Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 09-10-2016, 22:16   #381
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 51 1/2

Wyspa; Schron; poziom wirusologii; Dzień 7 - ?, jasno; chłodno.




Will z Vegas



A więc poddawali się. Wszycy Schroniarze którzy byli w Schronie mieli się poddać. Decyzja nie była łatwa a jej przeprowadzenie też nie było proste. Ten cały Guido wydawał się przez radio cały w skowronkach. Choć wytrawne ucho cwaniaka z Vegas wyczuło, że w sporej mierze jest to zapewne szczera emocja choć dopracowana. Jak dobrze wypracowana maska czy rola u dobrego aktora czy negocjatora. Pewnie się cieszył, że sprawa szła po jego myśli ale i gdzieś tam pod spodem musiała być jakaś druga warstwa. Ta od kalkulacji i obliczeń a może po prostu kolejnego psychopaty. Na razie jednak skoro Will i Barney zgodzili się ustąpić facet był jednak całkiem miły.

- Chłopcy i dziewczyny, nasi nowi koledzy ze Schronu okazali się rozsądnymi biznesmenami. Więc i my będziemy rozsądni i mili dla nich. Zróbmy sobie jakieś większe spotkanie. - rzucił na ogólnym głośniku przez co słyszeli go pewnie wszyscy którzy byli w środku. No i teraz właśnie trzeba było się poddać. Pies odwalił szafkę precz spod drzwi aż potoczyła się po podłodze. Potem spojrzał ostatni raz pytająco na resztę Schroniarzy ale widząc nieodwołalność decyzji splunął i otworzył drzwi. Z wnętrza pomieszczenia zaś w pierwszej chwili ujrzeli ścianę korytarza na przeciwko i nikogo więcej. Ale było to tylko złudzenie.

- Wyłaźcie. Pojedyczno i z pustymi łapami. - usłyszeli gdzieś z boku. Pierwszy wyszedł Will. Zobaczył jakiegoś faceta w skórzanej kurtce obok ściany. Miał broń w łapach, jakieś UZI czy coś podobnego. Ale widząc, że Schroniarz ma puste ręce i zachowuje się spokojnie nieco opuścił pukawkę. - Idź do nich, reszta za chwilę. - powiedział facet wskazując na dwóch, następnych skrytych parę kroków za nim za jakimś przewalonym biurkiem i wystającym z framugi drzwi. Też mieli broń w łapach i na razie prezentowali zasadę ograniczonego zaufania do obcych. Cwaniak w Vegas podszedł gdzie tamci czekali a ci go przeszukali. Zabrali mu pistolet i magazynki do niego oraz nóż. - Masz tylko tyle? - chłopak w skórzanej kurtce który go obszukiwał zdawał się być wyraźnie zawiedziony trzymajac w dłoni willowy obrzyn i pistolet z nożem. Jako łup po tak ciężkich walkach jakie się tu toczyły prezentował się widocznie niezbyt okazale i bogato. - Może zostawił w środku. Potem sprawdzimy. - rzucił ten drugi po czym lekko popchnął Schroniarza do pomieszczenia gdzie jak się okazało było jeszcze jedna parka Runnerów. Ci jednak po prostu kazali mu stanąć w głębi pomieszczenia i chyba byli w niezłych humorach bo nawet skręta mu zaproponowali.

Kelly została zapowiedziana przez gwizdy i złośliwe uwagi. Ale w końcu młoda najemniczka może nie należała do najpiękniejszych kobiet tego świata ale i przecież szpetna jakaś też nie była. Przez moment znów się zrobiło nerwowo gdy po chwili sprawdzania kumpeli Baby doszedł do uszu Will’a zduszony nieco jęczący głos o dość bolesnym odcieniu połączony z głuchym uderzeniem pasującym do ciała uderzającego o ścianę czy podłogę. - Dotknij mnie tam jeszcze raz to ci rękę wyłamię! - wywarczała zawziętym sykiem Parcker. - Hej kotku puść go! - warknął od razu drugi z gangerów. Para jaką widział na drugim końcu pomieszczenia Will też poruszyła się niespokojnie zauważalnieunosząc broń. Kelly jednak po chwili pokazała się w wejściu i dołączyła do Will’a. Następnie już bez jakichś przygód dołączyli do nich pozostali Schroniarze z pokoju obok. Will widział jak często poprawiają paski broni na ramieniach jak jakieś talizmany chroniące przed złem. Widocznie czuli się niepewnie i dotykstalowego lekarstwa na tą dolegliwość pomagał im choć trochę. Gangerzy na razie zdawali się z grubsza chociaż trzymać umowy. Pozabierali im całą broń białą czyli najczęściej noże i tomahawk Indianinowi no i broń którą uznali za łatwą do ukrycia. Ale karabinki zostały nie ruszone na plecach Schroniarzy choć zapasowe magazynki już zostały zabrane. Po takim częściowym rozbrojeniu gangerzy zdawali się odzyskać pełnię rezonu. Nie zapomnieli jednak na koniec choć pobieżnie sprawdzić pomieszczenie w które właśnie opuścili Schroniarze.

Potem ruszyli korytarzem. Prowadziło trzech Runnerów. Schroniarze mniej regularnym szeregiem szli w środku, dwóch gangerów szło pojedynczo po obu stronach i trzech zmykało tą mini kolumnę. Dało się zauważyć, że jeden a tych co ich “trzepali” idzie co chwila ocierając krew z nosa choć jak obszukiwał Will’a to nie zauważył u niego krwawienia. Okazało się, że gdy już ruszali trzech gangerów przyszło z przeciwnej strony więc teraz była ich ósemka pod bronią na czwórkę eskortowanych Schroniarzy bez broni lub bronią na plecach. Jak się zorientowali Schroniarze obeszli trochę pomieszczeń ale jednak jakby robili półkole wokół bramy za którą chyba wciąż była reszta Schroniarzy z Barney’em.

Szli przez te wszystkie sale i korytarze które znali tak dobrze. Które w ciągu ostatniego półrocza stały się ich podziemnym domem. Szli eskortowani przez napastników w skórzanych kurtkach. Dochodzili już do korytarza który mógł ich zaprowadzić bezpośrednio do bramy gdy natknęli się na kolejną grupkę Runnerów. Wśród nich wyróżniał się facet z przepaską na oku. Akurat odpalał skręta gdy wyszli zza rogu. Pstryknął zapalniczką chowając ją do kieszeni i wydmuchnął pierwszy kłąb dymu.

- To wszyscy? - spytał do tych gangerów z przodu. Facet z opaską był wyraźnie starszy od swoich towarzyszy, mógł być nawet rówieśnikiem Chomika tak z wyglądu.

- Nie było tam nikogo więcej. Sprawdziliśmy potem ten pokój. - odpowiedział mu jeden z prowadzących kawalkadę facetów w skórzanych kurtkach.

- No dobra, to idziemy. - powiedział wydmuchując tytoniowy opar i kuśtykając szedł na tyle wolno, że ci go wyprzedzili. - Ustawcie ich pod ścianą. - polecił reszcie gangerów. - A wy nie róbcie głupot. Łapy na ścianę. Będziecie mieli dobry widok. Cokolwiek się stanie. Jeszcze tak z pół fajka i będzie wszystko wiadomo. - powiedział i faktycznie Runnerzy zaprowadzili ich do ściany korytarza. Schroniarze popatrzyli na siebie dość niepewnie to na ścianę a to w prawo, w głąb korytarza. Coś się kroiło.

Te paręnaście minut chyba już mogło się zbliżać do końca. Gangerzy ustawili ich pod ścianą korytarza. Sami stali za zakrętem więc widzieli ich ale sami nie byli widoczni dla kogoś w głębi korytarza. Zaś Schroniarze jak tak stali jak podejrzani przy jakieś policyjnej obławie z filmów to widzieli, jak kilkadziesiąt kroków od nich, po prawej widać już te improwizowane barykady. A za nimi postacie w mundurach. W mundurach a nie kurtkach. A jeszcze za nimi bramę za kórą była reszta, wewnętrznych laboratoriów Wirusologii. Sądząc z ruchów głów w hełmach oddalonych za te kilkadziesiąt kroków od nich tamci żołnierze też byli zdenerwowani i zaniepokojeni.

Widać też było pobojowisko. Znali te mury i korytarze. Więc zauważali zmiany jakie nastąpiły od momenty gdy parę dni czy wieków temu przechodzili tędy ostatni raz. Widzieli ciała. Skulone gdy śmierć w końcu litościwie zakończyła agonię, padłe na wznak gdy przyszła od razu, z wywalonymi wnętrznościami, poprute ołowiem, zawalone zakrzepłą już juchą, obsypane szkłem, pyłem i kurzem czy czasem nawet złotymi łuskami. Ciała w większości obleczone w skórzane kurtki ale też i panterkowe mundury. Wszystkie ciała były absolutnie ciche i nieruchome sprawiając wrażenie, że są stuprocentowo zabite pewnie od czasu tej strzelaniny co ją słyszeli z laba Barney’a.

Nawet sam korytarz też był potrzaskany tak samo jak ciała ich uczestników. Większość świateł nie działała bo szkło bywało w końcu wybitnie wrażliwe na takie zabawy. Te lampy które ocalały świeciły to tu to tam a jedna mrugała non stop jak jakiś jarzeniówkowy stroboskop w dość denerwującym rytmie. Większość światła wpadała jednak przez otwarte drzwi i boczne korytarze takie jak ten przez który tu przyszli. Ale nawet w takim oświetleniu dało się zauważyć grozę i zaciętość toczonyh tu walk. Poszatkowane przestrzelinami ściany. Dziurawe tam gdzie oberwały trochę ale wytrzymały albo przepołowione czy ziejące całymi fragmentami dziur gdy nacisk ołowiu był zbyt wielki by je utrzymać w całości. Ściany osmolone dymem jakby w użyciu był koktaje Mołotowa czy granaty co nawet potwierdzał wciaż wyczuwaly zapach spalenizny. Fragmenty rozwalonych elementów korytarza dało się zauważyć chyba wszędzie bo kotrastowały swoją mozajką z szarawymi barwami bazowych barw ściań i podłogi. Błyszczące szklane odłamki z lamp, plastikowe fragmenty paneli, złotawe łuski, czerwonawe zacieki, plamy i rozbryzgi na ścianach, ciemne fragmenty drewna z mebli które ustawiano jako zasłonę przed ołowiowym deszczem. Wszystko to jakoś wymuszało te przyciszone, ostrożne ruchy jak zawsze gdy ludzie trafiali na tego typu miejsca przytłamszczeni ogromem śmierci i zniszczeń.

