04-09-2016, 21:39 | #111 |
Reputacja: 1 | Przed wyjazdem do karczmy za Marciną intencją Węgier udał się do Jaksy.
__________________ Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe. ”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej. |
05-09-2016, 20:54 | #112 |
Reputacja: 1 | - … Myślę że tutejszym księżom zależy głównie na pieniądzach. Podróż powrotna minęła dłużyła jej się niepomiernie – ciążyła jej na duszy kwestia Halszki, która do posiadłości wróciła wcześniej z Czajkowskim – z jej rozkazu zresztą. Do tego dochodziła kwestia tajemniczej cyganki, i ich fatalnego spotkania. Nic więc dziwnego że była w markotnym nastroju. – Nie mają tu dużo wiernych by wyżyć z datków. – zauważył dobrodusznie Oppersdorf, pomagając oporządzić na śniadanie kurę którą wypiła przed chwilą Zofia. - … Zapewne. – zgodziła się niechętnie Zosia. [/i] – … Coś się działo podczas mojej nieobecności? [/i] – Hmmm… Mamy gości. Pana Górę z Gangreli, i tą Contessę Lasombra. – mężczyzna uśmiechnął się głupkowato na samą myśl o wampirzycy. – E? Tą mieliśmy spotkać po drodze? – Aaaaaaa, nie wiem Panienko. Czy tamta też miała łono przez które templariusze celibat łamali? Aaaaah, szczęście z Lorda Koenitza i tego Francuza. Ostatnio tylko u nich przesiaduje. Po kilka godzin w nocy. Musieli jej bardzo do gustu przypaść. – plótł dalej bez cienia troski Oppersdorf, dając świadectwo słowom Górki, że w dzieciństwie matka musiała go z kilka razy na głowę upuścić. - … Proszę mi wybaczyć Panie Oppersdorf, ale muszę się z kimś spotkać. *** Contessa rzadko wybierała się na dłuższe wycieczki przedkładając nad wędrówki rozmowy z różnymi osobami. Szczególnie przypadli jej do gustu Wilhelm z Marcelem, ale i Honoratę obdarzyła okazją do przyjaznej pogawędki. Zosia jakoś nie była przez nią brana pod uwagę, a i Giacomo… choć oboje byli Włochami, nie przypadł jej do gustu. Gdyż kalwina najwyraźniej ignorowała. Z wzajemnością zresztą. Gdyby nie nieroztropne słowa swojego sługi Zofia pewnie nawet by nie zauważyła obecności Lasombra w posiadłości. Spotkać się chciała z Wilhelmem, ale traf sprawił, że akurat rozminęła się z nim, gdy ten opuszczał komnatę z Jaksą. I zamiast tego zastała Olgę. *** Jakiejże podłości nie popełniłbyś, by zwalczyć nikczemność? ***Koenitz, Góra i Zosia *** Jak tylko Jaksa z Contessa zniknęli jej z pola widzenia, Zofia zachwiała się i oparła o ścianę. Kolana się pod nią uginały, a serce biło jej jak oszalałe. Szumiało jej w głowie od krwi i chciało jej się rzygać. … Tak wyglądała „wielka gra” Camarilli? Pracowanie z ludźmi których nawet nie to że się nie lubiło, ale którzy byli fundamentalnie źli i podli? Zapraszanie grzechu pod własny dach… Po co? By przeciwnik nie zrobił tego pierwszy? Czuła się słabo. Nie była przygotowana coś takiego. Może Sarnai by była. Przez chwilę żałowała, że wampirzycy nie było już z nami. Może gdyby traktowała ją lepiej… Zaciskając palce w pięść, zebrała się w sobie i ruszyła dalej. Na razie chciała zobaczyć Wilhelma. Upewnić się że ta ladacznica nie wbiła w niego swoich szponów. Może wtedy poczuje się trochę lepiej. Koenitza dostrzegła z daleka, wypolerowana na błysk zbroja błyszczała się w płomieniach świec. Obok niego stał olbrzym przerastający go o głowę, masywny dryblas przy którym Wilhelm wyglądał drobniutko. Rozmawiali dość głośno. Głównie to dryblas chwalił się swoją siłą i umiejętnościami łowcy. Zofia odetchnęła z ulgą na widok Wilhelma, i podeszła do dwójki mężczyzn. – Lordzie Koenitz. – uśmiechnęła się promiennie do Tyrolczyka. – Panie eeeeee Góra? – wpół zgadywała, pochylając głowę przed gangrelem. – Proszę sobie nie przeszkadzać… Pomyślałam że wam potowarzyszę… – mimowolnie uciekła wzrokiem. Nie potrafiła udawać przed Wilhelmem. - Pozwolisz że przedstawię… Zofia…- rzekł uprzejmie Wilhelm, a Góra uśmiechnął się dodając.-Witaj śliczniutka, drobniutki z ciebie kwiatuszek, ale Góra… -Moja partnerka.-wtrącił stanowczo Koenitz hamując “romantyczne” zapędy Gangrela. - Góra będzie naszym przewodnikiem przez kniaziowskie lasy.- wyjaśnił rycerz młodej Brujah, chociaż ta wyłączyła się po słowie „partnerka”. Jasne, Koenitz spędzał z nią czas, i nawet tak niedoświadczona wampirzyca jak Zofia potrafiła rozpoznać zaloty, ale nigdy do tej pory nie nazwał ją wprost swoją partnerką. A teraz wypalił to tak publicznie... – Aha, haha… – zaśmiała się nerwowo, rumieniąc się na policzkach. Odruchowo zaczęła bawić się puklem włosów, a na twarzy wykwitł jej głupkowaty uśmiech. – Aha… To… Dobrze? – nie dosłyszała drugiej części zdania, więc trochę strzelała. -Pewnikiem że dobrze, znam ja te lasy lepiej niż własną sakiewkę. Panieneczka będzie ze mną bezpieczna.- odparł z szerokim uśmiechem Góra, starając się ignorować groźne spojrzenie Koenitza. Niemniej już nie był taki nachalny. Za to się rozgadał o lasach otaczających stary kniaziowski dwór. Zosia słuchała bez słowa skargi, z miłym uśmiechem raz co raz przytakując, jednym uchem wpuszczając, a drugim wypuszczając słowa Góry. W innych okolicznościach to co mówił uznałaby za całkiem interesujące. – Ahaha, musi Pan bardzo kochać te lasy. – zauważyła, przerywając kolejny już wywód. Sama mogła o tym słuchać, ale… Właściwie, to czy Wilhelma nie nudziło to przeraźliwie? Jeśli nawet nudziło, to tego nie okazywał pilnując bezpieczeństwa Zofii i słuchając wraz z nią o litewskich lasach i o polowaniach i rozrywaniu niedźwiedzi na strzępy gołymi rękami, ulubionej rozrywce Góry. – Eeee… Nigdy nie polowałam na niedźwiedzia… Wydawało mi się to niepotrzebnym ryzykiem… Rozmowa zaczęła ją faktycznie wciągać, i teraz w najlepsze wymieniała się spostrzeżeniami z Górą. W przeszłości nie miała okazji zwiedzać wschodnich rubieży rzeczpospolitej, a jak teraz o tym myślała to od czasu przyjazdu z posiadłości wychodziła wyłącznie w interesach. Normalnie już dawno przemierzyłaby pobliskie lasy wzdłuż i wszerz – ot, poświęciłaby parę dni by zapoznać z okoliczna przyrodą i zamieszkująca ją zwierzętami. Jednak biorąc ich aktualną sytuację nieprędko będzie to możliwe. A tak poznawała Smoleńskie lasy oczami Góry. Wilhelmem pozostawał jednak milczący. I mimo że jego obecność bardzo ją cieszyła, to zaczynało jej ciążyć, że marnuje dla niej swój cenny czas. - …. Naprawdę Wilhelmie. – wzięła go pod ramię i przytuliła się lekko. – Powinieneś odpocząć trochę, chyba całą noc przyjmujesz gości. Ja dotrzymam Panu Górze towarzystwa. – uśmiechnęła się wesoło. – To także i mój dom. Wypadałoby żebym czasem odgrywała w nim rolę gospodyni. -Będę o tym pamiętał następnym razem.- odparł uprzejmie i czule Ventrue. Zofia odczekała chwile, wyczekując aż Koenitz skorzysta z podarowanej mu okazji by się od rozmowy wymigać. Z każdą chwilą jednak coraz bardziej wyglądało na to że nic takiego zrobić nie planuje. – W t-takim razie… – uśmiechnęła się do Górki. – Tam skąd pochodzę nie mieliśmy niedźwiedzi, dopiero na Litwie zobaczyłam jednego po raz pierwszy… -To tu niedźwiedzie są, żubry, tury… i inne wszelakie bestyje. Które prawdziwy Gangrel gołymi ręcami ubija.- stwierdził Góra i zaczął opowiadać o swoich polowaniach. *** Jak na mężczyznę o nieskazitelnych zasadach przystało, Koenitz odprowadził Zosie przed świtem do jej pokoju. Wampirzyca pomachała mu wesoło na pożegnanie, z rozanielony uśmiechem na ustach. Stała tak jeszcze przez jakiś czas, dopóki Rozciecha nie wyrwał ją z transu chrząknięciem. – … Nie będzie Panienka spała dziś u Lorda Koenitza? Twarz Rozciechy jak zwykle pozostawała nietęga, chociaż jednooki człowiek uśmiechał się w głębi ducha, z rozbawieniem obserwując jak zarumieniona wampirzyca potyka się o własne słowa. Podroczył się z nią trochę, po czym popędził do pokoju. Nie spodziewał się jednak że jeszcze wychyliła z niego głową. – Tak właściwie… – zawahała się przez chwilę. – To mam prośbę, Panie Rozciecha... Gdyby mógł się Pan udać do Smoleńska… I wypytać ludzi z obrzeży czy nie widzieli cygan ostatnio. – przygryzła wargę. – Ale tak żeby nie popatrzyli Pana ludzie od innych wampirów… Nie wydaje mi się żeby jeszcze o tym wiedzieli, ale nieopodal musieli rozbić obóz… Um, Ravnos? Tak się chyba nazywali… - … – jednooki przytaknął ostrożnie. Zbieranie informacji nie było jego mocną stroną, ale zadanie było dość proste. Cygańskie karawany nie należały do dyskretnych. - … Jak tylko ich znajdę… Poinformuje panienkę. Zofia posłała mu krótki uśmiech, i raz jeszcze zniknęła w pokoju.
__________________ "I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be." |
08-09-2016, 17:12 | #113 |
Reputacja: 1 | Niewątpliwe w głowach okolicznych rodów, nazwisko Drawicz się utrwaliło. Podobnie jak oblicze owego małżeństwa które w nocy tańcowało w starej karczmie. Marta i Milos wywarli wrażenie i tym się mogli cieszyć następnej nocy. Ale to była jedyna jednoznacznie pozytywna wieść. Marta poprzez ptaki wiedziała, gdzie się zatrzymał na dzień Nosferatu. Niestety było to tymczasowe obozowisko pośród lasów i z pewnością tej nocy wyruszy on dalej. A że dbał o swą skórę, to liczny miał oddział i z pewnością doświadczony w boju. Niełatwy był więc do ugryzienia. Takoż i Wiatr … grajek nie zamierzał bowiem ani podążać z parą “Drawiczów” gdziekolwiek się oni mieli udać. Ani też ruszać w te pędy do dworku Honoraty. Przyobiecał zjawić się na przyjęciu, ale nic więcej. Wiatr lubił podróżować wedle własnego tempa i kierować się własnymi kaprysami. A towarzystwo Spokrewnionych nie była mu potrzebne czy też upragnione. Skupiony na sobie i swej sztuce muzyk był sam dla siebie towarzystwem. Gdy się obudzili nastawał wieczór. Wiatr zabrał się za granie… kapryśna melodia przenikała przez ciała wprost do dusz. Tym razem muzyka nie skłaniała do tanów. Marta nie miała czasu by go słuchać, musiała wszak dotrzeć do Smoleńska a to wymagało długiej podróży z zahaczeniem przy okazji o dworek Jasnorzewskiej. Nie ona jedna miała mało czasu a dużo do zrobienia. Także i noc zdawała się za krótka dla Zofii. Młoda dziewczyna bowiem chciała rozmówić się z Giacomo, jak i spotkać z szalonym mnichem. A nuż coś wyprorokuje. Wiedziała iż Malkavianin nie cieszył się szacunkiem wśród miejscowych Spokrewnionych. Honorata wręcz pogardzała jego proroctwami twierdząc iż są one czystym wymysłem jego szalonego umysłu. I radziła by nie przywiązywać do nich wagi. Ale Zofia uważała inaczej, co jednak nie zmieniało istotnego faktu, że jurodiwy Haszko był trudny w obcowaniu. Choć nie pozbawiony charyzmy to jednak chamski i pozbawiony empatii w niczym nie przypominał młodej wampirzycy drogiej jej sercu opiekunki pozostawionej w Krakowie. Niemniej Zofia zdecydowała znów się poradzić. I znów stała przed jego siedzibą z rozterkami w sercu. Co tym razem ujrzy, co usłyszy pośród tych ruin? Wszelkie wydarzenia jakich była świadkiem pośród zawsze były niepokojące, w ten czy inny sposób. Póki co dostrzegła parę chłopek ruskich powoli skradających się ku norze którą Haszko uważał za swój dom. Każda z koszem pełnym wiktuałów, daniną która dla wampira nie miała znaczenia. Milos znał ją dobrze i właściwie mógł się tego spodziewać po niej. Małgorzata wszak nie była zwykłą wampirzycą. Inteligentna i sprytna… właściwie czego się spodziewał? Że przyjedzie do niego z płaczem błagać o powrót, łechtając jego dumę? Czy też ze zbrojnymi siła go wyrwać i siłą do miłości przymusić? Naiwne myślenie… przecież ją znał. Mógł to przewidzieć, że nie zjawi się tutaj. Nie zjawiła się wszak, gdy w niewolę popadł na Węgrzech. Nie zależy mu na nim aż tak bardzo. Wyraźnie to w liście nakreśliła. Ale też i mściwa jest, toteż swoją zemstę uknuła tak by poczuł, by go mocno zabolało. Mami poprzez swe sługi obietnicami, wprowadzając nieufność i niezgodę pomiędzy niego a Martę. Jeszcze nie wygrała. Jeszcze… Ale już rysy się pojawiły. Czy to była strategia Małgorzaty? Ot, mogła zabić Gangrelkę i wprawić we wściekłość Milosa. I skierować jego nienawiść ku sobie.Ale czyż nie perfidniej rozbić było ich związek? Sprawić by Marta porzuciła Milosa i odeszła, tak jak odeszła od swego ojca. Zostawić go samego: bez kochanki, bez sojuszników, z pamięcią dziurawą jak sito i pełną wspomnień ulepionych z kłamstw. Będzie mógł wtedy kląć i złorzeczyć na swoją gnębicielkę, ale...ostatecznie sam będzie sobie winny że Martę z ramion wypuścił. I czyż nie mógł tego przewidzieć, że Małgorzata uderzy tam gdzie najbardziej zaboli? Zawsze tak czyniła. Póki co… dotarli do dworku Honoraty, gdzie wszak przebywał w swej komnacie Marcel zawsze zajęty swoimi badaniami i sztuką tajemną. Tremere rzadko się ruszał ze swej komnaty. Ale to nie Tremerę Milos spotkał na swej drodze, a prawdziwą górę wampirzego mięsa, która zresztą tak właśnie się przedstawiła. -Jestem Góra, a ty kto?- zapytał zaskoczony jego widokiem Gangrel. Powiadają że czas leczy rany. Niekiedy jest to prawda. Nie zawsze… O czym przekonywał się zresztą sam Jaksa. Krew którą wypił podczas Tatarki z pewnością słabła. Tęsknota za nią nie była już tak nieludzko nieznośna. Nie wypełniała całego jego jestestwa, nie rozrywała duszy. Z każdą nocą jej słodki zew był coraz cichszy. Krew Sarnai słabła mieszana z posoką którą musiał się pożywiać. Już mu się nie śniła… jeno zew anioła była nadal silny w jego snach. Ale teraz, gdy już nic nie ćmiło jego umysłu Jaksa mógł się przekonywać ile było duchowości w ich więzi. Ile prawdziwego uczucia, a ile pożądania słodyczy krwi i jej bliskości. Tęsknota nadal za tym uczuciem pozostała, ale nie była już tak dojmująca. Mógł więc spojrzeć trzeźwym spojrzeniem na sytuację dookoła siebie. Zwłaszcza swych podwładnych, których autorytet jego nieco osłabł. Oczywiście nie wśród tych, którzy leczeni krwią jego byli mu lojalni. Ale reszta… Reszta widziała jego zadurzenie, reszta wyciągała wnioski z jego szaleństwa. Reszta pamiętała zasady, które złamał łącząc się z Sarnai. Był bowiem Bożogrobcą, był zakonnikiem, celibat… był częścią jego posługi. Celibat który znieważył łącząc się z Tatarką. Oni ślepi nie byli na jego grzech. Na jego brak dyscypliny. Nic więc dziwnego, że jego autorytet wśród zakonników podupadł. Nic więc dziwnego, że spozierali w kierunku Lasombry która wabiła do siebie mężczyzn jak świeca ćmy. Nic dziwnego że przyglądali się Wilhelmowi, który przy wszystkich swych wadach zauważanych przez Jaksę trzymał się mocno swego etosu “rycerza bez skazy”. Plotkowano że Zofia i Wilhelm podzielili sypialnię ale w przyodziewku. Jak Tristan i Izolda. Przy takim Wilhelmie… Jaksa smakując krwi Sarnai i dając jej posmakować, wyglądał więc fatalnie w oczach swych własnych ludzi. Miał ambicję założyć własny Zakon Bożogrobców, tu… na obcej ziemi. Ale czy podoła teraz? Czy podoła widząc jak jego zakonnicy nie są mu tak oddani lojalnie jak byli w Krakowie? Musiał więc odbudować swój autorytet wśród swych ludzi, jeśli w ogóle chciał mieć szansę na spełnienie swej misji. Musiał… tylko jak to uczynić? Zebranie… Zofia musiała wiele uczynić, zebrać wiele sił i odwagi by uczynić coś takiego. Zebrać towarzyszy podróży i Honoratę w jednej komnacie by poruszyć sprawę która była dla niej ważna. Giacomo się zjawił się jako drugi. Marcel… wzbraniał się przed tym, obiecując przybyć… acz z wyraźną niechęcią. I jeszcze Tremere w komnacie nie było. Wilhelm oczywiście przybył pierwszy do małej komnaty. Honorata obiecała przybyć acz się spóźniała. Nie dziwiło to Zosi. Honorata miała kogo doglądać każdej nocy. Tylu ludzi i tylu Spokrewnionych od dawna w jej majątku nie było. Zjawi się na pewno, ale też i pewnie jako ostatnia. Marcel może nie zjawić się w ogóle. Giacomo i Wilhelm już byli. Ten ostatni blisko niej, by dodać jej otuchy. Wszak to Zosia potajemnie przez swe sługi poprosiła ich o spotkanie. Kto przyjdzie? Marta wpadła w pośpiechu do dworku, miała ważne plany. Czy poświęci je dla młodej Brujah, czy przyjdzie? Milos… jej cień i miłośnik? Pójdzie z nią, zostanie… nakłoni do przyjścia tutaj? A Jaksa… co prawda krzyżowiec nie miał nic do roboty po nocach. Ale wydawał się nieswój i zamyślony. Rozłąka z Sarnai kosztowała go wiele i choć starał się tego nie okazywać, było to widoczne. A Zofia nie zdając sobie z tego sprawy testowała własne wpływy wśród sojuszników. To było jej wezwanie, to było jej spotkanie, to ona będzie musiała pierwsza przemówić i przekonać ich do swych racji. Czy będzie w stanie? Wilhelm był przy niej, a to dodawało jej otuchy.
