Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-09-2016, 18:36   #118
Aisu
 
Aisu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skał
***


– Jak to nie ma go? Gdzie niby polazł?
– A skąd mam niby wiedzieć. – Feliński wzruszył ramionami, niezbyt zadowolony z tego jak Krasicki przeszywał go wzrokiem. – Zabrał się gdzieś z tą gangrelką. Do miasta chyba jechała.
– Myślałem że ten wielkolud nas jutro prowadzi do Miszki?
Feliński ponownie wzruszył ramionami. Krasicki spojrzał na Górkę. Ten zrobił to samo.
- … Fantastycznie. – splunął na ziemie.
– Taaaa… I tak dla wiadomość... Zosia rzekomo wybiegła ze spotkania w łzach. – poinformował ich Feliński, krzywiąc się nieznacznie. Nie bardzo wiedział co o tym wszystkim myśleć. – Koenitz za nią pobiegł. Czajkowski mówił, żeby na razie czekać.
Krasicki odczekał chwilę, po czym rozłożył ręce. – Że co k*rwa?
Feliński odpowiedział tym samym.
- W dupie się poprzewracało tej smarkuli. Jakby jej raz porządnie przetrzepać skórę, to by się skończyły takie numery. – sarknął Górka.
Krasickiemu nie chciało się nawet z tym dyskutować. Feliński sprawiał wrażenie jakby chciał, ale chyba dał sobie spokój.
– Co za burdel…

*** Koenitz ***


Nie było trudno za Zosią podążyć. Zostawiła za sobą ślad bardzo skonfundowanych służek, każda z których wskazywały Wilhelmowi jeden kierunek – prosto do lasu.
Na szczęście dla niego rozpacz nie zachęca ludzi do ostrożności, i dziewczyna zostawiła za sobą szlak połamanych gałęzi. Także i po jakimś czasie udało ją się znaleźć – szlochającą, skuloną pod drzewem.
- Waćpanna…- Wilhelm usiadł obok niej.-Nie płacz. Nie ma o co. Jaksę opanują bez.. ranienia go.-
– Nie o-o to chodzi! –podniosła głowę. Krew dalej spływała jej z oczu, plamiąc suknie, ręce drżały, a głos się łamał. – To mo-ja wina! To j-ja to spr-awiłam! To prze-ze mnie obu-dziła się bestia! T-tak się bałam ż-że was Olga na złą dr-ogę sprowadzi… Kiedy to ja sprawiłam że Jaksa stracił kontrolę! To j-ja jestem tą złą! – raz jeszcze schowała głowę, drżąc cała.
- Mylisz się. Zła nie jesteś. Tylko po prostu powiedziałaś nie w porę co ci na sercu leży. - odparł Koenitz oceniając przeszłe wydarzenia-Nie powinnaś się tym turbować. Ani też Olgą… ty mnie przypilnujesz, by mnie na złą drogę nie sprowadziła.-
– Ty-lko bym ci zaszkodziła… – zaparła się wampirzyca. – N-nic nie mogę dobrze zrobić, tylko spro-wadzam na wszystkich kłopoty… Nie powinnam była tu przyjeżdżać.
- Nie mów tak. - pogłaskał ją po głowie pancerną rękawicą. - Każdemu zdarza się popełnić błąd. Tylko Jedyny jest nieomylny.-
–I zrobił z nas demony. – odparła z goryczą. [/i] – Czego nie dotkniemy, obraca się w niwecz. Sprowadzamy nieszczęście na każdego dookoła nas. Po co to wszystko Wilhelmie? [/i] – ściszyła głos. - … Powinnam znaleźć jakąś ładną polankę, przysiąść pod drzewem, i poczekać na wschód słońca. Uczynić świat trochę lepszym miejscem.
