Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-10-2016, 16:27   #122
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Fall asleep in my arms
Never to wake up ever again

Morning comes as a surprise
To the solitary heart
This world within my mind
Did it ever exist?




Śniło się jej, że jej na rozstajach, gdzie go odprowadziłam obiecywał, przysięgał na wszystkie świętości, na honor własny i honor klanowy. Chwytał ją za ręce, dłonie przyciskał do swojego czoła i piersi. Potem pocałował na pożegnanie i obiecał jeszcze raz. Wrócę i zabiorę cię na wschód. W załamaniu obojczyka tkwiła mu mała grudka skrzepniętej krwi, jak skulone w norze zwierzę. Czuła jej zapach, lepił się do niej, oblewał nozdrza od środka, gardło zamieniał w wysuszone pustkowie.

Na krawędzi marzeń i jawy posłyszała mocny, twardy dźwięk. Stąpnięcie szerokiego kopyta. Drgnęła i wypadła gwałtownie z objęć snu.

Podniosła się natychmiast, gdy tylko otworzyła powieki. Zastałe kości ruszyć się nie chciały, ale przemocą zmusiła je do współpracy. Opuściła bose stopy na podłogę i tępy wzrok zawiesiła na plamie ciemności w odległym rogu pokoiku. Nie widziała dokładnie, ale wiedziała, że krew tam się wżarła w deski, zanim ją starto. Czuła znajomą, miedzianą woń. Następnym razem trzeba będzie wziąć inną alkowę. Bo tu pazurami strupy spomiędzy sęków wydrze, albo zwariuje od snów, które przyniesie pragnienie. To pragnienie, którego pierwszy lepszy śmiertelnik nie nasyci.

Kaptorga ciążyła jej na szyi jak kamień młyński, gdy się odziewała, i z tym także coś trzeba uczynić. Tą pieczęcią, co miała o wierności świadczyć, a tak samo była kłamstwem jak i poprzednie przysięgi. Z tym jednakże Marta zamierzała się rozprawić później. Z należytą starannością i uwagą, na którą sprawa zasługiwała.
– Jeśli olbrzym wstanie, potowarzysz mu – rzuciła Halszce wychodząc, nim udała się za zasłonę terkoczącą sznurami paciorków. Miała sprawę do Salome i nie chciała, by jej kniaziowy potomek wadził i w słowo się wcinał znienacka. A nade wszystko by nie podsłuchiwał, choćby i niewiele potrafił powtórzyć.

Jako Torreadorka i właścicielka przybytku rozkoszy Salome, była zachwycająca już o tak wczesnej porze.


Wampirzyca spojrzała na wchodzącą do jej komnaty Martę z delikatnym uśmiechem i rzekła: – Masz bardzo łapczywe sługi. Jeszcze trochę zadłużysz się przez nich w przybytku.
– Jak żyć? – spytała Marta płasko i retorycznie, porad od Żydówki, choć tej wyraźnie gotowizny nie brakowało, nie potrzebowała wcale. Wiedziała dobrze, gdzie złoto leży. Na gościńcu. Na którym stanie, gdy tylko się okaże, po której stronie granicy czynić to jej bardziej politycznie. I był ktoś, kto jej w tym zbożnym celu niebawem zacznie przeszkadzać.

