28-09-2016, 19:30 | #121 |
Reputacja: 1 | Kolejnej nocy sytuacja znów się odmieniła. Milos i Zofia wyruszyli w podróż do Haszki podczas, gdy przybył do Wilhelma Brunon i przekazywał wieści od Marty co do straży przedniej i planowanym wyjeździe. Niemniej wycieczka Brujah i Ventrue trochę sprawę całej wycieczki do kniazia skomplikowała… deczko. Wilhelm po krótkiej naradzie z Honoratą postanowił pchnąć Jaksę do Smoleńska co by sytuację obecną przedstawił i potwierdził, iż reszta wampirzej kompaniji wyruszy do miasta jak tylko Zosia i Zach powrócą od Haszki. Po czym przykazał reszcie przygotowywać się do drogi. Jaksa będąc wierny swym postanowieniom przyszykował szybko konia i zamierzał wyruszyć, tyle tylko że jak się okazało… nie sam. Contessa bowiem mająca zostawione w gospodzie, powóz i swe fatałaszki również zamierzała wyruszyć od razu do miasta. A i Giacomo zatroskany o nastrój Jaksy postanowił wraz z nim wyruszyć i rozmówić się z nim… w ramach pociechy duchowej, a także o wiadomych sprawkach. Takoż i w trójnasób wyruszyli drogą do Smoleńska, nie licząc oczywiście świty Olgi i… innych ghuli. Wyruszyli we dwoje. Sami. Bez służby i pośpiesznie. Wyruszyli tuż po zachodzie słońca. By jak najszybciej wrócić. Drogę do ruin Zofia znała już dobrze. Haszko… cóż… też. Malkaw był bardziej rozumny w jej oczach niż innych tutejszych spokrewnionych, ale do świętości wiele mu brakowało. Nie był taki jak matka Agnieszka. Był… cóż… był zwierzęcy i dziki. Był przeciwieństwem jej mentorki, a może uzupełnieniem? Gdy tak jechali ku niemu, czyż nie powinna była opowiedzieć Milosowi o Haszko. Objaśnić, co by uniknąć zszokowania postacią. Choć niewątpliwie Milos widział już wielu członków swego klanu w swym nieżyciu, to jednak mógłby zareagować nieodpowiednio. Haszko wszak miał kiepską opinię wśród tutejszych Spokrewnionych i potrafił zaskakiwać. Tak jak teraz… Gdy się zbliżali usłyszeli huk… strzał z broni palnej dochodzący od strony ruin klasztoru. Oboje odruchowo spięli konie do galopu i pognali w kierunku budowli. Coś złego się tam działo. I niepokojącego. Dotarcie na miejsce zajęło im kilka minut. Kolejnych odgłosów broni palnej już nie usłyszeli. Nie dziwiło ich to za bardzo, wszak kule i proch były drogie, a i broń palna rzadka. Kto jednak strzelał i czemu? Na pierwsze pytanie padła szybko odpowiedź, gdy pojawił się jurodiwy, uzbrojony w starą moskiewską hakownicę którą używał chyba jedną ręką, bo w drugiej trzymał tatarskie szablisko pokryte rdzą i posoką. Rozglądał się dzikim wzrokiem po okolicy i charczał, chwiejąc się na boki. Wróg z jakim się mierzył nie był chyba wyimaginowany, bowiem wymyśleni antagoniści nie zostawiają po sobie prawdziwych ran. A te Haszko miał. Głębokie i rozległe cięcia na torsie, ślady pchnięć w okolicy serca. Haszko obficie krwawił i półprzytomny wzrok świadczył że jurodiwy jest bliski albo torporu z powodu upływu krwi, albo przebudzenia bestii. Wieści jakie przywiózł ze sobą Jaksa do rezydujących w przybytku Salome wampirów, niespecjalnie ucieszyły Górę. Gangrel wyraźnie się zasępił powtarzając długo do siebie.- Ojciec mówił, sprowadź ich wszystkich i to chyżo. Ojciec mówił…. sprowadź ich wszystkich.. ale mówił też chyżo. Ojciec mówił…- Biedny wampir miał z tym dylematem wyraźny zgryz. A że i był nienawykły do podejmowania decyzji, to nie potrafił sobie poradzić z sytuacją, w której jedne ojcowskie polecenie drugiemu wchodziło w paradę. Powtarzał tak te słowa ojcowskie przez bite trzy pacierze i to na oczach Marty Giacoma i Jaksy… Contessa bowiem udała się do karczmy w której się zatrzymała, by się z karczmarzem rozliczyć, od wielbicieli liściki odebrać i inne plany zrealizować. Popielski tam był wraz z Piesińskim, który wręcz warował od zmierzchu w tym przybytku właśnie na Olgę czekając. Męczył się więc Góra mamrotaniem, takoż jak i myśleniem wspinając się na wyżyny swego intelektu, które niestety pagórkom bliższe były niż górom, aż… wydukał.- A możeby… co… możeby ja was już tak jak jesteście do ojca zaprowadził, a jutrzejszej nocy wrócił po resztę? Wpierw wyraźnie uradowany rozwiązaniem trapiącego go dylematu, posmutniał wpatrując się spojrzeniem smutnego szczeniaka na trójkę Spokrewnionych licząc iż zgodzą się z jego planem.
__________________ I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny. Ostatnio edytowane przez abishai : 28-09-2016 o 20:15. Powód: poprawki |
05-10-2016, 16:27 | #122 |
Reputacja: 1 | Fall asleep in my arms Never to wake up ever again Morning comes as a surprise To the solitary heart This world within my mind Did it ever exist? Śniło się jej, że jej na rozstajach, gdzie go odprowadziłam obiecywał, przysięgał na wszystkie świętości, na honor własny i honor klanowy. Chwytał ją za ręce, dłonie przyciskał do swojego czoła i piersi. Potem pocałował na pożegnanie i obiecał jeszcze raz. Wrócę i zabiorę cię na wschód. W załamaniu obojczyka tkwiła mu mała grudka skrzepniętej krwi, jak skulone w norze zwierzę. Czuła jej zapach, lepił się do niej, oblewał nozdrza od środka, gardło zamieniał w wysuszone pustkowie. |
05-10-2016, 19:02 | #123 |
Reputacja: 1 | Co ty najlepszego czynisz, Zach? Niedorostka ciągasz po wariatach a potem na wojnę chcesz brać. Na swoją wojnę, gdzie może jej się krzywda zadziać. Wiesz to i akceptujesz możliwość niepowodzenia. Gdyby Chudoba złapał Zośkę, gdyby pojmał, a nie zwykł na miejscu zabijać... Pamiętasz, w swoim dziurawym jak sito łbie, pamiętasz z detalami. Głód, którego z niczym nie można porównać. A po nim trupy i krew i błogość szumiącej w skroniach krwi. Ty to przełknąłeś, dorzuciłeś do listy grzechów i dźwigasz. Zośka by sobie z tym nie poradziła, a ty i tak szafujesz jej osobą. Dla Marty. Trzeba ci ją z tego wyplątać. Żeby była bezpieczna. Trzymać się od niej z daleka, choć księżyc i gwiazdy świadkiem, nie było to wcale proste. Cała nadzieja w Marcie, że ci mordę obije gdy się zanadto zbliżysz. Grunt ci się, Zach, spod nóg osuwa. Rzeczy coraz mniej, co cię na tym świecie trzymają, jeden marazm i wyrzut sumienia. Pomyśl, może już czas odpocząć. *** Zosi nie trzeba było mówić jak odmienny smoleński Malkaw był od jej mentorki. Haszko nie miał w sobie nic z dobrotliwej natury Matki Agnieszki, i w innych okolicznościach uznałaby jego zachowanie za gorszące. Takie bezwstydne wykorzystywanie okolicznych wieśniaczek… Obrzydliwe. Ale Haszko oferował odpowiedzi w tych niespokojnych czasach, a te Zofia bardzo potrzebowała – jakie by nie były. Tak długo jak jest było to coś innego niż „Zgładzić każdego kto stoi na naszej drodze”. – Ummm, powinien Pan uważać jak będziemy u Pana Haszko. – zwróciła się do Zacha gdy jeszcze jechali. – Czasami ma… Ataki choroby. Wizje… Przyszłości? Lepiej mu wtedy zejść z drogi. Poczekać aż się skończą. I… Um, niech pan nie reaguje agresywnie. Pan Haszko może się wydawać dość dziki, ale nigdy mnie nie skrzywdził. - Skąd ta pewność? - dopytywał się Węgier. - E? Pewność czego? - Że cię nie skrzywdzi. – Eeee, nie zrobił tego do tej pory. – przyznała zakłopotana. – I… Myślę że nie ma takiego zamiaru. Ale… Jego klątwa objawia się dość… Poważnie. To i lepiej być ostrożnym. - Zdecydowanie - zgodził się Zach. *** Na dźwięk strzału pognała przed siebie, wyciągając zza pleców półtorak Kryńskiego. Gdy tylko wypadła na polane przed klasztorem, zaczęła się rozglądać desperacko za przeciwnikiem. – Panie Haszko, to ja, Zofia! Nic Panu nie jest?! – zapytała odruchowo, mimo że dobrze widziała jego rany. … Zwalczyła w sobie instynkt by do niego podjechać. Nie było jeszcze jasne z kim rozmawiała – z Haszko, czy z bestią która w nim mieszkała. - Czy wyglądam jakby nic mi nie było?!- ryknął wampir rozglądając się dziko i chwiejąc na boki.-Przeklęte cienie przyszłości, skryły cień śmierci przede mną. Choć nie potrzebował nabierać powietrza oddychał gwałtownie. Zrobił kilka kroków i użył dymiącej jeszcze hakownicy jako laski chroniąc się przed upadkiem. Zosia zeskoczyła z konia, i w kilka kroków była u jego boku, biorąc go pod ramię czy tego chciał czy nie. Miecz przełożyła do drugiej ręki. – Niech się Pan na mnie wesprze. Stracił Pan dużo krwi. Węgier nie zastanawiał się długo nad zastałą sytuacją. Wyjścia istniały dwa. Jedno, że Malkavian jest szalony i nie ma w pobliżu wroga. Druga, że ten jest, niewidoczny dla oka. Zach wolał się upewnić, gdzie leży prawda. - Stój! - rzucił władczo. - Ukarz się nam. Nie otrzymał odpowiedzi… wokół było cicho, choć przeciwnik mógł się czaić w okolicy zignorowawszy wyzwanie rzucone przez Węgra. - I dlatego winniście uciekać… możesz stać moją pierwszą… przekąską.