I na tym korytarzu zalewanym plamami światła i ciemności pojawił się w końcu ruch. Jakiś facet. Ze skrępowanymi z tyłu rękami. Właściwie wyglądał jakby ktoś go wrzucił czy wepchnął na ten korytarz. Pomiędzy grupkę nowojorskich żołnierzy przy bramie a trzymanymi przy ścianie pod lufami Schroniarzami. Facet, chłopak chyba bardziej nawet, zdołał się podnieść i rozjerzeć gdy przez boczny korytarz wyszedł jakiś łysy facet w skórzanej kurtce. Górował masywnością budowy ciała nad młodzieńcem więc gdy położył mu swoją łapę na jego ramieniu bez trudu zmusił go do uklęknięcia na podłożu. - Siad kurwa! - Łysol miał rękę na temblaku ale drugą miał swobodną. Warknął do chłopaka co razem z ruchem łapy skutecznie chyb go spacyfikowało. Potem łysy spojrzał się krótko w jedną a potem drugą stronę korytarza. Stanął przy ścianie, zostawiając chłopaka prawie na środku korytarza. A potem wyszły kolejne sylwetki.

W środku był facet, w skórzanej kurtce i z czarnymi włosami. Wyszedł wręcz nonszalanckim krokiem i w takim świetle i na pierwszy rzut oka można było uznać, że dwie foczki się go uczepiły. Ale kolejny rzut oka zdradzał już mniej pocztówkowy obrazek. To on trzymał każdą z dziewczyn obejmując je a one chyba nie miały związanych dłoni ale były tak zesztywniałe i nienaturalne, że od rzuciało się to w oczy. Jedną z nich Will i Schroniarze poznali od razu. Marla. Ona też ich widocznie dojrzała i rozpoznała od razu ale dzieliło ich te kilkanaście kroków tego pogruchotanego i na wpół zaciemnionego korytarza. Dziewczyna wyglądała dość mizernie i wydawała się bliska płaczu. Drugiej kobiety nie znali ale wydawała się podzielać uczucia Marli choć bardziej nad sobą panowała. Widać było też, że jest w mundurze i jak nerwowo zaciska i rozciska pięści i ma sztucznie nieruchomą twarz czy nawet szczękościsk.

- A no i wreszcie jesteśmy w komplecie! - roześmiał się brunet trzymający obie dziewczyny. - Na pewno już wszyscy nie możemy się doczekać finałowej sceny prawda? No ja się nie mogę doczekać jak jasna cholera. Dlatego strasznie mnie wkurwia jak film się urywa przed końcem. Was to nie wkurwia? - zapytał obracając się nieco w stronę Schroniarzy a zza ich pleców i gdzieś z korytarza doszły krótkie śmiechy. Widać gangerom spodobał się wstęp i dowcip szefa.

- Sześciesiąt minut minęło! Więc zaczynajmy! Jaka jest wasza odpowiedź?! - krzyknął głośniej tak, że pewnie wszyscy na korytarzu już na pewno go słyszeli. Popchnął obie dziewczyny tak, że znalazły się teraz na kolanach po obu stronach skrępowanego chłopaka.

- To Barney nie wyszedł? - spytał cicho i zaskoczonym głosem Pies patrząc ponad głowami towarzyszy w głąb korytarza.

Chyba wszyscy obecni obserowali scenkę w najwyższym napięciu. Zwłaszcza jak ten facet w kurtce wyciągnął dłoń do łysego a ten podał mu jakiś duży rewolwer. Guido pokiwał głową z zadowoleniem oglądaąc broń a Will czuł, że to część popisu. By ta trójka jeńców mogła sama z paru kroków obejrzeć broń jaka mogła im za kilka oddechów odebrać życie.

- No jak będzie Barney? Nasz nowy a twój stary kumpel Will mówił, że wyjdziesz. Ty mówiłeś, że wyjdziesz. No tu wiele osób liczy, że wyjdziesz. O choćby ta nasza zapłakana ślicznotka. To jak będzie Barney? - powiedział wciskając jakiś komunikator w panelu i mówiąc do niego. Gdy mówił o ślicznotce wskazał na Marlę. Lufą rewolweru. Dziewczyna nie wytrzymała i rozpłakała się rzewnymi łzami.

- Nie strzelaj. Niech nikt nie strzela. Wychodzimy. Otwieram bramę. - głośnik w odpowiedzi zaskrzeczał nieco zniekształcając głos hibernatusa ale to był Barney. Głos jednak miał jakiś taki drewniany jaki nigdy wcześniej Will u niego nie słyszał. Gdzieś tam w gębi korytarza szczęknęło coś potężnego i poniósł się metaliczny oddźwięk. Potem chwilę słychać było jak pracują siłowniki a nawet stąd widać było jak owalna brama stoponiowo się otwiera.

- O wiszisz ślicznotko? Jest szansa, że to nie musi być twój ostatni dzień. Bo szkoda by było prawda? - mafioz pochylił się tak, że położył obie dłonie na ramionach dziewczyny i mówił jej prawie wprost do ucha. Dziewczyna kiwała rozpaczliwie głową a spazmy jakie targały jej ciałem zdawały się słabnąć. Znów widocznie dawała się ponieść nadziei, że jeszcze nie jest jej koniec i się z tego jakoś wygrzebie.

- Guido. - odezwał się ten łysy i coś w jego głosie spowodowało, że nie tylko głowa szefa zwróciła sie czujnie w stronę bramy. Tam nie do końca było widać co się dzieje ale chyba było jakieś zamieszanie z udziałem Schroniarzy i żołnierzy.

- Ojej. Ale byłby smutek, rozpacz i żal gdyby nasi nowi koledzy zostali zastrzeleni w imię niesienia demokracji przez lufy pana prezydenta. - wyszczerzył się złośliwie szef a na twarz mu wypełzł równie złośliwy uśmieszek. Tam przy bramie bowiem coś chyba faktycznie wyglądało na to, że obie grupy wzięły się na lufy i coś gorączkowo sobie plując nawzajem prawie krzycząc.

- Mówiłem nie strzelać! Jestem lekarzem! To są moi pacjenci! Nie strzelać! - Barney w końcu użył widocznie komunikatora więc jego głos się poniósł przez głośniki docierając także i na drugą stronę korytarza.

- Lekarzem? Przyda się. Zawsze jak tu kurwa przyjeżdżamy ktoś nam rozpierdala albo podpierdala lekarzy! Może ten się uchowa dłużej. Jakiś uodporniony czy ki chuj. - warknął szef dając wyraz irytacji. - Ej wy tam przy bramie! Nie będziecie się tam chyba strzelać sami co? Jak wy zaczniecie to my też dołączymy! - wrzasnął w głębie korytarza ignorując tym razem komunikator. Tam z przodu, w pobliżu bramy nadal widać było sylwetki w skórzanych kurtkach tak samo jak przy bocznej odnodze którą wcześniej widzieli Schroniarze. Były dość sporawe szasne, że Runnerzy mając swobodę poruszania się po tej części Bunkra mogli wziać okolicę bramy w okrążenie. Gdyby włączyli się w wymianę ognia w takiej sytuacji mogliby uzuskać wreszcie przełom.

Ostrzeżenie szefa Runnerów chyba poskutkowało bo kolumna Schroniarzy pod przewodem sylwetki w białym fartuchu ruszyła wzdłuż korytarza. Poruszali się dość wolno przez te częściowo zaciemnione pobojowisko. Zwłaszcza, że byli jedynym poruszającym się elementem w tej scenrii. Wydawało się też, że tylko ich szuranie, kopnięcie jakiegoś przedmiotu, czasem upadek czy potknięcie kogoś są też jedynymi dźwiękami. Do tego strasznie szarpiącymi nerwy. W końcu minęli Guido, tego łysego, ich jeńców a szef Runnerów kazał im ruchy głowy iść dalej. Więc w końcu zrónwali się i ze Schroniarzami pod ścianą. Teraz mogli się spotkać pierwszy raz od paru dni. Ale scenaria i okliczności tak się zmieniły, że zdawałoby się jakby to było tygodnie i kilometry temu gdy się widzieli po raz ostatni.

Schroniarze wyglądali chyba tak samo źle i mizernie jak i ci którzy dotąd trzymali się z Will’em. Zmęczeni, wymizerowani, pokancerowani wcześniejszymi przeżyciami. Prawie całkowicie ociemniały Vince prowadzący czy prowadzony przez swojego psa, Mołotowa, wciąż kuśtykający sir Erdrik podtrzymywany przez swoją giermek, Juan kulący do siebie swoją kolorową rodzinę i rzucającą się odmianą w psotaci blond albinoski Moniki. Stripper ale bez swojego robota. No i sam Barney który prowadził Triggera, psa ich byłego snajpera Bobby’ego któremu udało się przeżyć jego pana. No i wszyscy. Praktycznie same dzieci, kobiety i kalecy. Wszyscy zmęczeni i niespokojni, niepewni swojego losu, milczący i ponurzy. Dzieci z zapłakanymi twarzami, uspakajająca je Maria z Juanem. Ale nigdzie nie było widać Cindy.

- Nie zdążyliśmy zabrać jedzenia. Nic nie jedliśmy od wczoraj. Nawet dla dzieci nic nie było. Dobrze, że woda tam jest. - mruknął cicho Barney gdy zatrzymał się na chwilę obok rozstawionego pod ścianą cwaniaka z Vegas. Część za bramą była jednak typowo labolatoryjna i techniczna, nawet Schroniarze raczej tam bywali przechodząc czy szukając czegoś ale nie mieszkali tam. Więc nie trzymali tam zapasów jedzenia nawet tak skromnych jak te na mieszkalnym poziomie.

- O jaka piękna rodzinka! I widzisz kiciu? Uratowali cię. Więc jeszcze pożyjesz. - wyszczerzył się główny ganger do trzymanej na podłodze byłej kelnerki z “Łosia”. Podniósł ją nawet dość łagodnie a potem popchną lekko w stronę reszty Schroniarzy. Dziewczyna spojrzała na niego raz, potem krótko na Schroniarzy a potem nie wytrzymując napięcia rzuciła się biegiem w ich stronę. Ganger widząc jej plecy nieśpiesznie uniósł rewolwer gdy zdołała przebiec, potykając się i chwiejąc gdzieś z połowę dystansu. Lufa minęła krytyczny moment który byłby dobry do posłania pocisku w plecy Marli i unosiła się powoli dalej. Gdy dziewczyna dobiegła wreszcie, wpadła w objęcia Will’a, rozryczała się tak, że aż i nim targały jej spazmy lufa mafioza celowała już w sufit. Kiwnął krótko głową i odwrócił się w stronę pozostałej wciąż klęczącej dwójki.

- No laluniu? Tamci uratowali swoją foczkę. A czy ci twoi uratują ciebie? - zapytał robiąc te dwa kroki w jej kierunku tak, że znalazł się tuż przed dziewczyną w mundurze. Spojrzała na niego w górę. Nie prezentowała się w tej chwili zbytnio apetycznie. Włosy miała przyklejone do czoła, oddychała szybko i płytko jak zdyszane, schwytane w matnię zwierzę i zaciskała wciąż szczęki z odczuwalnego stresu. Nie odezwała się jednak. Facet więc wycelował rewolwer prosto w jej twarz.