__________________ I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny. |
14-09-2016, 15:41 | #114 |
Reputacja: 1 | - … Myśli Pan, że niepotrzebnie się niepokoje? - zapytała niepewnym tonem Czajkowskiego, podczas gdy służąca czesała jej włosy. Uniesienie po wczorajszej konfesji Koenitza osłabło trochę, i znów nachodziły ją złe myśli odnośnie Lasombry. Wszystko w Oldze krzyczało diabłem – ponętna figura, słodkie słowa, uprzejma postawa. Była jak te demony, co nachodziły mężczyzn w ich snach. Czajkowski był jednym z nielicznych mężczyzn w jej drużynie, którzy nie przechwalali się – gdy tylko myśleli że Zosia znajduje się poza zasięgiem głosu - co zrobiliby z ciałem contessy, gdyby tylko wpadła im w ręce. Czajkowski nie sprawiała wrażenia jakby obecność Lasombry specjalnie go obchodziła. Czajkowski w ogóle nie sprawiała wrażenia jakby cokolwiek go obchodziło. - … Niekoniecznie. – odparł w końcu, jak zawsze znudzonym tonem. – Wampir próbujący przejąć nowe terytorium zawsze rozpoczyna podchody od najbardziej wpływowej osoby w okolicy. Podporządkowuje sobie ludzi krwią i Pocałunkiem, wspinając się po drabinie znajomości, dopóki nie będzie w stanie zghulić najważniejszych oficjeli w mieście. Zachowanie Olgi z pewnością to przypomina. Przymila się do Koenitza i Jasnorzewskiej, bo są istotni, a potem użyje ich by wyolbrzymić swoją rolę przed Miszką. Pewnie to samo zrobi z Kościejem. Wampirzyca zmarkotniała zauważalnie, zawieszając głowę, ku głośnym niezadowoleniu służącej. Czajkowski wcale nie podniósł jej na duchu. – I pewnie jest czarnym orłem. Ciało Zofi zamarło. Dziewczyna bardzo powoli podniosła wzrok na Czajkowskiego. - … Co? – Jest Czarnym Orłem. – powtórzył cierpliwie. – Podczas rozmowy z Martą panienka prosiła, żeby zapytać Mości Boruckiego czy któryś z klanów nie ma Czarnego Orła na herbie. Lasombra mają. Czarno-niebieskiego, dokładnie. - doprecyzował. Panienka milczała przez chwilę. Po czym poderwała się z krzesła. – Panienko Zofio! – oburzyła się służąca. – Tak nie mo- – To będzie wszystko Matyldo. – cichy głos Zofii przeciął powietrze, uciszając biedną kobietę. – Panie Czajkowski, proszę osiodłać konie. Jedziemy do Pana Haszko. *** Czasu nie było wiele. Każda godzina oznaczała jeszcze jedną okazję dla Olgi do wbicia swoich szponów w jednego z mieszkańców dworu. Na szczęście dla nich konie były wypoczęte, a wierzchowce przywykłe do nocnych eskapad, więc u Haszko zjawili się szybko. Ona, Czajkowski, Feliński, Górka, Oppersdorf. Normalnie nie brałaby tylu ludzi... Ale Haszko oczekiwał zapłaty w krwi. A to była jedyna, poza własną, jaką mogła mu zapewnić. Czajkowski i Oppersdorf zgłosili się na ochotników. Feliński nie chciał odpowiedzieć. Ale czuła, że jeżeli przyjdzie, co do czego, to by się zgodził. Taki już był. Nie byli na miejscu pierwsi. Para chłopek przybyła przed nimi, i teraz zakradała się do klasztoru. W innych okoliczności podjechałaby się przywitać i porozmawiać. Dziś nie miała na to czasu. - … Powiedźcie im żeby przyszły później. – zwróciła się do swoich ludzi, naciągając kaptur na głowę. Górka i Czajkowski wymienili się spojrzeniami, i pocwałowali w stronę dziewczyn. Ona sama zaszła z konia i skierowała swoje kroki do wejścia ruin, zostawiając pozostałą dwójkę by pilnowali okolicy. Odpędziwszy konkurencję poprzez swe sługi Zofia ruszyła do ruin. Wampir odpoczywał w głębi starej piwnicy, wśród szmat i resztek beczek. Brudny, śmierdzący, przyczajony… zwierzę. Haszko przyglądnął się podejrzliwie wchodzącej dziewczynie i beknął krótkie.-Czego.- Wampirzyca odruchowo zasłoniła nos rękawem. Czy jej się tylko zdawało, czy cuchnęło tu jeszcze gorzej niż ostatnio? Wtedy nie zapuszczała się w dół schodów, może dlatego. - … Muszę wiedzieć, kto jest czarnym krukiem z przepowiedni. – nawet się nie przywitała. – Tej o przyszłym księciu smoleńska. - Kruk jest krukiem… ptak jest ptakiem. Przepowiednia zaś nie jest… czymś co mówi ci co masz robić, ani kto jest kim. Sama to rozkmiń. Ja mówię to co widzę… a co to znaczy: a resztę ludzie i Spokrewnieni sami sobie dopowiadają.- mruknął wampir przyglądając się Zosi.-Przyszłaś po proste rozwiązania swych problemów. Po proste odpowiedzi. Nie ma takich. – To jaki jest z nich pożytek! – tupnęła nogą w złości. – Nie mam czasu na zawoalowane wskazówki! - Jasnorzewska rzekła tak samo… szybko wchodzisz w buty swej Primogenki.- zarechotał głośno Haszko. I spojrzał na wampirzycę wzruszając ramionami.-Co za różnica kto siędzie na kniaziowskim stołbie. I tak skazany jest na śmierć, jak i cała okolica. Śmierć odbijająca w każdym stuleciu coraz bardziej potworną i nieludzką. – Jest różnica! Nawet jeżeli nie na zawsze, to dobry i sprawiedliwy książę może dużo zmienić! – zaparła się butnie wampirzyca, z ferworem ripostując mnichowi. – I klątwa nie jest nie do pokonania! Sam Pan tak mówił! A jeżeli mimo tego wszystkich nas czeka marny koniec – to dlaczego wciąż Pan tu jest! Czy przyjemność panu sprawiają wizję naszych śmierci?! Z razu pożałowała swoich słów. Nawet w złości, nikogo nie powinna była oskarżać o takie rzeczy. – J-ja… P-przepraszam, n-nie p-powinnam była… - Moje powody… to moje powody…- burknął gniewnie wampir wstając.-Wizje nie sprawiają mi przyjemności, są moim przekleństwem, a kniaziowie… bez znaczenia. Jużem wspominał. Może i da się odwrócić fatum. Ale kniaziowie… żaden nich tego nie dokona. Za wysoko dupy sadzają, by widzieć to co pod ich nogami łazi.- – Przepraszam… Wiem że nie sprawiają. – przeprosiła raz jeszcze, pokornie spuszczając głowę. Złość uleciała z niej szybko – po części ze wstydu z jej zachowania, po części z tego że jakaś część niej dobrze wiedziała że Haszko nie był kimś kogo powinno się wyprowadzać z równowagi. – Po prostu… Boje się… I jestem pewna, że Wilhelm potraktowałby sprawę poważnie, gdybyśmy tylko mieli coś konkretnego. - Bo sprawa jest poważna… tyle że ty w innej sprawie przyszłaś. Zazdrosna jesteś o nią i jak dzika kotka… pragniesz usunąć konkurencję ze swego terytorium.- mruknął Haszko przyglądając się jej bacznie i przypominając tym Jaksę.-Prawdę powiadają? Że Włoszka piękna jak grzech i słodka jak wino?- – Nie jestem zazdrosna! – Zosia znów podniosła głos, złość biorąca nad nią górę. – Olga jest ucieleśnieniem grzechu! Jakbym mogła być zazdrosna o diabła! Złość i strach. Złość ze ktoś tak jawnie grzeszny jak contessa został wpuszczony do mieszkania Jasnorzewskiej. Że pozwalano jej sączyć jad do uszu innych. I strach. Strach że ten jad jednak zakorzeni się w ich duszach, i wypuści plony. Strach że Koenitz i inni zaczną słuchać jej rad, a one sprowadzą ich na złą drogę. Fakt, było w tym trochę strachu że utraci Wilhelma. Ale dużo bardziej bała się tego, że Wilhelm zatraci samego siebie – zatraci honor, zatraci dobroć, zatraci to co czyniło go… Ludzkim – niż to że wybierze inną. Z tym… Z tym by mogła żyć. Może inna byłaby nawet godniejsza od niej. Ale nie Olga. - … Może i jest ładna. – odpowiedziała mu niechętnie. – Chociaż nie wiem jaki mężczyzna chciałby kobietę z biustem jak krowie wymiona. – fuknęła gniewnie, rumieniąc się lekko. …I może odrobina zazdrości. – I z pewnością wie jak udawać uprzejmą. – dodała. Ani przez chwilę nie kupowała perfekcyjnego aktu Olgi. - Czyli jest tak ładna jak powiadają, albo bardziej.- stwierdził Haszko i zamarł nasłuchując. Ale tym razem, to Zosię coś zaciekawiło. – Kto powiada? – przyjrzała się Malkawianowi uważnie. Czyżby Smoleńscy szlachcice? - Chłopi i mieszczanie. Włoszka przyciąga oko.- stwierdził wampir i dodał cicho.-A co do Diabłów to… te prawdziwe dopiero spotkasz.- – Każda ladacznica przyciąga oko. – wymamrotała, z jawnym obrzydzeniem odnosząc się do stylu Lasombra. - … To mówi Pan że Olga… Nie musi być zła? – zapytała ostrożnie. -Ciii… słyszysz je?-wampir spoglądał gdzieś w dal.-Nadchodzą... z psami… Są coraz bliżej.- Nic nie słyszała, oczywiście. Teraz pytanie brzmiało, czy był to kolejny… Epizod, czy faktycznie ktoś nadchodził. – Um… Czy powinniśmy się schować? Z której strony nadchodzą? - Jak to nie słyszysz? Ich szczekania i dziwną… ruską mowę…- burknął gniewnie Haszko i ruszył do przodu odpychając dziewczynę. Wybiegł z nory i rozejrzał się.- Idą… polują...źli.. Ciemność w sercach, gorzała w głowach.. głupcy po trzykroć. Mordercy którzy.. do klątwy dorzucą więcej krwi.- Wampirzyca rozszerzyła oczy jak spodki. Wcześniej mówił że klątwa jest w nich. I że pragnie krwi. A teraz że ci dziwnie ludzie, czy kto to idzie w wizji Haszko, dodadzą do niej jeszcze więcej posoki. Klątwa żywiła się przelaną krwią. Czy to mogło być tak proste? Ostrożnie przesunęła dłoń do buzdyganu, i ruszyła za mnichem. Nie było to bezpieczne – w ferworze Malkawiańskiego obłędu Haszko mógł zrobić wszystko. Ale cokolwiek widział… Zofia musiała być przy tym. Haszko opadł na ziemię, jego oblicze zbladło. Złapał się za głowę wyjąc niczym dzikie zwierzę…. Jego duże ciało drżało zwinięte w kłębek z bólu, który nie pochodził z ciała… a z umysłu. W końcu wycharczał.-Odejdź… Włoszka jest chwilą. Zniknie jak przybyła… ona nie z tej ziemi, ona jej nie czuje. Ona… ma inne przeznaczenie. Ty powinnaś zrobić to samo co ona. Odejść stąd. Słowa wampira można była odczytywać dwojako, i Zofia uznała że lepiej będzie jeżeli założy ten bardziej nieprzyjazny wariant. – Dziękuje.. – – odparła pokornie, ostrożnie wycofując się w stronę wyjścia. – Jeżeli jest coś co mogę zrobić… Lub będzie w przyszłości… - Nie składaj obietnic, których możesz nie być w stanie dotrzymać. Czujesz jak ona nadchodzi… noc tak czarna i tak mroczna, że przesłania wszystko?- uśmiechnął się do siebie stary wampir.- Moja jeszcze nie, acz tęsknię do niej… moja wraz kresem starych i przybyciem nowych carów się objawi. Noc nadchodzi, a wkrótce noc nadejdzie co kresem będzie jednych, triumfem drugich. Ino czerwona gwiazda… na tą czekać ja muszę.- - … A gdyby Pan nie czekał? – zapytała, zatrzymując się w połowie kroku. – Gdyby poszedł Pan gdzieś gdzie czerwona gwiazda nie dosięga? - Nie chcę czekać… spróbuję odwrócić… może mi się uda… może… może nie. Ale wiesz… ja już czuję ciężar tego wszystkiego na głowie. I nie zamierzam uciekać od końca. Dla mnie wtedy wieczność straci swój smak. A zapomnienie będzie ulgą. Więc nie zamierzam uciekać, nawet jeśli możliwe to będzie.- odparł z uśmiechem Malkavianin wstając z ziemi.-Już teraz… wieczność smakuje gorzko.- Wampirzyca zabrała rękę z buzdygana, przekonana że atak już minął, i raz jeszcze podeszła do mnicha. - … Mam nadzieje, że czas który Panu jeszcze został nie będzie całkiem zły. – Smutny uśmiech zawitał na jej ustach. Jej opiekunka ostrzegała ją przed tym, jej stwórca zapewniał że i ją to spotyka. Że dla wielu nieżycie staje się udręką, a wtedy przychodzi bestia, oferując słodkie zapomnienie. Oddanie się słońcu jest wtedy aktem odwagi. Jego słowa o Oldze podniosły ją na duchu. Jeżeli miała być tylko przelotnym zagrożeniem, to… Nie musiała będzie robić nic strasznego. Nie zmieniało to faktu że była zła. Ale nie wszystkie walki musiały być jej. - … To, um… Jak się mogę Panu odpłacić? -Słodką musisz mieć krew ślicznotko.- zarechotał Miszka oblizując wargi, ale nagle jakby coś sobie przypomniał.-Nie… nie znów… nie teraz. Nie masz nic czym możesz mi odpłacić.- Wampirzyca wzdrygnęła się mimo woli, dobrze rozumiejąc podtekst w słowach Haszko. Czy taka będzie cena za jego rady? Nie chciała o tym myśleć. - … R-rozumiem… Pójdę już w takim razie. Zrobiła krok w tył – I przystanęła. – Um… Panie Haszko… – odwróciła się z wahaniem. – Jeżeli coś będzie zagrażało Lordowi Koenitzowi… Czy powie mi Pan o tym? Nie chciała zaciągać dalszych długów. Dlatego nie pytała o wszystkich, a tylko Wilhelma. I wstydziła się sama za siebie za to - że tak łatwo stawiała go przed innych Ale w głębi serca to o niego bała się najbardziej, nie o siebie, nie o inne wampiry, ani nie o swoich ludzi. Tylko właśnie o Wilhelma. - Nawet jeśli to… widzenia nie są dokładne.. nie pokażą czasu i miejsca.- wzruszył ramionami Haszko i ruszył do przodu drapiąc się po brodzie.-Głodnym.- – Um…. – uciekła wzrokiem. – Nie jestem pewna czy to odpowiada Pana gustom, ale moi ludzie… Zgłosili się… Na ochotników, gdyby Pan potrzebował… - Zaczerwieniła się ze wstydu. Czuła się brudna wymawiając te słowa – jakby była jakimś handlarzem, oferującym towary klientowi któremu chciała się przypodobać. Żeby nie użyć innej analogi, bliższej profesji Salome. -Zapewne... idź już.- potwierdził jurodiwy ziewając szeroko. Zofia pochyliła głowę, i czym prędzej pośpieszyła do wyjścia. *** Krew. Krew krew krew. Wszystko zawsze toczyło się dookoła krwi. Krew ich żywiła. Krew wiązała ich do siebie nawzajem. Krew dawała im moc, i krew prowadziła innych do zguby. Słowa Haszko dotknęły ją mocniej niż okazywała. Nie powiedziała nic, sama przed sobą nie chciała wręcz tego przyznać, ale od kiedy pomyślała co Olga może zrobić Koenitzowi, jedno pytanie kołatało jej w głowie: Jeżeli przelew krwi by nieunikniony, to może powinna się skupić na tym by przelano krew nikczemnych? Pozbyć się Olgi, nim ta nie sprowadzi innych na złą drogę? Była to okropna myśl, a jednak nie potrafiła się od niej odpędzić. Dawno temu, gdy narodziła się na nowo, co dzień śniła o śmierci własnego stwórcy. Nic jednak zrobić nie mogła. Nawet gdyby mogła, nie byłaby pewna czy by się odważyła. A teraz miała i szansę i możliwość. Ale czy byłoby to słuszne? Czy właściwe było plugawienie własnej duszy, by uchronić innych? Czy może to klątwa tego miejsca przez nią przemawiała? Domagała się krwi? Krwi którą Zofia już tak ochoczo chciała jej dać. Nie mogła się powstrzymać i zaśmiała się histerycznie, sprowadzając na siebie zatroskane spojrzenia Felińskiego i Oppersdorfa. Co za niedorzeczna sytuacja… Ona, prosta dziewczyna, ze rozpadającej się chaty w środku lasu, walczyła z diabłami, pradawnymi klątwami, i Bóg jeden raczy wiedzieć czym jeszcze. Niebiosa, miejcie ją w opiece. Będzie tego potrzebowała. *** W posiadłości zastała nieoczekiwanego gościa – ziewającego Krasickiego, nadal z ręką w temblaku. – Dobry wieczór Panienko Zofio! – powitał ją wesoło, jednak na twarzy szybko pojawiło się zmartwienie, gdy zobaczył niewesołą minę wampirzycy. – Wszystko w porządku? – A,haha… Panie Krasicki, miło Pana widzieć. – zmusiła się do przegnania trosk i obdarowała go serdecznym usmiechem. – … Długo by mówić… Ale eieszę się że jest Pan w dobrym zdrowiu… Um, to czego się Pan dowiedział? – przeszła od razu do rzeczy. Czas naglił. – Eh, niedużo. – przyznał niepocieszony. – Żydzi jak prawdziwa klika, trzymają tylko ze swoimi. A nikt poza nimi w mieście nie działa. W przeszłości były pewne… Nieprzyjemności z tym związane… Streścił jej po krótce czego się dowiedział, przy okazji informując że Azarkiewicz został w Smoleńsku pomóc Rozciesze. Tak jak mówiła Salome, żadnych cyganów w okolicy nie było – ale będą szukać dalej. Przeszło jej przez myśl, że naprawdę była pobłogosławiona, mając tak oddanych ludzi przy siebie. I gdyby mogła, dałaby Krasickiemu parę dni by dojść do siebie. Ale nie mieli tego luksusu, więc jak tylko skończył, poprosiła go by po cichu zebrał inne wampiry na nieduże zebranie. Wszystkich Ventrue, Panią Honoratę, Martę, Pana Jaksę i Marcela. Wszystkich którym czuła że może ufać.