- zacharczał wampir próbując się zaśmiać.-Nie pierwszy i nie ostatni raz przyjdzie mi być tak sponiewieranym.- Zosia pokręciła stanowczo głową, ani myśli zostawiać Haszko w takim stanie. Rozejrzała się desperacko po okolicy, po raz pierwszy boleśnie odczuwając brak swoich ludzi. Musiało być coś czym Malkaw mół się pożywić… Oh, no tak. – Proszę się trzymać. – poinstruowała go, stopniowo puszczając jego rękę tak by mógł złapać pion o własnych siłach. Schowała miecz i czym prędzej czmychnęła na bok. Po chwili stanęła przed mnichem, prowadząc swojego konia na uprzęży. - … Proszę. – podprowadziła zwierzę do przodu. - … Zawsze jak do Pana przychodziłam ani razu nie odmówił mi Pan porady, i nigdy nie prosił o nic w zamian. Nie jest to wiele, ale błagam, niech mi Pan pozwoli pomóc choć ten jeden raz.- -Głodny… jestem… ludzi sprowadź, lub zwierzynę… wszystko za jedno mi teraz.- jęknął cicho Haszko. Klepnęła konia w zad. -Zwierzę zarżało cicho. - … Może i nie jest to najsmaczniejsza krew… Ale mają jej dużo. Dość by odgonić bestię. - Uważaj - Zach szepnął do Zośki i ruszył krok w krok za nią. - Kto waszmościa zaatakował? Te rany wyglądają na zadane mieczem lub szabliskiem.- -Żem rzekł… cień śmierci owładnięty cieniem obłędu.- po tych słowach Haszko rzucił się na wierzchowca wgryzając się w kark i chłepcząc krew biednego zwierzęcia. Dziki wygląd Haszko przypominał Zachowi Gangrela, ale wampir gadał jak prawdziwy potomek Malklava… niezrozumiale. Zosia spojrzała na Zacha i wzruszyła ramionami. Też nie była pewna o kogo chodziło. Może będzie mówił jaśniej po posiłku. – … Niech Pan przy nim zostanie… Ja pójdę poszukać śladów. – Nie była pewna czy jakieś znajdzie, ale ani czy w ogóle były, ale musiała spróbować. Zach poczekał aż wampir skończy się posilać. Dopiero wtedy mógł zyskać jego uwagę. - Przyszedłem prosić o wróżbę. Ponoć widzisz różne rzeczy i dzielisz się nimi z miejscowymi. - Podobno mi też za to płacą… - wampir oderwał się w końcu dogorywającego rumaka. I spojrzał w kierunku Zacha. - Z ręki ci powróżyć, z szklanej kuli, z ognia?- Zarechotał.- Z czego bym nie spróbował, odpowiedzi nie byłyby miłe. Umrzesz… ostatecznie lub nie. Cokolwiek odkryjesz nie będzie ci miłe. Każden komu służyłeś był bestyją, Jesteś tą siłą,co chce dobrze, a nieszczęścia sprowadza.- - Oczekiwałem, że powiesz coś czego nie wiem - Zach przyklęknął przy zdychającym koniu, pogładził jego łeb w uspokajającym geście. - [i]Szukam dwóch Kainitów, którzy przybyli za mną z Krakowa. Nosferatu o imieniu Chudoba i jego pomagier Gangrel, Wołodia. Potrafisz wskazać mi gdzie ich znajdę?/i] - W lesie? Ja wróżę przyszłość, mówię to co widzę, to co wydarzyć się może…- odparł wampir spoglądając.-Jak ty ich nie znajdziesz… oni znajdą twą kochanicę. Ani ty, ani ona nie jesteście ich zwierzyną. A skarb drogi sercu twej mateczki, jedyna pamiątka po jej syneczku. - A co pokazuje przyszłość, jeśli by matka dostała z powrotem swój drobiazg? Spokój nam da? - Poniekąd tak, chce co jej i tyle… ona wszak wie… że jaką by zemstę nie wywarła to miecz który nad tobą wisi Damoklesie jest okrutniejszy. Choć z pewnością i tak będzie obserwować i o swe interesy w Smoleńsku dbać, to… nie jest Emnilda rozhisteryzowanym babsztylem. Nie dba aż tak o ciebie, jej nieudana próbo cofnięcia przeszłości, jak o ten drobiażdżek.- odparł cicho wampir. - Zaiste sporo wiesz - ostatnie słowa, włącznie z nazwaniem matki jest dawnym imieniem zrobiły na Ventrue wrażenie. - To może o mnichu też coś zdradzisz? O tym z mojej przeszłości co chce robić za moje nemezis. - Nie jest mnichem… nie jest nawet imieniem. Jest tylko wysłannikiem bestii stojących wyżej od niego. Przybył tu z misją, a ciebie znalazł przypadkiem. Stary zapomniany przez nich miecz, który można było znów użyć.-stwierdził wampir śmiejąc się sarkastycznie.-To potwory, które istnieją po to by niszczyć. Ich imię to Legion. Nieważne kim byli i kim będą… Sprowadzają zło na żywych i nieumarłych i wypaczają wszystko z czym się zetkną.- - A czego szukają na Smoleńsku? I czy ma to związek ze skradzionym przez lupiny kielichem? - I to jest ważne pytanie. Na które nie mam wizji… coś potężnego ukrywa tą odpowiedź przede mną. Wiem tylko że ów przedmiot jest bardzo stary. Bardzo potężny… i jak dotąd… po raz pierwszy … bez kontroli.- wyjaśnił Haszko i spojrzał w oczy Milosa.-I że wpadnie w wasze ręce, a wtedy… nie wiem… za dużo krwi… zalewa wizję. - Dokąd uciekła Tatarka? - zmienił temat Węgier. -Do przeszłości. Do powinności.- cóż… oczekiwanie po Malkavie konkretnym kierunków okazało się płonną nadzieją. Malkavian odpowiadał na wszystkie pytania i, choć nie można było mu nic zarzucić, to jednak Zach miał wrażenie, że nie wie nic więcej niż dziś po przebudzeniu. - Ten Legion - ciągnął - w komitywie jest z którymś ze smoleńskich wampirów? Któryś z kniazi jest im oddany? - Spytaj ich jak natrafi się okazja. Ja mówię to co widzę… nie znam wszelkich odpowiedzi.- wzruszył ramionami Spokrewniony. - Ale wiesz jednak sporo - podrapał się po policzku. - Nosferatu… Nie widzisz go gdzieś poza lasem? Nie zawita do żadnych z miejscowych Kainitów? Proszę. - Nie wiem… widzę.. wiele rzeczy… zazwyczaj za dużo. Jedno nachodzi na drugie na trzecie, przeszłość, przyszłość tu i teraz… wielka mieszanina obrazów… Nie wiem może.. może… jakiś, jakaś… nie widzę…- próbował wyjaśnić Haszko.-Nie wiem, nie wiem… krew widzę.. dużo krwi… klątwę nas Smoleńskiem ciążącą… zbrodnie przyszłe przeszłe. - Taaak, klątwa. O nią też chcę zapytać. Ale poczekajmy na Zosię, ją też ta sprawa ciekawi. Będzie chciała posłuchać. |
05-10-2016, 21:30 | #124 |
Reputacja: 1 | Kolejna już narada... Krzyżowiec nie czuł się dobrze w przybytku rozkoszy. Pomijając fakt, że nie obnosił się z przynależnością do swojego klanu, to tak naprawdę przybytek pełen grzechu przyprawiał go o ciarki. Przybyli na miejsce z ich “przewodnikiem”. Jednooki był coraz bliżej postępu w kwestii “anioła” i za punkt honoru postawił sobie wizytę na ziemi Gangrela. Jednak teraz, gdy przyszło do rozmów stał w ciszy bawiąc się pierścieniem i czekając co o pomyśle wyprawy rzekną inni. Czekał, czekał, aż zupełnie nie na własną modłę powiedział: - Jechać powinniśmy, co by Kniaź czekać nie musiał na wszystkich. Giacomo skinął głową zgadzając się z Jaksą.- Rozeznamy się na miejscu w sytuacji i będziemy mogli grunt przygotować. Marta była ewidentnie nie w nastroju, kiwała się w przód i w tył na zydlu, drewno trzeszczało. Nawet kalwinowi, którego dotąd witała z sympatią, ledwie skinęła głową. - Nie - skwitowała ostro i krótko pomysła wysforowania się przed resztę. - Czekamy na wszystkich. Zwykle rzekłaby coś, czym złagodziłaby twardą odmowę. Ale jej się okrutnie tej nocy nie chciało. - Zaczekajcie więc z Olgą, a my z Giacomo się pojedziemy rozejrzeć - powiedział spokojnie Toreador. - Oddzielając się, osłabiasz oddział - Marta przeniosła wzrok na Jaksę i otaksowała go od góry do dołu. W jej oczach właśnie tracił jako żołnierz i rycerz. - Nie dalej jak parę dni temu zostaliśmy zaatakowani. Sam wiesz, że nie obyło się bez strat. Nie zostawię Wilhelma Koenitza i reszty bez zwiadowców. I nie puszczę z tobą Giacoma. Bo w razie ataku tak licznego jak poprzedni go nie obronisz. Przetoczyła spojrzeniem na Italczyka, nic nie rzekła, ale wyraźnie w oczach miała wypisane, że Giacomo pojedzie bez silnej obstawy po jej trupie. A że “odwaga” Włocha była powszechnie znana, to też nikt się nie zdziwił że kalwin skulił się pod jej spojrzeniem niczym zbity pies. Marta choć mogła uchodzić za prostą kobietę to wykazała się niezwykłym talentem. Zagrała na wartościach Bożogrobca niczym na instrumencie muzycznym. W kilku zdaniach poddała w wątpliwość jego żołnierską postawę. Zagryzł zęby. Coś jeszcze rzucił pod nosem, choć nawet on sam ledwo słowa dosłyszał. Czekał na to co powiedzą pozostali zebrani. Gangrelka uniosła się ciężko z zydla, białą dłoń zacisnęła na potężnym ramieniu szarpanego przez rozterki przewodnika. - Skoro gadasz, że chyżo trza, będzie tak chyżo, jak się da. Naznacz nam miejsce na zbiórkę przede miastem. Niech tamci za mury już po nas nie wjeżdżają. Giacomo, skreśl list do Wilhelma, że przewodnik ruszać chce i gdzie czekamy. Zwięźle, ptaka mu poślę. Jakso, pójdź pospieszyć Olgę. Maruderzy nas galopem zgonią nim w las wejdziemy, toć z dwoma powozami tłuc się będziemy. Na popas na dzień gdzie w kniejach chcesz stanąć? - zwróciła się do Góry. - W jednej z osad smolarzy należących do mego ojca i będących pod jego protekcyją. Nie mają one nazwy.