- No i jak?! Robimy deal?! Zostaliście sami! Nikt już was nie uratuje! Rozwalę waszą foczkę a potem was! Więc jak?! Życie czy śmierć?! - krzyknął znowu w głąb korytarza cały czas trzymając dziewczynę w mundurze na muszce. Od strony barykady nie dochodziła żadn odpowiedź choć widać było poruszenie wśród sylwetek jakby się kłóciły ze sobą. Nagle zabrzęczał jakiś brzęczyk gdzieś z bocznego pokoju. Ten nagły, ostry dźwięk n moment przykuł uwagę chyb wszystkich. Brzmiał jak telefon czy budzik. W dość oczywisty sposób kojarzył się z upływaniem czasu czy terminu. - Zaa póóźnoo! - wrzasnął Guido, gdzieś od strony brykady dobiegły protestujące okrzyki ale nie zdążyli nic zrobić. Palec pociągnął za cyngiel. Kurek uderzył. Rewolwer wydał z siebie cichy trzask a dziewczyna wrzasnęła krótko i rozdzierająco. I klęczała nadal. Tak samo jak facet z wyciągniętym w stronę jej twarzy rewolwerem. - Ojej. Zapomniałem załadować do pełna. No ale to da się naprawić. - głos nabrał mu dość wesołej barwy i wyciągnął dłoń w stronę łysego. Ten podał mu jeden nabój a szef z pietyzmem wręcz załadował go do bębna rewolweru. - Na czym to stanęliśmy? A tak! Na wymuszaniu rozsądku. - pacnął się w czoło, i zamaszystym ruchem wprawił bęben w ruch obrotowy. Gdy ustał znów zaczął powoli opuszczać broń w stronę twarzy pojmanego żołnierza. Dziewczyna straciła resztki panowania nad sobą i widać było, że z jej oczy cieknął łzy choć starała się jeszcze nie pęknąć po całości.

- Dobra! Zrobimy ten deal! Wychodzimy! Nie strzelajcie! Ale bierzemy naszych ludzi ze sobą tak jak było w umowie! - głos od strony barykady był pełen frustracji, cierpienia, wątpliwości i gniewu. Jednak widać było, że żołnierze ociągając się ale zaczynają opuszczać swoją dotychczasową placówkę.

- Naturalnie! Wiarygodność to podstawa w biznesie prawda?! Zapraszam tu do nas! - czarnowłosy facet z rewolwerem w dłoni roześmiał się chyba całkiem szczerze i opuścił broń przestając celować do dziewczyny. Czekał aż kolumna wojskowych zbliży się i pewnie powtórzy manewr Schroniarzy.

- Koniec przedstawienia. Zapraszamy na wasze nowe kwatery. - powiedział ten starszawy facet z opaską na oku dając znać i eskortujący Schroniarzy gangerzy zaczęli ich znów otaczać by wznowić tą podziemną wędrówkę.




Cheb; rejon wschodni; enklawa Czerwonoskórych; Dzień 7 - wczesne przedpołudnie; bardzo pochmurnie; ziąb.




Gordon Walker, Nathaniel “Lynx” Wood i Nico DuClare



Ulewa się skończyła przechodząc w zwykły deszcz a ten też dość szybko zamarł. Temperatura też chyba trochę podskoczyła a przynajmniej poranny przymrozek zszedł. Nadal jednak nie mogło być więcej niż kilka stopni na plusie więc dość smętnawe warunki na podróże. Świat na zewnątrz przestał nasączać się nadmiarem wody choć nadal wszędzie było jej pełno bo chyba wszystko co możliwe było mokre. Pogoda była jednak dość niepewna bo niebo nadal przesłonięte było ciemnymi chmurami. Teraz gdy jeden żywioł się skończył od razu wchodził na jego miejsce następny. Chmary insektów jakie opanowały ostatnio okolice Cheb jak się okazały przetrwały lodowatą zawieruchę i znów zaczynały wracać do dominacji nad krajobrazem. Nawykłe do wypatrywania Ruin i Pustkowi oko DuClare wyłowiło charakterystyczne, pustawe skorupki. Owadzie wylinki. Widać robactwo przeszło czy przechodziło metamorfozę na kolejne stadia.

Wyszli z biura szeryfa i ruszyli na wschód. Minęli więc lokal “Rudego” gdzie chyba zaskoczyli Yelenę która przerwała wstawianie kolejnego okna by przyjżeć im się w zdziwieniu. - Coś czyści wracacie z tych bagien! - krzyknęła do nich wesoło z lekko zadziornym tonem kładąc dłonie na biodrach i obserwując jak idą ulicą.

Do enklawy plemienia Burzowej Chmury trzeba było właściwie wyjść poza właściwe Cheb. Z biura szeryfa dało się dojść gdzieś w kwadrans czy półtorej, może dwa w zależności od obranego tempa marszu. Gdy doszli w okolice enklawy przedzierając się przez połacie kałuż, błota i mokrego zielska dzień nadal był dość młody. Choć do zachodu Słońca pozostało im już mniej niż 12 godzin. Podróż łodzią na zalaną farmę powinna zająć ze dwie, trzy może cztery godziny w jedną stronę. Powrót pewnie podobnie. Niewiadomym zostawało ile zajmie uwinięcie się z wydobyciem tych robotów i teraz rozmowy z Czerwonoskórymi.

Sama enklawa w przeciwieństwie do reszty Cheb niezbyt się zmieniła. Przynajmniej od zewnątrz tak jak na oko Lynx’a to wyglądało. Nadal była ta ni to mur ni barykada zrobiona z-czego-się-da na zewnątrz i brama tak jak pamiętał. Ale jak pamiętał brama w dzień powinna być na oścież otwarta bo zamykano ją na noc lub gdy się coś działo. Coś niedobrego. Teraz zaś jedna strona była otwarta jak powinna ale druga była zamknięta. Przy bramie było dwóch wojowników plemiennych. Ubranych w mieszaninę ubrań i ozdób “zachodnich” i tradycyjnie kojarzących się z rdzennymi Amerykanami. Jeden stał w przeciwdeszczowym ponczo oparty o słup framugi bramy a drogi siedział na jakimś pniaku w pobliżu. Obydwaj mieli broń ale nie przejawiali jakoś widocznej chęci do jej użycia. Przynajmniej póki goście nie przekroczą jakiejś granicy, zwłaszcza jeśli by zmierzali z bronią w łapie. Jakoś wówczas plemienni wojownicy zazwyczaj nabierali żwawości w działaniu.




Pustkowia; wybrzeże jeziora; wysepka; Dzień 7 - wczesne przedpołudnie; bardzo pochmurnie; ziąb




Bosede “Baba” Kafu



Baba był wykwalifikowanym zwiadowcą nie tylko z powodu modyfikacji jakich go poddano ale i z wyszkolenia i doświadczenia. Stąd jego zwiadowcze zadanie szybko wpadło w rutynę bo przypominało setki innych podobnych. Dwa obiekty jakie obserwował były co prawda dość unikalne. Nie spotkał wcześniej nic podobnego. Ale… Nic się nie działo. Ani w nich, ani na nich, ani wokół nich nawet na samej wysepce właściwie też nic się nie działo. Zostawało podziwianie nocnej przyrody. Tak by pewnie podchodziła do tego większość zwykłych ludzi gdyby ich postawić w takiej sytuacji. Baba jednak umiał być cierpliwy nawet przez całkiem długi czas. Bo choć nic zazwyczaj się z tymi dwoma pływaczami nie działo to jednak czasem trochę się działo. I to całkiem ciekawe rzeczy.

Najpierw obie jednostki były ciemne, ciche, zimne i nieruchome. Poruszały się tylko ruchami fal i jedynym ruchomym elementem wydawały się kręcące się wokół i bezustannie kratki radarów. Jednak kilkukrotnie zauważył pewną anomalię. Ruch wieżyczek strzeleckich. Trwały nieruchomo aż nagle zaczynały się z wolna poruszać sunąc lufami wzdłuż brzegu. Co najmniej raz dostrzegł, że mogło je spowodować jakieś sporawe, nocne stworzenie buszujące po plaży. Gdy się oddaliło wieżyczka wracała do swojej poprzedniej pozycji. Już nad ranem miał też krótki pokaz sprawności systemów uzbrojenia sprawności bojowej. Na plaży znów się pojawiło jakieś stworzenie, poruszające się dość kaczkowato i niezgrabnie choć dla termowizji w gadzich oczach mutanta świeciło pomarańczami aż miło było popatrzeć. Tym razem jednak wieżyczka bez ostrzeżenia plunęła ogniem. Po prostu chwilę jak i poprzednio śledziła cel a potem otworzyła ogień. Ciemność nocnego życia została przecięta hukiem ołowiu. Pociski szatkowały piach, gałęzie jakie na nim leżały, pruły wodę przy plaży ale fala ołowiu w pierwszej chwili zasypała nagle zamarłe w bezruchu stworzenie ale jego chyba nie trafiła mimo, że zasypała je falami piachu, wody i odłamków wzburzonych ołowiem. Zwierzę zaczęło niezdarnie uciekać byle dalej ale pociski je ścigały obramowując co raz bardziej aż wreszcie po prostu rozbryzgując stwora na części. Zaraz potem strzelanina ucichła a wieżyczka po chwili trwania w bezruchu i stygnięcia lufy ziejąc wciąż gorącymi gazami wylotowymi wróciła znowu do swojej oryginalnej pozycji. A potem zaczęło padać.

Na świecie panowały jeszcze ciemności gdy spadły pierwsze krople ale szybko przeszły w regularną ulewę. Lało tak jakby niebiosa chciały zatopić ten wypalony świat. Potem nadszedł wreszcie świt ale lać nie przestawało. Nawet tempertura spadła do kilku stopni przymrozku. Monotonne walenie ulewy w drzewa pod jakimi krył się zwiadowca Schroniarzy było dość denerwujące i na dłuższą metę ciężkie do zniesienia. Cała grunt na tej wysepce zaczął się topić w strumykach i kałużach jakby już jak nie świat to chociaż ta wysepka miała zatonąć. Jakoś jednak dzień wstawał co raz bardziej, lać nadal lało a wysepka wciąż przyjmowała w siebie kolejne porcji wody z nieba ale nie tonęła. Zaś na tych dwóch jednostkach pływających nadal jakoś te oberwanie chmury nic nie robiło. Babie nie udało się tam zaobserwować żadnego ruchu, peta, kawałka głowy, ręki zupełnie jakby się tam pospali na amen albo i pomarli. W końcu więc znużony bolącymi ranami, chłodem i ulewą zamknął oczy by dać im odpocząć. I miał sen. Chyba. Chyba to był sen.

Od Moniki. A może ona go miała? Nie był pewny. Odkąd w zimie jakoś związali ze sobą swoje losy coś ich połączyło. Jego wielkiego pond wszelki ludzki wymiar cybermutanta o wyglądzie kumpla z kadzi Borgo i ją. Chuderlawą dziewczynkę w wieku stawiającym ją na progu bycia nastolatką o cechach klasycznego albinosa. Sny. Czasem w jakiś sposób śnili razem. Zwłaszcza jak mała się przeżywała coś bardzo emocjonującego. Najczęściej strach, żal czy obawę. Teraz właśnie śnił. Był tam. U nich. W bunkrze. Było ciemno. Więc przecież nie mógł tego śnić bo co najwyżej wszystko by było niebieskie. A tu było ciemno. I zobaczył karabin. Lufę czarnego karabinu. Zupełnie jakby ktoś przystawił mu ją do twarzy czy wycelował chociaż. M 16. Tak, ta charakterystyczna luf z M 16-ki. I mundur. Trzymał ją jakiś mundurowy. Widział ręce, i rękawy i zamazane już ciało obleczone w resztę munduru. Potem chwilę czuł naprzemian rozmazane plamy światła i ciemności. I dotyk. Ręki, ciepłej ręki które otaczało dodając otuchy i niosąc pocieszenie. Ale same zamieszanie, plamy światła i ciemności. Coś pod nogami czy na kolanach. A przecież posprzątane było. Prawie wszędzie gdzie chodzili najczęsciej. Pan Barney przecież ich nieźle ganiał by “jakoś to wyglądało”. A tu coś było pod nogami. Coś co nie powinno być i strach było spojrzeć nawet co to.