- Nie uważam żeby świat bez ciebie byłby lepszym miejscem… czy piękniejszym.- odparł sceptycznie rycerz. Zerknął na dziewczynę dodając.- Nie odpowiem ci na pytanie… po co. Jestem rycerzem, nie filozofem czy teologiem. Po co żyją ludzie. Po co żyją Spokrewnieni. Po co wstaje i zachodzi słońce… nie wiem. Ale skoro ty nadal żyjesz i będziesz żyć wiecznie, to jest ku temu powód. Ważny z pewnością. Nie nam decydować kiedy ostateczna śmierć nas dopadnie.-
– A co jeżeli to nie jest dobry powód?! Co jeżeli jesteśmy tu tylko po to by zsyłać cierpienie?! Bo tak to wygląda! – chwyciła go za ramiona, desperacko szukając… Czegoś, na czym mogłaby się oprzeć, dosłownie i metaforycznie. – Czuje, że wszystko zmierza w najgorszym możliwym kierunku. Nie przynosimy tu porządku ani pokoju, a tylko jeszcze więcej chaosu. Dlaczego Smoleńsk jest taki ważny Wilhelmie? Nie oczekuję że będziesz znał wszystkie odpowiedzi, ale proszę, powiedz mi chociaż dlaczego ty walczysz! Gdzie ty znajdujesz siłę na to wszystko?
Potrzebowała… Czegoś. Jakiegoś Monolitu. Aleksandryjskiej latarni, na którą mogłaby się kierować na tym burzliwym morzu. Światła ogniska w ciemnym lesie. Czegokolwiek.
Rycerz się wyraźnie zasępił słuchając jej przemowy. Milczał długo uśmiechając się ciepło.- Dlatego że taki jest obowiązek rycerza. Iść do przodu, nie poddawać się przeciwnościom czy zwątpieniu, przetrzymać by zwyciężyć. Ale to mój powód ...i moja filozofia.
Przygarnął mocno Zofię do siebie tuląc ją do swego pancerza.- Nie wszystko odmieni się od razu na lepsze. Nie ma łatwych rozwiązań na tym świecie. Musimy być cierpliwi, musimy znosić przeciwności losu i radzić sobie z własnymi błędami. Rozumiem twój smutek, ale nie możesz pozwolić, by jeden krok wstecz przekreślił wszystko to co już osiągnęłaś.-
Zosia słuchała, nie rozumiejąc.
– Obowiązek? Obowiązek wobec czego! – oderwała się od niego, siłą, by móc mu spojrzeć w oczy. Jej panika wcale nie zelżała, wręcz przeciwnie. – Wilhelmie, to nie jest powód! Twoi ludzie… Moi ludzie… Słudzy Pani Jasnorzewskiej… Zwykli mieszkańcy Smoleńska, wszystkich ich narażamy, i po co?! Dlaczego to robimy?!
To nie miało sensu. Nic tu nie miało sensu. Wiedziała że Wilhelm był szlachetny, a przy najmniej starał się być, ale to… Wszystko to…
– Czy… Czy ty w ogóle chcesz być księciem Wilhelmie? – zapytała przerażonym szeptem.
-Narażamy?- zdziwił się rycerz słysząc te słowa i westchnął.- Oj… Zosiu. Ty myślisz że bez naszej obecności mieszkańcy Smoleńska są bezpieczni? Ciągle szarpani raz przez Miszkę raz przez Kościeja? Ty myślisz, że gdzie indziej twoi ludzie mieliby bezpieczny żywot? Wcale ich nie narażamy bardziej, niż gdyby nas tu nie było. Wprost przeciwnie… Jeśli uda nam się przejąć władzę i zakończyć tą szarpaninę między owymi kniaziami, wtedy będziemy mogli zapewnić śmiertelnym i Spokrewnionym spokój i bezpieczeństwo. A tak… czeka nas tułaczka bez celu i zagrożenia dla nas i nam podległych.-
– Przejąć władze jak? Obiecując naszą przyjaźń obydwu, a potem wbijając im nóż plecy? Mordując ich, i ich dzieci? Herrgott, to nie ma sensu! Myślałam że to my jesteśmy tymi dobrymi, a przejechaliśmy nieść śmierć!
- Ich dzieci mordują się nawzajem od dziesięcioleci.- przypomniał jej Wilhelm spokojnie.- Śmierci nie przynosimy, gdyż ona tu już mieszka. Może i przyjdzie ubrudzić sobie dłonie tutaj, ale Zofio… możemy przeciąć ten wrzód, lub odwrócić wzrok i patrzeć jak narasta coraz większy i coraz bardziej śmierdzący. A poza tym…- westchnął ciężko.-Nie wiem jak będzie. Nie znam ani jednego, ani drugiego kniazia. Obaczymy sytuację i poznamy obu i… wtedy przyjdzie czas decydować.-
– To dlaczego zapraszamy śmierć, by kroczyła razem z nami, zamiast próbować ją przegnać? – zapytała z desperacją w głosie. – Chcemy zwalczać wojnę wojną? Jaki to ma sens Wilhelmie? Jaki to ma wszystko sens? – pokręciła gwałtownie głową, posyłając w rozsypkę miedziane loki, które wkrótce zasłoniły jej oczy, gdy zrezygnowana Zosia zawiesiła głowę.