- wyjaśnił Góra wyraźnie stropiony tym, że jego plany zduszono w zalążku. - Zatem do roboty, a może jeszcze dzisiaj tam staniem. Wszyscy - spiorunowała spojrzeniem duchowny odłam ich koterii. Jaksa odwrócił się i opuścił zacny przybytek. Choć jego twarz nic sobą nie wyrażała, to wewnątrz targało nim niezadowolenie. Oddalało się spotkanie z Gangrelem. Oddalała się relikwia. Na rozstajach.... Przyszła, gdy się obok rozstajów rozłożyli w oczekiwaniu na Wilhelma. Jej ludzie rozpalili ognisko w pewnym oddaleniu od reszty. Dało się jednak zauważyć, że Halszka zaciągnęła tam Górę, przygrywała mu na żalejce, wdzięcząc się i mizdrząc; z drugiej strony do Gangrela dosiadł się Popielski, zagadywał i zaśmiewał się. Marta rzuciła szybkim spojrzeniem za siebie i przysiadła na korzeniu gruszy obok Jaksy. Koso mimo to na rycerza spoglądała i nieprzyjemnie, spod potarganych i pozbijanych w strąki czarnych włosów. Rycerz milczał. Próżno było szukać w jego dłoniach różańca, który wcześniej był niemal nieodłącznym atrybutem jednookiego. Odnotował obecność Marty, jednak zdawał się nieporuszony tym tematem. Patrzył przed siebie, choć nie było tam niczego co mogłoby wzrok zachęcać. - Patrycjusz popioły ci dał - ozwała się zgrzytliwie, z pęknięcia kory odłupała kawałek stężałego soku i zaczęła gnieść go w palcach, siejąc wokół słodkim zapachem drzewnej krwi. - Coś obaczył? - Mnicha władającego ogniem. Który swojego ghula karał, ze nie wypełnione zadanie. - Jakie zadanie? - Na słowo “mnich” lekko się ożywiła. Kulkę soku przykleiła sobie do spódnicy i odwróciła się, by rycerzowi w twarz spojrzeć. - I jak to “ogniem władającego”? Tremere? - Może Tremere. Nie wyznaję się na magii. Wszak czuć śmierć kogoś płomieniami ogarniętego to nie jest nic przyjemnego. Marta mrugnęła wolno. - Dlaczego mnie kłamiesz? - zaciekawiła się, a gdzieś pod ciekawością zaczynał buzować już gniew. - Z czym kłamię? - brwi krzyżowca się ściągnęły - Naprawdę nie wyznaję się na magii. Rozumiem, że z Zachem wam ostatnio coś się nie ułożyło, prawda? Nie patrz na mnie przez pryzmat swojego bólu. Na chwilę zamilkł, po czym opuścił głowę i dodał patrząc na swoje buty: - Ja wiem, że nic przyjemnego ode mnie nie dostali moi towarzysze, gdy na świat patrzyłem przez pryzmat straty. Marta przekrzywiła głowę, a na zaplecionych na kolanie dłoniach paznokcie poczęły rosnąć w szpony. - Ja nie ty - Przeciągała dziwnie słowa. - Chcesz wiedzieć to co Zach? Chcesz zobaczyć to com i ja widział? I com jemu pokazał? Krzyżowiec wstał, górując nad kobietą, po czym sięgnął dłonią, jakby chciał jej pomóc wstać. - Nie umarł od ognia. - W lejących się słowach było więcej pewności własnych racji niż u wielu księży przemawiających z ambon. Wyciągnęła lewą dłoń i objęła ofiarowaną prawicę, a prawą otoczyła kark Toreadora. Pazury zgrzytnęły po pancerzu. W tym momencie w umysł marty uderzyła wizja, którą krzyżowiec przywołał. Rozmowy mnicha stojącego nad kimś leżącym na łóżku, usta rzucające nieme groźby i czar ognia, który szybko rozprzestrzenił się po ciele ghula. Wizja rozmyła się niemal równie szybko jak się pojawiła. Po chwili pojawił się Anioł wiszący na drzewie, atakujace ich wilkołaki i Marta szturchająca Jednookiego końcem włóczni. Puścił ją, jakby pokazał jej więcej niż chciał. Zatoczyła się, puszczając dłoń i kark krzyżowca, za który pazurami go przytrzymywała, równowagę złapała dopiero, gdy rękę wsparła na pniu drzewa. - Tylem widział. Ghul miał jakąś relikwie. Relikwię, która w mojej ocenie i według słów oprawcy wpadła w posiadanie lupinów. Dlatego tak się zachowywały. Dlategom się krwi ze zwłok oprzeć nie podołał. Mrugnęła raz i drugi. - Nie umarł od ognia - powtórzyła z tą samą pewnością. - Został spity. Lecz kiedy? Nie przed rozmową, nie podczas. Potem płonął. Zagapiła się na rycerza, jakby jeszcze mogła z niego rozwiązanie tej zagadki jakimś cudem wycisnąć. Potrząsnęła głową, by zrzucić resztki gniewu i wizji. Nigdy nie lubiła smrodu palonych ofiar, nawet za dawnych czasów. - Mówiłeś Italczykowi? - O mnichu? Nie - obserwował z uwagą Martę. Ze zgrzytem przesuwała wolno pazurami po korze drzewa. - Zniechęcić mnie próbował. Że nic nie da ciąganie cię do trupa. I że tamten pułapkę mógł zastawić na takich jak ty. - A to ciekawe - rycerz potarł dłonią swój zarost - Nasz Italczyk wiąże spore nadzieje z artefaktami dla istot naszego rodzaju. Choć zajmuje mu to umysł, to jednocześnie we mnie próbował nadzieje dusić w zarodku. Możliwe, że w nim samym toczy się bitwa - oko spojrzało wprost w oczy Marty, jakby chciał ją przeszyć spojrzeniem na wylot, lub co najmniej w jej martwym sercu zatonąć - albo jak każdy z nas stawia własne interesy przed interesami wszystkich. Dalej skrobała pazurami po korze. Raczej bezwiednie, choć dźwięk był denerwujący. W jedno oko rycerza patrzyła nieruchomo i bez mrugania. Wokół źrenic zaczynał pojawiać się szkarłat, zagarniał bursztynową barwę wilczych oczu. - Rzekłam mu, że mieć ten trup to samo mógł we jusze co lupiny. Miałam powody, by sąd taki dać. Powiedział ci? Cokolwiek o tem, co w klasztorze zaszło? - Widocznie uznał, że nie powinno to mącić mej głowy. Choć jak widzę jest to kluczowe w naszej sprawie. Bo oto wiąże szalone lupiny, przekleństwo krwi i przeszłosć Milosa. Ciekawe - odwrócił się i ostatnie słowo powiedział jakby już sam do siebie. - Słucha o tem, co ty zobaczysz. Co ja odnajdę. Może i innych, Wilhelma na pewno. Lecz wszystko chowa dla siebie i dlatego zawsze jest przed nami wszystkimi o co najmniej krok. - Zacisnęła pazurzastą dłoń na ramieniu rycerza. - Posłuchaj mnie, Jakso, strażniku grobu… - urwała nagle, ścisnęła mocniej dłoń. - Mam przeczucie co do niego. Bardzo złe. - I moim zdaniem wiara w nim słabnie - głos bożogrobca jakby posmutniał - wizję Boga przysłania mu mrzonka o dziedzictwie Kaina. - Gorsze… - mruknęła. - Popatrz na mnie. Czemu ci tak spieszno było na kniaziowy dwór, żeś Wilhelma Koenizta i Zofię, i Francuza chciał zostawić za plecami. Odwrócił się powoli. Tym razem w jego oku pojawiło się coś nowego. Jakby… złość? - Każde z nas realizuje swoje plany. Knaź najbliżej z ludźmi lasu. Wszak Gangrel. Nie wierzę w to co mi Góra powiedział, że nie wie nic o ich splugawionym ołtarzu w lesie, gdzie swe ceremonie odprawiają. Chcę się tam udać, a jeno ludzie Gangrela mogą wiedzieć gdzież to. - Och doprawdy - zadziwiła się Marta. - No popatrz. A ja znam już kierunek. Wszelkie oznaki złości zastąpiła niewysłowiona ciekawość. - Skąd? - w głosie rycerza znalazło się coś, czego nigdy wcześniej tam nie było. Czyżby nuta desperacji? Pokręciła głową, ze zgrzytem zsunęła pazur po napierśniku i schowała szpony na powrót. - Nie rozumiesz klanu mego. I Sarnai. Miała rację. Sarnai nigdy nie rozumiał, choć zanurzył się w jej umyśle bez najmniejszych przeszkód. I co mu to dało? Znajdował się teraz rozdarty w pół drogi. Przez chwilę zacisnął pięść. Wszak mógł też spenetrować umysł Marty. Ciekaw był cóż tam zobaczy. Rozłożył dłoń, niczym drapieżny ptak rozczapierza swoje szpony. Już gotował się do ruchu, jednak zaprzestał. Wypuścił powietrze z płuc niosące zapach stęchlizny. - Pomóż mi więc zrozumieć - Każdy opowiada historie. My kochamy opowieści. Spotykamy się w klanie, w dzikich ostępach, tylko po to, by słuchać historii innych. Większość kłamie. Te same opowieści płyną inaczej. Słuchamy ich wszystkich i pamiętamy je wszystkie. Nawet ci z nas, którzy zapomnieli mowy albo mówić już nie chcą, przychodzą. Rozumiesz? Ty patrzysz. My słuchamy. Czasem mówimy tylko po to, by potem słuchać. A w każdej opowieści, nawet z ust największego łgarza, jest ziarno prawdy. Więc… wiem, bo mówiłam i słuchałam. Krzyżowiec uniósł brwi w wyrazie zdziwienia i pokręcił przecząco głową - Kompletnie nie rozumiem. - To łatwe. Musisz mówić. I słuchać. Wilhelm cię postawił przy Oldze, tak? I strzegłeś