Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-10-2016, 22:16   #381
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 51 1/2

Wyspa; Schron; poziom wirusologii; Dzień 7 - ?, jasno; chłodno.




Will z Vegas



A więc poddawali się. Wszycy Schroniarze którzy byli w Schronie mieli się poddać. Decyzja nie była łatwa a jej przeprowadzenie też nie było proste. Ten cały Guido wydawał się przez radio cały w skowronkach. Choć wytrawne ucho cwaniaka z Vegas wyczuło, że w sporej mierze jest to zapewne szczera emocja choć dopracowana. Jak dobrze wypracowana maska czy rola u dobrego aktora czy negocjatora. Pewnie się cieszył, że sprawa szła po jego myśli ale i gdzieś tam pod spodem musiała być jakaś druga warstwa. Ta od kalkulacji i obliczeń a może po prostu kolejnego psychopaty. Na razie jednak skoro Will i Barney zgodzili się ustąpić facet był jednak całkiem miły.

- Chłopcy i dziewczyny, nasi nowi koledzy ze Schronu okazali się rozsądnymi biznesmenami. Więc i my będziemy rozsądni i mili dla nich. Zróbmy sobie jakieś większe spotkanie. - rzucił na ogólnym głośniku przez co słyszeli go pewnie wszyscy którzy byli w środku. No i teraz właśnie trzeba było się poddać. Pies odwalił szafkę precz spod drzwi aż potoczyła się po podłodze. Potem spojrzał ostatni raz pytająco na resztę Schroniarzy ale widząc nieodwołalność decyzji splunął i otworzył drzwi. Z wnętrza pomieszczenia zaś w pierwszej chwili ujrzeli ścianę korytarza na przeciwko i nikogo więcej. Ale było to tylko złudzenie.

- Wyłaźcie. Pojedyczno i z pustymi łapami. - usłyszeli gdzieś z boku. Pierwszy wyszedł Will. Zobaczył jakiegoś faceta w skórzanej kurtce obok ściany. Miał broń w łapach, jakieś UZI czy coś podobnego. Ale widząc, że Schroniarz ma puste ręce i zachowuje się spokojnie nieco opuścił pukawkę. - Idź do nich, reszta za chwilę. - powiedział facet wskazując na dwóch, następnych skrytych parę kroków za nim za jakimś przewalonym biurkiem i wystającym z framugi drzwi. Też mieli broń w łapach i na razie prezentowali zasadę ograniczonego zaufania do obcych. Cwaniak w Vegas podszedł gdzie tamci czekali a ci go przeszukali. Zabrali mu pistolet i magazynki do niego oraz nóż. - Masz tylko tyle? - chłopak w skórzanej kurtce który go obszukiwał zdawał się być wyraźnie zawiedziony trzymajac w dłoni willowy obrzyn i pistolet z nożem. Jako łup po tak ciężkich walkach jakie się tu toczyły prezentował się widocznie niezbyt okazale i bogato. - Może zostawił w środku. Potem sprawdzimy. - rzucił ten drugi po czym lekko popchnął Schroniarza do pomieszczenia gdzie jak się okazało było jeszcze jedna parka Runnerów. Ci jednak po prostu kazali mu stanąć w głębi pomieszczenia i chyba byli w niezłych humorach bo nawet skręta mu zaproponowali.

Kelly została zapowiedziana przez gwizdy i złośliwe uwagi. Ale w końcu młoda najemniczka może nie należała do najpiękniejszych kobiet tego świata ale i przecież szpetna jakaś też nie była. Przez moment znów się zrobiło nerwowo gdy po chwili sprawdzania kumpeli Baby doszedł do uszu Will’a zduszony nieco jęczący głos o dość bolesnym odcieniu połączony z głuchym uderzeniem pasującym do ciała uderzającego o ścianę czy podłogę. - Dotknij mnie tam jeszcze raz to ci rękę wyłamię! - wywarczała zawziętym sykiem Parcker. - Hej kotku puść go! - warknął od razu drugi z gangerów. Para jaką widział na drugim końcu pomieszczenia Will też poruszyła się niespokojnie zauważalnieunosząc broń. Kelly jednak po chwili pokazała się w wejściu i dołączyła do Will’a. Następnie już bez jakichś przygód dołączyli do nich pozostali Schroniarze z pokoju obok. Will widział jak często poprawiają paski broni na ramieniach jak jakieś talizmany chroniące przed złem. Widocznie czuli się niepewnie i dotykstalowego lekarstwa na tą dolegliwość pomagał im choć trochę. Gangerzy na razie zdawali się z grubsza chociaż trzymać umowy. Pozabierali im całą broń białą czyli najczęściej noże i tomahawk Indianinowi no i broń którą uznali za łatwą do ukrycia. Ale karabinki zostały nie ruszone na plecach Schroniarzy choć zapasowe magazynki już zostały zabrane. Po takim częściowym rozbrojeniu gangerzy zdawali się odzyskać pełnię rezonu. Nie zapomnieli jednak na koniec choć pobieżnie sprawdzić pomieszczenie w które właśnie opuścili Schroniarze.