– Mniemam, że apetyty równają im do możliwości, nie tak jak co poniektórym… właśnie, gdzież to się podział, ten który pragnie, a nie może. Piesiński, znaczy.
Wyciągnęła trzosik i odliczyła umówioną zapłatę.
– Z rana pogonił sprawy załatwiać. Dziewczyny mówiły, iż twój sługa zanim ruszył – stwierdziła Salome w zamyśleniu.
– Być to nie może – Marta, która sama mu to nakazała, nawet nie próbowała wysilać się. Pozwoliła słowom wybrzmieć bez zaskoczonego zatchnięcia. Nachyliła się lekko przez stół nad pergaminami upstrzonymi znaczkami pisma i obejrzała sobie Rzemieślniczkę dokładnie. – Wiesz, co niebawem wymyśli? Piesiński, nie zaś mój sługa, wierny wielbiciel twej krasy? – uściśliła.
– Nie mój sługa, a że wielbiciel… cóż… przede wszystkim pies Janikowskiego, wierny jemu. A w głowie mu nie czytałam, więc… nie wiem co zrobi. Pewnie pośle gołębia swego panu – zamyśliła się wampirzyca.
Marta przekrzywiła głowę i wykrzywiła wymalowane usta.
– Nie wątpię, że to akurat uczyni. Dzisiaj. I bez ociągania, jeśli mu żywot miły. O dalsze sprawunki mości Stiopy mi idzie. Otóż, piękna Salome, Piesiński rychło wyhoduje w swej podgolonej łepetynce spostrzeżenie, iże go próbuję wygryźć, wyssać te nieliczne łaski, którymi jeszcze się u swego pana cieszy.
– Och doprawdy?– zaśmiała się Torreadorka.– Cóże takiego uczyniłaś, iż miałby się poczuć zagrożony ten, który myśli, iż nam jest równy?
– Na razie zachwiałam dobrym samopoczuciem. Być może, przyłapałam na kłamaniu kniaziowi. To byłoby straszne, nieprawdaż? – Po Marcie nijak nie było widać przejęcia, ani odkryciem, ani możliwością łgania kniaziowi. – Któż to wie, co następne noce pokażą jeszcze… W każdym razie, Stiepan, który chce a mu więdnie, najpewniej niebawem zechce usrać mi mój pobyt w Smoleńsku. Gdy już przejdzie z żucia niechęci do bicia piany, i zanim przekuje słowa w czyny, chciałabym wiedzieć, jak to planuje zrobić.

– Wy, Gangrele, macie dziwne rozrywki.– zachichotała Salome, zakrywając usta dłonią. Skinęła głową, dodając. – Jeśli coś dojdzie do mych uszu, dam znać.
– Roz… rywki – powtórzyła Marta drewnianym głosem i skrzywiła się, bo jej wybitnie owa konstatacja nie w smak podeszła. Podparła brodę na pięści i ponownie otaksowała sobie Toreadorkę leniwie. – Ładna jesteś – stwierdziła fakt. – Co ty tu robisz?
– Jestem z klanu Torreador… wszystkie jesteśmy ładne – odparła Salome i zamyśliła się.– A co tu robię? Egzystuję... tak sądzę.
Gangrelka potrząsnęła niecierpliwie głową.
– Co tu robisz… znaczy, dlaczego nie jesteś na kniaziowym dworze.
– Na którym kniaziowym dworze… dzikich bestii w lesie, czy nie mniej drapieżnych czartów na wschodzie?– spytała kpiąco Salome.
– Tam, gdzie to przyniesie ci najwięcej korzyści przy najmniejszym ryzyku? – spytała Marta obojętnie, wzruszając jednocześnie ramionami. – Ruski kniaź również ma jakieś dziwne i mało spójne anse do niewiast?
– Widać, żeś nietutejsza. To płonąca granica. Największy zysk tutaj, to nie dać się zabić. Wiela takich jak wy odwiedziło Smoleńsk. Brujah, Ventrue, Gangrel… wszyscy butni, wszyscy silni, wszyscy martwi na końcu – stwierdziła cynicznie Salome. – Był i biskup z Lasombra i przebiegły Nosferatu, też legli. Nie pomogły moce wampirze, siła, intelekt. Tu… w okolicy liczy się nie śmiałość, a ostrożność. Smoleńsk kryje wiele pułapek.
– Aha – odparła Marta bez humoru. – Co szczególnego poza uprzedzeniem wobec białogłowskiej płci?