__________________ "I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be." |
16-09-2016, 11:41 | #115 |
Reputacja: 1 | Zach wytarł się z krwi, ubrał, uzbroił. Na Martę cicho przy tym zerkał, jakby chciał rozgryźć jej nastrój po wczorajszym. Za cicha była stanowczo. Jego to, bez dwóch zdań, zasługa. - Przepraszam, że popsułem ci tańce – stanął przed nią. Nieśmiało rękę wyciągnął po jej dłoń. - Jestem beznadziejnym mężem, ale się poprawię. Pocałował Martusiową skroń. Marta zamrugała, jak ktoś z zamyślenia głębokiego wyrwany. Prawicę Zacha docisnęła do swojego policzka. - Nic to. Będą inne noce i inna muzyka - oznajmiła twardo, ale więcej w tym było zdecydowanej chęci ucięcia dysputy niż rzeczywistej wiary, że zdarzą się jeszcze inne razy w liczbie przegromnej. - Poniosło mnie. Myślałem ciągle o tym, co by się stało jakby Chudoba cię zabrał. Ja wiem, że ty jesteś twarda, ale uwierz Martuś, i twardszych on kruszył. Dlatego nie wiem co robić. Nie wiem jak ciebie chronić i to mnie gnębi potwornie. - Wola ojca i ramię ojcowe mnie chronią - tym razem w jej głosie pojawiła się miażdżąca pewność siebie i własnych racji. - Wszędzie i zawsze. Nie myśl o tem. Mnie nie pierwszyzna. - Chłodną dłonią nakryła Zachowe czoło. - O tym dumaj, jak odzyskać, co ci skradziono. Kogo o pomoc prosić. Bez tego wszyscy mogą wodzić nas jak cielaka na postronku. - Wszystko poprostuję, obiecuję. Tylko bądź przy moim boku i we mnie nie wątp. Czule potarł jej policzek. - Tak, czas u kogoś zaciągnąć dług. Niech i to będzie Marcel. Pójdziesz ze mną? Skinęła milcząco głową. * Po drodze do Tremerskich komnat natkął się Węgier na osobnika gargantuicznych rozmiarów. - Jestem Góra, a ty kto? Ventrue cofnął się dwa kroki i łeb zadarł aby mężczyznę objąć spojrzeniem. - Zach - odparł. Przydomek Gory pasował do niego jak ulał. - Wysłannik kniazia Janikowskiego? - Syn kniazia Janikowskiego.- rzekł dumnie Góra i podrapał się po karku.- I wysłannik. - I z jakimi zaleceniami kniaź posłał swojego syna? - Żeby Brujahkę sprowadzić wraz z jej gośćmi. Takoż i Lasombrę… kniaź przyjęcie na waszą cześć wydaje. Igrzyska urządza. Dyć to dyshonor takiemu zaproszeniu odmawiać. I głupota.- wyjaśnił Góra. - Przecież nikt nie odmawia. - Eeeee… no nikt… fakt… nikt.- Góra zamarł zaskoczony z szeroko otwartą gębą. Po czym podrapał się po głowie.- No właśnie, nikt nie odmawia.- I uśmiechnął się promiennie. - Powiedz, jakie ojciec ma plany wobec naszej grupy - dopytywał Milos. - Nooo… ugościć nowych poddanych w swoich włościach? On, szczodry kniaź i potężny.- stwierdził po dłuższym zastanowieniu Gangrel. - Nie wspomniał o jakimś drugim dnie? - nie tracił kontaktu wzrokowego. - Po co to spotkanie tak naprawdę? - Co? Jakim dnie? - zamyślił się Góra zdziwiony słowami Zacha których nie pojął, po czym dodał głośniej uznając że Zach nie dosłyszał.- Przeca mówiłem po co. Ojciec was sprasza na przyjęcie, na waszą cześć.- - Hojny on - skwitował Zach. - Wobec tego, widzimy się u kniazia. Wślepił się w Gangrela, oczekując najwyraźniej, że ten zejdzie mu z drogi i pozwoli kontynuować marsz. Ustąpił po chwili. - Powiedz, komu twój ojciec ufa. Bo tobie najwyraźniej niezbyt. - Noooo… mi… i synom swym. Rodzinie się ufa.- odparł z uśmiechem Góra, dumnie uderzając dłonią o swój szeroki tors.- A gdzie wasze… noo… ponoć dziewuszki przybyły. Ojciec ich nie tworzy.- - Dlaczego ich nie tworzy? - Żeby sporów nie było? Chyba? Baby są miętkie, a ojciec zawsze potrzebuje wojowników do trzebienia Diabłów. Ty wyglądasz na wojownika, nadasz się na pierwszą linię.- stwierdził z uśmiechem Góra. - Nigdy nie odstąpił od reguły? Nigdy nie miał córki? - Eeeemm… ojca o to spytaj. Ja tam żadnej nie widziałem.- wzruszył ramionami Góra. - Miał twój ojciec jakieś imię? Zanim został Janikowskim? - No… miał…- stwierdził Góra i zaczął gadać z entuzjazmem.- Sykstus i był patrycjuszem, albo senatorem w samym Rzymie. Wielka persona z niego tam była.Ojciec często o tym opowiada.- - A nie wspomniał kiedy kogoś o mianie Arpad? - A kto to ten Arpad? - zaciekawił się Góra. - Ktoś kogo mógł znać twój ojciec. Powiedz, wspominał kiedyś imię własnego ojca? Mówił kim on? - Ojciec? Ojciec jest jeden. Nie ma nikogo przed nim.- zdziwił się Góra. - Kain wypisz wymaluj - skwitował Węgier. - Powiedz, jak to się zaczęło? Wojna z Diabłem? - No… ooon łazi zajmować nasze ziemie i nasze miasto, no to my o bijemy. Od zawsze…- wzruszył ramionami Górka.- Ojciec mówi: “wroga prać”, to wroga pierzemy. Zawsze tak było, odkąd Diabeł Siebrienicz się tu zjawił.- - A kiedy się zjawił? Prawda to, że z południa przyszedł? Wyklęty przez swoich. - Kto?- zapytał Góra. - Siebrienicz. - A bo ja wim? Nigdym go nie widział. Zawsze na tyłach siedzi. Tchórz.- ocenił pogardliwie Góra. - A jego dzieci widziałeś? - Baa… zabiłem z cztery… albo sześć.- odparł dumnie Góra i podrapał się po czuprynie.- Choć czasem ciężko je odróżnić od reszty kreatur. Tak samo szpetne. - O lochach Diabła słyszałeś coś? Mówią, że trzyma tam nie lada kolekcję. - Bajka... jakby coś miał strasznego, to by na pole bitwy wyprowadził.- prychnął pogardliwie Góra.- Zresztą wielkie potwory też da się ubić. Nie raz żeśmy to robili.- - Twój ojciec, sam walczy? - Taaak. Ojciec najsilniejszy jest w okolicy. Nikt mu nie równy.- wyjaśnił dumnie Góra. - A Siebrienicz się z nim ścierał, twarza w twarz na ubitym polu? - Nie uwidziałem.- wzruszył ramionami Góra.- Ale ponoć walczył, a Diabeł uciekał pokonany.- - Zapewne - Zach bliżej podszedł by lepsze mieć wejrzenie. - A teraz idź. Najlepiej zapomnij o błahej naszej rozmowie. Minęliśmy się w wejściu. Mówiliśmy niezobowiązująco. Polubiłeś mnie. Na przyjęciu Janikowskiego przywitasz mnie jak druha. Przedstawisz mnie ojcu w superlatywach. Znaczy, że mnie respektujesz - wyjaśnił jak krowie na miedzy. - Dobrze… - uśmiechnął się szeroko Góra. Husarz wyminął go gładko i poszedł tam gdzie od początku zamierzał. Do leża czarownika. * Do komnatki czarownika weszła jako pierwsza, przywitawszy się zdawkowo i równie krótko pytając, jak postępuje sprowadzanie koniecznych ingrediencji. Wzrok jej skakał uparcie do kolekcji puzderek. Na dole piramidy stało takie, które byłoby jak znalazł. Akuratnie pomieściłoby gigantyczne uszy Chudoby. - Pohwoli do psodu. Pohwoli. Smolensk to nie Wien, nie Prag.. nie Krakow nahwet, nestety.- rzekł zajęty swoimi alchemicznymi eksperymentami. Po czym spytał zapewne w ramach grzeczności, bo nie wydawał się zbytnio zainteresowany jej odpowiedzią.- Jak posszly poszukiwahnia ghajka? - Męcząco - splotła ramiona na piersi, obejrzała się na drzwi, w których zaraz Zach stanąć powinien. Przysiadła przy stole zastawionym tajemniczym sprzętem. - Cóże ty badasz, Marcelu Lacroix, kiedy nie badasz tego, o co cię towarzysze poprosili? - Naturhę naszej wiezi z tym padolem. Naturhę nasszego istnhienia i jej pohwionzanie z elehmentami i magyą.- wyjaśnił wampir, po czym się stropił.- Choź… mam wraszenie, że magya już nie jest tym czym bylla, gdym byll szyw. - Czyż nie wszystko z wiekiem ostatecznie więdnie i marnieje? Wino szlachetnieje, a potem zmienia się w ocet. Ludzie nabywają mądrości, a potem dziecinnieją i rozum ich słabnie. Wampierze rosną w siłę… i zmieniają się w potwory. A naturą naszej więzi nie jest krew? - Po Marcie zaczęło być znać oznaki zaciekawienia. - Hipokrates z Kos w shwym dziele Corpus Hippocraticum wspomina o czterhech humorach. Sanguinem ergo khrew jest jeno jednym z nich. Owe humorry mogom rrazzem decydowahć o naturzhe naszem. Bo gdyby dusza jeno we krhwi siem objachwiala, to… każdeh jej uplyw byhłby… śśmmi.. zabijałh. A nie jest tak.- wyjaśnił powoli Tremere traktując Martę jak uczennicę, której to wykładu udzielał. - Nie jest? Trzeba uzupełniać. Co oddane, zabrać - Gangrelka zmarszczyła brwi. - U zywych… nie… mahła utrata krwi.. niech ma znaczenia… dużha.. buhrzy rófnowage humorów i zgon sprowahdza.. u nas… tesz nie.- stwierdził ironicznie wampir.- Gdyby tak byhło, to nasz glód w koncu dałłoby siem zaspokoić. Ale nie… krew jest dla nas posiłkiem. I my sami jej utratę do pefnego stopnia potrhafimy przetrfać bez sssfwa… przetrzymać. - Gdyby tak było, jej ubytek nie zmieniałby nas w potwory - skonstatowała Gangrelka twardo i znać było, że się okopała w swoich racjach. - Ale jest coś silniejszego od naszej krwi. Tak myślę. Kiedyś ci powiem. - Dophrawhdy… że tehż rodzajhowi ludhzkiemu i naszehmu tak łahtwo zrzuchcać winę na kogohś innego… szaleńhstwo głohdu zasz… jest naturalhnym i dla nas i dla śmiechterlnych.- żachnął się Tremere.- Zreszczą… my Tremere zyskaliszmy wiele zyskując niechszmiertelnoszcz, ale i wiele pochszwienciliszmy. Próbujem zbadacz czemu tak sie stałło, bo nikt przede mnom tego nie zrobihł. Pozwoliła Tremerowi się powymądrzać. Nic by jej nie przyszło z bezpłodnych w tych przypadku rozważań o niecelności argumentu winy, jak i o tym, że niekoniecznie właściwym jest bezgraniczne kultywowanie tego, co czarownik nazwał naturalnym. Podparła twarz na dłoniach. - Chciałabym, żebyś Zachowi dopomógł. - W czem niby?- zapytał zaskoczony Marcel. Marta nachyliła się nad gigantyczną bańką ze szkła. W środku coś bulgotało, jakby błoto. Obserwowała, czy się aby nie zalśni złociście, nagle i czarodziejsko. - Sam ci rzeknie - mruknęła. - Pakt sobie ugadaliśmy, Marcelu Lacroix. A przecież nie będę karku za nic nadstawiać, prawda? - Na rahzie nie mialas okazhji nastahwiac.- odparł ironicznie Lecroix.- Pakt paktem, acz pytanie… czy go dohtszymasz, gdy niewygodnym dla ciebie bedzie. Marta wychynęła twarz zza bariery retort, by się popatrzeć na czarownika spokojnie i niewzruszenie. W szklanych rurkach błoto bulgotało obscenicznie i nijak nie chciało obrócić się w złoto ani cokolwiek użytecznego. - Marcelu Lacroix… pytanie, co zrobisz, by mnie utwierdzić w zamiarze dotrzymania ci słowa. - Co bede mógł i bedzie w obojga naszym interesze.- odparł z delikatnym uśmiechem Francuz. Jakże… wygodnie, pomyślała sobie Marta, ale tylko przechyliła głowę ptasio i poświdrowała czarownika spojrzeniem znaczącym i sceptycznym. Tremere zaś udając wcielenie niewinności powrócił do milczącego wertowania swych woluminów i sporządzania notatek. Cisza nie potrwała długo. Szczęknęły drzwi i do komnaty dołączył Węgier. - Witaj - skinął Tremerowi i przeniósł wzrok na Martę niepewny jak dalece wtajemniczyła Marcela w temacie. - Chcę cię prosić o pomoc w prywatnej sprawie. W ramach paktu o wzajemnej pomocy, Marta poczyniła z tobą wstępne ustalenia? - Bah… insynuacyje jakiesz to nie wstepne ustalehnia, acz… wspomniahła.- mruknął Lecroix zerkając na Zacha.- Wiec… o co chodhzi?- - O moc dominacji. Ktoś użył jej na mnie, sam nie mogę tego odkręcić. Ale ty tak. - O dochładnie jakom moc?- zapytał Marcel siadając wygodnie i zerkając na Milosa zaciekawiony. - Dominacji - powtórzył Milos a nie będąc pewien, że tamten dostatecznie rozumie dodał. - Moc narzucania woli i zmieniania wspomnień. Ventrue się w niej lubują. Ale Tremerzy również. - Znaczy odchczynić zapishany w głohwie nakaz bodź sugestie?- upewnił się Marcel. - Znaczy odczynić poczynione tam zmiany. Dogrzebać się do prawdy, którą mi odebrano. Szczególnie w kwestii pewnego mnicha, który ostatnio groził mi pod Przeworskiem. Ciężko mi określić detale. Zajrzysz, zobaczysz co możesz zrobić. Marta będzie tutaj gdyby przyszło ci do głowy czynić więcej niż należy - wiedział jak marny to argument. Wystawi się Tremerowi jak na tacy i cholernie go to niepokoiło, niemniej gotowy był na ten krok co potwierdził siadając na fotelu Tremera. - Podobno potrafisz robić takie rzeczy. Dysponujesz mocą dominacji, tak? - Odczyhnicz poczynione zmiahny rzeczom niemoszliwom jest. Dla mnie i dla kaszdego, poza jednom osobom… tom która owe zmiahny poczyniłła. Bowiem jedynie drogom dedukcji i porófnywania wspomnien da sie odróżnic fałsz od prawdy. Niemoszliwościom zaś jest odtworzyc prafdziwe jesli siem ich wczesniem nie znało. Ergo... - wzruszył ramionami Marcel.- Cudów po boskiem intwerwencyi oczekuj, nie po mnie. Poszukacz w twej głofie moge. Mnich mówisz? Wincej szczczszcze.. detali podaj.- - Odczynić poczynione zmiany się da. Sam bym to zrobił gdyby dotyczyło to ciebie lub Marty. Ale na ironię sobie pomóc nie mogę - Zach nie tracił opanowania. - Rozumiem, że chodzi więc o cenę? - Nie… cena szadna.- machnął ręką Tremere.- Zhrobię co w mej mocy. To ciekawa szecz przyznaje. Interesuhjąca. Ale jeslim mam wyszukac i spróbhować poznać prohblem to łatfiej mi będzie jeszli opowiesz jak najwiecej o czym szukasz i na co zwhracac uwage. Mnichów pewnikhiem jest w twej pamieci fielu.- - Od pięciu wieków jestem blisko Małgorzaty Tęczyńskiej. Poszukaj czy znajdzesz coś wcześniej. Czy możliwe jest, że przed kimś uciekłem. Poszukaj pierścienia królewskiego i moich braci po krwi, poprzednich synów Tęczyńskiej. Dziur znajdziesz wiele, skup się więc na wyrwach, wielkich i pracochłonnych, którym poświęcono wyjątkowo dużo czasu. I.. - zawahał się - może na zamku. Rzezi. To czasem wraca w koszmarach. Zabiłem wiele osób. Brzemienną kobietę. Widzę tron spływający krwią. I kogoś obok, kto wydaje polecenia. Nie jestem pewny - nerwowo podrapał się po czaszce. - Aha, jeszcze jedno. Daj mi słowo. Że nie zostawisz czegoś w środku. Sugestii. Zmian. Niczego z odroczonym zapłonem. Żadnej niespodzianki. Na tę sugestię Marta porzuciła śledzenie eksperymentu bulgoczącego w szkle. Aże zza stołu wyszła, oparła się róg mebla i wbiła w Marcela nachalne spojrzenie. - Za kogho mnie mhasz.- obraził się Marcel i wskazał krzesło.- Siadhaj.- - Za honorowego kompana, którego słowo coś znaczy - Zach zmarszczył czoło ale posłusznie przeniósł się na krzesło. Posłał Marcie pełne konsternacji spojrzenie. Ewidentnie nieswój był nie otrzymawszy obietnicy od Tremera. - Niewygodnie słowo dać, hm? - rzuciła Marta. Miała dziwną minę, ale usilnie próbowała wyglądać niewinnie. - Gdybysz za takiego mnie uważach nie żodałbysz. Zreszto, ja moge dacz slowo. A ile ono warte skoro nie ufacze.- wampir oparł dłonie na skroniach Milosa i spojrzał w oczy Węgra. I zamilkł. Dość długo trwał w tym stanie, po czym odsunął się blady i nerwowo wydukał.- Obyszmy nie muszeli siem zmierzyc z tym, kto ci to zrobił.