– Wilhelmie… – na jej tonie zaszła subtelna zmiana. Był teraz… Spokojniejszy. Bardziej opanowany. – Muszę wiedzieć… Czego ty chcesz? Czego pragniesz? Pokoju? Sprawiedliwości? … Władzy?
Cały ten czas, otwierała przed nim swoje serce. Swoją radość, swoją złość, swój strach, swoje żale. Ale zawsze, czego by nie robiła… Czuła, że jego własne pozostaje zamknięte. Schowane jak za tą cholerną stalową zbroją, której nigdy nie ściągał.
A jak długo można było kochać kogoś, kto nawet przed ukochaną ukrywał własne serce?
- Swojego miejsca na ziemi. Celu… do osiągnięcia. Trzymania się etosu rycerskiego. - zaczął mówić Wilhelm tuląc dziewczynę.-Zaprowadzenie porządku i cywilizowanych reguł w tej dziczy, brzmiało bardzo… uroczyście, gdy wyruszałem.-
Zosia raz jeszcze oderwała się od niego.
– To jak możemy jechać do Miszki, jeść przy jednym stole, bawić się i świętować z nim i jego rodziną, jeżeli w sercu mieć będziemy mieli zdradę? To nie jest honorowe! To nie jest właściwe! – ciągnęła w ferworze. Wszystko to… Wszystko to nie miało najmniejszego sensu. Koenitz sam sobie przeczył.
- Nie bywałaś wiele na dworach co ?- zapytał cicho Wilhelm.-Oni tam wszyscy uprzejmi i grzeczni. Weseli i radośni. Ale jad mają w sercu i sztylety w dłoniach. Miszka też sztylet trzyma. Też chce nas użyć ku swym celom. Pewnie będzie mówił o przyjaźni, już planując jak nas wykorzystać i wyrzucić potem. To kwestia tego kto kogo ubiegnie Zofio.-
Nowa emocja rozbłysła w oczach Zofii.
Strach.
– Czy… Czy ty także to właśnie masz w sercu? Jad? I sztylety w dłoniach? – zapytała drżącym głosem, odsuwając się od Wilhelma.
Wiedziała, oczywiście, że wiedziała, że ambicja Koenitza będzie miała swoją okrutną cenę. I niektórymi nocami, potrafiła sama siebie przekonać, że jest ona tego warta.Cena zapłacona w krwi “dla większego dobra”.
Ale gotowość z jaką Wilhelm to mówił… Jakby decyzję podjął już dawno temu.
- Nie. Nie sądzę.- westchnął rycerz.- Nie jestem wszak ślepy. Przebywałem na ludzkim i wampirzym dworze. Jeden nie lepszy od drugiego. Nie mam też złudzeń. Ideały ideałami, a rzeczywistość jest twarda i zmusza do brudnych kompromisów. W idealnej sytuacji, jeden z kniaziów zginie na polu bitwy, a drugi.... będzie zbyt wyczerpany na to by móc się przeciwstawić nieuchronnym zmianom. Taką przynajmniej mam nadzieję. Ale nie łudzę się że będzie łatwo. I… jeśli któryś z kniaziów okaże się godny tego, to… może… mogę ustąpić. Bez waszego poparcia, bez twego poparcia i tak jestem jeno malowanym kandydatem.-
Tak bardzo pragnęła usłyszeć te słowa. Ten cień szansy, na uniknąć rozlewu krwi, nie zdradzając przy tym Wilhelma.
Ale przybył tak strasznie późno…
Odsuwała się dalej, teraz poza zasięgiem jego ramion.
– Dlaczego mnie wybrałeś. – zapytała szeptem. – Dlaczego nie inną. I nie mów mi, że dlatego że jestem piękna. Oboje wiemy, że to nieprawda.
-Cóż… nieprawdą jest to co powiedziałaś. Jesteś piękna.- odparł rycerz przyglądając się oddalającej dziewczynie.-Jesteś piękna i niewinna i zagubiona. I… czyż nie jesteś idealną damą dla cnotliwego rycerza? Poza tym… Nie wierz w to co piszą w księgach. O miłości od pierwszego wejrzenia… bzdury. Ja po prostu lubię cię i cóż… chcę widzieć twój uśmiech. I tyle.-
Dziewczyna zamarła.