jej? Spotkał się z nią Góra? - skinęła głową w stronę obozu swych zbójów. - Nie przy mnie. Choć na dworze Honoraty mógł to zrobić. Jednak to już byłoby wolą Wilhelma. - Dopiero tu u Honoraty? Zatem Piesiński kłamie swemu kniaziowi. Twierdzi, że zaraportował mu, że Góra spotkał się z naszą pięknością. Wymanewrował go. Bo się sam chce na jej wdziękach położyć - wzruszyła obojętnie ramionami. - Twe cele. Ludzie lasu. Lupiny i kniaź. Czego szukasz. - Drewnianego kielich. Relikwii z plugawego lupińskiego rytuału - odpowiedział kompletnie szczerze rycerz.. - Plugawego? - pokręciła głową. - Oni księżyc czczą. Drzewa. Kamienie. Ziemię. To plugawe? - upewniła się, i znowu zaczęła patrzeć koso. - Krew pili z kielicha. Przy księżycu, owszem. To na nich szaleństwo sprowadziło. Zapał w ich głowach i słabość w ich ciele. Ściągnęła brwi, przysiadła na powrót na korzeniu. Coś się nie podobało jej, nastroszyła się jak warczący wilk. - Pomogę ci w drodze - powiedziała powoli, ale bez wahania. - Sam tam nie dotrzesz. A nawet jeśli, to po to, by gardło zaraz dać. Lecz muszę pewna być ciebie, a nie jestem. Z kilku powodów. Jest jednakże jeszcze trochę czasu. Wymyśl sposób, bym ci mogła zaufać. Wtedy będziemy mogli pójść razem. I pójść dalej. Jaksa wpatrywał się w swoje buty. Już raz przechodził przez testy zaufania, które skończyły się w Tatarskim namiocie. - Pomyślę, jak mogę cię przekonać. Chciałbym, żeby na miejsce z nami jechał też Milos. Prosiłem go o to - tym razem nie obserwował reakcji Marty, ale przysłuchiwał się uważnie temu, co odpowie. - Zobaczymy. Coś w na pozór obojętnym głosie sugerowało, że to nie my zobaczymy, lecz Marta zobaczy. I zdecyduje. - Rozmyślając, nie zapomnij się pochylić nad tem, kto ci ostatni krok pozwolił zrobić. Nie, nie Patrycjusz - uparcie unikała imienia - choć on popioły przyniósł. A także i o tem, kto za Tatarzynką własnego sprzymierzeńca i ghula, własną krew posłał. Wstała, rękę wspierając o pień dzikiej gruszy. - Zjedz co. Dłoń masz zimną jak lód. - Trza mi było wtedy przyjąć te rękawiczki co żeś proponowała. Rycerz najwyraźniej nie miał już nic do powiedzenia. Kolejna rozmowa przyniosła kolejne rewelacje. Zastanowiła się, jakby było nad czym. - Trza było - zgodziła się. - Rzeknij ludziom, by do ptactwa nie strzelali. To moje oczy. W kniaziowej domenie niech nie strzelają do niczego, polować tam nam nie lza. Powiem, kiedy granicę przejdziemy - rzuciła przez ramię i odeszła, splatając dłonie z tyłu pleców. Jednooki jedynie kiwnął głową.
__________________ Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe. ”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej. |
08-10-2016, 16:17 | #125 |
Reputacja: 1 | Ślady walki Zofii dość szybko udało się znaleźć, wyraźne ślady Malkavianina kręcącego się jak fryga. Jak gdyby walczył z siedmioma wrogami naraz. Z czego tylko jeden był materialny. Były ślady walki, ślady krwi obu adwersarzy… i ślady ucieczki. Dość świeże ślady, ale też świadczące o tym, że niedoszły morderca Haszko ulotnił się z okolicy, zanim Zofia i Milos się pojawili. Zosia przyjrzała się śladom raz jeszcze. To… To nie miało sensu. Jakaś wampirza dyscyplina? Albo iluzja, albo Haszko walczył zarówno z wizjami jak i prawdziwym przeciwnikiem. Podniosła się z klęczek i przeszła po śladach na skraj lasu. Jeżeli ich przeciwnik uciekał pieszo, a oni nadal mieli jednego konia… Mogłaby go dogonić. Rozejrzała się uważnie, ale nic nie dostrzegła. Żadne zaskoczenie, jak już, to ich adwersarz konia musiałbym przywiązać dalej. Spoglądała chwile w las, po czym zawróciła do swoich towarzyszy. *** – Panie Haszko. – odezwała się cicho. – Jeżeli ruszę za tym kto Pana zaatakował… Czy umrę? Pytanie zawisło w powietrzu. Wcale nie pytała tu przepowiednie – po prostu widziała z jaką prędkością ruszał się Haszko… Żeby ktoś mógł zadać mu takie rany, musiałby być naprawdę potężny. Ale skoro Malkaw go odgonił… To musiał mu zadać poważne rany. Ale czy dość poważne, by mogła stawić mu czoła? -Tak.- odpowiedź Haszki była prosta i krótka.- Umrzesz, zanim zdążysz sięgnąć po broń. Są potwory w mroku nocy, których małe dziewczynki unikać winny.- – E-eh, to… Um… – spodziewała się takiej odpowiedzi. – A gdybym tylko… Pojechała z nim porozmawiać? Dlaczego Pana zaatakował? … O ile to był “on”? - Pewnie z tego powodu, że nie podobały mu się odpowiedzi na pytania które zadał.- zaśmiał się chrapliwie wampir i spojrzał na zarówno Milosa jak i Zosię. - Niektórzy… po prostu źle przyjmują słowa, których usłyszeć nie chcą. Niektórzy odmowę karzą śmiercią… Niektórzy zabijaniem żyją i nie znają… nie chcą znać innej drogi. Z takimi rozmowa zawsze schodzi na miecze. A przy całej waszej biegłości… drogie ptaszyny, to nie jest przeciwnik dla was. Nie walczy z otwartą przyłbicą. To nie leży w naturze klanu jaki porzucił.- – Jakiego klany? – dopytywała się Zosia – Znaczy… Spotkamy go na swojej drodze, czyż nie? Czy tego chcemy czy nie? – zauważyła niewesołym tonem. Było to nic więcej jak przerzucie, ale miała dziwne wrażenie, że tak właśnie będzie. – Jeżeli nie będziemy wiedzieć kim jest… Jak wygląda… To czy nie będziemy w niebezpieczeństwie? Miała nadzieje że choć ten jeden raz uda jej się go przekonać do udzielenia jasnej odpowiedzi. - Klanu śmierci przecież… mówiłem… a wygląda… nie wiem… moja pamięć jest przepełniona obrazkami tego, co będzie, co jest co było… trudno mi po chwili rozeznać z kim żem rozmawiał przed chwilą, jak wyglądał.- wymamrotał pod nosem wampir. Dziewczyna zamrugała oczami. Nie była za aż tak obeznana w wampirze historii żeby od razu złapać o kogo chodziło. – Że… Um, Kapadocjanie? – zaryzykowała. – Myślałam że ich już nie ma? - Znam Gangreli, Tzimisce, Ventrue, Torreadorów i Brujah, brzydale oraz Ravnos… wiem że istnieje nowy klan czarowników… ale na Boga jedynego… nie znam innych nazw klanów.- zaśmiał się Haszko wzruszając ramionami. – E? – brew dziewczyny drgnęła lekko. – To który z nich to klan śmierci?! Na Boga, Haszko chyba celowo próbował ją irytować. - Ten inny? Ten na wschodzie?- cóż… Malkav nie był zbyt pomocny… w ogóle rzadko bywał. Zosia nadęła policzki ze złości, po czym przykucnęła przy tym co zostało z jej konia, i sięgnęła do przypiętego przy siodle pakunku. Po chwili wyprodukowała z niego… Zwykłą brązową szatę. – Proszę. – wręczyła ją mnichowi. - … Żeby miał się Pan w co potem ubrać. Cały Pan we krwi. Miała ją przy sobie zupełnie przypadkowo. Haszko cały czas odmawiał przyjęcia zapłaty za swoje wizje, więc głupio jej było przychodzić bez niczego. A że zazwyczaj… Cóż, cuchnął jak obornik, to uznała że świeże ubranie może mu się przydać. - … Wygląda na to że napastnik uciekł, więc może się Pan w spokoju pójść przemyć. … Nie żeby Malkawa specjalnie interesowała jego higiena… - … Żeby nie straszyć dziewczyn, jak przyjdą? – zaimprowizowała. - … Przywiozłam też da nich p-parę butelek wina… Podobno to lubicie… Spłoniła się czerwienią. Osobiście nigdy nie piła z ludzi, więc nawet nie wiedziała jaki jest efekt jeżeli nieszcześnik spożywał wcześniej alkohol. Ale Pan Oppersdorf twierdził że niektórzy Kainici to lubią, więc poszła za jego radą. -Nie myję się… woda… rzeki.. źle mi się kojarzą. W wodzie śmierć swoją widzę.- wyjaśnił wampir drapiąc się po karku.-Za wino wdzięcznym, acz dziś dość mam wróżenia.. Pewnie zagrzebię się w samotni, odpocznę aż siły wrócą. – Wygląda Pan jakby się siłował z Niedźwiedziem. Przestraszy Pan dziewczyny. – uparła się. – Niech mnie Pan nie zmusza żebym tu przyjechała z wiadrem wody. – dodała tonem nieznoszącym sprzeciwu, jakby karciła małe dziecko. - To trudno. Niech się przerażą.- Haszko stanął okoniem. Zosia ściągnęła gniewnie brwi. – Niech Pan mnie nie zmusza do użycia siły. – zagroziła mu. Wzdrygała się na samą myśl że Pan Haszko będzie kogokolwiek gościć w takim stanie… Jeżeli dalej będzie się buntować, to na Boga, następnym razem naprawdę przyjedzie z wodą i szmatami, i dopilnuje by się obmył, choćby miała to zrobić osobiście! - Ot… takaś to się odważna zrobiła. Ani chybi to przez miłostkę do klejnotu na zbroi.