- Zach zawiercił się nakrześle. - Powiesz coś więcej? - Osobha któhra ci namieszhała w ghłowie, jest mistrzyniom tej sztuki. Nie zdohłam ani odhwrócić jej zmian, ani przedchrzeć siem przehz nie. Poszchwienciła ci dużho czashu na przeszchczepie czyjegosz życia i tochszamosci. To zbyt spóhjne i logichczne na naprhedce stwochrzone wspomnienia. Prachwdziwy majhsersztyk, ale… nawet przych tak kohronkowej robocie pahre wspohmnien umkhnelo jej uwadhze. Ohjca w ciehmnosci ci zabhito… a ty siem temu przychpatrywalesz.-otarł czoło Tremere dodając.- To wspohmnienie nie pasowahło do innych. Wszahk za matkę ci siem Emnilda podaje. Phrawdziwhie niebezspieczna kobieta. - - Czyli nie jest nią? Nie ona mnie stworzyła? - Nie… sondzonc po tym wspomnieniu, to nie. Pewnie znalazhłoby sie jeszcze kilkanaszcie takich drobiaszdżków które Emnildzie umknęły.- zamyślił się Tremere.- Oczywichszcie, odszukahnie wymagahłoby to czasu. - Ojciec. Jak wyglądał. Jak zginął - wcięła się Marta ostro i konkretnie. - Imię padło? - Spochpielony płochmieniami. Nobil, na me oko z czasów Cesarhstwa Niehmieckiego. Imie nie padło… ale forhteca byhła rzymskha- zamyślił się Marcel. - Widziałem jak płonie i co czułem? Gniew? Ulgę? - Zach bezwiednie wbił palce w poręcze krzesła. - A tamten? Wołał o pomoc? Był tam ktoś jeszcze? - Zadowolenie…- ukrócił tą kwestię Tremere i spojrzał wprost w oczy Milosa.- Ale thwoi towaszysze wzbuhdzali twój lęk. I mam whażenie, że zdawhałłesz sobie sprahwe iż… twój los jest gorszy od niego. On sam błaghał o litoszcz i zapewniał o swech uszytecznosci. Ale ich zapewniał, nie ciebie.- - Kim mogą być “oni”? - Ja nie wiehm… Jeszszcze,- zamyślił się wampir.- Pszyrpuszczam iż imie Arpad niewiele ci powie?- - Nic. - Pehwnikiem i tahk inne imię tehraz.- stwierdził Tremere wzruszając ramionami.- Kaszdy szanuhjący się Spohkrewniony winien je zmieniachć co jakisz czas, przynahjmniej dla szmiertelnych.- - Dziękuję za wysiłki - Zach wycągnął prawicę w stronę Marcela. - Czy znajdziesz czas by to powtarzać? Poszukać więcej okruchów przeszłości w mojej głowie? - Hmmm.. tak. Myszlę, że tak. To doszć ciehkawe doszwiadczenie.- stwierdził Marcel z uśmiechem na obliczu.- Pszykro że niewiele odkhryłem. Pszykro mi, acz… to był dopierho.. pierwszhy raz.- - Wiem doskonale, że takie zabiegi wymagają czasu. Marta drapała paznokciem po dębowym stole. Poza tym ani drgnęła, najwyraźniej nie uznała jeszcze sprawy za zamkniętą. - Ojciec - powtórzyła, tym samym tonem co poprzednio. - Ten, co spalił się. Jak wyglądał z twarzy. Włosy jakie. Szczególnego w fizys coś? Herbowych znaków nie miał? Tych strasznych towarzyszy ilu było. Jak wyglądali, jak odziani. Oni, i ten… Arpad. Był jednym z nich? Jak to imię padło? - Nobil, meszczyzna, ciemne włosy króthka broda. Bogate szaty… poszarpane. Towaszyszy uch.. szeszcz, osiem.. wspomnienie jest rozhmazane i mehtne. On nie pamieta za dobsze. Arpad.. chyba bych jednym z nych. Nobili. Ryceszy z mieczhami.- machnął dłonią Lecroix.- Podejszewasz kogosz konkhetnego, sze tak wypythujesz? Pokręciła głową wolno. - W twej sprawie także drobne i błahe z pozoru szczegóły mogą okazać się tobie żywotne i koronne. Też będziesz pytał, jeśli ja dowiem się czego. W jakim języku gadali poznać zdołałeś? - Nieee… rozhumiałem popszes niego.- wyjaśnił Marcel wskazując na Milosa.- A on zahpamiętał tylko kilka kwehstii, które mu utkwiłły w pamieci. Reszta roshmyłła siem z czasem. - Co oprócz błagania o litość i zapewnień o użyteczności? - Nic.- odparł krótko Lecroix.- To barhdzo emocjohnalne wspohmnienie, a emocje zahsnuwają sszczeeegg… detale. - Aha - odkleiła zadek od stołu i krok ku czarownikowi postąpiła. - To jakie te humory trzy? - Phlegma czyli szluz, chole czyli ż..żżółdź, oraz melaina chole… czarna żółdź. Wszytkie one tworzom w ciele humory i ich rófnowaga, stanowi o naz.- wyjaśnił Lecroix. Marta popatrzyła na alchemiczny sprzęt i jego mazidłowatą zawartość. Przez chwilę na jej bladej twarzy wypisała się pewność, że ona czegoś takiego w sobie nie nosi, nawet w równowadze. A jakby i nosiła, to niekoniecznie byłaby wyrywna, by się do tego przyznawać tak wszem i wobec. Przystanęła przed Tremerem i oceniła sobie nieśpiesznie wyraz jego oblicza. - Dziękuję, Marcelu Lacroix. - Jesteszmy… na jednym wosie. - stwierdził z bladym uśmiechem Tremere. - … za nauki o twych sztukach alchemicznych - uściśliła Gangrelka, skinęła mu w swoim mniemaniu uprzejmie i szastnąwszy spódnicą pomaszerowało szparko ku drzwiom. Zach dołączył się do jej podziękowań takim samym wylewnym skinieniem. - Przyjdę znowu. Jutro - przypomniał. - Pomyśl jak mam ci dług spłacić. - Pomysle… ale czas pewnie stworzy okazje..- wzruszył ramionami Marcel. - Nie wątpię - zakończył Węgier wychodząc przez próg. * Intensywna to była noc. Najwięcej się bodaj od początku tej wyprawy zadziało. Zach zdążył Marcie złożyć obietnice wzniosłe, że będzie dla niej lepszy. Chwile później wszystkie je złamał a Gangrelkę rozsierdził swymi słowami jak osę. Niby dobrymi intencjami się kierował. Ubzdurał sobie, że jak wieść się rozniesie, że ich związek rymnął o bruk, i dotrze to wpierw do uszu Emnildy szpiega a później do niej samej, to całą tą nagonkę odwoła. W każdym razie na Martę. Zachowi pewnie nie odpuści ale to już inna bajka. O siebie się nie bał. Może jedynie tego, że zatraci tożsamość. Tożsamość, zabawne nawet. Zaczynał wątpić, że miał kiedyś jakąś. Gdyby nie to, że przeszłość go ścigała gotów był zacząć wszystko od nowa. Pożyć wreszcie. Żył kiedykolwiek? Nie pamiętał. W ogólne niewiele pamiętał a po rewelacjach Marcela i jego trepanacji łba, to na końcu języka wisiał mu gromki śmiech. Zaraz parsknie i będzie się zanosił. Nie miał matki, miał ojca. Martwego od dawna, więc chyba nie powinien teraz ubolewać nad stratą. Przez myśl mu przeszło, że sam go ukatrupił ale później skojarzył ogień ze zwłokami kupca z klasztoru. To pewnie zrobił jeden z "tamtych". Padło imię Arpad. Czy on był mnichem spod Przeworska? Poza tym, nawet jeśli Zach nie spopielił rodzica to jest równie winny. Stał i się przyglądał. Ojciec zapewniał o swojej użyteczności. Czy dlatego Zach stał u ich boku żywy swym nieżyciem? Bo mieli z niego użytek? Wolał nie myśleć jaki. Nie bez powodu jego koszmary spływają krwią, najeżone są palami, morduje w nich jak bezmózga kukła. Dlatego uciekł do Emnildy? Błagał ją o pomoc? Czy matka nie była taka straszna jak ją malował w swojej głowie? Matka? Nie. Nigdy jej nie miał. Nie był po tym wszystkim pewien czy odczuwa złość czy ulgę. Na poły oba. Napotkał jeszcze Zach tej nocy podejrzanie głupiego syna kniaziowego przenicował mu mózg wzdłuż i wszerz. Dawno mu się taka jawna ingerencja nie zdarzyła. W Krakowie czy Sandomierzu starał się być roztropny. Lawirował między polityką, chłodną uprzejmością i karcącym okiem Emnildy, a ta nie tolerowała samowolki. Za samowolkę się Zachowi zawsze obrywało, i zawze boleśnie. Zazwyczaj w zimnych lochach Chudoby. Nosferatu cenił sobie te spotkania nad wyraz ale Zach po każdej kolejnej rundzie wychodził w większej ruinie. No i jeszcze Zosina narada, wisienka na cukrowym kołaczu. Dziewczyna sprowokowała Jaksę, psia jucha, w sposób którego by się po niej nie spodziewał. Mała dziewica zaczęła pokazywać pazurki, strach pomyśleć co będzie dalej. I jeszcze te uściski rąk z Koenitzem. W Zachu aż się zagotowało kiedy to zobaczył, z trudem zachował kamienną twarz. A jednak wyszło upodobanie do pacholątek. Ciekawe czy krwią ją już związał. Tyrolczyk stanowił zagadkę. Szlachetny czy zwyrodniały? Dowódca czy dupa wołowa? Dlaczego Szafraniec go tu posłał? Umyślnie sabotował tą wyprawę? Może nie miało im nic wyjść? Mieli tylko zginąć, a książę miałby podkładkę, że przecież próbował zmierzyć się ze Smoleńskiem. Nawet stonowany milczący Jaksa zaczynał tracić spokój. Udzielała mu się ogólna nerwowość ich zgrai. Choć właśnie w krzyżowcu dostrzegał teraz Węgier jedyną nadzieję. Z nim potrafił prosto i po męsku rozmawiać. Podejmować decyzje. Jeśli razem coś ustalą i będą realizować to jeszcze coś ugrają w imadle smoleńskich kniaziów? Zachem targał gniew. Na wszystko. Na przeszłość, która się za nim ciągnie. Na Chudobę i Wołodię, że czyhali na Martę. Po kiego diabła ją w to mieszali? Na Emnildę, że nie mogła odpuścić. Na Zośkę, że dała się Koentitzowi zaślepić. Na Koenitza, że się dobiera do dzieci. I wreszcie najbardziej na siebie, za to że w swoim zidiociałym móżdżku uroił sobie, że jak Martę zrani i odepchnie, to ją jakoś uratuje przed falą gówna, które niebawem wyleje mu się na plecy. Ostatnio edytowane przez liliel : 16-09-2016 o 11:52. |
19-09-2016, 08:53 | #116 |
Reputacja: 1 | Nie zamierzała wlec za sobą Szarlatana na siłę, skoro uznał, że zjedzie w swoim czasie. Upewniła się tylko, że drogę pokojarzy i nachyliła się, by uścisnąć szczupłą, długopalcą dłoń skrzypka. |
20-09-2016, 18:34 | #117 |
Reputacja: 1 | Krasicki i jego rewelacyjne teorie -… Jeszcze raz, dlaczego marnujesz mój czas? – burknął gniewnie Górka, obserwując jak Krasicki grzebał w swoim plecaku. – Ponieważ, mój ty wiecznie niezadowolonym poharatany przyjacielu- ! – z tryumfalnym wyrazem na twarzy wyciągnął w końcu opakowanie wyniszczonych kart – Mam pewną teorie, a ty pomożesz mi ją sprawdzić! … Ale będę do tego potrzebował obu rąk Krasicki machnął owiniętą w temblaku ręką, rozwijając bandaż i odsłaniając ukryty sztylet – który szybko powędrował za pas. – Widzisz, Górka, lata spędzone z Kryńskim nauczyły mnie pewnej rzeczy – jak ludzie widzą kogoś dużego, to z marszu zakładają że jest kompletnym półgłówkiem. – rozprostował parę razy palce. – Jakby istniała jakaś święta równowaga, która wymagała by ludzie nie mogli mieć wszystkiego. Hah. – zaczął tasować karty na próbę. – I to sprawiało, że ludzie często mylą… Często mylili prostotę Kryńskiego z głupotą. Rzecz którą nauczyliśmy się zresztą wykorzystywać. Tak więc kiedy zobaczyłem kogo gościmy w swoich progach, naszła mnie pewna myśl – uśmiechnął się lekko. – Kto wysyła kompletnego kretyna na przeszpiegi do, potencjalnie, wrogiego obozu? – wyciągnął jedną z kart z rękawa wprawionym ruchem. – Nikt, to kto. Natomiast kto wysyła szpiegów udających kompletnych kretynów by ich wrogowie opuścili gardę? – jego uśmiech poszerzył się nieznacznie. – Ludzie którzy wiedzą jak utrzymać władzę. Albo wampiry. – Skończyłeś? – Prawie. Jak widzisz, myślę że twój postawniejszy imiennik jest dużo bystrzejszy niż udaje. Więc planuje wciągnąć go w „przyjacielską” grę w pokera. – schował karty do opakowania. – I planuje kantować na potęgę. Oszukiwać, mamić, blefować, łgać, wyciągać karty z rękawa i nawet z dupy jak zajdzie potrzeba. I zobaczymy czy nasz serdeczny przewodnik zauważy. A jeżeli zauważy – czy pokaże to po sobie. Wyminął go i ruszył do drzwi. – Chodźmy, panienka Zosia powinna właśnie zaczynać spotkanie. To doskonała okazja. Zahaczmy jeszcze o Popielskiego, wygląda na takiego którego można by w to wciągnąć. Zebranie Zosi. Zosia poczuła, jak Wilhelm ściska jej dłoń, próbując dodać otuchy, i natychmiast poczerwieniała ze wstydu. Nie powinna była tego rozwiązywać w ten sposób. Powinna była zapytać Wilhelma o Olgę w cztery oczy, a nie zwoływać tu wszystkich. Zadziałała nieroztropnie, pod wpływem impulsu. … Może nie była to prawda. Może po części bała się, że jeżeli będą sami, to Wilhelm szybko ukoi jej zmartwienia i przekona że niepotrzebnie się zawracała sobie tym głowę. A ona ochoczo na to przystanie. … Ale oddanie nie oznaczało ślepego posłuszeństwa. I choć bała się że swoim zachowaniem ściągnie na siebie jego gniew, to robiła to dla jego dobra. - Dobry pomysł, z tym spotkaniem - Zach wszedł do środka dostojnym krokiem. Opadł na rzeźbione karło, kołpak odłożył na stolik. - Brakuje nam ustaleń. Brakuje skupienia. To dobrze, że Zosia wyszła z inicjatywą by ustalić dalsze działania. Spóźniony do pomieszczenia wszedł rycerz Bożogrobców. Było w nim coś niespokojnego. Jednocześnie tym razem jego przenikliwy wzrok wydawał się jakby nieobecny. - Wybaczcie spóźnienie - pokłonił się lekko, po czym ruszył w kąt, żeby nie stać zbyt blisko Zofii i nie przyciągać niepotrzebnej uwagi do swojego stanu. Kolana ugięły się pod Zosią z ulgi. Zaczynała już się bać że nikt nie przyjdzie. – A-ha,ha… – zaśmiała się słabo. – Mój stwórca zwykł mawiać… Kto nie tworzy własnych planów, staje się pionkiem w planach innych. – Odparła Zachowi. Wraz z wejściem Jaksy jej wzrok powędrował do templariusza. Ściągnęła brwi gniewnie, ale nic nie powiedziała. – Um… Czy Pani Marta przyjdzie potem? – zwróciła się do Zacha. Powiedziano jej że wrócili razem nie tak dawno, więc wciąż powinna być w okolicy? - Nie przyjdzie - bąknął Węgier i ręce na piersi zaplótł. – A-ha… – wampirzyca podupadła trochę na duchu. – Um… Wszystkie u niej w porządku? Nie widziałam jej już jakiś czas… - Nie wiem. Ją zapytaj. Zach nie raczył powiedzieć jak Zosia miała to zrobić skoro Marta sobie ewidentnie gwizdała na zaproszenia wampirzycy, ale młoda Brujah uznała że lepiej będzie jak przemilczy ten fakt. Jasnorzewska wpadła jako kolejna i rozejrzała się dookoła.- To tak sobie rządzicie? Krakowska to szkoła czy camarillska? Bo tu w Smoleńsku jest jednowładztwo.- - I to planuję zmienić.- stwierdził Wilhelm z uśmiechem, a primogenka.- Nie powiem, żebym nie popierała. Smoleńska tradycja rządów deczko mi nie leży.- - To może Zosia zacznie - zarządził Zach, a trochę w tym było prowokacji. Co uważniejszy zauważyłby, że Węgier jest poirytowany. - Po co to spotkanie? W tym czasie do komnaty wszedł spóźniony i wyraźnie oderwany od swych badań Marcel. – E-e? słowo Honoraty wytrąciły ją trochę z rytmy. – To takie dziwne, naradzanie się? – przeniosła wzrok na Milosa. – J-już mówię… Sko-oro wszyscy już są… Um, zaoferowałabym kompot, ale nikt z nas go nie pije, aha, haha, bo jesteśmy wampirami… Ha, haaa... – głos jej zamarł. Nigdy nie była dobra w przemówieniach, a teraz stresowała się podwójnie. Oderwała wszystkich od ich obowiązków, i po co właściwie? Żeby ukoić własne nerwy? Niedorzeczne. Może jak teraz wszystkim podziękuje, to nie będą na nią zbyt źli… Delikatne palce Koenitza ścisnęły jej dłoń raz jeszcze, Wilhelm posłał jej pełen otuchy uśmiech. Zach wychwycił ten dyskretny gest, wywindował jedną brew w odpowiedzi na niego. … Nie. Poprzysięgła bronić nadziei i marzeń wszystkich nich. I nawet na tak nieznanym jej polu walki jak to… Nawet jeżeli wydawało się że jako jedyna dostrzega coś złego w tym co się dzieje… Nie wolno jej było zwątpić. Puściła rękę Wilhelma, i wyprostowała się, próbując dodać sobie powagi poważną postawą. – Um… J-jest kilka sprawa które chciałam omówić… Ze wszystkimi, najlepiej… Ostatnio wszyscy zajmujemy się własnymi problemamii, nie bardzo przejmując się tym co robią pozostali… Nie uważam żeby było to dla nas dobre. A-ale… Um, pierwszy punkt… Lasombra. – ścisnęła usta, i po chwili odezwała się znowu, ze stalą w głosie. – Dlaczego tutaj jest? - Bo wybyć nie może. Raz że się uczepił jej sam Miszka, a dwa…- wzruszył ramionami Wilhelm.