Potem ruszyli korytarzem. Prowadziło trzech Runnerów. Schroniarze mniej regularnym szeregiem szli w środku, dwóch gangerów szło pojedynczo po obu stronach i trzech zmykało tą mini kolumnę. Dało się zauważyć, że jeden a tych co ich “trzepali” idzie co chwila ocierając krew z nosa choć jak obszukiwał Will’a to nie zauważył u niego krwawienia. Okazało się, że gdy już ruszali trzech gangerów przyszło z przeciwnej strony więc teraz była ich ósemka pod bronią na czwórkę eskortowanych Schroniarzy bez broni lub bronią na plecach. Jak się zorientowali Schroniarze obeszli trochę pomieszczeń ale jednak jakby robili półkole wokół bramy za którą chyba wciąż była reszta Schroniarzy z Barney’em.

Szli przez te wszystkie sale i korytarze które znali tak dobrze. Które w ciągu ostatniego półrocza stały się ich podziemnym domem. Szli eskortowani przez napastników w skórzanych kurtkach. Dochodzili już do korytarza który mógł ich zaprowadzić bezpośrednio do bramy gdy natknęli się na kolejną grupkę Runnerów. Wśród nich wyróżniał się facet z przepaską na oku. Akurat odpalał skręta gdy wyszli zza rogu. Pstryknął zapalniczką chowając ją do kieszeni i wydmuchnął pierwszy kłąb dymu.

- To wszyscy? - spytał do tych gangerów z przodu. Facet z opaską był wyraźnie starszy od swoich towarzyszy, mógł być nawet rówieśnikiem Chomika tak z wyglądu.

- Nie było tam nikogo więcej. Sprawdziliśmy potem ten pokój. - odpowiedział mu jeden z prowadzących kawalkadę facetów w skórzanych kurtkach.

- No dobra, to idziemy. - powiedział wydmuchując tytoniowy opar i kuśtykając szedł na tyle wolno, że ci go wyprzedzili. - Ustawcie ich pod ścianą. - polecił reszcie gangerów. - A wy nie róbcie głupot. Łapy na ścianę. Będziecie mieli dobry widok. Cokolwiek się stanie. Jeszcze tak z pół fajka i będzie wszystko wiadomo. - powiedział i faktycznie Runnerzy zaprowadzili ich do ściany korytarza. Schroniarze popatrzyli na siebie dość niepewnie to na ścianę a to w prawo, w głąb korytarza. Coś się kroiło.

Te paręnaście minut chyba już mogło się zbliżać do końca. Gangerzy ustawili ich pod ścianą korytarza. Sami stali za zakrętem więc widzieli ich ale sami nie byli widoczni dla kogoś w głębi korytarza. Zaś Schroniarze jak tak stali jak podejrzani przy jakieś policyjnej obławie z filmów to widzieli, jak kilkadziesiąt kroków od nich, po prawej widać już te improwizowane barykady. A za nimi postacie w mundurach. W mundurach a nie kurtkach. A jeszcze za nimi bramę za kórą była reszta, wewnętrznych laboratoriów Wirusologii. Sądząc z ruchów głów w hełmach oddalonych za te kilkadziesiąt kroków od nich tamci żołnierze też byli zdenerwowani i zaniepokojeni.

Widać też było pobojowisko. Znali te mury i korytarze. Więc zauważali zmiany jakie nastąpiły od momenty gdy parę dni czy wieków temu przechodzili tędy ostatni raz. Widzieli ciała. Skulone gdy śmierć w końcu litościwie zakończyła agonię, padłe na wznak gdy przyszła od razu, z wywalonymi wnętrznościami, poprute ołowiem, zawalone zakrzepłą już juchą, obsypane szkłem, pyłem i kurzem czy czasem nawet złotymi łuskami. Ciała w większości obleczone w skórzane kurtki ale też i panterkowe mundury. Wszystkie ciała były absolutnie ciche i nieruchome sprawiając wrażenie, że są stuprocentowo zabite pewnie od czasu tej strzelaniny co ją słyszeli z laba Barney’a.

Nawet sam korytarz też był potrzaskany tak samo jak ciała ich uczestników. Większość świateł nie działała bo szkło bywało w końcu wybitnie wrażliwe na takie zabawy. Te lampy które ocalały świeciły to tu to tam a jedna mrugała non stop jak jakiś jarzeniówkowy stroboskop w dość denerwującym rytmie. Większość światła wpadała jednak przez otwarte drzwi i boczne korytarze takie jak ten przez który tu przyszli. Ale nawet w takim oświetleniu dało się zauważyć grozę i zaciętość toczonyh tu walk. Poszatkowane przestrzelinami ściany. Dziurawe tam gdzie oberwały trochę ale wytrzymały albo przepołowione czy ziejące całymi fragmentami dziur gdy nacisk ołowiu był zbyt wielki by je utrzymać w całości. Ściany osmolone dymem jakby w użyciu był koktaje Mołotowa czy granaty co nawet potwierdzał wciaż wyczuwaly zapach spalenizny. Fragmenty rozwalonych elementów korytarza dało się zauważyć chyba wszędzie bo kotrastowały swoją mozajką z szarawymi barwami bazowych barw ściań i podłogi. Błyszczące szklane odłamki z lamp, plastikowe fragmenty paneli, złotawe łuski, czerwonawe zacieki, plamy i rozbryzgi na ścianach, ciemne fragmenty drewna z mebli które ustawiano jako zasłonę przed ołowiowym deszczem. Wszystko to jakoś wymuszało te przyciszone, ostrożne ruchy jak zawsze gdy ludzie trafiali na tego typu miejsca przytłamszczeni ogromem śmierci i zniszczeń.