Mrygało światło. Jak od jarzeniówki. Takie jak były u nich w Bunkrze. Znaczy te co udało im się naprawić. I w tym korytarzu, w tym mrygającym świetle jarzeniówki widział twarz. Kilka twarzy. Nałożonych na siebie. Ale to jedna osoba. Wyraźniejsza była załzawiona. Łzy toczyły swój szlak przez policzki. Kobieta łzawiła i miała nerwową zaciśnięte szczęki których drobne mięśnie drgały w drobnych miniskurczach. Kobieta mrugała często oczami jakby się chciała pozbyć tych łez. Nozdrza też jej chodziły w rytm szybkich, urywanych oddechów mimo, że chyba ciało miała nieruchome. I ta druga twarz. Zniekształcona, rozciągnięta w krzyku strachu i rozpaczy, zalana beznadzieją i przekonana o własnym nieuchronnym i końcu. I ta twarz nagle spojrzała prosto na Babę. Zupełnie jakby stała o krok od niego. Dojrzał jej zapłakane spojrzenie. Pełne zazdrości.

- Weź pigułkę. Weź pigułkę. Weź… - SI czuwała nad swoim nosicielem. Obudziła czy docuciła go brzęczykiem słyszalnym w jego uchu. No tak, nowy dzień to i nowa porcja tabletek. SI jednak poinformowała a właściwie przypomniała mu o rokowaniach Barney’a odnośnie stanu zdrowia jej nosiciela. Zbliżał się termin w którym jak szacował przedwojenny cybernetyk zacznie o sobie dawać niewydolność szpiku spowodowana napromieniowaniem podczas zimowej wyprawy do leża troll’a. Substytuty i suplementy jakie Barney mu znalazł i podawał kończyły się lub działały co raz słabiej. Jedynym ratunkiem dla Baby był przeszczep szpiku. Trzeba było jednak go znaleźć i przeszczepić. Przynajmniej Barney tak twierdził. Bez tego suplementy albo się skończą albo przestaną działać a wówczas Bosede będzie stopniowo słabł, popadał w co raz głębszą anemię aż w końcu umrze. Choć biorac pod uwagę odmienny organizm mutanta mogło to odbywać się nieco inaczej czy wolniej niż u ludzi to jednak Barney nie dawał optymistycznych rokowań bez przeszczepu szpiku. Wedle jego prognozy Baba mógł zacząć odczuwać zauważalne skutki choroby popromiennej już lada dzień. Tak o tym w ten deszczowy poranek przypomniała mu uprzejmie jego SI.

Na razie jednak czuł się dobrze. Znaczy nie licząc bólu z otrzymanych w walkach ran, chłodu i zalewających cała okolicę kolejnych fal potopu z nieba. W końcu jednak na tych dwóch statkach zauważył jakieś oznaki życia. A przynajmniej zaczęło się ruszać coś innego niż radar czy wieżyczka. Z obydwu jednostek prawie jednocześnie otworzyła się jakaś klapka i na pręcie wyjechał jakiś słupek. Ze słupka jednak z wolna otworzyło się coś co okazało się jakimiś raczej płaskimi prostokątami. Obracało się to chwilę wokół własnej osi nim znieruchomiało wystawiając prostokąty pod ostrym kątem w stronę nieba. Po jakimś czasie wysunęły się jeszcze jakieś pręty czy druty. Te jednak były wystawione ponad pokład tylko chwilę po czym znów zniknęły pod pokładem. Gdzieś w tym momencie znów odezwała się SI. Powiadomiła Babę, że znów wykryła sygnał tego samego typu jak poprzednio ale jest na 86.9% pewna, że są w bezpośredniej odległości od nadajnika. Zalecała by przeszukać najbliższą okolicę w promieniu kilometra. Jeśli nie poskutkuje znalezieniem nadajnika zwiększyć promień poszukiwań o następny kilometr. Niestety nadal jej algorytmy nadal nie pozwalały jej na złamanie szyfru niemniej typ i rodzaj wskazywały te używane przez sojusznicze jednostki. Drugi sygnał pochodził z zachodu choć było to pewne na 34.2%. Drugim prawdopodobnym kierunkiem było południe bo 32.8%, następnie północ z 21.4% i resztę zajmował wschód czyli kierunek z którego wczoraj przybyli Baba i jego SI. Z tym, że błąd pomiaru był rzedu kilku czy nawet 10% więc by go zminimalizować zalecała powtórzenie pomiaru najlepiej kilka z tego miejsca i następne kilka wzdłuż wybrzeża. Sygnały dotąd pojawiały się raz czy dwa na dobę więc w ciągu paru dni powinno się złapać całkiem porządne namiary na nie. Baba musiał wierzyć na słowo bo ze swojego posterunku widział dobrze tylko północny kierunek bo tam otwierała się płachta jeziora przed nim. Ze wschody przybył, zachód powinien być nieźle widoczny z krańca wysepki ale w tej chwili blokowały mu widok drzewa. W nocy zaś miał okazję widzieć fragmenty południowego wybrzeża i tam raczej też była sama woda i linia mniej więcej równej linii wybrzeża, nie licząc tego cypla który zaprowadził go do tej wysepki.

W końcu znów zaczął się ruch. Najpierw zaczęły składać się te prostokąty, potem wsunęły się znikając z powrotem pod pokładem. Tym razem jednak po chwili dał się słyszeć pierwsze pyrganie silników spalinowych które przeszło w miarowe dudnienie zakłócając dzienny rytm żywota je wysepki. Gdy silniki się rozgrzały jednostki zostały wprawione w ruch. Pierwsza nakierowała się na otwarte wody jeziora jednostka eskortowa a ta druga za nim. Najpierw po prostu zmierzały na północ by wypłynąć na otwarte wody jeziora. Wkrótce jednak zaczęły się co raz bardziej kierować na wschód.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 09-10-2016, 22:16   #382
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 51 2/2

Cheb; rejon centralny; biuro szeryfa; Dzień 7 - wczesne przedpołudnie; bardzo pochmurnie; ziąb.




Alice “Brzytewka” Savage



Obca kobieta odeszła znikając za bramą i ogrodzeniem cmentarza. Alice z Anthonym zostali na cmentarzu sami. Światło lampek ciepło oświetlało tą raczej ponurą, zimną i mokrą scenerię nagrobka. Czas było wracać. Gdy wracali najpierw do samochodu a potem samochodem pogoda się nieco poprawiła. Przestało lać. Choć niebo wciąż było bardzo pochmurne i chmury wisiały nisko nad ziemią jakby lada chwila znów miał zamiar zacząć padać deszcz.

- Nic mu nie będzie. Wyruszamy w drogę dziś. Póki jest okazja. - dowódca Pazurów był nieugięty i nie zgodził się na przystanek w “Łosiu” by Nix mógł się ogrzać i zregenerować siły. Sam młody Pazur był już z powrotem ubrany w swoje w końcu suche rzeczy i przestał się trząść więc od razu wyglądał lepiej niż gdy zostawiali go w samochodzie bo przypominał wówczas zmarzniętą, mokrą kurę. Teraz jednak nadal wyglądał dość blado i siedział na tylnym siedzeniu owinięty kocem i śpiworem. Hipotermia już mu raczej nie zagrażała ale wciąż mógł zwyczajnie odchorować ten pływacki wyczyn. Czy tak sie stanie pokazać by miały następne godziny. Jeśli do rana nic mu nie wyjdzie była szansa, że wyjdzie z tej próby cało. Tabletki które dała mu rudowłosa lekarka łyknął jednak grzecznie i nawet już zdołał wymruczeć krótkie “dzięki”.

- Hammery NYA. Stały przed biurem szeryfa. Jak wczoraj mieliście z nimi takie przygody lepiej nie kolić ich po oczach. A opóźnienie mam nadzieję, szeryf zrozumie ze względu na pogodę. No. Pojechali. Parkuj Boomer. - w samochodzie Tony odpowiedział na pytanie podopiecznej akurat jak wyjeżdżali na główną drogę Cheb z której widać było już biuro szeryfa. Ale żadnych pojazdów teraz tam nie było. Miłośniczka balonówek zaparkowała więc przed biurem zarzucając nieco bryką choć po krytycznym spojrzeniu szefa i własnym przepraszającym zestawie spojrzenia i pyknięcia balonówy wychodziło, że chyba nie był to zaplanowany manewr.

- Szefie ale co ja mam im powiedzieć? Ja prawie nic nie pamiętam. - spytała w końcu najemniczka patrząc trochę z powątpiewaniem na drzwi wejściowe do biura miejscowych służb porządkowych.

- No to powiedz co widziałaś i że więcej nie pamiętasz. Tak jak było. Nie bój się to powinno być zwykłe spisanie zeznań z wypadku i koniec. Ja z Nix’em złożymy zawiadomienie o kradzieży. Może ktoś coś znalazł. - szef uspokoił podwładną i zabrał się za wysiadanie z terenówki. Choć przy jego rozmiarach był to cały proces a nie zwykłe wysiadanie jak u ludzi o bardziej standardowych rozmiarach.

- Dzień dobry. Przyjechaliśmy złożyć zeznanie względem wczorajszego wypadku. - przywitał się w miejscowymi funkcjonariuszami szef Pazurów. Szeryf wraz ze swoim zespołem również przywitał się i rozporządził swoimi raczej skromnymi zasobami personalnymi. Sam poszedł z Boomer do pokoju by mogła złożyć zeznania o wczorajszym “zdarzeniu drogowym”. Na słowa dowódcy Pazurów, że też mają zgłoszenie o przestępstwie zreagował uniesieniem brwi ale polecił Erykowi przyjąć zgłoszenie. Więc patykowaty młodzik zaczął rozmowę i spisywanie tego zgłoszenia od Nix’a i Rewers’a.

Alice została w holu głównym biura raczej zostawiona sama sobie. Jednak z góry doszły kroki i okazało się, że schodzą razem po schodach Kate i Eliott. Chyba rozmawiali ze sobą wcześniej.

- No ale dlaczego nie przyszedł? Przecież wiedział, że tu jestem. Zawsze się chwalił tym wspaniałym wzrokiem i resztą jaki jest spostrzegawczy. Ja go usłyszałam z góry a on mnie nie? Musiał słyszeć. To dlaczego nie przyszedł? - kobieta pytała idącego obok mężczyznę przez całą drogę na parter. Gdy już się znaleźli na dole otarła oczy swoją smukłą dłonią.