- Z tego co wie ona i co Gangrele mogą potwierdzić. Na północ od Smoleńska rozruchy, wilkołaki szaleją… i ponoć Diabły moskiewskie walczą. Droga niebezpieczna dla samotnej Spokrewnionej toteż czeka w Smoleńsku na uspokojenie sytuacji. Tak twierdzi.- - Czemu akurat spośród wszystkich niewiadomych wskazujemy na Olgę? - Zach nazwał problem po imieniu. Zosia nie była do końca pewna do czego odnosił się Milos, wiec zamiast tego odpowiedziała Wilhelmowi. – To czemu nie wyruszy na zachód? Myślałam że Inflanty są nad Bałtykiem, a nie pod Moskwą. – nie dawała za wygraną. – To grzeszna kobieta. Nie powinniśmy jej gościć. W ogóle nie powinniśmy byli jej tutaj zapraszać. – posłała nieprzyjazne spojrzenie Jaksie. Widać było kogo obwiniała za zaistniałą sytuację. -Grzeszny żywot zostawiła już za sobą wraz ze śmiertelnością, ale Zosia ma rację. Dobrze by było pomóc jej wyruszyć w dalszą drogę.-wtrącił cicho Giacomo, a Marcel spojrzał na niego z gniewem.-Boihsz siem konkurencji drogi ksieże? Niepotrzehbnie. Szwiat nie kreci siem woków ciebie. Olga jest wielce poteszna i skłonna nas wspieracz, mosze być uszyteczna jako sojusznik. I nie pofinniszmy robic z niej naszego wroga okazujoc osch...osłochć… niecheć.- - Zatem zebraliśmy się tutaj, żeby odrzucić znaczącego sojusznika w tych niespokojnych czasach. Tak? - rycerz na chwilę zawiesił głos, choć siedział z rękami splecionymi na piersiach. Nie patrzył w twarz Zosi. Nie był pewny czy i ta Brujah nie poczyta tego za zniewagę. - Nie widzę w niej grzechu jawnego. Wszak każdego dnia jesteśmy wodzeni na pokuszenie. Mogę zaś poprzysiąc, że jeżeli panienka przyuważy jawne wystąpienie przeciw Bogu, to osobiście Oldze karę wymierzę. - Poprzysięgniesz tak, jak przed krzyżem celibat przysięgałeś? - głos brujah przeciął powietrze. Nawet nie próbowała ukrywać zawartej w nim wściekłości. Zach parsknął śmiechem. Krótkim, urywanym. - Zośka, dość - upomniał dziewczynę. - Przesadzasz. I nie jesteś bezstronna. Oblicze rycerza zmieniło się natychmiast. Wypłynął na nie gniew. Jednooki wampir obnażył kły, syknął i rzucił się wprost na Brujah. Jego dłonie prawie zacisnęły się na szyi Zofii, jednak poczuł szarpnięcie do tyłu zanim zdążył choćby musnąć młodą wampirzycę. Nie tylko on się rzucił, także i rozbawiona z początku Jasnorzewska rzuciła się, tyle że na krzyżowca, by go pochwycić i unieruchomić. I miała przewagę w zdolności nadnaturalnej prędkości poruszania się. Zosia stała jak wryta. To… To ona do tego doprowadziła? Jasnorzewska, rozmyta do smugi, była pierwsza i pochwyciła od tyłu rozszalałego torreadora, któremu siłą dorównywała z pewnością… w chwilach, gdy nie był pod wpływem szału. Trzymając od tyłu, jednak utrudniała mu poruszanie i działanie. Takoż dała czas, by opancerzony Ventrue Koenitz stanął pomiędzy Jaksą, a jego celem. Giacomo z piskiem schował się pod stół. A Marcel równie zaskoczony co reszta towarzystwa zamarł na chwilę, by potem ruszyć w kierunku rozszalałego Jaksy, zapewne w celu obezwładnienia go… jakoś. Zach postąpił w stronę jednookiego, nałożył dłoń na jego piersi i z mocą do niego rzekł. - Uspokój się. Kontroluj swoją bestię. Zosi łzy podeszły do oczu. – Ja... Ja nie chciałam… I zadziało… szał choć z trudem, ale jego gniew pod wpływem słów Zacha opadał powoli. I wywołało to ulgę na twarzy Marcela, bo rozwiązanie które planował wdrożyć Tremere, z pewnością nie było tak delikatne. – Ja…. Przepraszam, nie- nie chciałam… Szept Zosi ledwo przebiła się przez warknięcia Jaksy. Wampirzyca dalej stała w miejscu, stróżki czerwonych łez spływające po policzkach. Ukryła twarz w dłoniach i ze szlochem wybiegła z pokoju. - To jej wyszła narada. Bezbłędnie - Zach upewnił się, że Jaksa odzyskał rezon. Przeniósł wzrok na Koenitza - Nie ty aby powinieneś załatwiać takie sprawy? -Nie znałem przyczyn tego spotkania. Nie wiedziałem co Zofia planuje i co powie.- odparł dumnie Wilhelm spoglądając za uciekającą dziewczyną. -Myślałem, że ino omówimy ogólnie plany na wyprawę. I jej oskarżenia dotyczące zarówno Olgi i Jaksy są również dla mnie niespodzianką.- Po tych słowach pognał za Zosią zostawiając osłupione towarzystwo samym sobie. Jaksa opadł na podłogę, trzymany nadal w klinczu przez ich gospodynię. Z ust jego dochodziło jedynie sapanie basowe, bardziej do zwierzęcia podobne niż do człowieka czy wampira. Jednak z jego oka zniknął płomień szału jaki się tam pojawił po zniewadze Zosinej. Teraz zaś patrzył w podłogę wzrokiem już nieobecnym. Przed oblicze Jaksy wychynęła Zachowa prawica gotowa podnieść go z klęczek. - Wstań, bracie. Głupie to niesnaski. Głupie i dziecinne. Nie miej smarkuli za złe. Musimy patrzeć w przód, po co nas tu posłano. Najgorsze co można teraz zrobić to rozpierzchnąć się na wszystkie strony, bo ten urażony, a tamta wstydem rozogniona. Litości. Bierzmy się do kupy, jak dorosłe, parosetletnie wąpierze. Jednooki najpierw spojrzał na wyciągniętą dłoń, jakby nie wiedząc co się dzieje. Przypomniał sobie, że oddychać nie musi, toteż i basowe sapanie ustało. Mierzył kilka sekund w ciszy Ventrue jakby każde słowo jego analizując. W końcu chwycił wyciągniętą dłoń. Wstał z pomocą i bez słowa wrócił na miejsce, które zajmował przed atakiem gniewu. Rozmyślnie unikał spoglądania w stronę, gdzie wcześniej była Zofia. - Czas podjąć jakieś strategiczne decyzje. -zarządził Zach autorytarnie. - Zaraz mamy udać się do Miszki. Niedługo potem z inicjatywą spotkania wyjdzie Kościej. A my nie mamy grama pomysłu, jak nabrać przewagi w tych przepychankach.To najgorsza wojna na jaką mnie posłano. Albo po prostu dowódca z najmniejszą siłą przebicia. - Ty zamierzasz drogi Milosu go zastąpić?- zapytał Giacomo wychodząc spod stołu i spojrzał ironicznie.- I jaką niby to jaką siłą przebicia dysponujesz? Dominacją? Przymus to niestety mało subtelny sposób i rzadko skuteczny na dłuższą okres panowania. Nawet Lasombra to wie, choć dysponuje tą samą sztuczką. I nie włazi innym do głów gwoli przekonania ich do siebie. Plan mamy, póki co, prosty… być przyjaznymi dla obu i wybrać właściwą ofertę, a potem… wymienić kniazia na lepszego.- Usiadł za stole starając zapanować na zszarganymi nerwami i swoim głosem.- Acz jeśli masz lepszy pomysł podejścia do sytuacji, to ja zamieniam się w słuch.- -Muszę się zgodzić z Włochem.- dodała Jasnorzewska.-Łatwo to sarkać na wodza. Ale jeśli nie masz żadnej innej propozycji poza narzekaniem, to ja wolę swój miecz ostawić przy Wilhelmie. - A co thy moszesz powiedziećh o ganghelskim khniaziu?- zapytał Francuz. -Ano nic co byście nie wiedzieli. Stary to Gangrel, butny i pyszałkowaty. Ale niegłupi i podejrzliwy. Zdrady się obawia. Zabójców Diabła. Z wzajemnością zresztą.- wzruszyła ramionami.- Ceni siłę i lubi testować swe potomstwo. I nie ma litości dla tych, którzy go zawiodą.- - Skoro siłę ceni, to trza mu ją pokazać - mruknął krzyżowiec. Ciężko było rzecz czy to nie czasem pozostałość bestii przemawia przez niego. - Oj, oj Giacomo. Poważne oskarżenia wysuwasz - Zach wrócił do przemowy księdza. - Zarzucasz mi, że włażę innym do głów? A widziałeś kiedyś jak to robię, he? -Nie ty jeden tu jesteś Ventrue. To żem nie opanował klanowych dyscyplin nie oznacza, że nic o nich nie wiem.- mruknął ponuro Włoch i pomachał palcem.-Takoż i jaki twój plan jest? Bo żem żadnego nie usłyszał.- - Plany winien wykładać dowódca. Ja mogę jedynie podsuwać rady - mruknął Węgier.- A moje rady są takie, by ludzi swoich kontrolować. Jak będą sobie do gardeł skakać i obrzucać się oskarżeniami to po co nam wrogowie? Wydawać rozkazy, rozdzielać zadania. Zarządzać nimi a nie pozwalać leżeć odłogiem albo na własną rękę działać. A w drugim rzędzie wybadać obu kniaziów, wybrać stronę odpowiedniejszą by stała na czele Camarilli na Smoleńsku. Wilhelm Koenitz powinien swoje ambicje poskromić i poprzeć jednego z dwójki. Bo my, z marnymi siłami i wewnętrznymi niesnaskami nie przepchamy go na stołek księcia, ale winien przeforsować siebie na inną zacną funkcję. Ale to tylko sugestie. -Taki był plan wasz chyba? Wybadać ich ?- zasępiła się Honorata.-Nie po to my czekalim na zaproszenie? -I podrapała się po karku. No i… nie wiem. Musztrę będziecie na moich ziemiach odstawiać? Kto wie jak na to kniaziowie zareagują. Teraz mają rozejm, ale pisany na piasku.- dodała na koniec. - Nikt nie mówił o musztrach. Ale ludzie są zadaniowi. Jak się im coś zleca to nie kombinują na boku. A to chyba Wilhelma najgorsza wada. Brak inicjatywy. Chodzimy jak chcemy, robimy co chcemy. Nie stanowimy oddziału a zbiór indywiduów, z których każdy gra swoją grę. Nawet ja - przyznał niechętnie. -Coś w tym jest… jeśli wszyscy się zgodzą, to moglibyśmy ustalić jakąś hierarchię wojenną i podział ról. Oczywiście z Wilhelmem na czele. Jeśliby był pewien, że wszyscy nie mają nic przeciwko to z pewnością przejąłby nowe stanowisko z całą energią i godnością.- zaproponował Giacomo i wzruszając ramionami dodał.-Poza mną w tej drabince oczywiście. Choć wstyd się przyznać… żadna ze mnie pomoc na polu walki.- -Nie podoba mi się to.- sarknęła primogenka Brujah.-Nie po to sprzymierzyłam się z Szafrańcem, by popadać z jednego jednowładzctwa w drugie, ale tymczasowo mogę się podporządkować. TYM-CZA-SO-WO.- - Chcialhbym zachowahć jakiehsz phrawo do prhotestu, choćbhy po to by zapobiec tyhm niedohrzecznym pomyshłom Zofii.- dodał Marcel. Z twarzy jednookiego odpłynął w końcu gniew. Wyglądała za to na zmęczoną. Jakby w ciągu kwadransu postarzał się o dekadę. - W Grecj mieli republikę. Rządy ludu. I Grecji już nie ma. W Cesarstwie Rzymskim mieli Senat. Przedstawicieli ludu. I Cesarstwa już nie ma. W Rzeczypospolitej głos szlachty ważniejszy niż głos króla. Niedługo i Rzeczypospolitej nie będzie. - Zamilkł na chwilę i popatrzył po zebranych. W końcu zatrzymał się na Marcelu. - Pozwólmy wampirom, żeby każdy kwestionował słowa przywódcy, to i wampirów niedługo nie będzie. Na świecie nigdy nie będzie miało znaczenie co myśli większość. Władza zawsze będzie w rękach jednostki. Bo jeżeli będzie inaczej, to świat upadnie, a to co zapisane w Apokalipsie świętego Jana stanie się dniem powszednim. Wilhelm ma moje poparcie i winien rządzić silną ręką. Dla dobra nas wszystkich. -Cesarstwo niemieckie też miało jednego władcę i upadło. A co do cesarstwa rzymskiego… to senat miała Republika. Samo Cesarstwo miało cesarzy… władców absolutnych i też upadło. Kiepskich władców… po prawdzie. Myślę że złoty środek jest tu najlepszy.- zaproponował Włoch. - To zhrobimy w sphrawie Lasombry. Ja jestem za zatrzyhmaniem jej z nami. Moszemy jej pilnowacz dyskhetnie, ale wyrzec siem takiego atutu, w obechnej sytuachi jest lekkomyszsz… głupie.- stwierdził stanowczo Tremere. Jaksa skinął głową. - Też uważam, że sojusznikiem będzie dobrym. Choćby Tym-cza-so-wym - spojrzał na Honoratę - Jeżeli trzeba, to mogę mieć na nią oko, choć nie sądzę żeby miała kłopoty sprawić. -Jest groźna, ale po prawdzie… to myśmy ją nagabywali i spraszali. Myśmy jej sojusz proponowalim. Nie godzi się więc tak po prostu słowo złamać.- zafrapował się Giacomo. - Może być cennym sojusznikiem - zgodził się Milos. - Ale Wilhelm powinien z nią zawczasu ustalić warunki owego sojuszu. By był sprawiedliwy i obustronny i gwarantował, że nie zmieni strony lub nie zacznie grać na kilka frontów. Ufać jej na piękne… - chrząknął - oczy także jest głupotą. - O to się nie martw. Nasz dzielny przywódca kilka godzin każdej ostatniej nocy poświęcał negocjacjom.- zaśmiała sie Honorata i dodała wzruszając ramionami.- W jadalni i w obecności przyzwoitek, co każe mi powątpiewać w jego…- -Jest po prostu wychowany w arturiańskim etosie rycerskim.- oburzył się Giacomo na takie sugestie. -Mnie tam za jedno jej los, ale kniaź będzie zły jak mu Lasombrę przed przyjęciem ubijecie.- wzruszyła ramionami Jasnorzewska.-W końcu się ta Contessa zgodziła zaspokoić jego ciekawość i dumę… i zginęła. To zaboli jego klejnoty rodowe… w duchu zaboli.- - Czasem nie wiem o czym wy rozprawiacie - Zach potrząsnął z niedowierzaniem głową. - Przecież nikt jej nie zamierza mordować. Zośka jest zazdrosna bo ją te arturiańskie walory przyprawiają o szybsze niebicie serduszka. Nie mieszajmy jej prywaty z polityką. Ale kontrolować Olgę trzeba. Żeby jej nie przyszła zdrada do głowy. - Póki będzie widziała interes swój z naszym spleciony o zdradę nie ma się co martwić. Zresztą wątpię by Janikowski przypadł jej do gustu. To z Diabłem mogą być kłopoty.- ocenił Giacomo. - A ty skąd wiesz co jej po drodze. Dzisiaj z nami, jutro któryś z kniaziów zaoferuje jej ładny dworek z profitami za to żeby donosiła co się między nami dzieje albo świnie nam pod nogi podrzuciła. Biorąc ją na sojusznika dajemy jej miecz do ręki i sposobność by go użyła - nie zgadzał się Zach. -Nasz skrzacik spod stołu ma rację. Nasz kochany kniaź z lasu do subtelnych nie należy.- zaśmiała się Jasnorzewska i wzruszyła ramionami. -A i samą wampirzycę zdołał już zrazić do siebie, skoro boi się sama do niego udać. Jakoś nie wierzę by akurat Gangrel zdołał ją przekupić, acz pilnować Lasombry warto. Mogę ja… może się czegoś przy okazji nauczę.- - Doskonale - Węgier spojrzał na nadal zamknięte drzwi, w których zniknęli Zosia i Koenitz. - Jeśli nikt nie ma nic do dodania to chyba można tu skończyć. Bez wodza i pomysłodawczyni to spotkanie straciło nagle sens. -Jahk dla mnie to moszemy. Nic wienhcej do dodahnia nie mahm.- stwierdził Marcel, a i Jasnorzewska spytała przyglądając się Zachowi.-A co z naszą drugą panienką? Ty przekażesz Marcie ustalenia i nakłonisz do tej… całej drabinki wojskowej? Ona chyba jak ja, lubi niezależność.- - Marta jest niezależna. I nie mam natenczas na nią wpływu. To sprawa Koenitza by ją trzymać w ryzach - odparł zdawkowo. Jasnorzewska skwitowała to głośnym wybuchem śmiechu.