I na tym korytarzu zalewanym plamami światła i ciemności pojawił się w końcu ruch. Jakiś facet. Ze skrępowanymi z tyłu rękami. Właściwie wyglądał jakby ktoś go wrzucił czy wepchnął na ten korytarz. Pomiędzy grupkę nowojorskich żołnierzy przy bramie a trzymanymi przy ścianie pod lufami Schroniarzami. Facet, chłopak chyba bardziej nawet, zdołał się podnieść i rozjerzeć gdy przez boczny korytarz wyszedł jakiś łysy facet w skórzanej kurtce. Górował masywnością budowy ciała nad młodzieńcem więc gdy położył mu swoją łapę na jego ramieniu bez trudu zmusił go do uklęknięcia na podłożu. - Siad kurwa! - Łysol miał rękę na temblaku ale drugą miał swobodną. Warknął do chłopaka co razem z ruchem łapy skutecznie chyb go spacyfikowało. Potem łysy spojrzał się krótko w jedną a potem drugą stronę korytarza. Stanął przy ścianie, zostawiając chłopaka prawie na środku korytarza. A potem wyszły kolejne sylwetki.

W środku był facet, w skórzanej kurtce i z czarnymi włosami. Wyszedł wręcz nonszalanckim krokiem i w takim świetle i na pierwszy rzut oka można było uznać, że dwie foczki się go uczepiły. Ale kolejny rzut oka zdradzał już mniej pocztówkowy obrazek. To on trzymał każdą z dziewczyn obejmując je a one chyba nie miały związanych dłoni ale były tak zesztywniałe i nienaturalne, że od rzuciało się to w oczy. Jedną z nich Will i Schroniarze poznali od razu. Marla. Ona też ich widocznie dojrzała i rozpoznała od razu ale dzieliło ich te kilkanaście kroków tego pogruchotanego i na wpół zaciemnionego korytarza. Dziewczyna wyglądała dość mizernie i wydawała się bliska płaczu. Drugiej kobiety nie znali ale wydawała się podzielać uczucia Marli choć bardziej nad sobą panowała. Widać było też, że jest w mundurze i jak nerwowo zaciska i rozciska pięści i ma sztucznie nieruchomą twarz czy nawet szczękościsk.

- A no i wreszcie jesteśmy w komplecie! - roześmiał się brunet trzymający obie dziewczyny. - Na pewno już wszyscy nie możemy się doczekać finałowej sceny prawda? No ja się nie mogę doczekać jak jasna cholera. Dlatego strasznie mnie wkurwia jak film się urywa przed końcem. Was to nie wkurwia? - zapytał obracając się nieco w stronę Schroniarzy a zza ich pleców i gdzieś z korytarza doszły krótkie śmiechy. Widać gangerom spodobał się wstęp i dowcip szefa.

- Sześciesiąt minut minęło! Więc zaczynajmy! Jaka jest wasza odpowiedź?! - krzyknął głośniej tak, że pewnie wszyscy na korytarzu już na pewno go słyszeli. Popchnął obie dziewczyny tak, że znalazły się teraz na kolanach po obu stronach skrępowanego chłopaka.

- To Barney nie wyszedł? - spytał cicho i zaskoczonym głosem Pies patrząc ponad głowami towarzyszy w głąb korytarza.

Chyba wszyscy obecni obserowali scenkę w najwyższym napięciu. Zwłaszcza jak ten facet w kurtce wyciągnął dłoń do łysego a ten podał mu jakiś duży rewolwer. Guido pokiwał głową z zadowoleniem oglądaąc broń a Will czuł, że to część popisu. By ta trójka jeńców mogła sama z paru kroków obejrzeć broń jaka mogła im za kilka oddechów odebrać życie.

- No jak będzie Barney? Nasz nowy a twój stary kumpel Will mówił, że wyjdziesz. Ty mówiłeś, że wyjdziesz. No tu wiele osób liczy, że wyjdziesz. O choćby ta nasza zapłakana ślicznotka. To jak będzie Barney? - powiedział wciskając jakiś komunikator w panelu i mówiąc do niego. Gdy mówił o ślicznotce wskazał na Marlę. Lufą rewolweru. Dziewczyna nie wytrzymała i rozpłakała się rzewnymi łzami.