– Są za starzy obaj, by płeć brać pod uwagę… po prostu z mężczyzn powstają silniejsze wampiry. Kniaź Miszka ceni siłę fizyczną… toteż woli swych potomków z mężczyzn dobierać. Większość jest bardzo silna, ale jak Góra… niezbyt bystra. To też chroni go przed zdradą własnych potomków – wyjaśniła Salome.– Obaj kniaziowie mają bardzo praktyczne podejście do swego potomstwa, choć różnorakie.
– Zaprzeczasz samej sobie w jednym zdaniu – Marta uraczyła Salome oszczędnym uśmiechem. – Jakie więc pułapki czyhają w okolicach leśnego kniazia, na butne, zadufane i prostolinijne wampierze z Zachodu?
– Arena… ta jest najgorszą z pułapek, ale w nią można wejść tylko własną butą – uśmiechnęła się krzywo Salome.– Arena jest miejscem, w którym buduje się dwór Miszki. Najsilniejsi jako podwładni tylko kniazia i reszta poniżej. Arena jest zwodnicza, bo panuje tam jedna zasada ustalona przez Miszkę: dwóch wchodzi, jeden wychodzi. Więc jeśliby który z towarzyszy twych dał się wciągnąć na Arenę, to lepiej niech wygra. W innym przypadku zginie. Litość jest dla śmiertelników, a Gangrele Miszki lubią rzucać wyzwania. Innych raczej zagrożeń nie ma. Większość to tępe kołki pokroju Góry. Kniaź o to dba.
– Litość? To, co nazywasz litością, u Zwierząt bywa najczęściej kalkulacją. Co nie znaczy, że nie występuje. – Marta ujęła jeden z pergaminów i zadumała się nad nim i nad swoją bezbrzeżną tępotą i uporem, które jej kazały trwać wiekami i nie nauczyć się czytać. – Który z potomków Janikowskiego jest dość bystry, by kalkulować? I co, jeśli na arenę wejdzie więcej niż dwóch adwersarzy?
– Ja… nie mogę ci w tym pomóc. Potomkowie Janikowskiego zwykle nie żyją długo. Jak nie zabiją się nawzajem na Arenie podczas ustalania hierarchii w sforze, to giną w walkach z sługami i dziećmi Kościeja – wzruszyła ramionami Salome. – Może Ryży jeszcze żyje. Miał więcej rozumu niż przeciętny potomek Miszki.

– Góra gadał, że po naszym przyjeździe igrzyska kniaź urządzi. Ku naszej rozrywce, podobno. Co wrzuca na arenę, prócz własnych synów?
– Drapieżne zwierzęta, jeńców, wilkołaki… co akurat ma pod ręką. Ludzi… raczej nie, chyba że ghule kościejowe, ale walczące między sobą. Ponoć w Rzymie też były takie rozrywki… tym przedchrześcijańskim Rzymie – stwierdziła ironicznie Salome. – Może i były… ale z pewnością nie tak odpustowe.
– Zatem… wyskoczyło kiedyś więcej niż dwóch? – Marta wbiła spojrzenie w szpilę przytrzymującą welon na fryzurze Rzemieślniczki. To było to, czego jej akuratnie było trzeba.
– Nie widziałam, nie słyszałam o takim przypadku – zamyśliła się Salome.– Wątpię. Misza ma swoje poczucie sprawiedliwości. Wchodzi dwóch i przeszkadzanie im jest karane śmiercią. Nikogo nie zmusza… poza więźniami oczywiście, na wejście tam, więc… trzeba to prawo uszanować. Oczywiście odmowa podjęcia wyzwania jest… hańbiąca w oczach tej sfory i ich pana, ale można odmówić. Mój ojciec odmówił trzy razy.
– Zapewne tego się właśnie wszyscy spodziewali. Czasem dobrze jest, nie zawieść pokładanych oczekiwań – Marta zadumała się na moment i odłożyła pergamin z powrotem na blat. – Tytuł podstarościego jest, jak mniemam, pustym dźwiękiem i piórkiem do kołpaka, który może sobie wetknąć ten, kto sklepie innym pyski?
– No… niezupełnie – stwierdziła Salome z uśmiechem.– Prawa ręka kniazia to jednak znacząca osoba w sforze. Poza tym jednak, Misza trzyma swoich twardą ręką.

– Rzeknij mnie co o tym Ryżym… I w co jeszcze wdepnąć tam można w lesie, prócz areny? – Marta ponownie przyjrzała się pergaminom. To było piekielnie dużo pergaminów, i piekielnie dużo pisma i znaczków. Wierzyć się jej nie chciało, że Salome zlicza grosiki od każdej murwiej piczy.
– Nie wiem, o czym ci mówić – zamyśliła się Salome. – Nie wchodzę do lasu. Cokolwiek kryje w sobie to nie wiem. Na dworze kniazia, groźne są jego dzieci… ale niezbyt bystre i… – uśmiechnęła się pobłażliwie. – ... to nadal są mężczyźni z wszystkimi przywarami ich płci. Które zawsze potrafiłam wykorzystać. A Ryży… cóż… jest rudy, pyskaty, dobrze włada szabliskiem. I wie, że nie jest tak silny jak jego bracia, toteż do walk się nie pcha.
– Jest wiele rodzajów siły. Co… – Marta postukała w pergaminy – ...liczysz, Salome?
– Wydatki, podatki, łapówki… mnóstwo łapówek – uśmiechnęła się krzywo wampirzyca. – Długi... tych również mnóstwo.
– Powiedz mnie – Marta zaskrobała brudnym paznokciem po skrawku blatu pomiędzy papierzyskami. – Dlaczego w Smoleńsku nie ma elizjum. Nie mówię o ratuszu, rajcy muszą mieć spokój, by sobie rajcować. Ale miejsca dla wampierzy.
– Nie ma jednego kniazia – przypomniała Salome. – Elizjum opiera się na szacunku wobec władcy. My mamy dwóch kniaziów, więc… cóż… teoretycznie Elizjum jest mój przybytek. Tu wpierw przybywa każdy nowy Spokrewniony. A gdy kniaziowie chcą sobie popyskować osobiście, to ratusz ogłaszają ziemią neutralną.