__________________ "I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be." |
20-09-2016, 18:36 | #118 |
Reputacja: 1 | *** – Jak to nie ma go? Gdzie niby polazł? – – A skąd mam niby wiedzieć. – Feliński wzruszył ramionami, niezbyt zadowolony z tego jak Krasicki przeszywał go wzrokiem. – Zabrał się gdzieś z tą gangrelką. Do miasta chyba jechała. – Myślałem że ten wielkolud nas jutro prowadzi do Miszki? Feliński ponownie wzruszył ramionami. Krasicki spojrzał na Górkę. Ten zrobił to samo. - … Fantastycznie. – splunął na ziemie. – Taaaa… I tak dla wiadomość... Zosia rzekomo wybiegła ze spotkania w łzach. – poinformował ich Feliński, krzywiąc się nieznacznie. Nie bardzo wiedział co o tym wszystkim myśleć. – Koenitz za nią pobiegł. Czajkowski mówił, żeby na razie czekać. Krasicki odczekał chwilę, po czym rozłożył ręce. – Że co k*rwa? Feliński odpowiedział tym samym. - W dupie się poprzewracało tej smarkuli. Jakby jej raz porządnie przetrzepać skórę, to by się skończyły takie numery. – sarknął Górka. Krasickiemu nie chciało się nawet z tym dyskutować. Feliński sprawiał wrażenie jakby chciał, ale chyba dał sobie spokój. – Co za burdel… *** Koenitz *** Nie było trudno za Zosią podążyć. Zostawiła za sobą ślad bardzo skonfundowanych służek, każda z których wskazywały Wilhelmowi jeden kierunek – prosto do lasu. Na szczęście dla niego rozpacz nie zachęca ludzi do ostrożności, i dziewczyna zostawiła za sobą szlak połamanych gałęzi. Także i po jakimś czasie udało ją się znaleźć – szlochającą, skuloną pod drzewem. - Waćpanna…- Wilhelm usiadł obok niej.-Nie płacz. Nie ma o co. Jaksę opanują bez.. ranienia go.- – Nie o-o to chodzi! –podniosła głowę. Krew dalej spływała jej z oczu, plamiąc suknie, ręce drżały, a głos się łamał. – To mo-ja wina! To j-ja to spr-awiłam! To prze-ze mnie obu-dziła się bestia! T-tak się bałam ż-że was Olga na złą dr-ogę sprowadzi… Kiedy to ja sprawiłam że Jaksa stracił kontrolę! To j-ja jestem tą złą! – raz jeszcze schowała głowę, drżąc cała. - Mylisz się. Zła nie jesteś. Tylko po prostu powiedziałaś nie w porę co ci na sercu leży. - odparł Koenitz oceniając przeszłe wydarzenia-Nie powinnaś się tym turbować. Ani też Olgą… ty mnie przypilnujesz, by mnie na złą drogę nie sprowadziła.- – Ty-lko bym ci zaszkodziła… – zaparła się wampirzyca. – N-nic nie mogę dobrze zrobić, tylko spro-wadzam na wszystkich kłopoty… Nie powinnam była tu przyjeżdżać. - Nie mów tak. - pogłaskał ją po głowie pancerną rękawicą. - Każdemu zdarza się popełnić błąd. Tylko Jedyny jest nieomylny.- –I zrobił z nas demony. – odparła z goryczą. [/i] – Czego nie dotkniemy, obraca się w niwecz. Sprowadzamy nieszczęście na każdego dookoła nas. Po co to wszystko Wilhelmie? [/i] – ściszyła głos. - … Powinnam znaleźć jakąś ładną polankę, przysiąść pod drzewem, i poczekać na wschód słońca. Uczynić świat trochę lepszym miejscem. - Nie uważam żeby świat bez ciebie byłby lepszym miejscem… czy piękniejszym.- odparł sceptycznie rycerz. Zerknął na dziewczynę dodając.- Nie odpowiem ci na pytanie… po co. Jestem rycerzem, nie filozofem czy teologiem. Po co żyją ludzie. Po co żyją Spokrewnieni. Po co wstaje i zachodzi słońce… nie wiem. Ale skoro ty nadal żyjesz i będziesz żyć wiecznie, to jest ku temu powód. Ważny z pewnością. Nie nam decydować kiedy ostateczna śmierć nas dopadnie.- – A co jeżeli to nie jest dobry powód?! Co jeżeli jesteśmy tu tylko po to by zsyłać cierpienie?! Bo tak to wygląda! – chwyciła go za ramiona, desperacko szukając… Czegoś, na czym mogłaby się oprzeć, dosłownie i metaforycznie. – Czuje, że wszystko zmierza w najgorszym możliwym kierunku. Nie przynosimy tu porządku ani pokoju, a tylko jeszcze więcej chaosu. Dlaczego Smoleńsk jest taki ważny Wilhelmie? Nie oczekuję że będziesz znał wszystkie odpowiedzi, ale proszę, powiedz mi chociaż dlaczego ty walczysz! Gdzie ty znajdujesz siłę na to wszystko? Potrzebowała… Czegoś. Jakiegoś Monolitu. Aleksandryjskiej latarni, na którą mogłaby się kierować na tym burzliwym morzu. Światła ogniska w ciemnym lesie. Czegokolwiek. Rycerz się wyraźnie zasępił słuchając jej przemowy. Milczał długo uśmiechając się ciepło.- Dlatego że taki jest obowiązek rycerza. Iść do przodu, nie poddawać się przeciwnościom czy zwątpieniu, przetrzymać by zwyciężyć. Ale to mój powód ...i moja filozofia. Przygarnął mocno Zofię do siebie tuląc ją do swego pancerza.- Nie wszystko odmieni się od razu na lepsze. Nie ma łatwych rozwiązań na tym świecie. Musimy być cierpliwi, musimy znosić przeciwności losu i radzić sobie z własnymi błędami. Rozumiem twój smutek, ale nie możesz pozwolić, by jeden krok wstecz przekreślił wszystko to co już osiągnęłaś.- Zosia słuchała, nie rozumiejąc. – Obowiązek? Obowiązek wobec czego! – oderwała się od niego, siłą, by móc mu spojrzeć w oczy. Jej panika wcale nie zelżała, wręcz przeciwnie. – Wilhelmie, to nie jest powód! Twoi ludzie… Moi ludzie… Słudzy Pani Jasnorzewskiej… Zwykli mieszkańcy Smoleńska, wszystkich ich narażamy, i po co?! Dlaczego to robimy?! To nie miało sensu. Nic tu nie miało sensu. Wiedziała że Wilhelm był szlachetny, a przy najmniej starał się być, ale to… Wszystko to… – Czy… Czy ty w ogóle chcesz być księciem Wilhelmie? – zapytała przerażonym szeptem. -Narażamy?- zdziwił się rycerz słysząc te słowa i westchnął.- Oj… Zosiu. Ty myślisz że bez naszej obecności mieszkańcy Smoleńska są bezpieczni? Ciągle szarpani raz przez Miszkę raz przez Kościeja? Ty myślisz, że gdzie indziej twoi ludzie mieliby bezpieczny żywot? Wcale ich nie narażamy bardziej, niż gdyby nas tu nie było. Wprost przeciwnie… Jeśli uda nam się przejąć władzę i zakończyć tą szarpaninę między owymi kniaziami, wtedy będziemy mogli zapewnić śmiertelnym i Spokrewnionym spokój i bezpieczeństwo. A tak… czeka nas tułaczka bez celu i zagrożenia dla nas i nam podległych.- – Przejąć władze jak? Obiecując naszą przyjaźń obydwu, a potem wbijając im nóż plecy? Mordując ich, i ich dzieci? Herrgott, to nie ma sensu! Myślałam że to my jesteśmy tymi dobrymi, a przejechaliśmy nieść śmierć! - Ich dzieci mordują się nawzajem od dziesięcioleci.- przypomniał jej Wilhelm spokojnie.- Śmierci nie przynosimy, gdyż ona tu już mieszka. Może i przyjdzie ubrudzić sobie dłonie tutaj, ale Zofio… możemy przeciąć ten wrzód, lub odwrócić wzrok i patrzeć jak narasta coraz większy i coraz bardziej śmierdzący. A poza tym…- westchnął ciężko.-Nie wiem jak będzie. Nie znam ani jednego, ani drugiego kniazia. Obaczymy sytuację i poznamy obu i… wtedy przyjdzie czas decydować.- – To dlaczego zapraszamy śmierć, by kroczyła razem z nami, zamiast próbować ją przegnać? – zapytała z desperacją w głosie. – Chcemy zwalczać wojnę wojną? Jaki to ma sens Wilhelmie? Jaki to ma wszystko sens? – pokręciła gwałtownie głową, posyłając w rozsypkę miedziane loki, które wkrótce zasłoniły jej oczy, gdy zrezygnowana Zosia zawiesiła głowę. – Wilhelmie… – na jej tonie zaszła subtelna zmiana. Był teraz… Spokojniejszy. Bardziej opanowany. – Muszę wiedzieć… Czego ty chcesz? Czego pragniesz? Pokoju? Sprawiedliwości? … Władzy? Cały ten czas, otwierała przed nim swoje serce. Swoją radość, swoją złość, swój strach, swoje żale. Ale zawsze, czego by nie robiła… Czuła, że jego własne pozostaje zamknięte. Schowane jak za tą cholerną stalową zbroją, której nigdy nie ściągał. A jak długo można było kochać kogoś, kto nawet przed ukochaną ukrywał własne serce? - Swojego miejsca na ziemi. Celu… do osiągnięcia. Trzymania się etosu rycerskiego. - zaczął mówić Wilhelm tuląc dziewczynę.-Zaprowadzenie porządku i cywilizowanych reguł w tej dziczy, brzmiało bardzo… uroczyście, gdy wyruszałem.- Zosia raz jeszcze oderwała się od niego. – To jak możemy jechać do Miszki, jeść przy jednym stole, bawić się i świętować z nim i jego rodziną, jeżeli w sercu mieć będziemy mieli zdradę? To nie jest honorowe! To nie jest właściwe! – ciągnęła w ferworze. Wszystko to… Wszystko to nie miało najmniejszego sensu. Koenitz sam sobie przeczył. - Nie bywałaś wiele na dworach co ?- zapytał cicho Wilhelm.-Oni tam wszyscy uprzejmi i grzeczni. Weseli i radośni. Ale jad mają w sercu i sztylety w dłoniach. Miszka też sztylet trzyma. Też chce nas użyć ku swym celom. Pewnie będzie mówił o przyjaźni, już planując jak nas wykorzystać i wyrzucić potem. To kwestia tego kto kogo ubiegnie Zofio.- Nowa emocja rozbłysła w oczach Zofii. Strach. – Czy… Czy ty także to właśnie masz w sercu? Jad? I sztylety w dłoniach? – zapytała drżącym głosem, odsuwając się od Wilhelma. Wiedziała, oczywiście, że wiedziała, że ambicja Koenitza będzie miała swoją okrutną cenę. I niektórymi nocami, potrafiła sama siebie przekonać, że jest ona tego warta.Cena zapłacona w krwi “dla większego dobra”. Ale gotowość z jaką Wilhelm to mówił… Jakby decyzję podjął już dawno temu. - Nie. Nie sądzę.- westchnął rycerz.- Nie jestem wszak ślepy. Przebywałem na ludzkim i wampirzym dworze. Jeden nie lepszy od drugiego. Nie mam też złudzeń. Ideały ideałami, a rzeczywistość jest twarda i zmusza do brudnych kompromisów. W idealnej sytuacji, jeden z kniaziów zginie na polu bitwy, a drugi.... będzie zbyt wyczerpany na to by móc się przeciwstawić nieuchronnym zmianom. Taką przynajmniej mam nadzieję. Ale nie łudzę się że będzie łatwo. I… jeśli któryś z kniaziów okaże się godny tego, to… może… mogę ustąpić. Bez waszego poparcia, bez twego poparcia i tak jestem jeno malowanym kandydatem.- Tak bardzo pragnęła usłyszeć te słowa. Ten cień szansy, na uniknąć rozlewu krwi, nie zdradzając przy tym Wilhelma. Ale przybył tak strasznie późno… Odsuwała się dalej, teraz poza zasięgiem jego ramion. – Dlaczego mnie wybrałeś. – zapytała szeptem. – Dlaczego nie inną. I nie mów mi, że dlatego że jestem piękna. Oboje wiemy, że to nieprawda. -Cóż… nieprawdą jest to co powiedziałaś. Jesteś piękna.- odparł rycerz przyglądając się oddalającej dziewczynie.-Jesteś piękna i niewinna i zagubiona. I… czyż nie jesteś idealną damą dla cnotliwego rycerza? Poza tym… Nie wierz w to co piszą w księgach. O miłości od pierwszego wejrzenia… bzdury. Ja po prostu lubię cię i cóż… chcę widzieć twój uśmiech. I tyle.- Dziewczyna zamarła. – Czy… Czy o to właśnie chodzi? – wyszeptała, nie dowierzając własnym uszom. – Tym właśnie jestem? „Idealną Damą” dla twojego aktu cnotliwego rycerza? -Nie..- machnął dłonią Wilhelm uśmiechając się.-Po prostu cię polubiłem. Bez planowania. Bez rozmyślnego uwodzenia ciebie. Bez jakiegokolwiek zamiaru… Bez żadnych podstępów, czy ukrytych motywów. Potarł dłonią po karku i skłonił się.-Wiedz droga waćpanno, żem był wobec ciebie całkiem inny niż wobec jakiejkolwiek innej damy. Żem nigdy nie zastosował żadnych męskich podstępów co by twe serce skłonić ku mnie. Żem nie próbował cię omotać słodkimi szeptami czy słówkami. Że nie chciał cię skłonić ku niczemu zdrożnemu. Że zależało mi tylko na twym zadowoleniu… jeśli i w tym widzisz zło i podstęp. To już naprawdę nie wiem w czym nie widzisz.-* Koenitz mówił z taką niezachwianą pewnością siebie, że aż zachwiało to jej własną. A jednocześnie jego przemowa była taka… Nierealna. Jakby do Wilhelma w ogóle nie docierało to, co teraz czuła. Jakby było to poza jego pojmowaniem. – Wcześniej… Wcześniej mówiłeś, że pragniesz celu, i przestrzegać etosu. To dlaczego nie porzucić ambicji o pozycji księcia, i nie skupić się na klątwie?! – jej ton przybrał błagalny wydźwięk. – Wiem że nie wierzycie w to co mówi Pan Haszko, i sama nie wiem czy to prawda, ale błagam, posłuchaj sam siebie! To, co planujesz… To, w czym musiałabym ci pomóc… Wymaga zaprzeczenia wszystkiemu, na straży czego powinien stać rycerz! A mówisz o tym jakby to była najbardziej naturalna rzecz pod słońcem. – złapała się za serce. – Nie wiem… Nie rozumiem tego wszystko. Może… To właśnie ta klątwa… Łaknie krwi, i pcha cię do tego robienia rzeczy, o których normalnie nigdy byś nie pomyślał. A może… A może po prostu nie jesteś tym, za kogo cię miałam. – podniosła się z klęczek. Od emocji chwiała się trochę, ale próbowała stać pewnie. – Ale wiem… Wiem że nie nam sądzić Pana Miszkę, Pana Kościeja, i wszystkich ich dzieci. Nawet jeżeli są złe, to… Chciałabym im dać szansę. Nie chce z nimi walczyć. A… A gdybyśmy się skupili na tropieniu klątwy… – zawiesiła głos. – To wiem że mogłabym pewnie stać u twojego boku. Wiem że wtedy robiliśmy to, co słuszne. Czy… To był szantaż z jej strony? Nie wiedziała. Nic już nie wiedziała. Ale mówiła z serca. Tylko to jej zostało. -Zosiu.. to szlachetne dążenie, idealistyczne i… nierealne.- westchnął smutno Wilhelm.-Jestem rycerzem, nie myślicielem. A z klątwą Kaina nie wygrasz mieczem. Nie wygrasz w ogóle i… nie bądź… naiwna. Wyglądał jakby wraz z ostatnim słowem spuszczono z niego powietrze.- Ani Miszka, ani Kościej nie są niewiniątkami. Ani ich dzieci też. Możesz mieć obiekcje przeciw zabijaniu ich i… jeśli zdołam, to postaram się, byś nie musiała walczyć w boju. Niemniej nie pozwól by twe dobre serduszko przesłoniło ci prawdę. Te wampiry nie są niewiniątkami i nie będą się wahały by cię rozszarpać na rozkaz swych ojców. Nie wahaj się użyć broni w swej obronie.- Zosia uciekła wzrokiem. – … Jeszcze wczoraj gotowa byłam osobiście rozszarpać Olgę, wierząc, że to jedyny sposób by ochronić was przed jej zgubnym wpływem. – Wyszeptała, ale wstydliwe słowa i tak zawisły w powietrzu. – … Też nie jestem niewinna. Ale… Chce wierzyć, że nie jestem zła. I może… I może i Tzimicse, i Gangrele, są tacy sami. Tylko klątwa ich napuszcza na siebie na nawzajem. I nie mówię tu o klątwie Kaina. – doprecyzowała. - A o tej Smoleńskiej… Co rzekomo na nas wisi. Co żywi się krwią, i skłania nas do tego, byśmy ją rozlewali. Byśmy zabijali siebie nawzajem. - Ach ta… klątwa…- podrapał się po karku Wilhelm.- Cóż… nie znam się na urokach i nie umiem walczyć z czymś, czego mieczem nie rozpołowię. Niemniej wiem jedno. Jak długo Smoleńsk będzie miał dwóch kniaziów… krew będzie się lała szerokim strumieniem. I żadne słowa tego nie powstrzymają. Tylko czyny, także i te mniej honorowe.- – Przelać krew, by powstrzymać przelew krwi? Ha… – Zosi zachciało się śmiać. Kręcili się w kółko. Nic już nie rozumiała. Nie, jedno rozumiała – że byli na prostej, pochyłej trasie ku katastrofie, a ona nie wiedziała jak powstrzymać wóz na którym jechali. Oparła się o drzewo. Czuła się zmęczona. Tak strasznie zmęczona… - Nie można zrobić omletu bez rozbicia jajek.- spróbował zażartować Wilhelm, po czym natychmiast spoważniał.-Niestety taka jest prawda… może i niełatwa dla ciebie, ale jedyna. Słowa czy ucieczka... owej klątwy, jeśli istnieje, nie odczynią.- Nie można zrobić omletu bez rozbicia kilku jaj. Nie można zrobić kogoś księciem bez zabicia kilkudziesięciu ludzi. - Ha… Ha… To było absurdalne. Nic już nie trzymało się kupy. Nie pojmowała kogo miała przed oczami. Myślała że Koenitz będzie tym jednym jedynym snopem światła, które oświetli im drogę w ciemności. A prowadził ich… Nie wiedziała gdzie. I chyba on sam nie wiedział gdzie. Na pewno nie w światło. Była sama. Rzeczywistość uderzyła ją jak morska fala. Kiedy wyruszali z Krakowa, wierzyła, że znajdują się w dobrych rękach. Spoglądała na Wilhelma i widziała rycerza w białej zbroi. Spoglądała na Jaksę i widziała człowieka Boga. Ludzi, którzy stanęliby naprzeciw złu. Potrafiących naprzeciw wszystkim i wszystkiemu, wstać i oznajmić „To nie jest właściwa droga.” – Nie jestem w błędzie… – wyszeptała. Zawiedli. Przysięgi jednego były pisane patykiem na wodzie… Albo może sam tez błądził, i tak jak ona potrzebował światła w ciemności, który by go poprowadził. – Nie jestem w błędzie. – powtórzyła, mocniej. A Koenitz… Nie rozumiała. Pragnął bronić etosu, lecz ścieżka, którą obrał kazała mu go łamać z każdą chwilą. Brnął ku pozycji księcia z maniakalną wręcz determinacją, ale nie potrafiła powiedzieć na czym ją budował. Obowiązkiem? Wobec czego? Kogo? Na pewno nie wobec idei. Na pewno nie. Stała osamotniona. – Nie jestem w błędzie! – krzyknęła przez łzy. Oderwała się od drzewa i staneła wyprostowana naprzeciwko Wilhelma. – To nie jest naiwność! Dobroć, sprawiedliwość, bronienie niewinnych, to nie są tylko puste słowa! To nie są łańcuchy, które trzeba zrzucić, ponieważ świat jest okrutnym miejscem, w którym nie ma miejsca na sentymenty! To idee, które żyją, ponieważ my stoimy na ich straży! Idee, których trzeba się trzymać, nawet kiedy nie jest to wygodne! Ponieważ są tego warte! Ponieważ to czyni świat miejscem w którym warto żyć! … Czyż Brujah nie kochają wartościowych idei? – Wiem że czasem trzeba zrobić coś czego z nie jest się dumnym, i że nie każdego da się uratować, ale na Boga, to nie oznacza że nie powinniśmy próbować! Nie wiem czy Pan Miszka i Pan Kościej są dobrymi czy złymi ludźmi, nie wiem jakie są ich dzieci, ale na wszystko co święte, nie będę stała obojętnie słuchając jak to trzeba się ich pozbyć dla „Większego dobra”! Nawet ich jeszcze nie spotkaliśmy, a już wydajemy na nich wyrok! To niedopuszczalne! Zamiast dać kres przemocy, tylko podsycamy jej ognie! Niedopuszczalne, niedopuszczalne, niedopuszczalne! - Drobna, strachliwa dziewczyna. Szybko tracąca rezon, nie potrafiąca się elegancko zachować. Ale w chwilach takich jak ta… Nic nie mogło ugasić jej ognia. – Nie potrafię ładnie się wypowiadać, nie potrafię czytać ani pisać, nie znoszę walczyć, nieustannie irytuje wszystkich dookoła mnie, i szybko tracę rezon. Ale na Boga, przysięgam, zrobię wszystko, co w mojej mocy by zakończyć spór o tron księcia bez rozlewu krwi! I jeżeli to uczyni mnie twoim wrogiem Wilhelmie, to niech tak będzie! Jeżeli nie potrafiła odnaleźć światła w ciemności… To rozpali je sama. -Nie… Nie uczynisz mnie swym wrogiem.