- Nie strzelaj. Niech nikt nie strzela. Wychodzimy. Otwieram bramę. - głośnik w odpowiedzi zaskrzeczał nieco zniekształcając głos hibernatusa ale to był Barney. Głos jednak miał jakiś taki drewniany jaki nigdy wcześniej Will u niego nie słyszał. Gdzieś tam w gębi korytarza szczęknęło coś potężnego i poniósł się metaliczny oddźwięk. Potem chwilę słychać było jak pracują siłowniki a nawet stąd widać było jak owalna brama stoponiowo się otwiera.

- O wiszisz ślicznotko? Jest szansa, że to nie musi być twój ostatni dzień. Bo szkoda by było prawda? - mafioz pochylił się tak, że położył obie dłonie na ramionach dziewczyny i mówił jej prawie wprost do ucha. Dziewczyna kiwała rozpaczliwie głową a spazmy jakie targały jej ciałem zdawały się słabnąć. Znów widocznie dawała się ponieść nadziei, że jeszcze nie jest jej koniec i się z tego jakoś wygrzebie.

- Guido. - odezwał się ten łysy i coś w jego głosie spowodowało, że nie tylko głowa szefa zwróciła sie czujnie w stronę bramy. Tam nie do końca było widać co się dzieje ale chyba było jakieś zamieszanie z udziałem Schroniarzy i żołnierzy.

- Ojej. Ale byłby smutek, rozpacz i żal gdyby nasi nowi koledzy zostali zastrzeleni w imię niesienia demokracji przez lufy pana prezydenta. - wyszczerzył się złośliwie szef a na twarz mu wypełzł równie złośliwy uśmieszek. Tam przy bramie bowiem coś chyba faktycznie wyglądało na to, że obie grupy wzięły się na lufy i coś gorączkowo sobie plując nawzajem prawie krzycząc.

- Mówiłem nie strzelać! Jestem lekarzem! To są moi pacjenci! Nie strzelać! - Barney w końcu użył widocznie komunikatora więc jego głos się poniósł przez głośniki docierając także i na drugą stronę korytarza.

- Lekarzem? Przyda się. Zawsze jak tu kurwa przyjeżdżamy ktoś nam rozpierdala albo podpierdala lekarzy! Może ten się uchowa dłużej. Jakiś uodporniony czy ki chuj. - warknął szef dając wyraz irytacji. - Ej wy tam przy bramie! Nie będziecie się tam chyba strzelać sami co? Jak wy zaczniecie to my też dołączymy! - wrzasnął w głębie korytarza ignorując tym razem komunikator. Tam z przodu, w pobliżu bramy nadal widać było sylwetki w skórzanych kurtkach tak samo jak przy bocznej odnodze którą wcześniej widzieli Schroniarze. Były dość sporawe szasne, że Runnerzy mając swobodę poruszania się po tej części Bunkra mogli wziać okolicę bramy w okrążenie. Gdyby włączyli się w wymianę ognia w takiej sytuacji mogliby uzuskać wreszcie przełom.

Ostrzeżenie szefa Runnerów chyba poskutkowało bo kolumna Schroniarzy pod przewodem sylwetki w białym fartuchu ruszyła wzdłuż korytarza. Poruszali się dość wolno przez te częściowo zaciemnione pobojowisko. Zwłaszcza, że byli jedynym poruszającym się elementem w tej scenrii. Wydawało się też, że tylko ich szuranie, kopnięcie jakiegoś przedmiotu, czasem upadek czy potknięcie kogoś są też jedynymi dźwiękami. Do tego strasznie szarpiącymi nerwy. W końcu minęli Guido, tego łysego, ich jeńców a szef Runnerów kazał im ruchy głowy iść dalej. Więc w końcu zrónwali się i ze Schroniarzami pod ścianą. Teraz mogli się spotkać pierwszy raz od paru dni. Ale scenaria i okliczności tak się zmieniły, że zdawałoby się jakby to było tygodnie i kilometry temu gdy się widzieli po raz ostatni.

Schroniarze wyglądali chyba tak samo źle i mizernie jak i ci którzy dotąd trzymali się z Will’em. Zmęczeni, wymizerowani, pokancerowani wcześniejszymi przeżyciami. Prawie całkowicie ociemniały Vince prowadzący czy prowadzony przez swojego psa, Mołotowa, wciąż kuśtykający sir Erdrik podtrzymywany przez swoją giermek, Juan kulący do siebie swoją kolorową rodzinę i rzucającą się odmianą w psotaci blond albinoski Moniki. Stripper ale bez swojego robota. No i sam Barney który prowadził Triggera, psa ich byłego snajpera Bobby’ego któremu udało się przeżyć jego pana. No i wszyscy. Praktycznie same dzieci, kobiety i kalecy. Wszyscy zmęczeni i niespokojni, niepewni swojego losu, milczący i ponurzy. Dzieci z zapłakanymi twarzami, uspakajająca je Maria z Juanem. Ale nigdzie nie było widać Cindy.

- Nie zdążyliśmy zabrać jedzenia. Nic nie jedliśmy od wczoraj. Nawet dla dzieci nic nie było. Dobrze, że woda tam jest. - mruknął cicho Barney gdy zatrzymał się na chwilę obok rozstawionego pod ścianą cwaniaka z Vegas. Część za bramą była jednak typowo labolatoryjna i techniczna, nawet Schroniarze raczej tam bywali przechodząc czy szukając czegoś ale nie mieszkali tam. Więc nie trzymali tam zapasów jedzenia nawet tak skromnych jak te na mieszkalnym poziomie.