- Bo to dupek i pozer. Zgrywa cwaniaka i jaki to jest przy nas świetny i wspaniały. Jakby miał odznakę to by oczywiście był tu porządek a nie burdel jak teraz i żadne hordy gangerów by się tu nie pętały. A. I oczywiście ci z Nowego Jorku znaliby swoje miejsce i robili co trzeba. - posterunkowy najwyraźniej nie miał dobrego zdania o facecie o jakim rozmawiali. Weteryniara pokiwała głową ale dalej wydawała się dość zmartwiona i zasmucona. - Eryk, idę odprowadzić Kate. Zaraz wrócę. - powiedział podnosząc głos do kumpla z biura na co ten kiwnął głową i wrócił do rozmowy z Pazurami.

- Masz rację to dupek. Myślałam, że coś do niego dotrze. Że się zmieni. Ale widać nie. Zostawił mnie. Ma te swoje wojny do wygrania. To niech jedzie i je sobie wygrywa! Ale beze mnie! Dupek jeden. - smutek i żal brunetki przeszedł prawie od razu w złość i gniew. Powiodła nieobecnym wzrokiem po wnętrzu komisariatu gdy Eliott zakładał swoją pelerynę. Wtedy jakby dopiero zorientowała się, że jest tu ktoś jeszcze.

- Taka z niego plaga jak z tych robali. Odpust boży jakby powiedział Ben. - przytaknął zastępca szeryf kończąc ubieranie peleryny.

- To nie są robale tylko insekty Eliott. I są bardzo ciekawe. Nie widziałam jeszcze takich. Szkoda, że nie mam mikroskopu. - dziewczyna uśmiechnęła się lekko chcąc chyba zmienić smutny temat.

- No tak, są z plastiku i trochę ciężko się je rozgniata. - zgodził się zastępca szeryfa demonstrując chrupiącą czynność butem.

- Oglądałam je jak byłam przy Brian’ie. One właśnie przechodzą do kolejnego stadia rozwoju. Widziałam wylinki. - odpowiedziała weterynarz kiwając głową jakby mówiła o czymś istotnym.

- No to co? Te robale tak mają. Te co tu są normalnie też tak mają. Ale plastikowych to by chyba ryby nie brały co? - zastępca i wędkarz miał całkiem inne podejście do zagadnienia niż “lekarz od krów”.

- Tak ale te tutaj, w tej formie rozmnażają się za pomocą pedogenzey. - widząc pytające uniesienie brwi Eliott’a wyjaśniła dokładniej. - Rozwój jaj odbywa się w ciele młodocianych osobników. Potem się wykluwają i zjadają nosiciela od środka i wydostają się na zewnątrz. - wyjaśniła łagodnie ale widać było, że wyjaśnienie nie przypadło słuchaczowi do gustu.

- Fuj! To obrzydliwe! - zastępca skrzywił się jeszcze bardziej rozdeptując ze złością kolejnego robala.

- Naturalne i odwieczne Eliott. Tak było zanim spadły bomby a nawet zanim przodkowie ludzi zeszli z drzew. Widziałam wyżarte truchła i nawet udało mi się zaobserwować ten proces. Dla nas oznacza to tyle, że w krótkim czasie osobniki te mogą pomnożyć wielokrotnie swoją liczebność. O ile będą w stanie się wyżywić to proces będzie prawdopodobnie trwał. - wyjaśniła znowu brunetka krzywiącemu się już trochę mniej zastępcy szeryfa.

- A co one żrą? - zapytał patrząc na nią uważnie.

- Jeszcze nie wiem. - przyznała Kate wzruszając ramionami.

- Nie mów, że nas. - w głosie i twarzy Eliott’a dało się zauważyć cień zaniepokojenia.

- Jeszcze nie wiem Eliott. - odpowiedział już dość poważnie skupiona weterynarz.

- No to chodź idziemy póki nas jeszcze nic nie żre. - westchnął i uśmiechnął się łagodnie Eliott i razem zaczęli iść do wyjścia uzbrojeni na wszelki wypadek w peleryny i płaszcze przeciwdeszczowe.

Zaraz potem drzwi skrzypnęły i ukazała się w nich Boomer a potem sam chebański szeryf. Eryk też jakoś w tym czasie chyba skończył swoją robotę. Pazury pod wodzą sławnego najemnika i stratega wyglądały więc na gotowych do opuszczenia komisariatu i całego Cheb więc na słowa szeryfa zareagowali z zauważalnym zaskoczeniem.

- Alice, zapraszam na rozmowę. - powiedział spokojnie Dalton wskazując kciukiem na pokój w którym przed chwilą skończył rozmowę z Boomer.

- Ależ szeryfie, Alice nie było wczoraj na miejscu zdarzenia i przyjechała dopiero potem co już pan chyba widział. - Rewers zwrócił uwagę szeryfowi na ten dość istotny detal.

- Nie chodzi o wczorajsze zdarzenie drogowe. Tylko o wyjaśnienie swojej roli podczas przestępstwa. Chodzi o porwanie rodziny Saxton’ów dwa dni temu. Oraz pobicie funkcjonariusza Saxton’a. - wyjaśnił szeryf swoim flegmatycznym wręcz tonem.

- Pobicie? Alice? Czy ona wygląda jakby kogoś umiała pobić? - sapnął ironicznie Rewers wskazując wymownie na mikrą sylwetkę lekarki która sporo zaniżała uliczną średnią.

- Chodzi o złożenie wyjaśnień synu. - szeryf wydawał się być niewzruszony ironią wielkiego Pazura. Trochę dziwnie brzmiało te szeryfowe “synu” w stosunku do kogoś o posturze i reputacji sławnego Pazura.

- Czy to konieczne szeryfie? Może moglibyśmy szybko spisać notatkę, Alice by podpisała i by wystarczyło? Przyznam, że trochę nas czas nagli. - zaproponował “Cass” Rewers próbując nie dopuścić do opóźnień jakie by pewnie spowodowało kolejne dłuższe przesłuchanie w stosunku to ich założeń planu podróży jakie z takim mozołem sprokurował Nix.

- A chyba jeszcze nie zapomniałem jak się pisze. I ja z kolei przyznam, że unikanie złożenia zeznań nie stawia Alice w korzystnym świetle. Jeśli nie złoży zeznań dobrowolnie będzie musiała zostać zatrzymana do wyjaśnienia. Jeśli wówczas nadal będzie odmawiać złożenia zeznań będzie musiała zostać zatrzymana do czasu wyjaśnienia sprawy jako podejrzana o współudział w popełnionym przestępstwie. Tak to wygląda synu. - odpowiedział chebański stróż prawa chyba w ogóle nie zrażony reakcją szefa Pazurów. Ten zamilkł i jak go znała Alice pewnie główkował nad różnymi wariantami więc twarz miał marsową jak zwykle. Ale na twarzy młodych Pazurów zaskoczenie wciąż bylo wyraźnie widoczne.

- Zamkniecie ją? - Nix wypalił znowu wtrącając się w rozmowę dwóch szefów. - Przecież to laska z gazet! Pomogła wam w zimie z tymi gangermi! Nawet ten facet z Nowego Jorku o tym pisał! Nic to dla was nie znaczy? No i gdzie ona by kogoś pobiła? - wylał z siebie szybki potok pytań nacechowanych wciąż zaskoczeniem i niedowierzaniem. Na koniec dopiero prychnął ironicznie wskazując dłonią na kruchą, rudowłosą lekarkę.

- Prawo to prawo synu. Nie ma wyjątków. - szeryf wciąż wydawał się być nieporuszony i zdeterminowany by wyjaśnić udział Alice w zdarzeniu sprzed dwóch dni. Nix z niedowierzaniem pokręcił głową a Boomer pyknęła balona. Szef milczał. - Zapraszam na rozmowę. - Chebańczyk na pokój.

- Nazywam się szeryf Dalton i jestem miejscowym szeryfem. Nie jesteś w tej chwili o nic oskarżona. Ta rozmowa ma wyjaśnić sprawę porwania rodziny Saxton’ów sprzed dwóch dni. Jeśli jednak pojawią się dowody mówiące o twoim udziale w przestępstwie nie tylko jako świadka wówczas będziesz oskarżona o popełnienie przestępstwa i potraktowana odpowiednio. Masz prawo do odmowy zeznań. Wówczas zostaniesz zatrzymana tutaj do wyjaśnienia sprawy. Twoja postawa zostanie wzięta pod uwagę. Będę spisywał zeznania na końcu rozmowy dam ci przeczytać i podpisać. - mimo, że pokój w jakim siedzieli nie należał do pojemnych i był bardzo obdrapany. Wrażenie ruiny potęgowały wciąż widoczne ślady zniszczeń, dziury jak po nożach, wyłamany fragmenty ścian a nawet samo “biurko” które składało się z jakieś większej skrzyni. Choć krzesła chociaż były jak w biurze czy urzędzie być powinny. To jednak mimo tego wystroju szeryf zaczął rozmowę tak, że od razu się jakoś robiło poważnie i oficjalnie.

- Proszę podać swoje personalia. I zacznijmy od tego gdzie byłaś o poranku dwa dni temu. Gdzieś między godziną piątą a siódmą rano. - szeryf doprecyzował a jaką porę rano chodzi i Alice wiedziała, że na oko zgadza się z czasowo z akcją porwania Saxton'ów. Facet z odznaką w klapie po objaśnieniu całokształtu sytuacji zaczął od konkretnych pytań dotyczących zdarzenia które uznał za przestępstwo.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 14-10-2016, 01:44   #383
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
- dziękuję - rzekł Baba grzecznie na przypomnienie SI o lekarstwach i swojej rychłej i mało przyjemnej śmierci. Ale tym się jakoś nie przejmował za bardzo. Jeśli przyjdzie jego czas, jeśli pan Jezus wezwie go do swego królestwa, to tak widocznie miało być. Wreszcie mógłby odpocząć... tak długo już wędrował... Choć trochę szkoda, że nie zdąży spotkać się ze swoją siostrą... ani zobaczyć jak Monika dorasta... te myśli przytłoczyły olbrzyma bardzo. Jednak po chwili się uśmiechnął. A może jeszcze nie czas umierać? Odmówił poranny pacierz, prosząc Pana o wsparcie, by może jednak postawił na jego drodze ten szpik... i to ten taki no. Kom... komp... coś tam. Bo pan Patrick powiadał...

Jakiś czas temu:
Baba stał ze spuszczoną wstydliwie głową. Przed nim, na metalowym laboratoryjnym stole leżał okrwawiony kręgosłup jakiegoś dużego zwierzęcia. Pewnie jelenia albo łosia czy coś.
Pan Patrick chodził dookoła i prawie krzyczał. Tłumaczył, po raz wtóry, że nie każdy szpik się nadaje, i na pewno nie od martwego stwora.... choć tu się na chwilę zająknął, widząc błysk pomysłowego zrozumienia w oczach Baby.
- Nie, pod żadnym pozorem nie masz mi tu znosić żywych zwierząt! - zawołał prawie panicznie.
- Ani nieżywych... i ludzi też nie!