Marta skrzywiła się nieprzyjemnie.
– Nie podoba mi się. Nie podoba mi się ani trochę. Jeśli kwestia będzie podniesiona, mogę popierać ciebie i twój przybytek? W praktyce?
– Nie mam nic przeciwko – odparła z uśmiechem Salome.
– Wiesz dlaczego? – spojrzała w oczy Rzemieślniczki. – Oprócz innych powodów, przeczuwam konkurencję. I ona też mi się w tej roli nie podoba.
Uśmiechnęła się szybko i ledwie dostrzegalnie, a potem rysy jej stężały.
– Pożyczysz mi tę szpilę do włosów. Poproszę.
– Czyżbyś przejrzała zamiary tej Lasombry? – zapytała pół żartem, pół serio Salom podając jedną ze swych szpil z pobliskiej szkatułki.
– Och nie – żachnęła się Marta pękniętym głosem i wbiła ofiarowaną szpilę w tworzącego się już kołtuna. – Wszak jestem butną prostaczką?
– Nie wiem. Ja tu jestem prowincjuszką, gdzie tam mi oceniać Spokrewnionych z Krakowa.– odparła uprzejmie i dyplomatyczne Salome, acz z ironicznym uśmieszkiem błąkającym się na jej obliczu.


Zamknięta samotnie w przydzielonej jej alkowie przytuliła do policzka fioletowy aksamit. To była piękna suknia. Miękko leżała na skórze, przy chodzeniu falowała jak woda. Nie zrobiła z Marty damy, do których towarzystwa Patrycjusz przywykł i się w nim rozsmakował. Była jednakże ładna i Marcie żal było. Pogładziła ją ostatni raz, a potem zacisnęła pięści na materii i szarpnęła.

Wisior na łańcuszku rozgniotła kilkoma uderzeniami pomiędzy dwoma brukowcami, które sobie uprzednio w tym celu wyrwała z ulicy przede żydowskim zamtuzem. Ametyst odłożyła na bok, na pościel przesyconą zapachem chuci i krwi.

Pierścień zostawiła sobie na koniec. Przez moment przemknęło jej przez myśl, że może Małgorzata ukryła coś w środku... Porzuciła na moment zamiary i uniosła sygnet bliżej wilczego oka. Potarła palcem stare złoto. "Moja. Po kres czasów". Wieczność trwała ledwie parę nocy.

Marta przygryzła do krwi wymalowane barwiczką wargi. A potem położyła królewski pierścień w zagłębieniu brukowego kamienia.

Bóg powinien być zadowolony i na powrót obdarzyć ją łaskami. Czyż jej Patrycjusz nie odciągał od obranej ścieżki, czy nie za jego przyczyną zaniedbała ofiar? Nie cierpiała teraz za nic... ale to minie. Krew się wypali, a ona wróci na drogę, którą kroczył jej ojciec.

Otoczona czterema ścianami bez okien, sufitem i podłogą, była ukryta przed jego oczami. Nie było tu drzew, przez które mógłby patrzeć, więc nie zobaczył, że zwinięty w kulkę skrawek aksamitu schowała głęboko w rękawie żupana.



Trzy kozy, które czarnooki chłopaczek ciągnął ulicą na postronkach niedaleko jadłodajni, obdarzyły Martę spojrzeniem jednakim i struchlałym. Musi być, że ją przejrzały, i w rogatych głowach pojawiła się zaskakująca myśl, że przerobienie na żydowskie kiełbasy nie jest najgorszym kresem, jaki może spotkać kozę w Smoleńsku.