- O jaka piękna rodzinka! I widzisz kiciu? Uratowali cię. Więc jeszcze pożyjesz. - wyszczerzył się główny ganger do trzymanej na podłodze byłej kelnerki z “Łosia”. Podniósł ją nawet dość łagodnie a potem popchną lekko w stronę reszty Schroniarzy. Dziewczyna spojrzała na niego raz, potem krótko na Schroniarzy a potem nie wytrzymując napięcia rzuciła się biegiem w ich stronę. Ganger widząc jej plecy nieśpiesznie uniósł rewolwer gdy zdołała przebiec, potykając się i chwiejąc gdzieś z połowę dystansu. Lufa minęła krytyczny moment który byłby dobry do posłania pocisku w plecy Marli i unosiła się powoli dalej. Gdy dziewczyna dobiegła wreszcie, wpadła w objęcia Will’a, rozryczała się tak, że aż i nim targały jej spazmy lufa mafioza celowała już w sufit. Kiwnął krótko głową i odwrócił się w stronę pozostałej wciąż klęczącej dwójki.

- No laluniu? Tamci uratowali swoją foczkę. A czy ci twoi uratują ciebie? - zapytał robiąc te dwa kroki w jej kierunku tak, że znalazł się tuż przed dziewczyną w mundurze. Spojrzała na niego w górę. Nie prezentowała się w tej chwili zbytnio apetycznie. Włosy miała przyklejone do czoła, oddychała szybko i płytko jak zdyszane, schwytane w matnię zwierzę i zaciskała wciąż szczęki z odczuwalnego stresu. Nie odezwała się jednak. Facet więc wycelował rewolwer prosto w jej twarz.

- No i jak?! Robimy deal?! Zostaliście sami! Nikt już was nie uratuje! Rozwalę waszą foczkę a potem was! Więc jak?! Życie czy śmierć?! - krzyknął znowu w głąb korytarza cały czas trzymając dziewczynę w mundurze na muszce. Od strony barykady nie dochodziła żadn odpowiedź choć widać było poruszenie wśród sylwetek jakby się kłóciły ze sobą. Nagle zabrzęczał jakiś brzęczyk gdzieś z bocznego pokoju. Ten nagły, ostry dźwięk n moment przykuł uwagę chyb wszystkich. Brzmiał jak telefon czy budzik. W dość oczywisty sposób kojarzył się z upływaniem czasu czy terminu. - Zaa póóźnoo! - wrzasnął Guido, gdzieś od strony brykady dobiegły protestujące okrzyki ale nie zdążyli nic zrobić. Palec pociągnął za cyngiel. Kurek uderzył. Rewolwer wydał z siebie cichy trzask a dziewczyna wrzasnęła krótko i rozdzierająco. I klęczała nadal. Tak samo jak facet z wyciągniętym w stronę jej twarzy rewolwerem. - Ojej. Zapomniałem załadować do pełna. No ale to da się naprawić. - głos nabrał mu dość wesołej barwy i wyciągnął dłoń w stronę łysego. Ten podał mu jeden nabój a szef z pietyzmem wręcz załadował go do bębna rewolweru. - Na czym to stanęliśmy? A tak! Na wymuszaniu rozsądku. - pacnął się w czoło, i zamaszystym ruchem wprawił bęben w ruch obrotowy. Gdy ustał znów zaczął powoli opuszczać broń w stronę twarzy pojmanego żołnierza. Dziewczyna straciła resztki panowania nad sobą i widać było, że z jej oczy cieknął łzy choć starała się jeszcze nie pęknąć po całości.

- Dobra! Zrobimy ten deal! Wychodzimy! Nie strzelajcie! Ale bierzemy naszych ludzi ze sobą tak jak było w umowie! - głos od strony barykady był pełen frustracji, cierpienia, wątpliwości i gniewu. Jednak widać było, że żołnierze ociągając się ale zaczynają opuszczać swoją dotychczasową placówkę.

- Naturalnie! Wiarygodność to podstawa w biznesie prawda?! Zapraszam tu do nas! - czarnowłosy facet z rewolwerem w dłoni roześmiał się chyba całkiem szczerze i opuścił broń przestając celować do dziewczyny. Czekał aż kolumna wojskowych zbliży się i pewnie powtórzy manewr Schroniarzy.

- Koniec przedstawienia. Zapraszamy na wasze nowe kwatery. - powiedział ten starszawy facet z opaską na oku dając znać i eskortujący Schroniarzy gangerzy zaczęli ich znów otaczać by wznowić tą podziemną wędrówkę.




Cheb; rejon wschodni; enklawa Czerwonoskórych; Dzień 7 - wczesne przedpołudnie; bardzo pochmurnie; ziąb.