- odgryzł się Haszko. Zosia jak na zawołanie spłonęła na twarzy. – Wilhelm nie ma tu nic do rzeczy! – zaprzeczyła stanowczo, po czym odwróciła się na pięcie cała naburmuszona. – T-tak w ogóle, to nie wasza w tym sprawa. – odniosła się zarówno do Haszko, jak i Milosa. - Czekaj, gdzie idziesz - powstrzymał dziewczynę Węgier. - Chciałem zapytać mości Haszko o klątwę. Nie ciekawa jesteś skąd się ona wzięła? - Ona tu była przyniesiona lub będzie. Ona tu jest albo i jej nie ma… Ona jest powiązana z waszym czasem, więc i z wami. Przypieczętujecie ją… o tak, lub zginiecie lub odwrócicie. Nie kniazie. Oni nic tu do gadania nie mają. Wielka władza bowiem jest czasem drewnianym diademem.-wybełkotał Haszko. - A Legion? On ma związek z klątwą? -Tu… na tej przeklętej ziemi, wszystko ma związek z klątwą. Wszystko za swą wiedzą lub nie jest częścią tej wielkiej smolistej pajęczyny. Ale… gdy chwytam kilka nici, pozostałe stają się niewyraźne... rozmyte. Mogę ogarnąć pojedyncze fragmenty, ale całość.. poza mym pojmowaniem.-wyjaśnił po swojemu Malkav. Zach chwil milczał. - Nie wiem czego się spodziewałem - z rezygnacja potarł skronie. Haszkowi nie mógł zarzucić braku rozmowności, ale pomimo iż padło tak wiele słów, nijak one nie rozjaśniały niewiedzy. - Czym jest kielich? - zapytał jeszcze. - Jakie niesie z sobą możliwości? - Jest potężny… niesie w sobie moc… i jest nam przeznaczony. Nam... krwiopijcom. Nie wiem czy to dobrze, czy to źle.- pokiwał kudłatą głową Haszko. - Ghulowi, na usługach tych, których zwiesz Legion, ukradły go wilkołaki. Zmienił ich. Dodał pary ale odebrał wieź stada. Zaatakowały nas po drodze ale kielicha przy nich nie było. Pozbyły się zresztą wszystkich amuletów i fetyszów. Gdzie wiec jest teraz kielich? - W złych rękach… co żem mówił? Mówię to co widzę, a nie to co ty chcesz wiedzieć. I pokazuję przyszłość, a nie marzę palcem po mapie.-zarechotał wampir. - To rzeknij co jeszcze widzisz. Co jest tak ważne, że kradnie cała twoja uwagę? - Krew…. zbrodnie chłopów na szlachcie, mieszczan na ich panach. Doły pełne trupów, żelazne ptaki z czarnymi krzyżami na skrzydłach… ale władcy tego ptactwa czczą śmierć i służą diabłu plugawiąc swargę. Widzę czerwonych panów spod krwawej gwiazdy… widzę skrzydlatych jeźdźców nadziewających na swe włócznie niewiernych. Widzę jak dają gardło takim jak ty… samymi będąc winni zbrodni. Widzę krew krew i wiem że próbuję powstrzymać… kiedyś, śmierć w lodowatej rzece sobie gotując. I widzę to wszystko… na raz.-westchnął cicho wampir jakby zapadając się w tobie.- Nie wiem czy to już było czy będzie jutro, za lat dwa… dwadzieścia, dwieście. Świat nie kręci się wokół twych problemów Sormásie.- Zosi spojrzała za siebie, autentycznie zaniepokojona stanem pustelnika. Podeszła z zatroskanym wyrazem na twarzy, oferując mu rękę gdyby ten chciał się na niej wesprzeć. – Niech Pan się aż tak nie przemęcza. Powinien Pan odpocząć na dzisiaj… Będzie Pan bezpieczny? Co jeżeli napastnik wróci… Albo dopadną Pana za dnia? – Ugryzła się w wargę. – Może lepiej będzie jak spędzi Pan parę dni u nas? Nie miała do końca prawa tego oferować, ale… Cóż, była gotowa na gniew Honoraty. – Ten Kielich… Jest kluczem do klątwy, prawda? – spojrzała na Milosa. - A przynajmniej powie nam coś na jej temat? - Nie zginę w tym stuleciu… to pewne.- zapewnił ją wampir po czym dodał potakując kudłatą głową.-[i]Kielich jest ważny… to pewne… być może kluczowy, ale czemu… jak… ktoś lub coś ukrywa to przede mną.[/I ]- - … Zrobimy co w naszej mocy by go odnaleźć. – zapewniła, trochę na wyrost. - … Jak tylko wrócimy od Pana Miszki. – dodała mimochodem. - Nie ma potrzeby… być może on odnajdzie was. Szuka tego samego…- odparł z kwaśnym uśmiechem Haszko. – E? W przenośni, czy faktycznie ma swoją wolę? – zapytała zdezorientowana. - Nie wiem… co mówię. Zapomnij… zignoruj lub zachowaj w pamięci. Ale nie dopytuj. Czasami się wymskną słowa, ale ich znaczenia... głębi… Jestem wieszczkiem, nie rozumiem tego co widzę.- wyjaśnił wampir. – Mhm… – przytaknęła powoli głową. Myślami wróciła do śladów walki jakie wdziała wcześniej. – Panie Haszko… Przyglądałam się miejscu gdzie Pan walczył i… Wyglądało to tak jakby pojedynkował się Pan z kilkoma wrogami. Czy to przeciwnik był taki szybki, czy to przez... Wizje? -Wizje..- potwierdził Spokrewniony. - … Powinniśmy za niedługo jechać, z pewnością wszyscy na nas czekają. – zwróciła się do Milosa. – A, i prawie bym zapomniała. Panie Haszko, nie odwiedzają Pana przypadkiem cyganie z klanu Ravnos? – zarumieniła się lekko i uciekła wzrokiem. – Spotkałam jedną w smoleńsku i chyba przestraszyłam ją na śmierć. Gdyby miał Pan okazje z nimi porozmawiać… Proszę jej przekazać żeby do mnie przyszła, żebym mogła ją należycie przeprosić, haha, ha… – zaśmiała się trochę nerwowo. Strasznie głupia sprawa… Miała nadzieje że dziewczynie nic się stało. - Nie odwiedzają mnie Spokrewnieni.- stwierdził krótko Haszko i podrapał się po czuprynie.- Torreadorki nie powinny przypadkiem wiedzieć o nich ? O Ravnosach? - – Salome wydawała się nie wiedzieć… Chociaż jak się ją o to zapytałam, to mogli zacząć szukać. – przyznała ze wstydem. Odpowiedzią Haszko było tylko wzruszenie ramionami. - … Ma Pan jakieś wskazówki jak ich znaleźć? - Odpowiedź jest bliżej ciebie niż sądzisz.- stwierdził Malkav.. jak zwykle zagadkowo. Wstał, przeciągnął się i rzekł.-No… na mnie już pora. Dość mnie dziś krwawa rodzinka wymęczyła. - Ostatnia rzecz - Węgier zdjął z siebie elegancką, podbitą futrę szubę i zarzucił ją na ramiona Malkaviana. Tamten nie stał się bardziej czysty ale wyglądał znacznie porządniej. - Sormas, tak mnie nazwałeś. To moje imię? I jak brzmi imię mojego ojca, tego co zginął w płomieniach? - -Nazwałem? Może i tak… czy to twoje prawdziwe imię. Może… a może nie. Jesteś krwiopijcą. Imię to tylko płaszcz narzucany co dziesięciolecia. I porzucany, gdy przestaje być użyteczny.- wzruszył ramionami Malkav.-Nie wiem jak masz na imię. Nie obchodzi mnie to… może znałem cię pod tym imieniem, może poznam w przyszłości, może widziałem je w wizji, może… przypisałem ci je w szaleństwie. Nie wiem… kto twym ojcem… nie wiem jak zginął. Nie widzę… może zobaczę. Może nie… Raczej nie. Częściej widzę to co się wydarzy niż to co się wydarzyło. Zresztą co za różnica. Inne metody, te same zbrodnie. Nienawiść, zazdrość, miłość, głupota, duma… Nic się nie zmienia poza maskami.-* Zosia obejrzała się na Węgra. Wyglądało na to że nie miał już więcej pytań – i tak wyciągnął od Haszko więcej niż jej się zazwyczaj udawało. Odwróciła się do Malkawa – I przytuliła go mocno. - Niech Pan na siebie uważa, Panie Haszko. Nawet jeżeli nie tu jest pisane Panu umrzeć, to nie znaczy że nie może się Panu stać jakaś krzywda. Stary wampir machnął ręką słysząc tą wypowiedź i w milczeniu ruszył do swego barłogu, zaś Zosia i Milos skierowali swe kroki z powrotem do rezydencji Honoraty. *** Przełożyła mieczy Kryńskiego przez ramie. Długie ostrze ciążyło na jej plecach. Wiązała się z nim… Odpowiedzialność. By nie używać go pochopnie. Odetchnęła głęboko. – W porządku. – odwróciła się do Krasickiego i Czajkowskiego. Miecz, buława, skórzana zbroja. I brak wisiorka. – Jestem gotowa. – Doskonale. – blondyn pokazał jej kciuk do góry. – A teraz się rozbieraj. – Eh? – – To misja dyplomatyczna, a nie wyprawa wojenna. – Wyjaśnił znudzonym tonem Czajkowski. – Zbrojąc się wysyłasz zły sygnał. – Nie żebyś wyglądała specjalnie przerażająco w tym zestawie. – uśmiechnął się Krasicki. - Plan jest taki: Jedziesz w sukience, zabieram się z tobą ja, Górka, i Mości Borucki. Górka będzie przy tobie, on będzie nosił miecz. To duży facet, więc nie będzie dziwne że nosi półtorak do walki w polu i miecz do walki w ciasnych pomieszczeniach. Jak coś się wydarzy, to ci go podrzuci. Nie ma co się obnosić z faktem, że potrafisz gołymi rękoma miażdżyć czaszki. - … Nic takiego nie robię! – zarumieniła się Zosia. Nie próbowała nigdy, ale Krasicki pewnie miał racje. – Ja to wiem, ty to wiesz, i lepiej będzie jak synowie Miszki tak cię będą widzieć. Postaraj się grać szczerą, trochę naiwną dziewczynę, dobroduszną acz lekko zagubioną w całej sytuacji. - … Mam wrażenie że zostałam dyskretnie obrażona. Blondyn rozłożył ręce z niewinnym uśmiechem, a Czajkowski, jak zwykle nie mając ochoty na głupie przekomarzania, kontynuował dalej. – Lord Koenitz zostawia większość swoich sił tutaj. Będą służyć za… Ubezpieczenie. Jeżeli coś wam się stanie, zabiorę ich do Kościeja i dopilnujemy żebyście zostali uwolnieni. A teraz śpiesz się. Dość czasu zmarnowaliście u tego szalonego wieszcza.