Jedna z kóz została wybrana i kupiona, razem z wielce niezadowolonym jej towarzystwem Arunasem oczekiwała przed koszerną garkuchnią, a Marta uchyliła tłustawą płachtę zasłaniającą wejście i wkroczyła do środka. Szukała starca pasującego do opisu.

Łatwo było go znaleźć, bo siedział z boku udając, że się pożywia i przyglądając się z pewną niechęcią dawnym krewnym. Marta nie wiedziała, jakim szacunkiem jest darzony Elimelech, ale chyba nie był najbardziej towarzyskim z Toreadorów.

Zamówiła sobie coś z barana. Wyglądało jakby baranie bobki. I wódkę, co wyglądała całkiem jak wódka, i tak samo pachniała. Ze stukiem postawiła sobie jedno i drugie na ławie między sobą a Toreadorem.
– Nie wchodzę między mistrza a – zerknęła w talerz Żyda – pierożki z makiem?
– Ktoś zacz, młoda damo? Pierwszy raz cię widzę w Smoleńsku?– spytał uprzejmie, acz szorstko Elimelech.
– Marta. Mój człek był u ciebie – objaśniła leniwie i dźgnęła palcem kulkę baraniny.
– Ach… w tej sprawie. Pamiętam. Towar jest już gotowy… zapłata mniemam, że też? – słysząc jej słowa, Spokrewniony złagodził ton.
Skinęła wolno głową.
– Przyjdę po niego, gdy wrócę z kniei. Wit Stwosz mawiał, że kupować u mistrza naprędce to jak zrzygać się najdroższym tokajem. Bez wyczucia i bez czci. Lecz cieszę się, że twa ręka nie tylko złota, ale i szybka. Ja w innej sprawie dzisiaj.
– W jakiej to?– zapytał Żyd.
– Szukam poparcia, a po cóż by?
– Poparcia? – zdziwił się Elimelech zaskoczony i zaśmiał cicho.– A przeciw komu to?
– Jako się miewa wasz czcigodny starszy w ostatnich nocach? W klejnoty spogląda, czy raczej klejnoty pragnie na cyckach wieszać? – Marta nabiła mięsną bitkę na czubek sztyletu. Uśmiechnęła się leciutko i stuknęła swoim kieliszkiem gorzały o kielonek Elimelecha.

– Nasz czcigodny Abraham… Primogen Torreadorów jest kiepskim przywódcą naszego klanu – stwierdził kwaśno Elimelech, po czym westchnął w irytacji. – Acz lepszego nie mamy.
Gdyby to była inna noc, poklepałaby go po jego mistrzowskiej ręce. Mogli złączyć się w bólu, mieli całkiem podobne problemy.
– Zrobiło się nam tu tłoczno. I będzie podniesiona kwestia elizjum, które ktoś musi mieć w pieczy. Jeśli obiecasz mi, że poprzesz w tym Salome, namówisz innych z klanu i Abrahama, by postawił własną krew nad przyjezdnymi wdziękami, i ja ją poprę. I namówię do tego każdego, kogo zdołam.
– Nie przepadam za Salome… po prawdzie za Abrahamem też nie. Co więc będę z tego miał?– zapytał Elimelech wpatrując się bacznie w oblicze Marty.
– A czego – zapytała z ciekawością i poważnie, nachylając ku niemu owo oblicze, niech sobie obejrzy dokładnie, w końcu owe szkiełka nie bez kozery na nosie obnosi – … czego byś winszował sobie ponad spokój, który gwarantuje nawet nielubiana Salome, w opozycji do nowej ulubienicy twego starszego? O satysfakcji oderwania Abrahama od, że tak powiem, piersi, gdy się nie sprawdzi, nie wspominając. Nie jesteś wszak tak małostkowy. W końcu chodzi jeno o to, by przywódca swoim przewodził, a nie ganiał za podwikami.