– Czy… Czy o to właśnie chodzi? – wyszeptała, nie dowierzając własnym uszom. – Tym właśnie jestem? „Idealną Damą” dla twojego aktu cnotliwego rycerza?
-Nie..- machnął dłonią Wilhelm uśmiechając się.-Po prostu cię polubiłem. Bez planowania. Bez rozmyślnego uwodzenia ciebie. Bez jakiegokolwiek zamiaru… Bez żadnych podstępów, czy ukrytych motywów.
Potarł dłonią po karku i skłonił się.-Wiedz droga waćpanno, żem był wobec ciebie całkiem inny niż wobec jakiejkolwiek innej damy. Żem nigdy nie zastosował żadnych męskich podstępów co by twe serce skłonić ku mnie. Żem nie próbował cię omotać słodkimi szeptami czy słówkami. Że nie chciał cię skłonić ku niczemu zdrożnemu. Że zależało mi tylko na twym zadowoleniu… jeśli i w tym widzisz zło i podstęp. To już naprawdę nie wiem w czym nie widzisz.-*
Koenitz mówił z taką niezachwianą pewnością siebie, że aż zachwiało to jej własną.
A jednocześnie jego przemowa była taka… Nierealna. Jakby do Wilhelma w ogóle nie docierało to, co teraz czuła. Jakby było to poza jego pojmowaniem.
– Wcześniej… Wcześniej mówiłeś, że pragniesz celu, i przestrzegać etosu. To dlaczego nie porzucić ambicji o pozycji księcia, i nie skupić się na klątwie?! – jej ton przybrał błagalny wydźwięk. – Wiem że nie wierzycie w to co mówi Pan Haszko, i sama nie wiem czy to prawda, ale błagam, posłuchaj sam siebie! To, co planujesz… To, w czym musiałabym ci pomóc… Wymaga zaprzeczenia wszystkiemu, na straży czego powinien stać rycerz! A mówisz o tym jakby to była najbardziej naturalna rzecz pod słońcem. – złapała się za serce. – Nie wiem… Nie rozumiem tego wszystko. Może… To właśnie ta klątwa… Łaknie krwi, i pcha cię do tego robienia rzeczy, o których normalnie nigdy byś nie pomyślał. A może… A może po prostu nie jesteś tym, za kogo cię miałam. – podniosła się z klęczek. Od emocji chwiała się trochę, ale próbowała stać pewnie. – Ale wiem… Wiem że nie nam sądzić Pana Miszkę, Pana Kościeja, i wszystkich ich dzieci. Nawet jeżeli są złe, to… Chciałabym im dać szansę. Nie chce z nimi walczyć. A… A gdybyśmy się skupili na tropieniu klątwy… – zawiesiła głos. – To wiem że mogłabym pewnie stać u twojego boku. Wiem że wtedy robiliśmy to, co słuszne.
Czy… To był szantaż z jej strony? Nie wiedziała. Nic już nie wiedziała. Ale mówiła z serca.
Tylko to jej zostało.
-Zosiu.. to szlachetne dążenie, idealistyczne i… nierealne.- westchnął smutno Wilhelm.-Jestem rycerzem, nie myślicielem. A z klątwą Kaina nie wygrasz mieczem. Nie wygrasz w ogóle i… nie bądź… naiwna.
Wyglądał jakby wraz z ostatnim słowem spuszczono z niego powietrze.- Ani Miszka, ani Kościej nie są niewiniątkami. Ani ich dzieci też. Możesz mieć obiekcje przeciw zabijaniu ich i… jeśli zdołam, to postaram się, byś nie musiała walczyć w boju. Niemniej nie pozwól by twe dobre serduszko przesłoniło ci prawdę. Te wampiry nie są niewiniątkami i nie będą się wahały by cię rozszarpać na rozkaz swych ojców. Nie wahaj się użyć broni w swej obronie.-
Zosia uciekła wzrokiem.
– … Jeszcze wczoraj gotowa byłam osobiście rozszarpać Olgę, wierząc, że to jedyny sposób by ochronić was przed jej zgubnym wpływem. – Wyszeptała, ale wstydliwe słowa i tak zawisły w powietrzu. – … Też nie jestem niewinna. Ale… Chce wierzyć, że nie jestem zła. I może… I może i Tzimicse, i Gangrele, są tacy sami. Tylko klątwa ich napuszcza na siebie na nawzajem. I nie mówię tu o klątwie Kaina. – doprecyzowała. - A o tej Smoleńskiej… Co rzekomo na nas wisi. Co żywi się krwią, i skłania nas do tego, byśmy ją rozlewali. Byśmy zabijali siebie nawzajem.
