Kanały.
Mały demon zdawał się nie spać. Czuwał cały czas. Gdy tylko otworzyła oczy, gdy budziła się z nerwowej drzemki, zbyt słaba by móc zareagować, zbyt słaba by się sprzeciwić. Gdy zachłystywała się wodą, która wdzierała się do płuc, która wypełniała nos i usta. Ona tam była. Ona się nad nią znęcała. Ona wymagała. Ona patrzyła.
Przeklęty przez starych bogów morf w ludzkiej skórze.
Niech przestanie. Niech to się skończy. Ile to trwa? Godzinę? Dzień? Tydzień?
Czas zlewał się w jedną udrękę przerywaną chwilami, w których słabła i traciła przytomność, chwilami w których ją odzyskiwała, w krótkich przebłyskach świadomości, w których widziała twarz demona, by znowu wpaść w niekończącą się agonię.
Chciała umrzeć. Smrodliwy Zadek.
Smrodliwy Zadek w pełni zasługiwał na swoją nazwę. Sklecona byle jak z nieheblowanych desek buda przykleiła się pewnego dnia do kamienicy w jednej z bocznych ulic prowadzących do bustuarium. Początkowo służyła jako składzik materiałów dla odnawianego budynku. Jednak budynek wyremontowano, składzik opustoszał, murarze wynieśli się w inne miejsce a buda pozostała. Z czasem przejął ją Kampuris Lipos, garbaty grubas o twarzy i aparycji satyra i zaczął serwować w niej szczyny, które smakowały jak szczyny, pieniły się jak szczyny ale miały tę właściwość, że uderzały do głowy a kosztowały niewiele.
W środku nie uświadczyłeś stoła czy krzesła, za jedyne meble służyło kilka rozeschniętych beczek. Podłogę wyścielano co tydzień świeżym sianem, które przez ten czas musiało pochłaniać wymiociny i szczyny klienteli. Dla precyzji dodajmy - nie tylko te ulane z kufla.
Knajpa, odwiedzana przez najgorsze męty, nie cieszyła się dobrą sławą. W spontanicznych burdach traciły życie najgorsze szumowiny. Mimo tego, z bliżej niewyjaśnionych przyczyn lokal działał dalej, przysparzając zgryzot okolicznym mieszkańcom.
Hekłe, hekłe, hek... Koślawe kółko skrzypiało przy każdym obrocie. Umorusany wyrostek, podciągnął wózek pod rozhuśtane drzwi Smrodliwego Zadka z jakimś zacięciem i uporem na pryszczatej twarzy. Przepuścił zawianego klienta, który wypadł na zewnątrz ziejąc smrodem nieprzetrawionego alkoholu. Rozglądając się niepewnie smarkacz wszedł do środka najwyraźniej szukając kogoś wzrokiem. Najwidoczniej dostrzegł coś w półmroku bo przez jego kostropatą gębę przebiegł cień uśmiechu. Ruszył wzdłuż ściany, wymijając zręcznie głośną klientelę gdy drogę zagrodził mu ulany drab ucapiwszy go za kołnierz.
- A ty gdzie się wybierasz pętaku?
Ruda broda podskakiwała mu na zarośniętej gębie jak mówił.
- Puszczaj - pisnął chłopak.
Rudzielec uniósł go w górę jak małe kocię na wysokość garnituru zepsutych zębów i otwartą dłonią plasnął w twarz wierzgającego w powietrzu wyrostka. Brodacz zaśmiał się basowo gdy mały zaskomlał. Bywalcy stojący najbliżej przerwali rozmowy i z zainteresowaniem przyglądali się scenie. Drugie plaśnięcie najwyraźniej zamroczyło chłopca.
- Ej! - siwy staruszek z powykręcanymi artretyzmem rękami sięgał rudemu co najwyżej do piersi. - Myślę, że malec dostał już nauczkę. Możesz go puścić.
- Bo co? - odpowiedział zaczepnie lustrując widownię rozbawionym wzrokiem.
- Bo chciałem ci postawić piwo.
Rzucona moneta spadła na beczkę i zaczęła się toczyć. Byłaby spadła w śmierdzące siano, gdyby w ostatniej chwili nie została przykryta wielką dłonią. Brodacz pokazał braki w uzębieniu w szerokim uśmiechu. Publiczność westchnęła po czym zarechotała. Ktoś gwizdnął. Gdy mężczyzna odwrócił się, nie było już ani chłopaka ani staruszka.
***
- Po coś tam się pchał?
Pryszczaty smarkacz dochodził do siebie siedząc oparty o ścianę Smrodliwego Zadka. Wskazał ręką na wózek. Staruszek odsunął brudną szmatę, pod którą zastygłe w agonalnej pozie leżały truchła czarnego kota i trzech szczurów. W oku pojawił się błysk zainteresowania.
- Mogłeś przynieść do pracowni. Smrodliwy Zadek to nie jest miejs...
- Widziałem go!
Artretyk uniósł pytająco brwi.
- Jesteś pewien?
Kiwnięcie głową.
- Opowiedz...
__________________ LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną) |