– Przy wszystkich swych wadach… Abraham sobie radzi jako tako. Rozmówił się z Miszką, by ten odstąpił od swej kary i zakończył żydowskie pogromy. I choć nie wiem, jaka jest ta nowa ulubienica Starego Capa, to znam Salome… i dlatego nie widzę w niej gwarancji spokoju – odparł ironicznie Elimelech z kwaśnym uśmiechem. – Jakkolwiek sytuacja w okolicy nie jest tak spokojna jak chociażby w Małopolsce, toć przecie zła też nie jest na razie. Panuje status quo. Więc pozostaje pytanie, czego chcę. Cóż… lepszy lokal byłby miłym rozwiązaniem. Jakiś ghul lub potomek dla towarzystwa. Zwłaszcza potomek.
– I o to też chodzi, by to status quo utrzymać – wskazała mu Marta i wyszczerzyła zęby. – Potomek… Takie atrakcje, których kniazie nawet własnej progeniturze odmawiają, zostawmy sobie na interesa o większym ciężarze niż przysługa, na której i ty skorzystasz.
Zsunęła bitkę z ostrza pod stół, gdzie zaraz zaciekawił się nią wychudzony kocur i wstała, skinąwszy skrybie na pożegnanie.
– Ostawmy – odparł na pożegnanie Torreador, niewyglądający na przekonanego.


Do Ibrahimowego warsztatu puściła pierwszą Halszkę. Raz, że wesoła markietanka przyjaźnie usposabiała bliźnich... chyba że ci byli krzyżowcami lub wiecznymi dziewicami, jak się niedawno okazało. Dwa, że dziewka przebierała już nogami do owych futer, które Rzemieślnik szył, i by ją trzeba było siłą przytrzymywać. Puściła tedy, weszła, gdy z środka dobiegał już Halszkowy szczebiot. Za nią wtarabanił się Arunas, ciągnąc za sobą kozę. Ponoć urodzonemu szlachcicowi nie przystawało w żydowskiej dzielnicy przed drzwiami z kozą na postronku wystawać.

Sam kuśnierz prezentował się znacznie lepiej od Elimelecha. Wręcz dostojnie.


Postawny i brodaty… i w szatach bogatych. Niewątpliwie handel futrami popłacał w okolicy.
– Mogę wiedzieć, co to zwierzę… robi w moim warsztacie? – zapytał zszokowany,wskazując na beczącą kozę.
Marta powiodła oczami po sznurku jego spojrzenia. Przez chwilę na jej twarzy odbiło się autentyczne zdziwienie, jakby bydlątko pierwszy raz w życiu obaczyła.
– To zwierzę nie jest na sprzedaż – zaznaczyła. – Jam Marta. Wyście Ibrahim?
Beczenie kozy, jak i pełne zachwytu piski Halszki, która przewieszona przez ławę zdołała dostrzec jakoweś futra i etole, i czapy futrzane oraz kołnierze już przygotowane, zignorowała z godnością i milcząco.
– Takoż mnie zwą – odparł Torreador zasłaniając nos. – Kupić tego capa nie chcę. Wyprowadź go stąd, jeszcze mi towar pogryzie bądź zapaskudzi bobkami.
Brwi Marty podjechały w górę. Co to za Żyd, co zapach kozi go razi, udawaniec jakiś ani chybi. Jeszcze może czosnek mu śmierdzi… Machnęła jednak ręką na Arunasa, by wywlókł gadzinę na dwór.

– Gadali, że Olga, co się w Carskim Siole zatrzymała, coś zamówić u was chciała.
– Piękne sobole płaszcze i futra…– stwierdził z dumą Ibrahim. – Nie znajdziesz lepszego kuśnierza w Smoleńsku i w okolicy. Nic dziwnego, że wybrała właśnie mnie. Arystokratka ma dobry gust.
Marta zaśmiała się płasko.
– Odebrała już? Do twarzy jej było?
– Zanim wyjechała, jej ludzie przybyli, zabrali i zapłacili. Wątpisz w kunszt i piękno moich dzieł? – zapytał wampir wyraźnie oburzony takimi wątpliwościami.
– Ciekawam, czym jej dobrze sobole i krój radziła. Kogo mam pytać, jak nie was? – zdziwiła się Marta szczerze.
– Zapewniam, iż z pewnością wyglądała w nich zachwycająco. Byle chłopka w mych futrach wygląda jak… królowa. – rzekł z przesadną dumą wampir.
– Tom rada – Marta uśmiechnęła się blado. – Puśćcie dziewkę moją, może wybierze co… Wy się dobrze z Gangrelami znać musicie. Czy własnych łowców macie?
– Kniaziowi skór dostarczają… ich lasy, ich zwierzyna. Dobrze płacę i jestem posłuszny, więc problemów nie ma – wyjaśnił Ibrachim.
– Tom rada – powtórzyła Marta i dłonią się wsparła o blat ławy, przy której Rzemieślnik klientów przyjmował. – Tedy wiecie, kto tam myśliwy najsprawniejszy i najlepiej ostępy dzikie zna?
– Tak. Ale mieszkają w lesie i towar w większości przywożą pod koniec jesieni – wyjaśnił Spokrewniony.
– Ach, jam imion ciekawa.
– Ivan Swiatłycz i jego bracia, Agapij, Jefriemij i Kostia. Klan Swiatłyczów jest najlepszy.– wyjaśnił Rzemieślnik.
Imiona powtórzyła sobie bezgłośnie, by zapamiętać je właściwie, po czym jeszcze niżej się nachyliła.