Gordon Walker, Nathaniel “Lynx” Wood i Nico DuClare



Ulewa się skończyła przechodząc w zwykły deszcz a ten też dość szybko zamarł. Temperatura też chyba trochę podskoczyła a przynajmniej poranny przymrozek zszedł. Nadal jednak nie mogło być więcej niż kilka stopni na plusie więc dość smętnawe warunki na podróże. Świat na zewnątrz przestał nasączać się nadmiarem wody choć nadal wszędzie było jej pełno bo chyba wszystko co możliwe było mokre. Pogoda była jednak dość niepewna bo niebo nadal przesłonięte było ciemnymi chmurami. Teraz gdy jeden żywioł się skończył od razu wchodził na jego miejsce następny. Chmary insektów jakie opanowały ostatnio okolice Cheb jak się okazały przetrwały lodowatą zawieruchę i znów zaczynały wracać do dominacji nad krajobrazem. Nawykłe do wypatrywania Ruin i Pustkowi oko DuClare wyłowiło charakterystyczne, pustawe skorupki. Owadzie wylinki. Widać robactwo przeszło czy przechodziło metamorfozę na kolejne stadia.

Wyszli z biura szeryfa i ruszyli na wschód. Minęli więc lokal “Rudego” gdzie chyba zaskoczyli Yelenę która przerwała wstawianie kolejnego okna by przyjżeć im się w zdziwieniu. - Coś czyści wracacie z tych bagien! - krzyknęła do nich wesoło z lekko zadziornym tonem kładąc dłonie na biodrach i obserwując jak idą ulicą.

Do enklawy plemienia Burzowej Chmury trzeba było właściwie wyjść poza właściwe Cheb. Z biura szeryfa dało się dojść gdzieś w kwadrans czy półtorej, może dwa w zależności od obranego tempa marszu. Gdy doszli w okolice enklawy przedzierając się przez połacie kałuż, błota i mokrego zielska dzień nadal był dość młody. Choć do zachodu Słońca pozostało im już mniej niż 12 godzin. Podróż łodzią na zalaną farmę powinna zająć ze dwie, trzy może cztery godziny w jedną stronę. Powrót pewnie podobnie. Niewiadomym zostawało ile zajmie uwinięcie się z wydobyciem tych robotów i teraz rozmowy z Czerwonoskórymi.

Sama enklawa w przeciwieństwie do reszty Cheb niezbyt się zmieniła. Przynajmniej od zewnątrz tak jak na oko Lynx’a to wyglądało. Nadal była ta ni to mur ni barykada zrobiona z-czego-się-da na zewnątrz i brama tak jak pamiętał. Ale jak pamiętał brama w dzień powinna być na oścież otwarta bo zamykano ją na noc lub gdy się coś działo. Coś niedobrego. Teraz zaś jedna strona była otwarta jak powinna ale druga była zamknięta. Przy bramie było dwóch wojowników plemiennych. Ubranych w mieszaninę ubrań i ozdób “zachodnich” i tradycyjnie kojarzących się z rdzennymi Amerykanami. Jeden stał w przeciwdeszczowym ponczo oparty o słup framugi bramy a drogi siedział na jakimś pniaku w pobliżu. Obydwaj mieli broń ale nie przejawiali jakoś widocznej chęci do jej użycia. Przynajmniej póki goście nie przekroczą jakiejś granicy, zwłaszcza jeśli by zmierzali z bronią w łapie. Jakoś wówczas plemienni wojownicy zazwyczaj nabierali żwawości w działaniu.




Pustkowia; wybrzeże jeziora; wysepka; Dzień 7 - wczesne przedpołudnie; bardzo pochmurnie; ziąb




Bosede “Baba” Kafu



Baba był wykwalifikowanym zwiadowcą nie tylko z powodu modyfikacji jakich go poddano ale i z wyszkolenia i doświadczenia. Stąd jego zwiadowcze zadanie szybko wpadło w rutynę bo przypominało setki innych podobnych. Dwa obiekty jakie obserwował były co prawda dość unikalne. Nie spotkał wcześniej nic podobnego. Ale… Nic się nie działo. Ani w nich, ani na nich, ani wokół nich nawet na samej wysepce właściwie też nic się nie działo. Zostawało podziwianie nocnej przyrody. Tak by pewnie podchodziła do tego większość zwykłych ludzi gdyby ich postawić w takiej sytuacji. Baba jednak umiał być cierpliwy nawet przez całkiem długi czas. Bo choć nic zazwyczaj się z tymi dwoma pływaczami nie działo to jednak czasem trochę się działo. I to całkiem ciekawe rzeczy.