- Ach ta… klątwa…- podrapał się po karku Wilhelm.- Cóż… nie znam się na urokach i nie umiem walczyć z czymś, czego mieczem nie rozpołowię. Niemniej wiem jedno. Jak długo Smoleńsk będzie miał dwóch kniaziów… krew będzie się lała szerokim strumieniem. I żadne słowa tego nie powstrzymają. Tylko czyny, także i te mniej honorowe.-
– Przelać krew, by powstrzymać przelew krwi? Ha… – Zosi zachciało się śmiać. Kręcili się w kółko. Nic już nie rozumiała. Nie, jedno rozumiała – że byli na prostej, pochyłej trasie ku katastrofie, a ona nie wiedziała jak powstrzymać wóz na którym jechali.
Oparła się o drzewo. Czuła się zmęczona. Tak strasznie zmęczona…
- Nie można zrobić omletu bez rozbicia jajek.- spróbował zażartować Wilhelm, po czym natychmiast spoważniał.-Niestety taka jest prawda… może i niełatwa dla ciebie, ale jedyna. Słowa czy ucieczka... owej klątwy, jeśli istnieje, nie odczynią.-
Nie można zrobić omletu bez rozbicia kilku jaj. Nie można zrobić kogoś księciem bez zabicia kilkudziesięciu ludzi.
- Ha… Ha…
To było absurdalne. Nic już nie trzymało się kupy. Nie pojmowała kogo miała przed oczami. Myślała że Koenitz będzie tym jednym jedynym snopem światła, które oświetli im drogę w ciemności. A prowadził ich… Nie wiedziała gdzie. I chyba on sam nie wiedział gdzie. Na pewno nie w światło.

Była sama.

Rzeczywistość uderzyła ją jak morska fala. Kiedy wyruszali z Krakowa, wierzyła, że znajdują się w dobrych rękach. Spoglądała na Wilhelma i widziała rycerza w białej zbroi. Spoglądała na Jaksę i widziała człowieka Boga. Ludzi, którzy stanęliby naprzeciw złu. Potrafiących naprzeciw wszystkim i wszystkiemu, wstać i oznajmić „To nie jest właściwa droga.”
– Nie jestem w błędzie… – wyszeptała.
Zawiedli. Przysięgi jednego były pisane patykiem na wodzie… Albo może sam tez błądził, i tak jak ona potrzebował światła w ciemności, który by go poprowadził.
– Nie jestem w błędzie. – powtórzyła, mocniej.
A Koenitz… Nie rozumiała. Pragnął bronić etosu, lecz ścieżka, którą obrał kazała mu go łamać z każdą chwilą. Brnął ku pozycji księcia z maniakalną wręcz determinacją, ale nie potrafiła powiedzieć na czym ją budował. Obowiązkiem? Wobec czego? Kogo? Na pewno nie wobec idei. Na pewno nie.

Stała osamotniona.

– Nie jestem w błędzie! – krzyknęła przez łzy. Oderwała się od drzewa i staneła wyprostowana naprzeciwko Wilhelma.
– To nie jest naiwność! Dobroć, sprawiedliwość, bronienie niewinnych, to nie są tylko puste słowa! To nie są łańcuchy, które trzeba zrzucić, ponieważ świat jest okrutnym miejscem, w którym nie ma miejsca na sentymenty! To idee, które żyją, ponieważ my stoimy na ich straży! Idee, których trzeba się trzymać, nawet kiedy nie jest to wygodne! Ponieważ są tego warte! Ponieważ to czyni świat miejscem w którym warto żyć!

… Czyż Brujah nie kochają wartościowych idei?

– Wiem że czasem trzeba zrobić coś czego z nie jest się dumnym, i że nie każdego da się uratować, ale na Boga, to nie oznacza że nie powinniśmy próbować! Nie wiem czy Pan Miszka i Pan Kościej są dobrymi czy złymi ludźmi, nie wiem jakie są ich dzieci, ale na wszystko co święte, nie będę stała obojętnie słuchając jak to trzeba się ich pozbyć dla „Większego dobra”! Nawet ich jeszcze nie spotkaliśmy, a już wydajemy na nich wyrok! To niedopuszczalne! Zamiast dać kres przemocy, tylko podsycamy jej ognie! Niedopuszczalne, niedopuszczalne, niedopuszczalne! -
Drobna, strachliwa dziewczyna. Szybko tracąca rezon, nie potrafiąca się elegancko zachować. Ale w chwilach takich jak ta… Nic nie mogło ugasić jej ognia.
