| Rozdział II. Phandalin Phandalin 11 Eleasias, wczesne popołudnie Pip i Torihka poprowadzili drużynę na południowy-wschód miasta. Po drodze minęli skład kompanii Lionshield, dom burmistrza i stolarza. Po jakichś pięciu czy dziesięciu minutach byli na miejscu. Dom Alderleafów byl niewielki, otoczony schludnymi zabudowaniami gospodarskimi. Za nim rozciągało się duże pole, zarośnięte gryką, kukurydzą i mnogością różnych warzyw. Gospodyni, niziołka w średnim wieku, szła właśnie przez podwórze niosąc kosz pełen pomidorów. Na widok idącej w jej kierunku grupy zatrzymała się, patrząc podejrzliwie. Pip wysforował na przód i - rzuciwszy krótkie Dzieńdbry - zaczął chaotycznie wyjaśniać po co przyprowadził do niej tak liczną gromadę. Hałasy zwabiły na podwórze i młodego niziołka, na oko w podobnym wieku do Pipa. Gdy Carp dowiedział się, że goście są poszukiwaczami przygód, a jego informacje mogą im pomóc aż pokraśniał z dumy. - Widzisz mamo! Mówiłem, że… - Dobrze już, dobrze - przerwała mu ze zrezygnowanym uśmiechem Quelline, po czym zwróciła się do drużyny. - Zapraszam do środka; poznamy się, a wy wyjaśnicie mi dokładnie o co chodzi. Kapłanko… - niziołka skinęła lekko głową Torihce, a ta poczuła, że gospodyni uznała jej obecność niejako za poręczenie dobrych intencji przybyszów. W środku dom był urządzony skromnie, lecz przytulnie. Wszędzie wisiały barwne makatki, kilimy i obrazki - wiele wykonanych ręką dziecka. Quelline odstawiła kosz, usadziła przybyszy przy nieco zbyt małym i zbyt niskim stole w kuchni, i zaproponowała do picia wodę. Na stół wjechała też, ku głośnej aprobacie dziesięciolatków, miska owsianych ciastek. Gdy Torikha przedstawiła wszystkich po kolei i dokonała niezbędnych wyjaśnień gospodyni oparła się o kuchenny blat, wycierając dłonie w ścierkę i zwróciła się do syna. - Widzę, że to twoje szlajanie się po chaszczach może się jednak na coś przyda… - rzekła karcąco, lecz w jej głosie pobrzmiewała matczyna duma. - Bo a ffce być pofukiwaczem fygód! - oznajmił wszem i wobec Carp z ustami pełnymi ciastek. Zakrztusił się, przełknął z pomocą Pipa, który mocno huknął go w plecy, popił i wyszczerzył w uśmiechu oblepione okruchami ząbki. - No. Bo to było tak. Bawiłem się w lesie na północy, niedaleko ruin dworu Tresendar i nagle usłyszałem kroki i dzwonienie. Schowałem się w krzakach. Myślałem, że to jaki duch, albo co, albo te nieumarłe, albo orki nawet, ale to byli tylko Czerwoni, co wlekli goblina na łańcuchu. - Na słowo “tylko” Quelline prychnęła z irytacją. Oczywiście dziecku wydawało się, że życie ciekawsze jest wszędzie tylko nie tutaj, podczas gdy Czerwoni byli obecnie największym problemem mieszkańców Phandalin. - I nagle, jak spod ziemi, wylazło dwóch strrrraaasznych oprychów! - kontynuował Carp. - Czerwoni dali im tego goblina i poszli, a tamci też zniknęli. A wiecie gdzie zniknęli? - konspiracyjnie ściszył głos. Zacięcia do opowieści to może nie miał, ale w napięciu trzymać umiał. - W tunelu! Znalazłem podziemny tunel, wejście jest ukryte w krzakach! Na pewno prowadzi do ich kryjówki, ha! - Tym bardziej masz się tam nie kręcić, ha! - fuknęła Quelline i zdzieliła syna ścierką. - Jeszcze mi znikniesz jak dzieciaki Dendrara i co ja zrobię?! Niziołka westchnęła i zwróciła się do gości. - Czyli potrzeba wam goblina, żeby znaleźć miejsce, w którym inne gobliny przetrzymują waszego pracodawcę, tak? - podsumowała wyjaśnienia Torihki. - Jeśli Czerwoni wzięli go na niewolnika to nie wiadomo, czy w ogóle jeszcze żyje. Nie macie innych wskazówek? |