Najpierw obie jednostki były ciemne, ciche, zimne i nieruchome. Poruszały się tylko ruchami fal i jedynym ruchomym elementem wydawały się kręcące się wokół i bezustannie kratki radarów. Jednak kilkukrotnie zauważył pewną anomalię. Ruch wieżyczek strzeleckich. Trwały nieruchomo aż nagle zaczynały się z wolna poruszać sunąc lufami wzdłuż brzegu. Co najmniej raz dostrzegł, że mogło je spowodować jakieś sporawe, nocne stworzenie buszujące po plaży. Gdy się oddaliło wieżyczka wracała do swojej poprzedniej pozycji. Już nad ranem miał też krótki pokaz sprawności systemów uzbrojenia sprawności bojowej. Na plaży znów się pojawiło jakieś stworzenie, poruszające się dość kaczkowato i niezgrabnie choć dla termowizji w gadzich oczach mutanta świeciło pomarańczami aż miło było popatrzeć. Tym razem jednak wieżyczka bez ostrzeżenia plunęła ogniem. Po prostu chwilę jak i poprzednio śledziła cel a potem otworzyła ogień. Ciemność nocnego życia została przecięta hukiem ołowiu. Pociski szatkowały piach, gałęzie jakie na nim leżały, pruły wodę przy plaży ale fala ołowiu w pierwszej chwili zasypała nagle zamarłe w bezruchu stworzenie ale jego chyba nie trafiła mimo, że zasypała je falami piachu, wody i odłamków wzburzonych ołowiem. Zwierzę zaczęło niezdarnie uciekać byle dalej ale pociski je ścigały obramowując co raz bardziej aż wreszcie po prostu rozbryzgując stwora na części. Zaraz potem strzelanina ucichła a wieżyczka po chwili trwania w bezruchu i stygnięcia lufy ziejąc wciąż gorącymi gazami wylotowymi wróciła znowu do swojej oryginalnej pozycji. A potem zaczęło padać.

Na świecie panowały jeszcze ciemności gdy spadły pierwsze krople ale szybko przeszły w regularną ulewę. Lało tak jakby niebiosa chciały zatopić ten wypalony świat. Potem nadszedł wreszcie świt ale lać nie przestawało. Nawet tempertura spadła do kilku stopni przymrozku. Monotonne walenie ulewy w drzewa pod jakimi krył się zwiadowca Schroniarzy było dość denerwujące i na dłuższą metę ciężkie do zniesienia. Cała grunt na tej wysepce zaczął się topić w strumykach i kałużach jakby już jak nie świat to chociaż ta wysepka miała zatonąć. Jakoś jednak dzień wstawał co raz bardziej, lać nadal lało a wysepka wciąż przyjmowała w siebie kolejne porcji wody z nieba ale nie tonęła. Zaś na tych dwóch jednostkach pływających nadal jakoś te oberwanie chmury nic nie robiło. Babie nie udało się tam zaobserwować żadnego ruchu, peta, kawałka głowy, ręki zupełnie jakby się tam pospali na amen albo i pomarli. W końcu więc znużony bolącymi ranami, chłodem i ulewą zamknął oczy by dać im odpocząć. I miał sen. Chyba. Chyba to był sen.

Od Moniki. A może ona go miała? Nie był pewny. Odkąd w zimie jakoś związali ze sobą swoje losy coś ich połączyło. Jego wielkiego pond wszelki ludzki wymiar cybermutanta o wyglądzie kumpla z kadzi Borgo i ją. Chuderlawą dziewczynkę w wieku stawiającym ją na progu bycia nastolatką o cechach klasycznego albinosa. Sny. Czasem w jakiś sposób śnili razem. Zwłaszcza jak mała się przeżywała coś bardzo emocjonującego. Najczęściej strach, żal czy obawę. Teraz właśnie śnił. Był tam. U nich. W bunkrze. Było ciemno. Więc przecież nie mógł tego śnić bo co najwyżej wszystko by było niebieskie. A tu było ciemno. I zobaczył karabin. Lufę czarnego karabinu. Zupełnie jakby ktoś przystawił mu ją do twarzy czy wycelował chociaż. M 16. Tak, ta charakterystyczna luf z M 16-ki. I mundur. Trzymał ją jakiś mundurowy. Widział ręce, i rękawy i zamazane już ciało obleczone w resztę munduru. Potem chwilę czuł naprzemian rozmazane plamy światła i ciemności. I dotyk. Ręki, ciepłej ręki które otaczało dodając otuchy i niosąc pocieszenie. Ale same zamieszanie, plamy światła i ciemności. Coś pod nogami czy na kolanach. A przecież posprzątane było. Prawie wszędzie gdzie chodzili najczęsciej. Pan Barney przecież ich nieźle ganiał by “jakoś to wyglądało”. A tu coś było pod nogami. Coś co nie powinno być i strach było spojrzeć nawet co to.

Mrygało światło. Jak od jarzeniówki. Takie jak były u nich w Bunkrze. Znaczy te co udało im się naprawić. I w tym korytarzu, w tym mrygającym świetle jarzeniówki widział twarz. Kilka twarzy. Nałożonych na siebie. Ale to jedna osoba. Wyraźniejsza była załzawiona. Łzy toczyły swój szlak przez policzki. Kobieta łzawiła i miała nerwową zaciśnięte szczęki których drobne mięśnie drgały w drobnych miniskurczach. Kobieta mrugała często oczami jakby się chciała pozbyć tych łez. Nozdrza też jej chodziły w rytm szybkich, urywanych oddechów mimo, że chyba ciało miała nieruchome. I ta druga twarz. Zniekształcona, rozciągnięta w krzyku strachu i rozpaczy, zalana beznadzieją i przekonana o własnym nieuchronnym i końcu. I ta twarz nagle spojrzała prosto na Babę. Zupełnie jakby stała o krok od niego. Dojrzał jej zapłakane spojrzenie. Pełne zazdrości.