– Widzę, że wy bywali i z polowaniami obznajomieni. Rzekniecie mi, czy kniaź na łowy na zwierza jakiegoś nie pozwala?
– Lasy królewskie… Starosta więc pilnuje, by nikt na królewszczyźnie nie polował – stwierdził ironicznie wampir.– Dyć wszyscy wiedzą, iż tak naprawdę nie wiadomo, czy lasy są królewszczyzną, ale… wiadomo też, że jedynie na kłusowanie mieszkańców tych lasów kniaź przymyka oko. Obcy muszą w pozostałych lasach łowić, co zechcą.
Pokiwała głową z uwagą.
– A o owej Oldze to co myślicie? Poza tym że w sobolach jako królowa wygląda? – dodała i uśmiechnęła się leciutko. Za plecami Rzemieślnika Halszka się objawiła w szubie niedźwiedziej. Przepędziła dziewkę ruchem dłoni.
– Ładna, sprytna układna… Ot, światowa dama. Nie to co tutejsze prowincjuszki – odparł zaskakująco neutralnym tonem wampir zachwalając zalety Olgi.
– Jestem pewna, że będzie najpiękniejsza na kniaziowym dworze w twych dziełach – skinęła. – Namiesza niemało i zmąci tu wam wodę w smoleńskim stawie… – zmarszczyła brwi, ale uśmiechnęła się znowu lekko. – Jednak na pewno każda szlachcianka ślubnemu nie da, póki takich narzutek i kołnierzy jak ona mieć nie będzie.
Skinęła Rzemieślnikowi potarganą głową i zawołała za Halszką w głąb warsztatu.
– Jak macie wieści jakieś czy coś do zawiezienia na Janikowskiego dwór, to jadę tam i pomóc mogę.
– Obawiam się, że żadnych. Wolę nie zwracać na siebie uwagi kniazia i jego dzieci. Tak jest bezpieczniej dla mnie – wyjaśnił wampir z uśmiechem.
– Twoja wola – skłoniła się lekko. – To była przyjemność cię poznać. – Słowa zadźwięczały szczerością jak dzwon Zygmuntowy, a chwilę potem Marta huknęła na Halszkę i wyszła.

Markietanka wypadła z zaplecza, zerknęła za znikającą swą panią, zmrużyła przyczernione oko, po czym dygnęła głęboko przed Rzemieślnikiem.
– Mistrz kuśnierz wybaczy, pani roztargniona w nocach ostatnich. Lisiego kołnierza potrzebuje. Ale iżby był jako ogień – wyszczerzyła drobne ząbki, po czym nóżkę w trzewiku oparła o skraj ławy, podwinęła spódnicę, i odmotała pękaty mieszek wokół krągłego uda na rzemieniu uwiązany.
– Ileż to wyniesie, mistrzu czcigodny?
Łakomy i pełen uznania wzrok potwierdzał, iż w tym Torreadorze uznanie dla urody kobiecego ciała nie umarło wraz z przemianą. Toteż cena za piękny lisi kołnierz była odrobinę niższa, niżby się Halszka spodziewała. Odrobinę, bo wszak żydowska dłoń mocno ściska monety... nawet po śmierci.
– Mistrz kuśnierz koniecznie… koniecznie! Musi zapoznać naszego wspaniałego Wilhelma – zaszczebiotała Halszka na odchodnem, schowawszy mieszek i motając lisy wokół łabędziej szyi. – On jeszcze nie zna, bidulek, ruskich zim! Ktoś mu musi o nich powiedzieć – wyszeptała, po czym furknęła spódnicą i pognała na zewnątrz, skąd Marta już gniewnie za nią pokrzykiwała.
 
Asenat jest offline