– Nie potrafię ładnie się wypowiadać, nie potrafię czytać ani pisać, nie znoszę walczyć, nieustannie irytuje wszystkich dookoła mnie, i szybko tracę rezon. Ale na Boga, przysięgam, zrobię wszystko, co w mojej mocy by zakończyć spór o tron księcia bez rozlewu krwi! I jeżeli to uczyni mnie twoim wrogiem Wilhelmie, to niech tak będzie!
Jeżeli nie potrafiła odnaleźć światła w ciemności…
To rozpali je sama.
-Nie… Nie uczynisz mnie swym wrogiem.- uśmiechnął się lekko Wilhelm przyglądając się dziewczynie. I posmutniał nieco.- Jeśli zdołasz wszystko poukładać bez rozlewu krwi to… nie stanę ci na drodze. Może pomogę nawet. Ale co… jeśli nie ma sposobu? To dwa stare, ambitnie i zapiekłe w swych dążeniach wampiry. Co jeśli ci się nie uda? Jeśli nie ma pokojowego rozwiązania którego pragniesz? Co wtedy?
Dziesięć sekund w jej nowe postanowienie, i Koenitz już wytrącił ją z równowagi swoją reakcją. Spodziewała się… Nie wiedziała. Złości? Tak by chyba było najlepiej.
- … W takim razie obejmę drogę najmniejszego rozlewu krwi. Jeżeli Miszka i Kościej… Są tacy jak mój stwórca… To dla dobra ich dzieci, będą musieli odejść. – spojrzała mu w oczy. – I nie masz nic przeciwko temu Wilhelmie? Jeżeli naprzeciw wszystkiemu odniosę sukces… Szansa że zostaniesz księciem będzie niewielka.
Jej palce zacisnęły się na błękitnym klejnocie który nosiła u szyi. Lazuryt Koenitza.
- Jeśli odniesiesz sukces… to kto zostanie księciem?- zapytał zaciekawiony Wilhelm splatając ramiona razem i na razie zbywając jej pytanie.-Obaj księciami być nie mogą.-
– Nie wiem. – przyznała. – Może jeden z nich będzie musiał odejść. Może są inne rzeczy na których im zależy. Może teraz walczą tylko dlatego, że boją się co zrobi ta druga strona jeżeli złożą broń. Może uważają że trzymanie niekwestionowanej władzy księcia to jedyny sposób na uzyskanie pokoju. – miała po cichu nadzieje że Koenitz zrozumie aluzje, ale niezbyt w to wierzyła. – Nie wiem. Ale zrobię co w mojej mocy by zrozumieć, zanim wydam na kogoś wyrok.
- Nie odejdą… nie łudź się Zofio. Poznałem wystarczająco wielu Spokrewnionych siedzących na tronie władzy, by wiedzieć że żaden z nich po dobroci nie zrezygnuje.- potarł podstawę nosa dodając stanowczo.- Niech ci będzie. Jeśli przysięgniesz mi coś… to ja mogę przysiąc iż… nie będę dążył do zajęcia tronu książęcego za wszelką cenę. Milos się z pewnością zasmuci z tego powodu.Nie będzie miał okazji wbicia mi sztyletu w pierś.-
Musiała się targować o obietnicę, że nie będzie dążył do tronu po trupach?
‘ Wilhelm Koenitz, mój rycerz w lśniącej zbroi. ‘ pomyślała z ukłuciem goryczy.
– Co konkretnie, Wilhelmie?
- Znam takie gorące głowy jak ty. Szlachetne umysły i czułe serca. Skłonne do poświęceń. Obiecaj mi że ty… taka nie będziesz. Nie zaryzykujesz pochopnie własnym życiem licząc, że twoje poświęcenie da pokój między kniaziami. Twoja egzystencja jest cenniejsza dla mnie.- dodał z lekkim uśmiechem rycerz.- Nie chcę być świadkiem twego zgonu.-
Zosia nie odpowiedziała od razu. Nie odpowiadała przez długi czas.