- uśmiechnął się lekko Wilhelm przyglądając się dziewczynie. I posmutniał nieco.- Jeśli zdołasz wszystko poukładać bez rozlewu krwi to… nie stanę ci na drodze. Może pomogę nawet. Ale co… jeśli nie ma sposobu? To dwa stare, ambitnie i zapiekłe w swych dążeniach wampiry. Co jeśli ci się nie uda? Jeśli nie ma pokojowego rozwiązania którego pragniesz? Co wtedy? Dziesięć sekund w jej nowe postanowienie, i Koenitz już wytrącił ją z równowagi swoją reakcją. Spodziewała się… Nie wiedziała. Złości? Tak by chyba było najlepiej. - … W takim razie obejmę drogę najmniejszego rozlewu krwi. Jeżeli Miszka i Kościej… Są tacy jak mój stwórca… To dla dobra ich dzieci, będą musieli odejść. – spojrzała mu w oczy. – I nie masz nic przeciwko temu Wilhelmie? Jeżeli naprzeciw wszystkiemu odniosę sukces… Szansa że zostaniesz księciem będzie niewielka. Jej palce zacisnęły się na błękitnym klejnocie który nosiła u szyi. Lazuryt Koenitza. - Jeśli odniesiesz sukces… to kto zostanie księciem?- zapytał zaciekawiony Wilhelm splatając ramiona razem i na razie zbywając jej pytanie.-Obaj księciami być nie mogą.- – Nie wiem. – przyznała. – Może jeden z nich będzie musiał odejść. Może są inne rzeczy na których im zależy. Może teraz walczą tylko dlatego, że boją się co zrobi ta druga strona jeżeli złożą broń. Może uważają że trzymanie niekwestionowanej władzy księcia to jedyny sposób na uzyskanie pokoju. – miała po cichu nadzieje że Koenitz zrozumie aluzje, ale niezbyt w to wierzyła. – Nie wiem. Ale zrobię co w mojej mocy by zrozumieć, zanim wydam na kogoś wyrok. - Nie odejdą… nie łudź się Zofio. Poznałem wystarczająco wielu Spokrewnionych siedzących na tronie władzy, by wiedzieć że żaden z nich po dobroci nie zrezygnuje.- potarł podstawę nosa dodając stanowczo.- Niech ci będzie. Jeśli przysięgniesz mi coś… to ja mogę przysiąc iż… nie będę dążył do zajęcia tronu książęcego za wszelką cenę. Milos się z pewnością zasmuci z tego powodu.Nie będzie miał okazji wbicia mi sztyletu w pierś.- Musiała się targować o obietnicę, że nie będzie dążył do tronu po trupach? ‘ Wilhelm Koenitz, mój rycerz w lśniącej zbroi. ‘ pomyślała z ukłuciem goryczy. – Co konkretnie, Wilhelmie? - Znam takie gorące głowy jak ty. Szlachetne umysły i czułe serca. Skłonne do poświęceń. Obiecaj mi że ty… taka nie będziesz. Nie zaryzykujesz pochopnie własnym życiem licząc, że twoje poświęcenie da pokój między kniaziami. Twoja egzystencja jest cenniejsza dla mnie.- dodał z lekkim uśmiechem rycerz.- Nie chcę być świadkiem twego zgonu.- Zosia nie odpowiedziała od razu. Nie odpowiadała przez długi czas. – Żeby mieć jakąś szanse na sukces… – odparła w końcu. – Będę musiała… Będę musiała poprosić innych o pomoc. Moich podopiecznych, choćby. Poprosić ich o to by narażali swoje życie, swoją przyszłość, dla idei które nie oni podjęli, a właśnie ja. - A teraz prosisz mnie, bym sama nie postawiła na szali tego, czego będę wymagała od innych. - Moi ludzie też narażają się każdej bitwy i ja wraz z nimi. Jest jednak różnica międz narażaniem się, a poświęcaniem swego żywota. Nie chcę byś zrobiła z siebie męczenniczki.- odparł stanowczo Wilhem.-Chcesz zmieniać świat, to naucz się sztuki kompromisu… zawsze coś trzeba poświęcić, by coś osiągnąć.- Można osiągnąć wszystko, tak długo jak jest się gotowym na poświęcenia. – Twoi ludzie nie tylko narażają życie. Każdy z nich poświęciłby się dla ciebie. Wiesz o tym. - mimo woli uciekła wzrokiem. – I gdybym stała u twojego boku, też byłabym gotowa to zrobić. A teraz prosisz mnie, bym swoje życie przekładała nad życie wszystkich innych. - Jestem samolubny pod tym względem, przyznaję…- krótki uśmiech zagościł na jego obliczu.-Zofio… ja mogę podziwiać twą odwagę w trzymaniu się swych zasad, ale nie licz na to że kniaziowie będą tacy sami. Skoro nie stać cię na tak drobne ustępstwo, to jak… masz wielkie serce, dużo odwagi. Ale też uparta jesteś i porywasz się z motyką na słońce.- Tym razem to Zosia uśmiechnęła się lekko. – Zabawne. Są tacy, którzy to samo powiedzieliby o twoje kandydaturze na księcia. – raz jeszcze opuściła wzrok. – Nie chce dawać ci obietnicy którą być może będę musiała złamać. Ale myślę.. Że śmierć w obronie tego co się wierzy nie jest taka zła. – podniosła głowę i uśmiechnęła się szerokim, promiennym uśmiechem. Szczerym uśmiechem. – Do dnia sądu raczej nie dożyjemy Wilhelmie, więc o ile Bóg nie przebaczy Kainowi w ciągu najbliższych kilku dekadach… To nawet gdyby coś miało mi się stać, chyba nie byłabym smutna. Koenitz mógł się z nią nie zgadzać, ale… W kwestii własnej śmierci, liczyła się jednak głównie jej własna opinia. - Możliwe że masz rację, ale z pewnością nie zamierzam zginąć próbując osiągnąć książęcy tron.-uśmiechnął się ironicznie Wilhelm.-Aż tak mi nie zależy.- Westchnął smutno.-Skoro jednak ty nie możesz dać mi słowa, to cóż… ja nie mogę dać ci mego. Poza jedną obietnicą. Nie zamierzam pozwolić ci umrzeć.- – … I nie chciałabym, żebyś i ty dawał obietnice, które być może będziesz musiał złamać. Ze smutnym uśmiechem ściągnęła z szyi wisiorek i podeszła do Ventrue. Chwyciła go za rękę, i położyła w jego delikatne palce lazuryt, który jej podarował gdy po raz zobaczyli się w Krakowie. – Chce żebyś wiedział… Że te chwile, które spędziłam z tobą… Jak byliśmy tylko we dwoje… Byłam w ich trakcie naprawdę szczęśliwa. - potarła powiekę, czując że łzy znów jej podchodzą do oczu. – A jak przedstawiłeś mnie jako swoją partnerkę, to chyba ogłupiałam ze szczęścia. Ale… Te chwile… Nie mogę ich kupować krwią innych. – zacisnęła mu rękę w pięść, przykładając ją własnymi palcami. – Nie mogłabym żyć wiedząc, jaki koszt ze sobą niosą. Wilhelm pogłaskał ją po policzku dodając z uśmiechem.-Och… moja droga Zofiu. Nie smuć się. Żadna z tych chwil, ani z tych co nadejdą nie będą kupione czyjąkolwiek krwią.- Kłamstwa. – Powinniśmy już iść. – uśmiechnęła się smutno. – Czeka mnie dużo pracy. -Chodźmy.- potwierdził Ventrue.
__________________ "I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be." |
20-09-2016, 22:37 | #119 |
Reputacja: 1 | Zach i Jaksa czyli rzecz o spopielonych kupcach, skradzionych kielichach i trzymaniu się za ręce Po zebraniu, bez większych wstępów Węgier poprosił Jaksę o chwilę rozmowy. Znaleźli ustronny kąt gdzie Zach, zwyczajowo już niemal, wręczył Torreadorowi sakiewkę. - Myślę, że to jednak ważne. Ten spopielony kupiec w klasztorze - gestem objaśnił, że kupiec ów, a w każdym razie jego część znajduje się w sakiewce. - Wysłałem tam mojego człowieka. Starał się resztek nie dotykać aby nie wpłynąć na twój odczyt. Mógłbyś użyć na tym swoich mocy? Szczególnie ważne jest to co się działo tuż przed śmiercią. Kto mu to zrobił i dlaczego. Jednooki położył dłonie na ramieniu Węgra. - Dziękuję - przedłużające się milczenie jednoznacznie wskazywało, że nie za sakiewkę dziękował. W końcu jednooki powtórzył: - Dziękuję, że okiełznałeś bestię we mnie. Od dekad nie przemawiała przeze mnie. Wziął zacisnął dłonie na mieszku niczym na świętej relikwii. Ruszył w stronę swojej “komnaty”. Klęknął i odmówił litanię do krwi chrystusowej. Później rozsupłał sakiewkę i zaczął palcami dotykać jej zawartości. “Ciemność znów go otoczyła, ciemność, zimno i pustka i ból. Ból ran i strach… Strach przerażający, strach zwierzęcy niemal. Drżał osłabiony i ledwo żywy. Było cicho, bardzo cicho. Do czasu aż zauważył go. Niby nic niezwykłego. Mnich. Mnich w franciszkańskiej szacie w środku prawosławnego klasztoru. - Co tu robisz? Kim jesteś? Nie spodziewałem się…- wyszeptał na powitanie. - Ależ się spodziewałeś drogi Griszko…. spodziewałeś z pewnością. Próbowałeś uciec, czy może udało ci się odzyskać to co ci zawierzono?- drwiący głos, jakby znajomy i obcy dla Jaksy zarazem. Czy go gdzieś słyszał? Może… W Konstantynopolu, Jerozolimie, Krakowie? Głos znajomy, ale Jaksa nie potrafił go przypisać do osoby. Nikt dotąd nie był tak przerażający przy tak mikrej posturze. - Panie… ja… ja się starałem. Ja dopilnowałem, ale potem Diabły… one ścigać zaczęły. Udało mi się wywieźć tak jak kazaliście.- zaczął drżącym głosem mówić ten, przez którego oczy Jaksa oglądał świat. - Ale nie udało ci się. Zawiodłeś nas… zawiodłeś swych panów w Moskwie. Zawiodłeś mój klan…- twarz ukryta była w mroku, jedynie uśmiech był widoczny i długie kły.- Co się stało z relikwią, którą ci powierzono?- - Wilcy dopadły… zrabowali wszystko, a potem trzymali związanego i naradzali. Mówiłem im, że cenna i że wykup za nią dostaną. Ale zaczęli jej używać i…- zaczął mówić drżącym głosem mężczyzna. - I poszaleli.- odparł mnich.- Nie dla psów kiełbasa. Czyż nie tak mówią tu na Rusi?- - Panie… ja zrobiłem wszystko. Miej litość dla mnie… poratuj, albo chociaż… ostaw, zapomnij… albo pomóż. Będę ci służył jak pies.- pojękiwał ze strachu mężczyzna plącząc słowa, przerażony tak moc iż moczem oznaczył swe łoże. - Mam już swoją sforę, a ty grzeszniku… nie będziesz mi już potrzebny. Nie jesteśmy wyrozumiali, tym bardziej gdy już straciliśmy braci w Moskwie podczas tej intrygi.- wyciągnął dłoń przed siebie i ta zajarzyła się zielonym piekielnym płomieniem.- Czas byś grzeszniku dołączył do swych kamratów w piekielnych otchłaniach. Ogień na dłoni powiększył się i został ciśnięty strumieniem wprost w mężczyznę, krzyczącego.- Nieeee! Ból był straszliwy. Płomienie wręcz wydawały się być żywymi istotami pożerającymi ciało biednego ghula… bo tym musiał być ów kupiec. “ Na szczęście agonia Jaksy urwała się momentalnie. Ale biedak pewnie ginął przez kilkanaście przepełnionych nieludzkim cierpieniem sekund. Została niecała godzina do świtu, gdy zapukał do pokoju zajmowanego przez Milosa. - Wejdź - Zach zaprosił go do środka. Nie mógł Jaksa przeoczyć nieładu w pokoju najpewniej związanego z rzeczami Marty, które wyparowały, za wyjątkiem kolekcji trzewików. Te jednak wyglądały na porzucone z rozmysłem. Krzyżowiec przelotnie rzucił okiem po pomieszczeniu. Na stoliku położył sakiewkę zawiązaną i wyglądającą, jak gdyby nie otwierał jej nigdy. - Pochówek mu urządziliście? - zapytał. - Marty ludzie go złożyli w ziemi. Wszystko zrobili jak należy, według prawosławnych zasad, mnisi pomogli. Jednooki skinął głową. - Miał na imię Griszka. Był Ghulem. Zginął z ręki swego pana. Maga. Albo kogoś władającego płomieniem zbliżonym do tego, jaki Francuz pokazał przy przeprawie na bagnach. Dał chwilę na przetrawienie informacji Milosowi. - Widziałeś coś jeszcze? Mówili coś? Rycerz wiedząc, że szykowała się dłuższa rozmowa odsunął dla siebie krzesło, na które opadł. Powoli zaczął opowiadać wizję ze szczegółami. Przekazał też swoje obawy na temat tego, że głos ten słyszał już gdzieś, jednak nie mógł go za nic przypisać do osoby. W końcu sięgnął po dłoń Zacha. Węgier nie zaprotestował. - Zaufaj mi. Pokażę ci tyle ile widziałem. - Pokaż. Zach poczuł lodowaty dotyk skóry bożogrobca. Jak każdy wampir był martwy, jednak od Jaksy zimno aż biło. Po chwili Milosowi przed oczami ukazało się to wszystko o czym Jednooki mówił mu wcześniej. Gdy zapłonął zielony płomień rycerz cofnął dłoń. Znów widzieli tylko siebie w pokoju Zacha - Widziałem tego mnicha pod Przeworskiem - powiedział Zach nadal oszołomiony wizją. - Myślę, że jest on członkiem większej grupy, która ma jakieś cele, tu na Smoleńsku i są one dalekie od naszych. Ta relikwia to najpewniej fiolka z krwią, którą skradły lupusy. Wypiły ją i ona je odmieniła. - Jedna fiolka z krwią na stado lupinów? Wątpię. Czy przypuszczasz może gdzie może być święte miejsce lupinów? W lesie? Splugawiony totem? Słyszałeś coś? - Marta chyba wie - coś Węgrowi zaświtało. - Ale jej nie ma. Myślisz, że tam coś jeszcze zostało? - i sam sobie dopowiedział. - Na pewno warto sprawdzić. Kłopot goni kłopot. - Myślę, że tam nie zostało już prawie nic. Ale jak dotąd nie było to problemem. Wszak z Griszki - wskazał na sakiewkę - też nie zostało prawie nic. A kielich może być kluczem. Nagle Jednooki zamilknął. Zdał sobie sprawę, że powiedział jedno słowo za dużo. - Skąd wiesz? - Zach wbił w Toreadora mocne spojrzenie. - To ta relikwia, tak? Jaksa skinął głową. - Kielich z jakiego pili lupini przed atakiem. To to zobaczyłem w wizji zanim wychłeptałem wilczą posokę - w pomieszczeniu aż rozniósł się zgrzyt zębów bożogrobca przeszytego wstydem na samo wspomnienie. - Jak to się w ogóle stało? - dopytywał się Węgier. - Po co próbowałeś jego krwi? Krzyżowiec ponownie sięgnął po dłoń husarza - Chciałem się dowiedzieć co powodowało wilczymi synami, że walczyli tak bezrozumnie. Co ich opętało. Chciałem zajrzeć w to co było w ich umyśle. Wtedy zobaczyłem tę relikwię. Jestem pewien, że stanowi klucz, który łączy kilka elementów tej układanki. W wizji poczułem moc tego co pili. I nie potrafiłem się oprzeć przed chęcią spróbowania ich posoki. Sam wiesz dobrze, że niewolnikami bestii jesteśmy. Kolejny dotyk zimnych rąk sprowadził wizje pijących z kielicha lupinów i zbeszczeszczonego totemu. - Masz rację. To musi się wszystko wiązać. - podrapał się po szorstkim policzku. - Marta odjechała z Górą. Myślę, że spotkamy ją, najdalej na uczcie u Miszki i wtedy powiemy jej to wszystko, zaprowadzi nas w las gdzie będziesz mógł zajrzeć w przeszłość. Potężną dysponujecie mocą, Torreadorzy. Macie dar znajdowanie informacji tam gdzie ich nie ma. A informacja jest najwyższą walutą. Jaksa uśmiechnął się półgębkiem. - Jeżeli dotrzemy TAM, na miejsce lupińskiego rytuału muszę mieć przy sobie kogoś zaufanego. Kogoś - wciagnął powietrze nosem - kto nie zawaha się wbić kołka w me serce, jeślibym panowanie nad sobą stracił. Kogoś, kto przemówi do bestii we mnie i przed krzywdzeniem niewinnych powstrzyma. - Ja i Marta będziemy obok. Jeśli nie powstrzymają bestii moje polecenia to zrobią to ramiona Marty. Nie martw się, przyjacielu - poklepał krzyżowca w naramiennik. - Nic ci nie będzie. Choć mnie przyszpila jeszcze jedna, pilniejsza sprawa niż Miszka, niż kielich i klątwa smoleńska. Mam dwóch wrogów na karku i nie wykluczone, że będę potrzebował twej pomocy. Ale to też się dopiero klaruje. Jaksa wstał i położył dłoń na ramieniu Milosa. - Wiedz zatem, że pomogę jak umiał będę. Czy to obydwoma ramionami zbrojnymi w walce, czy jednym okiem, gdy trzeba będzie się czemuś przyjrzeć. Po tych słowach rycerz pożegnał się i ruszył do swojej komnaty. * Zach i Zosia czyli jak Ventru zawsze osiąga swe cele, nawet kosztem półprawd i utraty dumy Zach odszukał Zosię niedługo po jej nieudanym spotkaniu, wczesnym wieczorem nastepngo dnia. Dziewczyna zdążyła wywlec z Jaksy bestię, wybiec na zewnątrz, pociągnąć za sobą rycerza w lśniącej zbroi i wrócić by pomówić z krzyżowcem. W małoletniej na pozór Brujah tkwiły widać niespożyte pokłady energii, które nie zawsze szły w parze z moralną poprzeczką, którą sobie wyznaczała. Zach lubił dziewczynę ale przerażała go jej zdolność do wytykania innym ich złej strony, zdolności poniekąd sprawczej. Ilekroć jemu samemu wypominała jakim jest potworem tym bardziej zaczynał przyjmować to do wiadomości, podobnie chyba z Jaksą. Krzyżowiec od dekad nie dopuszczał bestii do głosu ale po jednym zdaniu tej niewinnej istotki rozpalił się jak żagiew. Trochę to było dziwne. Zosia była uosobieniem twierdzenia “jak dobrem zło czynić”. Nie zamierzał jednak wprost jej rzucić