- Weź pigułkę. Weź pigułkę. Weź… - SI czuwała nad swoim nosicielem. Obudziła czy docuciła go brzęczykiem słyszalnym w jego uchu. No tak, nowy dzień to i nowa porcja tabletek. SI jednak poinformowała a właściwie przypomniała mu o rokowaniach Barney’a odnośnie stanu zdrowia jej nosiciela. Zbliżał się termin w którym jak szacował przedwojenny cybernetyk zacznie o sobie dawać niewydolność szpiku spowodowana napromieniowaniem podczas zimowej wyprawy do leża troll’a. Substytuty i suplementy jakie Barney mu znalazł i podawał kończyły się lub działały co raz słabiej. Jedynym ratunkiem dla Baby był przeszczep szpiku. Trzeba było jednak go znaleźć i przeszczepić. Przynajmniej Barney tak twierdził. Bez tego suplementy albo się skończą albo przestaną działać a wówczas Bosede będzie stopniowo słabł, popadał w co raz głębszą anemię aż w końcu umrze. Choć biorac pod uwagę odmienny organizm mutanta mogło to odbywać się nieco inaczej czy wolniej niż u ludzi to jednak Barney nie dawał optymistycznych rokowań bez przeszczepu szpiku. Wedle jego prognozy Baba mógł zacząć odczuwać zauważalne skutki choroby popromiennej już lada dzień. Tak o tym w ten deszczowy poranek przypomniała mu uprzejmie jego SI.

Na razie jednak czuł się dobrze. Znaczy nie licząc bólu z otrzymanych w walkach ran, chłodu i zalewających cała okolicę kolejnych fal potopu z nieba. W końcu jednak na tych dwóch statkach zauważył jakieś oznaki życia. A przynajmniej zaczęło się ruszać coś innego niż radar czy wieżyczka. Z obydwu jednostek prawie jednocześnie otworzyła się jakaś klapka i na pręcie wyjechał jakiś słupek. Ze słupka jednak z wolna otworzyło się coś co okazało się jakimiś raczej płaskimi prostokątami. Obracało się to chwilę wokół własnej osi nim znieruchomiało wystawiając prostokąty pod ostrym kątem w stronę nieba. Po jakimś czasie wysunęły się jeszcze jakieś pręty czy druty. Te jednak były wystawione ponad pokład tylko chwilę po czym znów zniknęły pod pokładem. Gdzieś w tym momencie znów odezwała się SI. Powiadomiła Babę, że znów wykryła sygnał tego samego typu jak poprzednio ale jest na 86.9% pewna, że są w bezpośredniej odległości od nadajnika. Zalecała by przeszukać najbliższą okolicę w promieniu kilometra. Jeśli nie poskutkuje znalezieniem nadajnika zwiększyć promień poszukiwań o następny kilometr. Niestety nadal jej algorytmy nadal nie pozwalały jej na złamanie szyfru niemniej typ i rodzaj wskazywały te używane przez sojusznicze jednostki. Drugi sygnał pochodził z zachodu choć było to pewne na 34.2%. Drugim prawdopodobnym kierunkiem było południe bo 32.8%, następnie północ z 21.4% i resztę zajmował wschód czyli kierunek z którego wczoraj przybyli Baba i jego SI. Z tym, że błąd pomiaru był rzedu kilku czy nawet 10% więc by go zminimalizować zalecała powtórzenie pomiaru najlepiej kilka z tego miejsca i następne kilka wzdłuż wybrzeża. Sygnały dotąd pojawiały się raz czy dwa na dobę więc w ciągu paru dni powinno się złapać całkiem porządne namiary na nie. Baba musiał wierzyć na słowo bo ze swojego posterunku widział dobrze tylko północny kierunek bo tam otwierała się płachta jeziora przed nim. Ze wschody przybył, zachód powinien być nieźle widoczny z krańca wysepki ale w tej chwili blokowały mu widok drzewa. W nocy zaś miał okazję widzieć fragmenty południowego wybrzeża i tam raczej też była sama woda i linia mniej więcej równej linii wybrzeża, nie licząc tego cypla który zaprowadził go do tej wysepki.

W końcu znów zaczął się ruch. Najpierw zaczęły składać się te prostokąty, potem wsunęły się znikając z powrotem pod pokładem. Tym razem jednak po chwili dał się słyszeć pierwsze pyrganie silników spalinowych które przeszło w miarowe dudnienie zakłócając dzienny rytm żywota je wysepki. Gdy silniki się rozgrzały jednostki zostały wprawione w ruch. Pierwsza nakierowała się na otwarte wody jeziora jednostka eskortowa a ta druga za nim. Najpierw po prostu zmierzały na północ by wypłynąć na otwarte wody jeziora. Wkrótce jednak zaczęły się co raz bardziej kierować na wschód.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline