Mitabu pozwolił zwierzęciu wrócić do kłusa. Koń sapał, zmęczony galopem i co rusz zwalniał krok. Nie było powodu ryzykować zajechania wierzchowca, więc półelf po prostu
pozwolił sobie na śniadanie w siodle.
I, oczywiście, nie było mu dane zjeść w spokoju. Zirytowany obrócił się w siodle szukając źródła wściekłego brzęczenia.
I znalazł.
Dwie pszczoły, wielkości dużego psa i bzycząc z głośnością małego targowiska nacierały w górę zbocza. Z pajdą chleba w zębach Mitabu spiął konia. Tyle że zwierzę było zbyt zmęczone żeby uciec nacierającym owadom. Pszczoły szybko skracały dystans. I, według opowieści, były jadowite.
W ryku Mitabu było coś więcej niż tylko pusta groźba. Przez chwilę echo niosło tuzin historii, każdą jedną pełną gniewu, zawiedzionych nadziei i desperacji.
A ich bohaterowie przystanęli u boku półelfa.
Zatoczył koniem dookoła monstrów. Jego pierwszy oszczep przeleciał za wysoko, nie robiąc krzywdy stworzeniu - ale za to drugi pocisk przeleciał nad opuszczoną tarczą i wbił się w pancerz owada całym grotem. Nie powstrzymało to napastnika - a przynajmniej do chwili kiedy efemeryczna dłoń dobiła go do ziemi krzesząc pod kopytami iskry negatywnej energii.
Drobne ugryzienie drugiego owada nie wydawało się groźne - na teraz.
Mwangi dobył miecza i potężnym rąbnięciem odłupał kawałek chitynowego pancerza - ale tak samo jak wcześniej, pszczoła nie poddawała się tak łatwo.
I wtedy sprawa się rypła.
Koń, wyszkolony do walki, zawzięcie kopał i gryzł. Mitabu, choć nie był wybitnym jeźdźcem, utrzymywał się w siodle. Może nie poświęcił dość uwagi przeciwnikowi, może nie miał doświadczenia w walce z latającymi przeciwnikami albo po prostu miał pecha.
Kiedy koń stanął dęba, Mitabu nadział się piersią wprost na żądło.
Spadając z konia, zobaczył tylko dwie niewyraźne sylwetki i krótkie błyskawice smażące owada - po czym padł na glebę obok swoich martwych przeciwników.