swoich spostrzeżeń, przynajmniej nie teraz. Znając temperament młodej doprowadziłoby to, miast do rozmowy, do kolejnej katastrofy albo przynajmniej darcia pierza. A na to nie miał ani czasu ani chęci. Doszedł zresztą do wniosku, że osobom pokroju Brujah, którym spędzają sen z powiek ideologiczne farmazony, trzeba zwyczajnie ograniczyć czas na próżne myślenie dając coś do roboty. - Zosiu - Węgier przydybał młódkę w jej komnacie. - Potrzebuję twojej pomocy. Zosie zastał w niecodziennej pozycji. Siedziała samotnie we własnym pokoju, siedząc na łóżku, i z wielką ostrożnością ostrząc miecz Kryńskiego. Osełka przejeżdżała powoli po starej stali, jakby dziewczyna bała się że jeden moment nieuwagi i miecz wyskoczy jej z rąk i przeszyje swoją właścicielkę. - … Panie Zach. – podniosła głowę i uśmiechnęła się serdecznie, chociaż nie przychodziło jej to łatwo. – W czym? Wampir zamknął za sobą drzwi i przysiadł na drugim krańcu łóżka. - Mam kłopoty - przyznał z rozbrajającą szczerością. - Moja matka… - zawahał się. - Tak, umownie nazywajmy ją nadal matką, posłała za mną dwóch łotrów, z Krakowa. Jednym jest Nosferatu, wyjątkowo zwyrodniały typ i niestety rozmyślny. Drugim, jego pies, Gangrel. Bezwzględnie mu lojalny, kompletnie zdziczały i zajadły. Przyjąłbym to ze spokojem, gdyby matka nasłała ich na mnie. Ale oni zasadzili się na Martę w pobliżu jej dziennej kryjówki. Nie zrobili jej krzywdy ale zrozumiałem ostrzeżenie. I znam ich, następnym razem zrobią. Ale nie, nie zabiją. Chudoba nigdy nie zabija szybko. Węgier zasępił się, odgarnął osełedec na tył czaszki. - Odprawiłem Martę dla jej dobra. Wściekła się, ale liczę na to, że to odkręcę jak zażegnam kłopot. Widziałem jak odchodzi z Górą, podejrzewam, że dołączy do swoich. Z nimi będzie bezpieczna. Ale mnie trzeba działać. Znaleźć Chudobę i Wołodię i najlepiej się ich pozbyć. Ale sam nie dam rady. Zosia nie odpowiada przez chwilę, dalej ostrząc miecz. Ostrze wydawała się niemożliwie długie jak dla takiej dziewczyny. Gdyby nie wampirza potencja, pewnie nawet nie potrafiłaby go udźwignąć. - … Dlaczego Pana ścigają? - Bo uraziłem dumę mojej matki. Napisałem jej, że związałem się z Martą mimo iż wiek temu dołożyła starań aby zniszczyć naszą znajomość. Świat jest brutalny Zosiu, a Kainici w szczególności. Wiesz dlaczego podczas uczty u Szafrańca między mną a Martą zakipiało? Bo ona miała do mnie urazę, żem jej coś ukradł i zostawił. A ja powiedziałem, że jej nie znam. I nie kłamałem. Znasz metody Ventrue, prawda? - stuknął się w skroń. - Moja matka włożyła wiele wysiłków by Martę wymazać z mojej głowy. Zresztą, nie tylko ją. Myślę, że w pewien sposób traktowała to jako rozrywkę. Bądź szlifowała na mnie swoje umiejętności. Nie chcę się nad tym rozwodzić. Kiedyś kochałem ją bezgranicznie. Ale nie był to mój wybór. Z czasem największe przywiązanie się skruszy, jeśli karmi się je bólem i tyranią. Przez stulecia fałszu nawet więzy krwi schną i tracą swą siłę, jeśli były zrodzone z przymusu a nie z serca. Zosia nie odpowiadała przez chwilę, zagłębiona we wspomnieniach. – … Zmuszanie kogoś do miłości jest wielkim grzechem. – przytaknęła powoli. – Boi się Pan, że znów Pana do niej zaciągną? - Na szczęście to już raczej nie wchodzi w grę - uśmiechnął się jakby z ulgą. - Tym razem ugodziłem w jej dumę zbyt mocno i chce już tylko mnie usunąć. Ale to jej nie wystarczy więc pewnie najpierw skrzywdzi Martę a do tego nie dopuszczę. Zofia zacisnęła wargi. Nie wpatrywała się w Milosa, a w podarowany miecz. - … Ci… Te wampiry, które za Panem przybyły. Czy są tacy jak Pan? Związani z Panią Tęczyńską krwią i urokami? - Nie sądzę. Małgorzta jest przede wszystkim Ventrue więc bazuje na polityce, potrafi zachęcić do współpracy a Chudoba, Nosferatu - wyjaśnił - jest na jej usługach od dwóch stuleci. Matka zleca mu czarną robotę bo wie, że to dla niego zbyt duża pokusa. Robi to co lubi i jeszcze czerpie z tego profity. Znam ich. Wiem jak działają. Kiedyś… przez pewną niefortunną sprawę Małgorzata oddała mnie Chudobie na jeden rok. Niby krótko w obliczu wieczności wampira, ale powiem tylko, że to był jeden z najgorszych z moich pięciuset. - … To co planuje Pan zrobić? – zapytała cicho. - Znaleźć ich będzie najtrudniej. Nie jestem myśliwym, nie złapię ich tropu. Marty mieszać w to nie chcę. Pomyślałem, choć to trochę łapanie się brzytwy - spojrzał młodej wampirzycy w oczy - że moglibyśmy pójść do Haszko. Odpowiada na pytania miejscowym ludziom, może naprowadzi nas na ich kryjówkę. Ciebie już poznał, będzie przychylniejszy jak pójdziemy razem. Kąciki jej ust powędrowały leciutko w górę. – Pan Haszko rzadko daje jasne odpowiedzi. – jej uśmiech zniknął. – A gdy ich odnajdziemy, co dalej? - Wyświadczymy światu przysługę. Zofia nie doceniła dowcipu. – … Czy to sprawi że Pani Tęczyńska zostawi was w spokoju? - Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Ale ugasi pożar, który pali mi się koło nóg. – Czyli nie. – uśmiechnęła się bez humoru. – Co będzie gdy po Panu Chudobie przybędą następni? Przyjdzie Pan do mnie raz jeszcze? - Wtedy wymyślę coś innego. Nie będę nadużywał twojej pomocy. – Więc swoje ręce będę musiała splamić tylko raz. Resztą zajmą się inni. Ogromny smutek wykwitł na jej obliczu. – Zabicie Pana Chudoby nie zagwarantuje Pani Marcie bezpieczeństwa, a Panu wolności. Nie na długo. - Zosiu, nie odprawiłem Marty w przypływie emocji. Przemyślałem to. Małgorzata ma pośród naszych szpiega. Jeśli się dowie, że to się zakończyło szybciej niż się zaczęło, może Marta przestanie ją interesować. Poza tym nawet ona nie ma nieograniczonych środków i jest Ventrue, wiecznie zajętą walką o władze, a takie wampiry na prawdę mają lepsze zajęcia niż ganiać za synkiem, który zawiódł jej oczekiwania. Jeśli jednak nie odpuści to się do niej pofatyguję i załatwimy to już między sobą. Brwi Zofii ściągnęły się gniewnie., ale nie z takiego powód jak myślał Zach. – Jeżeli pani Tęczyńska faktycznie ma szpiegów nawet tu… To nigdy nie będzie Pan wolny. Póki będzie Pan w Smoleńsku, zawsze będzie Pan żył w strachu, że każdy do kogo się Pan zbliży padnie ofiarą jej gniewu. Mówi Pan że Pani Małgorzata ma ważniejsze sprawy na głowie, jednocześnie przyznając, że teraz kieruje nią urażona duma. A co najgorsze… – uśmiechnęła się lekko. – Mówi Pan że Panią Martę odesłał pan z miłości… Ale nie pomyślał Pan, że jeżeli Ona kocha Pana tak samo jak Pan ją, to nie będzie siedziała bezczynnie, biernie patrząc jak jej ukochany samotnie staje do walki z tym czego boi się najbardziej? – Panie Zach, ja… Nie uważam żeby rozlew krwi był tutaj najlepszym… Żeby w ogóle był dobrym rozwiązaniem. Zach potarł powieki. - Marta jest impulsywna. Zraniłem ją na prawdę. I ona na prawdę wyjechała. Jest na mnie wściekła i jej łatwo nie przejdzie. Ty Zosiu żyjesz w jakimś urojonym świecie gdzie białe jest białe a czarne jest czarne. Nie wątpię, że ona mnie kocha ale mi łatwo nie wybaczy słów, które padły. Koniec końców więc osiągnąłem swój cel, jak na Ventrue przystało. A co do rozlewu krwi, Zosiu, czy myślisz, że powstrzymywanie się od działania nie jest czasem większym złem? Wiesz jakim Kainitą jest Chudoba? Ma coś z was, Brujah. Łaknie wiedzy przez poznanie. Od dekad prowadzi studia nad interesującą go materią. Głodem. Tak na niego mówią. Trzeci Jeździec. W przeszłości, umyślnie pozbawiał zapasów całe wsie aby obserwować do czego głód jest w stanie pchnąć człowieka. Sprawa z wampirami fascynuje go nawet bardziej. Głodzi swoje obiekty i czeka na pojawienie się bestii. A później wszystko skrzętnie notuje i porównuje. I prowadzi dalsze badania, na następnych. Uważasz, że twoje sumienie zostanie czyste kiedy nie zrobisz nic, z tą wiedzą, którą cię naznaczyłem? Zofia odwróciła wzrok, raz jeszcze spuszczając go na ostrze. Patrzyła na nie przez długi czas. – … Łatwo byłoby po prostu Pana posłuchać. Podnieść miecz i skierować go tam, gdzie wskazują inni. Uwierzyć, że wszyscy ci, którzy sprzeciwiają się Panu i Wilhelmowi są niegodziwcami. Uderzyć w nich, zanim oni uderzą w nas. – uśmiechnęła się leciutko. – Zabawne. Po Panu Chudobie i kniaziach, przyszłaby pewnie kolej na Pana. W końcu czy nie czeka pan tylko kiedy będzie można wbić Wilhelmowi sztylet w pierś? Zacisnęła dłoń na rękojeści. – Ale świat nie jest czarno-biały. I to nie ja postrzegam go w tych kolorach, tylko Pan. Dla Pana, Panie Zach, to Pan i Pani Marta są bielą, a Małgorzata i wszyscy co jej służą czernią. I być może faktycznie tak jest. Być może faktycznie Pan Chudoba jest tak okrutny jak Pan twierdzi, i świat byłby lepszym miejsce bez niego. Ale jeżeli tak nie jest, to zabijając go grzech popełnilibyśmy podwójny. Pana, że taka decyzja została podjęta. I mój, że zamiast na własnym sumieniu polegać, uznałam że łatwiej będzie ślepo iść za Panem. Rozluźniła palce, po czym wstała w łóżka i podeszła do stołu. Chwyciła leżącą nieopodal pochwę, i wsunęła do niej miecz. – Są na świecie niegodziwcy. Wiem to. I przeciwko nim skieruje swój miecz. Ale to będzie moja decyzja, i jej ciężar będzie w całości na moim sumieniu spoczywał. Panie Zach, jeżeli Pan chce… Pójdę z Panem. I gdy będzie Pan rozmawiał z Panem Chudobą, stanę u Pana boku. Ale walczyć będę tylko jeżeli uznam, że faktycznie zagraża Panu, i Pani Marcie. Odwróciła się i przeszyła go wzrokiem. – Ale dobrze Pan wie, że nawet zabijąc go nie zagwarantuje Pan bezpieczeństwa Marcie. - Wszystko co mówisz to prawda i respektuje twoje warunki. Punkt widzenia zmienia się pewnie od miejsca w którym stoimy. A ja stoję tu gdzie stoję. Gotowy zabijać wrogów a przyjaciół zasłaniać piersią. Dla mnie Zosiu to takie proste. Rzekniesz pewnie, za proste, ale każdy z nas ma swój sposób na wieczność. Jeśli się okaże, że jedyną gwarancją bezpieczeństwa Marty będzie moja śmierć, to jest to cena jaką jestem w stanie zapłacić. Ale to ostateczność, którą od siebie odwlekam. Wstał i doszedł do drzwi. - Zbierzmy ludzi. Chudoba ma ze sobą dziesięciu najętych kuszników więc bez wsparcia się nie obędzie. Najlepiej jak ruszymy do Malkaviana od razu. – Jeszcze nie. – zatrzymała go stanowczym głosem. – Powiedział Pan, że Panią Tęczyńską kieruje urażona duma. Czy nie ma sposobu, by ukoić jej gniew? Zach zaśmiał się pod nosem. - Mogę posłać jej list z przeprosinami i prośbą by odwołała swoje ogary - po minie Węgra można było wywnioskować, że nie łatwo mu przyjdzie ukorzenie przed Tęczyńską. -. Mogę nawet zaoferować, że zapomnę jej pół tysiąclecia dziergania kłamstw w moje głowie. Zawieszenie broni. Ona zapomni o mnie, ja o niej. Ale wątpię żeby na to przystała. – Stawia Pan na szali nie tylko nasze życia, ale też naszych ludzi. – zacisnęła usta. Gdyby doszło do walki… Nie wszyscy wyszliby z niej żywo. – Chce żeby Pan się dobrze zastanowił, za co oddadzą życie. Mogłabym… Mogłabym wysłać list do Matki Agnieszki. Poprosić by wstawiła się za panem u Małgorzaty. Wilhelm mógłby zrobić to samo u Pana Szafrańca. A pan Jaksa służył szeryfowi, czyż nie? Podeszła do niego. – Nie walczy Pan tej wojny sam, Panie Zach. - Dobrze - skinął ale Zosia dostrzegła, że z każdym kolejnym pomysłem Zosi, na który przystawał blakła w nim ta typowa Ventru duma. - Jeśli ich nakłonisz aby się w to wmieszali. I masz rację, nie mam prawa narażać swoich ludzi ani tym bardziej twoich. Tyle, że ja jestem wojskowym. Wiem, że dobra strategia to połowa sukcesu. Ludzi możemy użyć z dystansu. Zminimalizować ryzyko. – Jeżeli wierzy Pan że jest to słuszna droga, to dobrze Pan wie że Pana ludzie pójdą za panem, ryzyko czy nie. Proszę jedynie, by zapytał Pan sam siebie czy jest to najlepsze wyjście. – cień uśmiechu zawitał na jej ustach. – Ale myślę, że dobrze Pan zna odpowiedź na to pytanie. Jestem pewna czy Pan Jaksa nie suszył by Panu głowy tak bardzo jak ja. – Czy Wilhelm też z nami pojedzie? – zapytała, choć miała dobre podejrzenie jaka będzie odpowiedź. - Może na razie poczekajmy czy Haszko rzuci nam jakiś konkret. To duża desperacja, polegać na wioskowym wariacie, Koenitz mógłby mnie wyśmiać. - … Czy w ogóle powiedział mu Pan, z czym się teraz zmaga? – zapytała cicho. - Myślę, że niewiedza bardziej mu na rękę. Jeśli go wtajemniczę będzie zmuszony obrać moją stronę lub odmówić mi pomocy. Pierwsze może mieć dla niego jako Ventrue duże reperkusje. Moja matka ma wpływy, jeśli opowie się po mojej stronie to jakby opowiedział się przeciwko niej. Może nie teraz, może nie tutaj, ale kiedyś zatrzaśnie mu któreś drzwi na drodze do władzy. Nie angażujmy go dopóki nie ma noża na gardle. – Jeżeli Wilhelm Koenitz chce być księciem, to będzie się zachowywał jak na księcia przystało! – odparła szorstko. Głos podniosła nieznacznie, ale poniósł się po całej komnacie. Normalnie dziewczyna speszyła by się własnym wybuchem, ale tym razem stała dumnie wyprostowana, dalej patrząc przed siebie. – Jeżeli Wilhem chce byś ty i Marta ryzykowali dla niego życie i przyszłość, to odwdzięczy się tym samym. Jeżeli faktycznie jest rycerzem, to najwyższy czas by zaczął się zachowywać jak jeden. – Dopiero teraz speszyła się odrobinę, i uciekła wzrokiem. – Jeżeli faktycznie tron księcia to coś czego pragnie. – mruknęła pod nosem. Jak Zach teraz o tym myślał, to amulet Koenitza nie tylko nie wisiał u jej szyji, ale też nie widać go było nigdzie w pokoju Zosi. - Niech będzie po twojemu. Nie mam komfortu aby odrzucać w mojej sytuacji jakąkolwiek pomoc. Jest jeszcze jedna rzecz, którą poruszę jak już będziemy wszyscy. Pewnego mnicha, który jest tu na Smoleńsku i może zagrażać nam wszystkim. Ale najpierw pojedźmy do tego Haszko, tylko ty i ja. To może i tak nas nigdzie nie zaprowadzić. - … Przepowiednie Pana Haszko rzadko są jasne. – odparła cicho. – Nie ma żadnej misy z wodą z której wywieszczy panu kryjówkę. Jak już, to dostanie Pan… Trudne do zinterpretowania przebłyski tego co nadejdzie. Jeżeli w ogóle nadejdzie. Sama nie wiem. - Zaryzykuję - odparł Zach trzymając dla Zosi otwarte drzwi. Zofia nie ruszyła przed siebie. Zamiast tego stała przez chwilę, myśląc nad czymś, po czym spojrzała Wegrowi prosto w oczy. – Panie Zach. – oznajmiła pewnym głosem. – Uznałam że poświęcę całą swoją energię na rozstrzygnięcie Smoleńskiego sporu bez rozlewu krwi, i zniesienie klątwy która nad nim ciąży. Wiem, że nie po to tu przyjechaliśmy. Ale nie mogę z czystym sercem zapewniać Pana Miszki i Pana Kościeja o naszych dobrych intencjach, jeść u ich stołu, i tańcować z ich potomkami, wiedząc że w sercach mamy zdradę. Być może Koenitz byłby dobrym księciem. – Być może. – Ale nie mogę pozwolić na to by swój tron zbudował na trupach Gangreli i Tzimicse. Nie przyłożę do tego ręki. - Zosiu, rozumiem, że wysoko sobie stawiasz moralne poprzeczki ale może wstrzymaj się z decyzjami w kwestii Gangreli i Diabłów. Przynajmniej do czasu aż ich poznamy. Często tak jest, że w planach mamy jedno, a rzeczywistość przymusza nas do drugiego. A co do Koenitza, ja nadal uważam, że jeśli któryś z kniazi nada się na stanowisko księcia powinno się mu dać ten stołek. A Wilhelma posadzić na tylko odrobinę mniej ważnym, może nawet niezależnym. Ale to też nie pora aby to omawiać. – Jeżeli nie będzie innego wyjścia, to niech tak będzie. Ale do tego czasu, ani Gangrele, Ani Tzimicse, nie są moimi wrogami. – zacisnęła usta, po czym dodała cicho. – Wiem, że szansa na sukces jest mała. Ale musze spróbować. I miałam nadzieje że znajdą się tacy, którzy mi pomogą. - Zosia - Zach złąpał ją za ramiona, jego zdziwienie było autentyczne. - Nikt nie wchodzi do ich domów z zamiarem zdrady. Zawsze najpierw jest rekonesans, później negocjacje. Wojna to ostateczne wyjście w każdym sporze. Nie obciążaj swojego sumienia rzeczami, które się jeszcze nie wydarzyły. I może nigdy nie wydarzą. – Nie? – zmarszczyła gniewnie brwi. - Czy jak nie poznamy obydwu, jeden nie zostanie obwołany sojusznikiem, a drugi przeszkodą do pokonania? Nie będziesz ich oceniał pod kątem tego, co możesz zyskać? - Będę ich oceniał pod kątem przestrzegania zasad Camarilli. Nie takie dostaliśmy zadanie? Dziewczyna ugięła się w końcu pod jego spojrzeniem. - … Może oceniłam Pana zbyt pochopnie. Przepraszam. Zach cofnął dłonie. - Najpierw to co najpierw - puścił dziewczynkę przodem. - Haszko. Ostatnio edytowane przez liliel : 20-09-2016 o 22:54. |
24-09-2016, 21:19 | #120 |
Reputacja: 1 |
__________________ Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe. ”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej. |