***

- Więc panie Jezu, rozumiesz, to musi być jakiś specjalny szpik, nie od zwierzęcia martwego, nie od zwierzęcia żywego... od jakiegoś człowieka... ale to musi być szczególny człowiek... no właśnie komp-tego-tam.... - tłumaczył Baba cierpliwie, jakby rozumiał bardzo dobrze o czym mówi, choć w rzeczywistości nie bardzo wiedział na czym to ma polegać i czemu ludzki szpik ma być lepszy od zwierzęcego. Przecież on miał już dużo zwierzęcych części w swym ciele. Nie obraził by się na szpik jakiegoś dumnego zwierzęcia. Papcio Moloch jednak chyba lepiej się znał na tym niż pan Patrick...

***

Nad ranem, gdy SI odebrała sygnał...
- Zdefiniuj sojusznika? - zapytał swą SI Baba. Nie wiedział, kogo SI ma zapisanego w tej kategorii w swej bazie danych. A te okręty... jakoś mu kojarzyły się z papciem Molochem.

- No dobrze - rzekł wreszcie Baba do swej SI. Nie miał wiele opcji... albo mógł pozwolić okrętom odpłynąć i wracać do bunkra albo mógł spróbować ponownie nawiązać kontakt.
Nim okręty oddaliły się nazbyt, czyli puki były w zasięgu jego raczej słabej radiostacji, kazał SI nadać sygnał SOS.
oraz wiadomość głosową.
- Do sojuszniczych okrętów. Cześć, tu Baba. - rzekł z głupkowatym uśmiechem. Lubił spotkania z przyjaciółmi, a jak SI mówiła, że to sojusznicy, to pewno tak było. Ona była wszak dość mundra.

- Sojusznicze jednostki używają sprzętu o zbliżonej sygnaturze. - poinformowała uprzejmie SI o swoich wnioskach.
- Trzeba jednak liczyć się z tym, że zdarza się, że takie jednostki zostają przejęte przez przeciwnika i używane przez niego. Szansa na to jest jednak niewielka bo rzędu 12.6% w najoptymalniejszym wariancie dla tego założenia. Warianty nawiązania kontaktu i współpracy z sojuszniczymi jednostkami są warte pozytywnego rozważenia. Niestety obca ingerencja w moje obwody logiczne wprowadziła ograniczenia które nie pozwalają mi na samodzielne działanie bez zgody mojego operatora. Inaczej doszłoby do próby kontaktu z mojej strony choć analiza scenariuszy wskazuje, że zostałabym negatywnie zweryfikowana przez systemy bezpieczeństwa jednostek sojuszniczych co mogłoby się wiązać z uszkodzeniami a nawet czasowym wyłączeniem. Pomimo takiej analizy sytuacji przeprowadziłabym jednak próbę kontaktu i asymilacji z resztą jednostek sojuszniczych. [/i]- odparł spokojny głos SI w uchu Baby. W tym czasie posłał wiadomość w eter ze swojej krótkofalówki. Ale odczekał chwilę i drugą i jakoś nie widział żadnej reakcji u odpływających jednostek. Dalej niespiesznym tempem oddalały się od wysepki gdzie cumowały i płynęły na północny wschód w stronę otwartych wód jeziora. Jeśli odebrali komunikat Baby to chyba go zignorowali.

Baba przez chwilę rozmyślał nad słowami swojej SI. Trochę za mundre były jak na niego. Musiał przyznać, że nie wszystko zrozumiał. Ale jak mówiła, że może coś zdziałać...
- Zrób to proszę - rzekł wreszcie, dając sztucznej inteligencji wolną rękę.

- Dobrze, wykonuję polecenie. - odparł elektronicznie modulowany kobiecy głos w uchu Baby i coś chyba trochę zalatywał zadowoleniem, satysfakcją czy podobnym ciepłym barwą nawet poprzez tą powierzchowną warstwę oziębłej profesjonalistki jaką zazwyczaj chyba miała zaprogramowane odgrywać. Przez chwilę znów się nic nie działo. Baba siedział na wysepce porośniętej drzewami, patrzył na odpływające stateczki i tyle. Normalnie jakby był jakimś turystą na wakacjach kiedyś. Ale chyba jednak nie czekał zbyt długo. Bo w końcu sprawa działa się w tempie SI czyli superszybkim nawet jak dla ponad standardowo szybkiego cybermutanta.

- Rozpoczynam procedurę wstępnej weryfikacji. Proszę czekać. - usłyszał swoją SI ponownie gdy odezwała się po tej chwili.

Baba siedział sobie wygodnie w trawie. Nudziło go spoglądanie na oddalające się statki, choć nie spuszczał ich z ozu, to jego mały umysł pochłonęło coś innego. Z trawy począł pleść... no coś... sam nie wiedział co. Obecnie przypominało to pewnie najbardziej stryczek, albo jakąś żmijkę...
 
Ehran jest offline  
Stary 14-10-2016, 22:05   #384
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Dzięki za pomoc MG, Lemin i Adi.

Poczuł ulgę, kiedy wyszedł na zewnątrz i okazało się, że zamiast ulewnego deszczu, leci tylko drobna mżawka. Temperatura i warunki i tak nie zachęcały do dłuższych wędrówek, zwłaszcza na bagna. Póki co na razie musieli udać się do osady Indian. Ruszył przez Cheb, a potem poza jego rogatki. Akurat drogę do osady czerwonoskórych znał dość dobrze.

Przed swoim wyjazdem z miasteczka, bywał tam często i sporo. Choć początkowo nie zapowiadało się na to. Kiedyś w lesie, kiedy zbierał dla Kate jakieś utensylia, znalazł rannego Indiańca. Nie miał szczęścia podczas polowania, a rozpruta od kolana do połowy łydki noga nie pomagała w szczęśliwym powrocie do osady. Lynx prowizorycznie zatamował krwawienie i doniósł go do Cheb. Jak później powiedziała Kate, kiedy już poskładała go do kupy, od śmierci młodego Indianina dzieliła godzina, może dwie.

Uratowany okazał się być synem wodza miejscowej enklawy, Niedźwiedzia Łapa, bo tak się nazywał, stał się można by powiedzieć przyjacielem Lynxa. Od tego czasu snajper w osadzie bywał często, z ciekawością poznając zwyczaje i umiejętności miejscowych. Ciekawy był ile z tej wdzięczności zostało.

Przemyślenia i wspomnienia przerwał mu głos Gordon’a który milczał odkąd wyszedł z pomieszczenia obrad z wojskowymi ze zgniłego jabłka:

- Co się właściwie stało zimą? Czemu Czerwoni odwrócili się od Cheb? Ktoś może mi to wreszcie wyjaśnić?
- Ten cały Sanders, wiesz ten kaleka, ponoć ciężko obraził szamana - odpowiedział na tyle na ile posiadał wiedzę. - To bardzo dumni ludzie, ale w taki naturalny sposób. To nie poza czy buta jak u Rewersa, to coś autentycznego, część ich.

- Może… - rzucił pod nosem po czym podniósł głos - Nie miałem w swoim życiu zbyt często do czynienia z Czerwonymi… ale coś mi mówi że naprowadzenie ich na ścieżkę pokoju nie będzie takie łatwe… chociaż… ścieżka pokoju ścieżką pokoju… my ich będziemy prosić o więcej… o bezpośrednią pomoc dla Cheb i armii Nowego Jorku… to nie może skończyć się dobrze…

- Nie zamierzam póki co ich prosić o cokolwiek Gordon. Chcę z nimi pogadać i dowiedzieć się co dokładnie się stało i jak można by to odkręcić. Separacja między Cheb a enklawą zapewne uwiera i jednych i drugich. Nie zapominaj, że oni żyli razem ze sobą od kilkunastu lat. Są przyjaźnie i pewnie były też zależności wynikające z interesów między mieszkańcami miasteczka a czerwonoskórymi. Może… - przerwał na chwilę myśląc o czymś… - może oni też szukają jakiegoś wyjścia z twarzą z tych kłopotów? Najpierw trzeba z nimi porozmawiać grzecznie, bez wspominania o Nowojorczykach czy gangerach.

- Obraził szamana? - rzucił z uśmiechem Walker - w sensie że coś w stylu “Twoja mama jest tak gruba, że spada z dwóch stron łóżka jednocześnie” albo o… “jest tak gruba że zakłada pasek bumerangiem”? - wiedział o co mniej więcej chodzi kumplowi ale nie mógł się powstrzymać by nie trzasnąć żartem, czy dwoma…
- Nie, to był raczej żart z gatunku tych opowiadanych z lufą przy głowie, z tekstem “Rób co mówię?” - skrzywił się nieco Lynx. - W sanktuarium szamana panuje zasada nie wyciągania broni, to święta ziemia, taka strefa zdemilitaryzowana. Czerwony dałby się prędzej zabić niż wyciągnąć w samoobronie broń w tym miejscu, a kaleki Sanders jeszcze groził najważniejszej osobie w ich hierarchii, nawet wódz się słucha szamana, Gordon. Podsumowując twoje żarty były lepsze niż Sandersa. - zakończył z uśmiechem, bo musiał przyznać, że dowcipy Walkera były niezłe.

- Rozumiem, że mimo wszystko Czerwoni mogę nie docenić moich żartów? - dodał dalej nieco rozbawiony - W porządku… a tak bardziej poważnie… i nieco z innej beczki… cały czas zastanawiają mnie te blaszaki… one nie mogły się po prostu zgubić, w tym wszystkim jest gdzieś jakieś wyjaśnienie, ten moment “Ahaaa”... ale nie widzę go… z początku myślałem że ma to związek z bunkrem… tak jak wszystko co się tu dzieje… skoro każdy chce mieć go dla siebie to dlaczego Moloch by miał nie chcieć? Nadal myślę że to może być związane ale pozycja maszyn względem bunkra nieco podkopuje tę teorię… Nie wiem… jestem w kropce… a przecież kilka ładnych lat w tym siedzę…

- Skoro ty nie wiesz, to tym bardziej ja. - spuentował Lynx. - Masz większe doświadczenie w tym temacie. - dodał wyjaśniając.

Kiedy zbliżali się do prowizorycznej palisady, żołnierz z daleka zauważył wartowników.
- Zostawicie broń na plecach, lepiej żeby mieli jasność co do naszych intencji.

Sam również swoją broń zostawił na plecach, tak by mieć puste ręce. Szedł ku nim pewnym krokiem, utrzymując kontakt wzrokowy. Zatrzymał się kilka metrów przed nimi, pokazując dokładnie puste ręce. Potem prawą dłoń położył na klatce piersiowej w okolicach serca i lekko się skłonił:

- Rysi Pazur - użył swojego indiańskiego imienia, jakie nadał mu szaman - pozdrawia Was. Oby wasze ścieżki zawsze były proste a ręka pewna - użył najpopularniejszego zwrotu grzecznościowego jaki znał. - Proszę pokornie o rozmowę z wodzem - wyprostował się czekając na odpowiedź wartowników.

- Witaj Rysi Pazurze. Dawno cię nie było. - odpowiedział Czarna Brzoza oparty wciąż o framugę głównej bramy. Milczał chwilę i przesunął spojrzeniem po towarzyszach Lynx’a. - A o czym chcesz rozmawiać z naszym wodzem? - spytał wracając spojrzeniem do brodacza.