__________________ "I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be." |
12-10-2016, 16:09 | #126 |
Reputacja: 1 | Czekali... Przy ognisku na rozstajach. Góra… Marta, Jaksa, Giacomo oraz ich podwładni. Czekali niecierpliwie.I na contessę która swe ostatnie sprawy załatwiała w Smoleńsku. I na towarzyszy którzy zamarudzili u primogenki Brujah. Ogień płonął, rozmowy kleiły się słabo. Giacomo coś próbował zagaić do Jaksy, ale kiepsko mu to wychodziło. Pierwsza na rozstajach zjawiła się contessa, konno i ze swymi ludźmi. Cóż… nie mogło to dziwić. Do dworu kniaziowego nie prowadziły żadne solidne drogi, toteż powozy były tu nieprzydatne i niepraktyczne. A Góra… ucieszył się z widoku Olgi i zaczepiał dobrodusznie contessę. Oj, przyjdzie się Marcie rozmówić z Gangrelem, ale to już podczas podróży w głąb prywatnej domeny Miszki. Póki co należało czekać na pozostałych. Ci przybyli późno dość, głównie z powodu niespodziewanej wyprawy Zosi i Milosa. - Odwiedzić szalonego i samozwańczego wieszczka. Strata czasu, choć… atak na niego jest niepokojący.- podsumowała tą wyprawę Honorata.- Komu zależałoby na zgonie tego pomyleńca?- Choć primogenka Brujah, nie “ceniła” Haszko to jednak i ją zaniepokoił ten atak na potomka Malkava. Niemniej nie było rozmowy długiej, nie było narady po przybyciu Milosa i Zofii. Nie było na to czasu. Każdy wampir zebrał swą świtę: Honorata przyprowadziła trzech konnych, a Wilhelm dziesięciu rycerzy w błyszczącym rynsztunku. Na miejscu pozostali ghule, zarówno wilhelmowy i pop Honoraty, pilnując bezpieczeństwa siedziby wampirzycy i zostawionego dobytku wampirzej kompaniji. Po krótkiej wymianie informacji drużyna ruszyła w las… odwieczną puszczę po której Góra był przewodnikiem. Las wilkołaków i Gangreli, las dziki i nieprzystępny dla tych którzy dziczy nie kochali. Tu człek miastowy, tu człek cywilizacji łacińskiej był intruzem. Nawet jeśli swój żywot poświęcił dla karmionej krwią nieśmiertelności. To nie było miejsce dla Jaksy i Wilhelma. Źle tu się czuła contessa. Nawet Milos z Honoratą czuli się tu obco. Natomiast Marta… i Zofia, one czuły się tu jak w domu. Pod kopułą potężnych dębów i buków, te wampirzyce wędrowały spokojnie i pewnie. Dla nich taki las był cudowny. I obie potrafiły docenić opiekę jaką Miszka niewątpliwie roztoczył na tym kawałkiem polskiej ziemi. I z pewnością pozbył się wszelkiej konkurencji. To była osobista domena kniazia, jego osobisty folwark i królestwo. Dotarli do osady leśnej tuż przed świtem. Nie mieli zbyt wiele czasu na jej “podziwianie”. Bo po prawdzie nie było co podziwiać. Ot stare ziemianki przypominające nory, nieduże i ciasne i brudne. Ale czego się można było po osadzie smolarzy, którzy wypalali węgiel drzewny w mielerzach. Przyszło więc na szybko szukać legowiska w norach. Słońce bowiem nadchodziło. Podczas następnej nocy, można zaś było poznać mieszkańców tego miejsca. Zarośniętych brodatych chłopów ubranych w skóry (widać na ich kłusowanie kniaź przymykał oko), mówiących łamaną mieszaniną ruskich i polskich wyrazów. A być może owym pierwotnym słowiańskim językiem z czasów, gdy drogi różnych plemion jeszcze nie rozeszły się tak daleko. Przywódca owej osady o imieniu Zbrozło twierdził iż oni ksześcijanymi som i wskazywał na stojący w osadzie krzyż, pod którym leżały całkiem pogańskie obiaty. Wystarczyło bowiem dłużej pomówić z tutejszymi by okazało się iż owszem są chrześcijanami… tyle że zapomnianymi przez Kościół. Ot, zostali z dawien dawna ochrzczeni i przyuczeni do wiary przez misjonarzy. Było to jednak wieki temu i pozostawione samym sobie owieczki boże pomieszały nową wiarę ze starymi nawykami. Jezusa połączyli twórczo z Welesem, Pana Bochu z Perunem a Maryję z Mokoszą tworząc niezrozumiałą nawet dla nich mieszankę wierzeń i przesądów, do których po prawdzie sami nie przykładali uwagi. Ot, woleli praktyczną stronę wiary nad teoretyczno-teologiczne rozważania. A póki odsyłali dziesięcinę do najbliższej świątyni to i proboszcz nie wtrącał się w ich sprawy. Im było za jedno, a żaden ksiądz nie kwapił się do zamieszkania pośród nich… bo czemuż miałby? Chwały męczeńskiej by tu nie zyskał, jako że Zbrozło i jego pobratymcy nie byli ani krwiożerczy, ani zbytnio przywiązani do swych wierzeń, a i żyć wśród tych ludzi… w biedzie i brudzie? Jaki kapłan by chciał? Nie mieli jednak zbyt wiele czasu na rozważania. Czas w drogę im było ruszyć. Podróż do kniaziowej sadyby była mozolna, bo przez mokradła pełne meszek i komarów. I pełne błocka. Ot, tak z połowa ziem kniaziowych była bagnami lub trzęsawiskami. Nic dziwnego że Tzimisce nie potrafił się dobrać do skóry Miszki. Stary niedźwiedź wiedział jak uczynić swój barłóg bezpiecznym. Sama sadyba Janikowskiego była... cóż… nieimponująca. Była to wzniesiona na palach wkopanych w sztucznie usypaną wyspę drewniana osada. Duża osada, być może w dawnych wiekach całkiem imponująca ludzka siedziba. Ale obecnie takie “zamczysko” splendoru władcy nie przynosiło. Co prawda… miała więcej sensu niż kamienne zamczysko. Bo sprowadzić kamień było trudno i nieopłacalnie, zważywszy że drewna wokół było sporo, a wilgotne bagna nie ułatwiały napastnikom podpalenia drewna. Niemniej… wyglądało to jak bida z nędzą. Nic dziwnego że mina contessy była skwaszona, mina Honoraty ironiczna, a Wilhelma wyrażała rozczarowanie. Co jednak nie zmieniało faktu, że pierwotną osadę kniaź przerobił na osobiste zamczysko i z 300 osób które osada mogłaby pomieścić, żyła tu około trzeciej z nich. Paru ludzi i kilka Gangreli kręciło się po placyku głównym, gdy Góra z towarzystwem zajechali na niego. Przyglądali się ciekawie kompaniji, ale żaden z nich wyszedł na powitanie, żaden z nich się nie odezwał. Nawet do Góru. Dopiero po kilku chwilach wrota dworku się otworzyły i wyszedł on. Duży, rosły jak Góra i przystojny. Półnagi dla podkreślenia swej muskulatury, wzrostu i dzikości postaci. Prawdziwy barbatus. Gangrel… przyjrzał się przybyłym i rzekł dumnie. - Jestem Jaźwiec, pierwszy po kniaziu w tym dworku. Mój Ojciec oczekiwał was wczoraj. Nie przybyliście toteż… przestał czekać i wyjechał. Sprawy urzędowe go wzywały.- akurat… Jaźwiec nawet nie udawał że prawdę mówi. Kniaź wyjechał z pewnością z innego powodu.- Ojciec przybędzie jutro, a tymczasem pozwolił wam się rozgości w części zamkowej dla gości przeznaczonej. Jutro będzie uczta i zapoznanie
__________________ I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny. Ostatnio edytowane przez abishai : 14-10-2016 o 16:16. |
17-10-2016, 10:22 | #127 |
Reputacja: 1 | Była znużona, znużona i zniechęcona. Noce wlekły się na pustych gadkach jak kiszki wysnuwane z trzewi ofiary. I tak samo wyglądać efektów swych działań jak i łaski boskiej, nic się Marcie uparcie darzyć nie chciało. Nawet Nosferata i jego pomagiera zgubiła, ptactwo, które wysłała zakręcili pewnie na swoją modłę, a może dystans był zbyt wielki. Dość, że skrzydlaci posłańcy nie powrócili, a ona znów nie miała nic w garści. |
20-10-2016, 14:07 | #128 |
