przytachanym worku.
– Pokój dla mnie i dla kniaziowego… czempiona? – zmarszczyła brwi. – Czy kim tam jest… Towarzystwo miłe dla moich ludzi. Jutro po zmroku pojedziem.
Postawiła między papierzyskami pękatą butelkę malinowej nalewki.
– I dziewczynę dla mnie. A to dla tej, com ją ostatnio nastraszyła. Na osłodę.
– Miło by było, gdybyś za resztę nie zapłaciła nalewkami – zażartowała Salome i wstała. – Już idę wydać polecenia. Coś jeszcze?
– Nie mieszajmy interesów z uprzejmością – odparła jej Marta obojętnie i sięgnęła po mieszek. – Reszta… jutro.
– Zgoda – stwierdziła z uśmiechem Salome i wyszła.

Marta wytoczyła się do głównej sali, szarpiąc się pod drodze z zasłoną z idiotycznych paciorków. Popielskiemu rzuciła worek ze słodkościami, by dziewkom rozdał, a reszcie ciche zezwolenie, że “pić i dupczyć wolno”. Ghulowi przy tym wskazała dyskretnie Piesińskiego, co zdążył powrócić i ciskał z oczu może nie gromy, ale małe iskierki gniewu małego Piesińskiego. Góra był szczelnie oblepiony dziewczynkami Salome i Gangrelka została sama ze swoimi myślami. Żeby nie rozmyślać nad wynurzeniami Milosa, bo ją cholera od tego dusiła za gardło, a coś z tyłu głowy podpowiadało, żeby kniaziowego ghula poprowokować trochę do czegoś głupiego, rozmyślała sobie nad opowieściami Macieja, Górą zwanego. I podjęła sobie w cichości ducha kilka decyzji. Z sakwy dobyła drewniane pudełko, a z pudełka jeden z drobiazgów. Zaszła od tyłu rozanielonego towarzystwem miękkich i drobniutkich istot Gangrela i postukała go w ramię.
– Podarek. Dla towarzysza podróży. – Wsunęła w wielkie łapsko muszlę szczerzui o mieniącym się tęczowo wnętrzu. – A co byś powiedział, jakbym w drodze na przedzie z tobą szła, co?
– Nie przeszkadza mi to – uśmiechnął się Góra.
 
Asenat jest offline