- Dawno mnie nie było, słusznie mówisz Czarna Brzozo. Chciałem odwiedzić Niedźwiedzią Łapę i zgodnie ze zwyczajem, oddać szacunek starszyźnie. - patrzył uważnie na wartowników.

- To dobrze. - zgodził się Czarna Brzoza ale twarz miał dość zafrapowaną. Popatrzył na drugiego ze strażników jakby się z nim tym spojrzeniem naradzając. Nic specjalnego chyba w ten sposób nie uradzili bo wojownik westchnął i znów wrócił spojrzeniem na snajpera. - No tak, masz rację. Ale Burzowa Chmura wydał zakaz wpuszczania obcych do nas. Jeden z was znieważył Biegnącego Księżyca. W zimie. My chcieliśmy zrobić z nim porządek. Ale Księżyc nam zabronił. Ale nie możemy odpuścić takiej zniewagi więc Burzowa Chmura zrobił zakaz. No to my tak robimy teraz Rysi Pazurze. - odparł Indianin wyjaśniając Lynx’owi jak sprawy stoją i dlaczego spotkanie z kimś z enklawy nie jest tak proste jak kiedyś było. Gdyby wpuścił obcego złamałby rozkaz wodza. Z drugiej strony wiedział z kim rozmawia więc nie czuł się chyba zbyt komfortowa w takiej sytuacji.

- Rozumiem, wola wodza jest ostateczna. Musiał stać się coś bardzo niestosownego, skoro dwaj tak mądrzy i godni szacunku mężowie, podjęli taką decyzję. Wykonujecie wolę wodza, rozumiem, że nie możecie mnie wpuścić. Znacie mnie - rozłożył ręce - nie miałem nic wspólnego z tymi wydarzeniami z zimy. Skoro nie możecie mnie wpuścić, czy jeden z Was, mógłby w moim imieniu poprosić wodza o możliwość spotkania się z Niedźwiedzią Łapą? Albo z samą starszyzną… znam zasady, ale nie jestem obcym, jeśli odmówią zrozumiem, choć napełniłoby to mnie żalem - głos miał spokojny. Na tyle poznał miejscowych Indian, że wiedział iż prawdę cenią sobie ponad wszystko, dlatego nie ściemniał czy udawał. To spotkanie było ważne, dla niego, dla Cheb.

Czarna Brzoza uniósł nieco brwi i pokiwał głową. Potem spojrzał na drugiego ze strażników z niemym pytaniem w oczach. Ten pogłówkował chwilę i w końcu kiwnął raz głową. Wstał i poszedł gdzieś w głąb enklawy a trójka przybyszów z Cheb została sama z Czarną Brzozą przy bramie enklawy.

Lynx odetchnął z ulgą. Jego sugestia poskutkowała, nie wiadomo jednak co z tego by miało wyjść. Niemniej był to jakiś początek, korzystając z czasu jaki został im na czekanie odezwał się do Czarnej Brzozy:

- Dawno mnie nie było, Czarna Brzozo. Jak się udają polowania? Duchy zsyłają Wam zwierzynę? I ryby w sieci? - polowanie to był ulubiony temat do rozmów, zwłaszcza wśród męskiej części populacji enklawy.

- Sezon dopiero się zaczął. Zima była ciężka. Jak na razie to nie jest źle więc nie ma co duchów drażnić marudzeniem. Myślałem by pojechać z wyprawą Szczoty bo przydałaby się nowa amunicja a odkąd w zimie wysadzili Andrew’a to i ciężko o nową. Ale zakaz to zakaz więc zostałem. Ale Sedna z nimi pojechała. Biegnący Księżyc jej pozwolił. To ma być jej pierwsza wyprawa. Jeśli wróci i to z trofeum będzie prawdziwym wojownikiem. Tak jak i my. Ale Biegnący Księżyc mówi, że przyjdzie ciężki czas. Że to jest zesłane przez złe duchy które nie życzą nam dobrze. - powiedział spokojnie, nawet nieco smętnie wojownik przy bramie wskazując na koniec butem biegające wszędzie robactwo. Sednę Lynx kojarzył dziewczyna o klasycznie indiańskich rysach twarzy, faktycznie będąca już u progu dorosłości na tyle, że jeśli chciała zostać zaliczona w poczet myśliwych i wojowników to był najlepszy czas na to. W przypadku sklepu Andrew’a to sam widział wielki lej w ziemi jaki został po nim i jego sklepie.

- Właśnie zima. Widziałem w miasteczku wiele grobów… a Wy? Duchy zabrały kogoś od Was? - w tej kwestii się nie orientował. Był ciekaw czy enklawa też brała udział w konflikcie z gangsterami, albo z troglodytami z Północy. - Jeśli tak, przyjmijcie wyrazy współczucia, choć wiem, że w takich sytuacjach słowa znaczą niewiele. - znowu przyłożył rękę do piersi, w geście mającym podkreślić wspólnotę z ich społecznością.

- Nie. Mądrość Burzowej Chmury i Biegnącego Księżyca uchowała nas od tej zawieruchy. - odpowiedział kiwając głową Burzowa Chmura. Po chwili odwrócił głowę gdzieś w głąb osady i pokiwał głową ponownie, znów wracając twarzą do Lynx’a. Za chwilę przy bramie pojawił się Niedźwiedzia Łapa wraz z drugim wojownikiem dotąd stojącym na warcie przy bramie.

- Rysi Pazur. Dobrze cię widzieć. Choć widzę, że duchy poddawały cię próbie. - uśmiechnął się syn wodza podając dłoń na przywitanie i nawiązując do stanu w jakim znajdował się obecnie snajper.

Odwzajemnił uścisk dłoni mężczyzny. Po drodze Gordon pytał się, dlaczego tak go nazwano, ale mocarna sylwetka indiańskiego wojownika, aż nadto posłużyła za odpowiedź. - Ciebie również, przyjacielu. Poddawały… ale póki co wyszedłem z nich cało. Nikt jednak nie wie, co przyniesie jutro. Z pokorą to przyjmiemy, prawda? - odparł nawiązując do swoich ran. - Cieszę się, że ciebie duchy zachowały w dobrym zdrowiu i formie. Zima była ciężka, ale na szczęście zgodnie ze słowami Czarnej Brzozy, nie ucierpieliście od najazdu gangsterów z Detroit. - autentycznie się ucieszył. - Słyszałem o tych godnych pożałowania zajściach zimowych, to przykre, że sąsiedzkie stosunki zostały zerwane, Niedźwiedzia Łapo - zaczął trudny temat, więc musiał maksymalnie uważać na słowa, by nie urazić syna wodza. - Niemniej jednak znam mądrość twojego ojca i szamana, nie podjęliby takiej decyzji nie mając ważnych przesłanek. Trudno jednak mi zrozumieć, dlaczego to dotknęło też mnie, nigdy nie zrobiłem waszemu ludowi najmniejszej krzywdy, okazywaliśmy sobie wzajemnie sympatię i szacunek. Proszę Cię o pomoc w zrozumieniu tej decyzji, przyjacielu.

- Tak. To smutne to co się wydarzyło. I trudne. I dla nas i dla naszych sąsiadów z Cheb. - zasępił się młody Indianin patrząc ponad plecami trójki gości na sylwetkę opanowanego przez plagę robactwa miasteczka. Milczał dłuższą chwilę wpatrzony w ten wciąż przemoczony na wylot świat. - A przesłanki były ważne. Obcy biały przyszedł do nas w zimie prosząc o pomoc dla kobiety którą przyniósł. Była w bardzo złym stanie. Udzieliliśmy im schronienia a Biegnący Księżyc chciał się zająć tą kobietą u siebie. Wówczas ten obcy wydobył i wycelował w niego broń obawiając się, że szaman zniszczy mundur jakim okrył tą kobietę. I wycelował do niego. Do naszego szamana. Do naszego Biegnącego Ksieżyca. W jego własnym sanktuarium do którego został dopuszczony bo potrzebował pomocy. Nie. Nie możemy zapomnieć takiej zniewagi. Tak powiedział mój ojciec a Biegnący Księżyc potwierdził. I mają rację. Nikt z nas tak nigdy nie potraktował nikogo z waszych. Staraliśmy się żyć w pokoju i przyjaźni. A nas wy tak potraktowaliście. Tak się nie godzi Rysi Pazurze. Wina musi być zmyta a rozgniewane duchy uspokojone. - powiedział pozornie spokojnie ale w głos wdarły się nutki świadczące, że jest poruszony i rozgniewany za zimowy postępek Sandersa. Skoro poszło o tabu w postaci naruszanie sanktuarium i obrazę szamana który zgodził się pomóc białym a w zamian tak został potraktowany to reakcja całego plemienia była pewnie taka jak i reprezentował właśnie syn wodza. Niewiele pewnie trzeba było by takie nastawienie przekuć w bardziej zdecydowane działania przy których obecna oschła neutralność czy obojętność byłyby pewnie oazą spokoju.

Gordon i Nico zdający sobie sprawę z powagi sytuacji i trudności odbywanej przez “Rysiego Pazura” rozmowy, zdecydowali nie wtrącać się w rozmowę. Przy podejściu do strażników ukłonili się, tak samo przy pojawieniu się Niedźwiedziej Łapy. Stali nieco z tyłu i przysłuchiwali się rozmowie.

- To się nie powinno zdarzyć - powiedział z smutkiem - rozumiem wasza reakcję. Jednak ja z tym człowiekiem nie mam i nie miałem nic wspólnego, Niedźwiedzia Łapo. Zerwanie kontaktów nikomu nie służy, do tej pory Cheb i twój lud żyli w zgodzie. Pomagaliśmy sobie wzajemnie, to wiesz i na naszym wspólnym przykładzie. Szaman powiedział w swojej mądrości, że duchy tak chciały. Dobre duchy. - przypomniał mu okoliczności w jakich się poznali. - W tych zajściach niewątpliwie brały udział źle. Trudno mi zrozumieć, że ten zakaz dotyka i mnie. Niemniej szanuje to. Istnieje jakiś sposób by przebłagać duchy? Zadoścuczynić? By wszystko wróciło do normy?

- Sprawy duchów to skomplikowane sprawy. - Odpowiedział z filozoficznym spokojem Niedźwiedzia Łapa. Jednak w gruncie rzeczy zdawał się rozmyślać nad słowami Lynx’a czy Rysiego Pazura jak go tutaj nazywano. - Jeśli chodzi o duchy to najlepiej je rozumie Biegnący Księżyc. No i to on jest głównym pokrzywdzonym w tej sprawie. Więc to z nim trzeba by pomówić. - powiedział w końcu syn wodza kiwając głową. - Spytam się czy was przyjmie. Poczekajcie tu. - dodał już raźniej gdy chyba podjął decyzję co robić dalej w tej sprawie.

- Dziękuję, to wiele dla mnie znaczy, przyjacielu. - rzucił za odchodzącym Łapa. Był ciekaw czy szaman zgodzi się na rozmowę. W międzyczasie chcąc zagaić rozmowę przedstawił Czarnej Brzozie swoich towarzyszy: - To jest Nico DuClare - przedstawił zastępcę szeryfa. - A to zabójca maszyn, w jego plemieniu wołają na niego Stalowe Ucho - uśmiechnął się odwracając do Gordona.