Reputacja: 1 | Rdzawa plama skakała pomiędzy listowiem w zaroślach podle drogi dobre cztery pacierze przed rozstajem, gdzie czekać mieli na nich wszyscy. Raszka podlatywała gwałtownymi zrywami do przodu, by potem krzywiąc łepek, obserwować sobie Węgra, siedząc na rozchybotanej, giętkiej gałązce. Znikła, gdy w gwarze wielu głosów przed nimi dało się wyraźnie odróżnić perory Popielskiego i tęskne tony żalejki, na której Halszka lubiała towarzyszom przygrywać. I pojawiła się znowu, gdy czekali na sygnał wymarszu od Koenitza. Ptaszek przysiadł na łęku kulbaki Zachowej klaczki, i zagapił się na Zacha podejrzanie intensywnie. Chwilę później z zarośli wynurzyła się Marta, z determinacją wypisaną na bladej twarzy i ustami zaciśniętymi w wąską kreskę. Przed sobą w obu rękach niosła puzdro drewniane, niewielkie, jedno z tych, z których pasjami ograbiała czarownika. Raszka zerwała się z furkotem z siodła, by przysiąść na Marcinym ramieniu, wśród potarganych włosów. Węgier czekał w bezruchu aż do niego dojdzie. Zgarbił się nieco w siodle, kurczowo palce zacisnął na wodzach. - Skoro ja nie żona - potrząsnęła pudełkiem, coś zachrobotało w środku o drewniane ścianki - to mieć tego nie winnam - oznajmiła wolno, i uparcie wzrok Zacha łowiła. Dał się pochwycić w kleszcze jej spojrzenia nie próbując nawet tuszować wstydu w jaki cała ta sytuacja go wpędzała. - Marta, dajże spokój… - przyjął ciśnięta do rąk pudełko, choć wyraźnie parzyło w palce. - Wiem, mogłem to wszystko rozegrać delikatniej. Nijak się to na twarzy Marcinej nie odbiło. Jakby Gangrelka wpadła w jedno z tych zdrewniałych, obojętnych zamyśleń, kiedy przestawała reagować i nie słuchała nikogo prócz głosów we własnej głowie. Drepcząca na jej ramieniu raszka skrzeknęła cicho i wtedy w oczach Marty pojawiło się coś obcego, zimnego i przebiegłego. - A skoro tyś nie mąż… to chyba zapłacić winnam? Wyciągnęła palec, na który rudy ptaszek przeskoczył z ochotą. Nachyliła się do niebieskawego łepka i rzekła wyraźnie, choć cicho imię Nosferatu. Raszka przeskoczyła na pudełko i znów zaczęła dreptać, a Marta patrzyła się upiornie i nieruchomo. Zach uniósł palcem wieko. Na skrawku aksamitu wyszarpanym z sukni, którą kiedyś jej podarował spoczywały inne od niego prezenty, wykrzywione i zgniecione w gniewie. Łańcuszek, rozeta i pozbawiony oka bezprymowy pierścień. Między precyzyjnie poodginanymi jakimś ostrym wąskim przedmiotem pazurkami koszyczka tkwił sobie gliniany, szkliwiony koralik. Przyklejony na sok z gruszy. Węgier ujał w dwa palce pierścień. Przez twarz przetoczył się grymas bezmiernego zmęczenia. Schował go do kiesy przy siodle, pozostałe przedmioty wysypały się w trawę z przechylnego puzderka, które zresztą także skończyło pod końskim kopytem. - Rozumiem - Zach pokiwał smętnie głową. Odwróciła się bez słowa i odeszła do swoich ludzi. Rudy ptaszek został, i wracał na łęk pomimo odganiania. Zeskoczył z siodła i dogonił ją w trakcie. Zatrzymał łapiąc za łokieć. - Marta. Szarpnięciem wyrwała rękę, w oczy spojrzała hardo i zimno, i nie odrzekła ni słowa. - Źle się do tego zabrałem - szukał czegoś wzrokiem w koronach najdalszych drzew. - Dopóki Nosferatu gdzieś tu jest… dopóki Małgorzata nie odpuści, lepiej żeby to była tylko moja sprawa. Nie mam prawa cię narażać i nie będę. Zamrugała i rysy jej zmiękły, wyciągnęła rękę, ale palce zamarły w połowie drogi do Zachowego policzka. Znów zacisnęła usta w kreskę jak rana po nożu i dłoń schowała za siebie. - Oddałeś jej pięćset lat - wypluła, podobnym zaciętym i nienawistnym tonem o Zakonie zawsze mówiła. - I te noce też oddajesz, choć wiesz, że mogą być ostatnimi. Dalej robisz, co ona zechce. - Nie pociagnę cię za sobą - potrząsnął ją za ramiona, mocniej niżby chciał. Mina Marty zanadto dobrze świadczyła, zarówno że Gangrelka zdanie ma odmienne, jak i że dyskutować o nim nie będzie. - ...A ona uczyniła cię słabym – wycedziła, ignorując doszczętnie Zachowe słowa. - Chcę uszu Chudoby w puzderku. Ptak poleci do niego. Jeśli tobie brak ducha... to ja poślę. Z moją częścią i listem, który kto inny mi naskrobie. Jeśli brak ci siły, to znajdę kogoś, kto ją ma. I kto mi dać potrafi to, czego pragnę. Do rąk na swoich ramionach zaciśniętych sięgnęła, żeby je zedrzeć, ale tylko zacisnęła palce na nadgarstkach jak kajdany. - W rzyci mam za kogo mnie uważasz. Żywa masz być - Węgier oswobodził jedną rękę tylko po to by ją w gniewie zacisnąć na Marcinej szyi. We wzroku jego nie było nic miałkiego, jak we wcześniejszych słowach. - Nie będziesz prowokować Chudoby, nie zezwalam ci… Zniknęłą ziemia spod Marty stóp, i świat i drzewa i był tylko ten głos, surowy, nie znający sprzeciwu, który wciągał ją w ciemną studnię uległości, która zderzyła się z wewnętrznym buntem. Dlaczego miałaby robić coś czego robić nie zamierzała? Otumanienie rozwiało się i widziała tylko cofajnącego się Zacha z osłupieniem malującym się na twarzy. - Dobrze - bąknął niewyraźnie. - Tylko nie rób nic sama. Obejrzał się na konia i juki. - Napiszę, że ma się ze mną spotkać, za dwie noce, w Gospodzie pod Niedźwiedziem. Wtedy dostanie pierścień, powie co wie i mają dać mi spokój. Będzie mało czasu aby się przyszykować skoro najpierw czeka nas wizyta u kniazia. Kogoś w to wciągniemy? Zośkę i Jaksę? Koenitza? Im więcej kłów tym większa przewaga, a ja nie zamierzam pozwolić im uciec. I obiecasz, że nie będziesz przesadnie ryzykować. Takie są moje warunki. Skinęła pomału głową. - Na imię ojcowe - przycisnęła zwiniętą pięść do serca.* Zach zeskoczył z konia i poszedł liścik kaligrafować. Ptaszek cierpliwie zerkał mu przez ramię a potem pozwolił przywiązać kawałek papieru do nóżki. Wiadomość była krótka. “Karczma pod niedźwiedziem. Proponuję wymianę za dwie noce. Zach.” |
24-10-2016, 11:44 | #129 |
Reputacja: 1 | zbiorowe dzieło całej wycieczki
|
27-10-2016, 09:27 | #130 |
Reputacja: 1 | c.d. - Za życia śmiertelnego Ojciec mój był centurionem rzymskim i patrycjuszem. A to jego jest stara zbroja z tamtego okresu. Oczywiście już jej nie nosi, ale lubi wspominać dawne dobre czasy. Jak i więzi ze starymi przyjaciółmi.- tu palcem wskazał na rząd ułożonych na specjalnym stojaku sztyletów z wyrytymi na rękojeściach znakami. Na widok szkieletów Zosia odruchowo przytuliła się do Koenitza. - … Te nie są realne, prawda? – zapytała słabym głosem Wilhelma. – Coś tak przerażającego… Jak biblijny demon… - Obawiam się iż żywe wyglądają jeszcze straszniej. Taki to gust Diabłów jest.- wyjaśnił uprzejmie rycerz, niezbyt przejęty widokiem bestii. - Więc znawca nam się trafił?- zapytał Jaźwiec, a Wilhelm odparł skromnie.- Poniekąd/ Jaksa najpierw jak na szlachetnego męża przystało obrzucił Gangreli wrogim spojrzeniem. Wszak nie wypada, żeby obgadywali damę w czasie gdy on jej towarzyszy. I nie miało tu nic do rzeczy to, że Honoraty nie lubił. Szlachectwo zobowiązuje. Nawet na tym krańcu świata. Później już w samej hali chwały wciągnął głęboko powietrze. Zapach trudno było określić mianem miłego dla nozdrzy. Jednak miał w sobie coś przyjemnego. Nawet powietrze zostało przepełnione historią dawnych walk. Wyjątkowo miał nadzieję, że gospodarz zacnie ich ugości, tak, żeby jednooki mógł wrócić w to miejsce i ujrzeć historie tych przedmiotów. Był najzwyczajniej ciekaw. Choć próżno było tu szukać dzieł sztuki, to rycerz przystawał na moment przy każdym z eksponatów. Szkielety oderwały Martę od haftowanego złotą nicią i nabijanego klejnotami czapraka. Oglądała je sobie z tak bliska, jak się tylko dało, zaglądając w uzębione paszcze i próbując dociec, czy to diable dzieci, młode, więc zostawiły kości po śmierci, czy też twory Tzimisce z żywych ulepione jak garnki przez garncarza. Jaźwiec zajmował się towarzysko czołem kawalkady i wierchuszką koterii w jednym, toteż zapytała cicho Góry. - Ja tam nie rozeznaję. Zresztą wszystko jedno… Wroga takiego rozerwać najlepiej na strzępy. Czy sam diablik czy jego twór. Metoda ta sama. Rozszarpać.-wyjaśnił Góra. Nie skomentowała, że na tę uroczą w beztrosce taktykę może pozwolić sobie ktoś jego gabarytów i kondycji. Kiwnęła zgodnie głową i postąpiła do przodu, by zaraz, przed stojakiem ze sztyletami wrosnąć twardo w posadzkę krytą tureckim dywanem jak drzewo korzeniami. Nie ruszył jej z miejsca nawet fakt, że choć ona przystanęła, Góra toczył się dalej. Puściła jego ramię i stała dalej, a na bladą twarz wybiły gorączkowe rumieńce i oczy zalśniły jak nocnemu zwierzęciu, gdy się w nich blask ogniska odbije. Raz jeszcze spojrzała i wzdrygnęła się na widok jednego z ostrzy. Sztyletu z rękojeścią zrobioną z jeleniego rogu. Sztyletu na którym ktoś wyrył znak jej ojca. Zapewne on sam. Nadal uczepiona Koenitza Zosia spojrzała na Martę z troską, nie do końca rozumiejąc dlaczego ta nagle stanęła jak wryta. Nie chcąc powodować sceny, szturchnęła ją lekko łokciem, gdy przystanęli z Wilhelmem nieopodal. Wilhelm jak na rycerza przystało, przystanął wraz z partnerką i szepnął cicho do Zosi.