– Żeby mieć jakąś szanse na sukces… – odparła w końcu. – Będę musiała… Będę musiała poprosić innych o pomoc. Moich podopiecznych, choćby. Poprosić ich o to by narażali swoje życie, swoją przyszłość, dla idei które nie oni podjęli, a właśnie ja.
- A teraz prosisz mnie, bym sama nie postawiła na szali tego, czego będę wymagała od innych.

- Moi ludzie też narażają się każdej bitwy i ja wraz z nimi. Jest jednak różnica międz narażaniem się, a poświęcaniem swego żywota. Nie chcę byś zrobiła z siebie męczenniczki.- odparł stanowczo Wilhem.-Chcesz zmieniać świat, to naucz się sztuki kompromisu… zawsze coś trzeba poświęcić, by coś osiągnąć.-
Można osiągnąć wszystko, tak długo jak jest się gotowym na poświęcenia.
– Twoi ludzie nie tylko narażają życie. Każdy z nich poświęciłby się dla ciebie. Wiesz o tym. - mimo woli uciekła wzrokiem. – I gdybym stała u twojego boku, też byłabym gotowa to zrobić. A teraz prosisz mnie, bym swoje życie przekładała nad życie wszystkich innych.
- Jestem samolubny pod tym względem, przyznaję…- krótki uśmiech zagościł na jego obliczu.-Zofio… ja mogę podziwiać twą odwagę w trzymaniu się swych zasad, ale nie licz na to że kniaziowie będą tacy sami. Skoro nie stać cię na tak drobne ustępstwo, to jak… masz wielkie serce, dużo odwagi. Ale też uparta jesteś i porywasz się z motyką na słońce.-
Tym razem to Zosia uśmiechnęła się lekko.
– Zabawne. Są tacy, którzy to samo powiedzieliby o twoje kandydaturze na księcia. – raz jeszcze opuściła wzrok. – Nie chce dawać ci obietnicy którą być może będę musiała złamać. Ale myślę.. Że śmierć w obronie tego co się wierzy nie jest taka zła. – podniosła głowę i uśmiechnęła się szerokim, promiennym uśmiechem. Szczerym uśmiechem. – Do dnia sądu raczej nie dożyjemy Wilhelmie, więc o ile Bóg nie przebaczy Kainowi w ciągu najbliższych kilku dekadach… To nawet gdyby coś miało mi się stać, chyba nie byłabym smutna.
Koenitz mógł się z nią nie zgadzać, ale… W kwestii własnej śmierci, liczyła się jednak głównie jej własna opinia.
- Możliwe że masz rację, ale z pewnością nie zamierzam zginąć próbując osiągnąć książęcy tron.-uśmiechnął się ironicznie Wilhelm.-Aż tak mi nie zależy.-
Westchnął smutno.-Skoro jednak ty nie możesz dać mi słowa, to cóż… ja nie mogę dać ci mego. Poza jedną obietnicą. Nie zamierzam pozwolić ci umrzeć.-
– … I nie chciałabym, żebyś i ty dawał obietnice, które być może będziesz musiał złamać.
Ze smutnym uśmiechem ściągnęła z szyi wisiorek i podeszła do Ventrue. Chwyciła go za rękę, i położyła w jego delikatne palce lazuryt, który jej podarował gdy po raz zobaczyli się w Krakowie.
– Chce żebyś wiedział… Że te chwile, które spędziłam z tobą… Jak byliśmy tylko we dwoje… Byłam w ich trakcie naprawdę szczęśliwa. - potarła powiekę, czując że łzy znów jej podchodzą do oczu. – A jak przedstawiłeś mnie jako swoją partnerkę, to chyba ogłupiałam ze szczęścia. Ale… Te chwile… Nie mogę ich kupować krwią innych. – zacisnęła mu rękę w pięść, przykładając ją własnymi palcami. – Nie mogłabym żyć wiedząc, jaki koszt ze sobą niosą.
Wilhelm pogłaskał ją po policzku dodając z uśmiechem.-Och… moja droga Zofiu. Nie smuć się. Żadna z tych chwil, ani z tych co nadejdą nie będą kupione czyjąkolwiek krwią.-
Kłamstwa.
– Powinniśmy już iść. – uśmiechnęła się smutno. – Czeka mnie dużo pracy.
-Chodźmy.- potwierdził Ventrue.
 
__________________
"I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be."
Aisu jest offline