-Nie jestem. Może to… niewieście sprawy? A to delikatna materyja. Marta zaplotła palce na skórzanym woreczku na szyi. Szeptała coś ledwie słyszalnie. Pogrążona w modlitwie była świadoma toczących się wokół rozmów. Przynajmniej częściowo. Na tyle, że docierało do niej, iż coś jest mówione. Wagi do tego nie przykładała jednak nijakiej. Palce zaciśnięte na katordze rozpoznawały przez warstwę skóry znajome przedmioty. Drobne muszelki z ciepłych mórz, które jej śmiertelny ojciec dostał od wędrownego kupca za przewiezienie przez rzekę. Ptasie kości, przez jej pierwszego ghula do wieszczenia używane. Kosmyk włosów. Ułomek rogu, może ojcowego, bo mu zakonni poroże wyszczerbili, a ona znalazła okruch wdeptany w skrwawioną ziemię po bitwie. A teraz przed sobą miała znak widomy i szeptała niemal niesłyszalne dziękczynienie za dowód odzyskanej łaski. Wzięłaby sztylet do ręki, ale wtedy pokazałaby wszystkim i każdemu z osobna, która z kniaziowych pamiątek i jej bliska. Zofia obejrzała się za Zachem. To jego tu było trzeba, nie jej. Zach pochwycił spojrzenie Zosi, jak po sznurku doszedł wzrokiem do Marty i sztyletu wielce ją absorbującego. - Cóż to za rzecz? - zapytał wprost gospodarza gestem wskazując broń. - Nietypowa. - Przeca mówiłem… przed chwilą. Dowody przyjaźni. I co w nich takiego nietypowego? Zwykłe sztylety. Jako każde inne.- stwierdził zdziwiony Jaźwiec. - Zdaje się, nie jak każde inne, skoro wielki kniaź je trzyma na widoku, jak trofea. - Jak każdy inny oręż. Zwykłe kawałki metalu.- odparł Gangrel szybko i wzruszył ramionami.- Same w sobie niczym się nie wyróżniają. Jak już mówiłem... są one symbolami przyjaźni kniazia z pewnymi członkami jego klanu. I dlatego są dla niego ważne.- Zach uznał odpowiedź za wyczerpującą. - Możemy chyba przejść dalej - odwrócił twarz ku Oldze. - Pani, nie jesteś zmęczona? Może pierw wolisz udać się do komnat? - Och.. nie czuję się zmęczona, ale jeśli już zakończyliśmy wędrówkę?- zapytała wampirzyca ich przewodnika. - Nie.. jeszcze jest kilka miejsc, które winienem pokazać, cobyście nie zabłądzili przypadkiem.- zaprzeczył Jaźwiec i zerknął na trójkę wampirów skupionych przy jednym ze sztyletów. A potem na Górę, który nie bardzo wiedział co ma robić, gdy mu się Marta urwała spod ramienia i po prostu stanął w kącie sali. Jaźwiec wskazał Górze Martę skinieniem ramienia i ponaglił ruchem brwi. Góra odpowiedział bezradnym wzruszeniem ramion. Jaźwiec więc powtórzył skinienie jeszcze raz z większą energią i wściekłością w spojrzeniu. Góra zaś wskazał na Martę i sztylet palcem. Jaźwiec uderzył dłonią w swe czoło wyraźnie załamany. Po czym wskazał Martę jeszcze raz energicznym ruchem dłoni i Góra ruszył ku Marcie wyraźnie speszony nie bardzo wiedząc co ma zrobić. Tej kilkunastu-sekundowej pantomimie przyglądali się Włoch z Francuzem wymieniając się żartobliwymi uwagi… dla bezpieczeństwa w ojczystej mowie Tremere. Góra zaś ostrożnie pacnął Martę w ramię pytając.- Może byśmy poszli dalej, co? Proszę? Ktoś ją szturchał, ktoś gadał, ktoś chichotał, a teraz ktoś ją znowu tykał. Odwróciła się z twarzą ściągniętą gniewem. I natrafiła na obłoczyste oczka Góry, okrąglutkie i gładkie jak kamyki nurtem rzeki wyligane, i doskonale wolne od wszystkiego. Przymknęła powieki i przetrawiła pytanie. - Tak, byśmy poszli już – zgodziła się, zgodę wsparła ledwie dostrzegalnym, choć niewymuszonym uśmiechem i dłoń położyła lekko na bochnie Górowej prawicy. Odchodząc jednakże, odwróciła się znowu do sztyletów i wskazała stojak palcem wolnej ręki. - Szczęsny kniaź i mąż z ojca waszego – oceniła, dość głośno, by i do Jaźwca doleciało. - I potężny.- potwierdził Jaźwiec i ruszył przodem. - Ehe. Druhów tylu. Zali poznamy ich? - spytała, dwa kroczki drobiąc na każdy jeden Górowy. -Ano…nie.- stwierdził Jaźwiec.-Oni daleko i rzadko kiedy przybywają. Żem z dwóch jeno widział. Czasem jeno listy Ojciec otrzymuje. Kiwnęła głową i nie pytała o więcej, tylko z Górą wdała się w szeptaną rozmowę o tem, czy psiarnie ma tutaj starosta i czy pokażą jej swoje łowne ogary. Jaźwiec ruszył przodem prowadząc całą wampirzą kompaniję poprzez wąskie komnaty do rozległej sali, prostej i długiej… O podłodze z drewnianej klepki i dachu ze strzechy. Sali tronowej i biesiadnej zarazem. Z długimi niskimi ławami okrytymi futrami, starymi pochodniami zakotwiczonymi w ścianach. Biednie i ubogo tu było zwłaszcza w oczach wampirów z zachodu. Ale Marta znała takie komnaty z lat młodości. To była świątynia ku czci bogów pogańskich, a na podwyższeniu przeznaczonym na wizerunek bóstwa, stał duży “tron”. Spore krzesło właściwie z przewieszonym na jego oparciu pasem z mieczem, dość nietypowym krótki mieczem. -To sala biesiadna, sala obrad, sala tronowa i w ogóle najważniejsza sala. Tam jest miecz kniaziowy. Kto go dzierży podczas biesiady, ten stanowi prawo w jego imieniu.- wyjaśnił Jaźwiec i zacząłby coś gadać więcej, jeno jakiś pachoł wpadł jak burza do sali, szepnął coś wampirowi na ucho. I Jaźwiec podrapał się po czuprynie i zawołał.- Góra, ty ze mną idź, a wy drodzy goście odczekajcie tu chwilę. Zaraz wrócimy i oprowadzę was po reszcie zamczyska. Po tych słowach obaj wyszli zamykając za sobą wrota i zostawiając gości samych. Gangrelka odprowadziła tymczasowego towarzysza i jego brata spojrzeniem, zerknęła szybko ku tronowi na podwyższeniu. Gdy tylko odrzwia się przymknęły, dała krok wstecz i bez widocznej żenady przytknęła ucho do szpary we wrotach, uniesioną dłonią dając znak, by przez chwilę być cicho.Niestety jedynie co usłyszała do oddalające się w pośpiechu kroki. Jaźwiec najwyraźniej uznał za niepotrzebne wtajemniczanie Górę w sytuację. Wystarczył mu jego posłuch, a ten miał. Spojrzała Tyrolczykowi w oczy i pokręciła krótko głową, by za moment cofnąć się spod wrót i podeprzeć ścianę plecami. Wisiała na tronie nieruchomym wzrokiem i niemal przestała mrugać. Młoda wampirzyca wyplątała się z ramienia Koenitza, i podeszła do Gangrelki z nieukrywanym zmartwieniem na twarzy. – Pani Marto… – zapytała cicho. – Czy… Czy dobrze się Pani czuje? Wywarło to tyle samo wrażenia co poprzednia sójka pod żebro. Marta zdawała się nie słyszeć, tylko ustami poruszała bezgłośnie. Potem jednak prześlizgnęła się spojrzeniem z tronu na Zacha i gruchającą do niego contessę i wreszcie na Zosię. - Nie… - mruknęła, co mogło, ale nie musiało być odpowiedzią na pytanie. - Nie dotykajcie miecza. Tkwiła nadal w tym samym miejscu i nie zamierzała wyjść ani kroku ku środkowi sali. Znów spojrzała na tron ponad ramieniem młodziutkiej Zelotki. - Jakso! - zawołała. - Pozwól że tu! Rycerz skłonił się delikatnie primogence Brujah - Wybacz Pani - po czym uwolnił jej ramię z eleganckiego uścisku w jakim podróżowali dotychczas. Postąpił kilka kroków w stronę Marty. Nie podobało mu się to pomieszczenie. W przeciwieństwie do poprzedniego wypełnionego szkieletami tworów Diabła, tutaj było coś, co niepokoiło krzyżowca. Stanął przy Marcie i zaplótł ręce za plecami. - Tak? Gangrelka oblizała umalowane wargi. - Tam - szepnęła. -[i] Przed tronem. Możesz zobaczyć, czy między klepkami… ślady krwi. Albo mleka. Miodu. Na krześle może być znak. Albo na rękojeści. Nie Abdank. Tylko nie tykaj miecza.[/i\ Rycerz spojrzał na wskazane miejsce. Przed “tronem” przyklęknął na chwilę, co przywodziło na myśl oddanie hołdu. Jednak jego czuje oko obserwowało wszystkie szczególiki. Krzesło było rzeźbione w smoki, bardzo stare i bardzo niepasujące do tego miejsca. Rzemieślnik który je zrobił musiał być artystą pochodzącym z południowych krain. Pod krzesłem była okrągła dziura w klepkach zasypana piaskiem i… Marta do pewnego stopnia miała rację. Jaksa dojrzał ślady jakichś popiołów i brunatne ślady mogące być zaschniętą krwią. Kiedyś… wiele lat temu. Nie było śladów świeżej krwi czy mleka lub miodu. |