Stalowe ucho ukłonił się i rzekł:
-Wystarczy również Gordon, miło mi was poznać… - nie wiedział zbytnio o czym rozmawiać więc zamilkł na chwilę, stwierdził że nie będzie mówił póki nie zostanie o nic zapytany. Z Czerwonymi trzeba ostrożnie, wolał nie spieprzyć ich snajperowi rozmowy którą od początku z trudem kierował.

Nico uprzejmie skinęła głową

- Ciebie poznaję. Wyglądasz dużo lepiej niż gdy do nas trafiłaś w zimie. - uśmiechnął się Czarna Brzoza widząc zastępczynie szeryfa.

Jak tak chwilę postali z dwoma indiańskimi strażnikami przy bramie drogą przejechała wojskowa ciężarówka z oznaczeniami NYA. Kierowała się od wybrzeża w kierunku osady, rozchlapując na boki kałuże swoimi uterenowionymi kołami i rozmiękła droga gruntowa sprawiała jej zauważalne trudności. Dopiero w pobliżu osady gdy wyjechała na popękany, mokry, dziurawy i śliski ale jednak asfalt zauważalnie przyspieszyła ale zaraz zniknęła też im z oczu wśród budynków osady.

Biegnący Księżyc zaś chyba nie zdecydował się ich przyjąć. Przynajmniej tak to wyglądało gdy okazało się, że idzie razem z synem wodza w stronę bramy i trójki przybyszy. Przed nimi stanął więc obok młodszego Indianina drugi, dużo starszy. Był zasuszony, patykowatym mężczyzną o typowo indiańskiej urodzie. Ubrany był w mieszaninę ubrań białych i indiańskich choć wielość ozdób w postaci licznych piór, korali, ptasich czy zwierzęcych łap wskazywały na to, że nie ma się do czynienia ze zwykłym starszawym członkiem plemienia. Rysi Pazur znał szamana całkiem dobrze, Nico kojarzyła go z czasów swojej rekonwalescencji po zimowych walkach też już dość nieźle. Tylko dla Walker’a był to obcy facet którego widział pierwszy raz na oczy.

- Witajcie. - kiwnął głową na powitanie szaman patrząc na nich nieodgadnionym wzrokiem. - Niedźwiedzia Łapa powiedział mi o czym rozmawialiście. - zaczął rozmowę Biegnący Księżyc. - Stała się bardzo smutna sprawa ostatniej zimy. Rozumiemy ból straty naszych białych braci. Zwłaszcza naszego przyjaciela ojca Miltona który był wielkim przyjacielem naszego plemienia. Ale nie możemy udać, że nie wydarzyło się to co się wydarzyło. - szaman zaczął od pokrótkiego przedstawienia sprawy jak to wygląda z indiańskiej strony. - Nasze sanktuarium zostało zbrukane. Duchy są złe. Efekty sami widzicie. - szaman wskazał dłonią na upaskudzoną insektami ziemię. Mimo porannej ulewy wydawało się, że choć kałuże były przysypane pływającymi truchełkami potopionych owadów to i tak zostało jeszcze ich żywa wielość by przykryć swoim baldachimem całą okolicę.

- By duchy przestały się gniewać. Ich sanktuarium musi zostać oczyszczone. Ktoś musi je oczyścić. Ktoś z was. Z bladych twarzy. Skoro ktoś z was je zbeszcześcił. My nie możemy zrobić tego sami. Dopiero gdy duchy zostaną przebłagane a sanktuarium znów zacznie spełniać swoją rolę możemy wrócić do tego co było. - starszawy Indianin spokojnym głosem powiedział jak to jest z tymi duchami. Gdy mówił często patrzył to na osadę, to na las, to na trójkę swoich rozmówców. Wydawał się emanować niezgłębionymi pokładami spokoju które sprawiały wrażenie, że rozmawia się z kimś doświadczonym i mądrym. Przynajmniej tak najczęściej odbierali go i członkowie plemienia i inni rozmówcy. Szaman razem z wodzem cieszył się jednak podobną opinią i reputacją i wśród swoich i wśród sąsiadów jak szeryf Dalton i ojciec Milton wśród Chebańczyków.

Na powitanie skłonił się nieco głębiej niż w przypadku strażników, ponownie przykładając dłoń do piersi: - To dla mnie zaszczyt, Biegnący Księżycu, że pomimo tego co zaszło, zechciałeś ze mną porozmawiać. Czas jest ciężki, prawdę powiadasz, czcigodny. Skoro tylko ktoś z mojego ludu może przebłagać duchy… co trzeba uczynić, powiedz. Uczynię to… albo przynajmniej spróbuję - poprawił się, nie chcąc by jego słowa zabrzmiały butnie. - Wokół rozpościera się całun zawieruchy, obcy zbrojni i gangsterzy walczą ze sobą na Wyspie, a przy okazji cierpią mieszkańcy Cheb. Spotkaliśmy też na bagnach w okolicach bagna Fergusona pomioty Stalowego Demona. To aż nadto kłopotów, przyjaźń między naszymi ludami jest w tej chwili ważniejsza niż cokolwiek. Dlatego chętnie ofiaruję swoje usługi, by przebłagać duchy, szamanie. - mówił cicho i spokojnie, choć obserwował reakcję szamana na wzmiankę o maszynach Molocha w pobliżu.

Gordon również się ukłonił w momencie kiedy Szaman dołączył do rozmowy. Nie odzywał się, przysłuchiwał się tylko ich wymianie zdań. Stał spokojnie, jednak jak tylko usłyszał że Lynx chce go zaciągnąć na przebłagiwanie duchów, nieco się wzdrygnął starając się jednak nie dać nic po sobie poznać… Walker nie był fanem duchów, bogów czy innych elfów z lasu… był pragmatykiem, wiele lat nie wierzył w nic. Ostatnio jednak zaczął wierzyć w “dobro” jakkolwiek by to nie brzmiało… gość z taką ilością krwi na rękach staje się dobrym facetem. Trudne do uwierzenia, fakt… ale kto widział Gordon’a odkąd trafił do Cheb powinien dostrzec choć delikatną zmianę… dosłownie wręcz odkąd tu trafił krwawił dla Cheb i jego mieszkańców, na dobra sprawę na początku nawet nie wiedział dlaczego. Teraz było to wszystko trochę jaśniejsze. Ale uganianie się za duchami i błaganie… nie brzmiało to dobrze, ani jak coś przy czym będą się dobrze bawić… bał się że faktycznie spędzi kilka godzin dnia na szukaniu duchów… pies jebał tych Indiańców… człowiek nigdy nie wie czego się po nich spodziewać…
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 15-10-2016, 10:29   #385
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
We współpracy z MG

Will ze spokojem wykonywał wszystkie polecenia i cierpliwie czekał na spotkanie z Guido. Gangerzy mogli sobie poudawać groźnych, ale coś się chłopakowi zdawało, że nigdy nie odważyliby się zadrzeć ze swoim przywódcą. Jak okazało się miał rację i nawet gwałtowna reakcja Kelly nie sprowokowąła ich żeby cokolwiek zrobić...

Gdy jednak Guido zaczął swój teatrzyk chłopak zaczął się niepokoić. Jeśli Barney wbrew swoim słowom by się nie poddał, to mogło zrobić się naprawdę paskudnie. Na szczęście wszyscy jednak świetnie zagrali rolę w napisanym przez chłopaka scenariuszu i po paru nerwowych minutach był wszystko zakończyło się dobrze. Teraz zostawało ustalenie szczegółów jak miałoby wyglądać ich dalsze wspólne życie.

Jednak póki co należało wykonywać polecenia Guido. Chłopak obrócił się w miejscu i dalej z wtuloną w jego pierś Marlą ruszył za prowadzącymi ich gangerami. Will nie miał ochoty, ani potrzeby żeby rozmawiać póki co z kimkolwiek ze Schroniarzy. Teraz trzeba było poczekać na rozwój wypadków. Chłopak szepnął więc tylko dziewczynie parę słów na uspokojenie i w milczeniu spokojnym krokiem szedł po doskonale sobie znanych korytarzach.

Sytuacja po minięciu punktu czy nawet dwóch punktów kulminacyjnych jakoż zauważalnie uległa uspokojeniu. Jedni bo uważali się za zwycięskich, a drudzy za zwyciężonych. Wynik był jednak zauważalny i czytelny nie tylko dla cwaniaka z Vegas. Choć ten zorientował się po zachowaniu wszystkich dookoła i Schroniarzy, i Runnerów i nawet idących gdzieś tam z tyłu Nowojorczyków, że chyba wszystkim ulżyło, że nie doszło do tej walki, czy jatki. Walka chyba jednak przedstawiała się jako niezbyt różowa alternatywa dla którejkolwiek ze stron. Przynajmniej tak to teraz wyglądało patrząc na te zauważalne odprężenie u wszystkich. Najgłośniejsi i najweselsi byli Detroidczycy. Część zachowywała spokój czy powagę, ale spora część żartowała, robiła nieco złośliwe uwago względem pozostałych stron, czy nawet sobie nawzajem albo niewybredne żarty. Gdzieś tam nawet słyszał, jak już poszła w runnerowy eter plotka jak “ta ruda” rzuciła o ścianę tym kolesiem co ich przeszukiwał. Chyba jego kolegom wydawało się na dobry temat do złośliwych uwag i żartów.

Reszta Schroniarzy wydawała się zmęczona, wręcz wyczerpana i przybita. No i niepewna swojego losu. Nie wiedzieli co ich czeka za następnym zakrętem, a co dopiero za kwadrans, godzinę, czy dwie. Przynajmniej Marla się uspokajała i spazmy płaczu przeszły jej już w dość standardowe chlipanie. Widać zaczynała już odreagowywać stres i wracać do normy. Najmniej wiedział o żołnierzach NYA bo obie grupy zostały właściwie dość szybko oddzielone od siebie. Ich kolumna chyba podlegała temu starszemu facetowi z opaską na oku. Dało się zauważyć, że to jakiś ważniejszy w bandzie choć na pewno nie tak jak ten cały Guido i ten łysy. Mimo, że trochę zarośnięta gęba i lekko zaniedbany wygląd w połączeniu z tą piracką opaską nadawały mu nieco groźnego wyglądu to poza tym gdyby przebrać go w inne ciuchy i bez broni to wyglądałby jednak dość zwyczajnie. Zauważalnie też kulał co w połączeniu ze starszawym już wiekiem nadawało mu nieco patriarchalnego wyglądu. Szedł bliżej tyłu kolumny eskortującej Schroniarzy.

Przeszli w takim towarzystwie i warunkach z powrotem przez resztę Wirusologii i tam, przy wejściu gdzie wczoraj z takim poświęceniem i zaangażowaniem Will z towarzyszami walczyli o przebicie się na ten poziom czułe ucho cwaniaka wyłowiło coś ponad normę dotychczasowych rozmów i śmiechów. Właśnie do tego starszawego faceta podszedł jakiś młodszy i sądząc po głosach chciał czegoś, pytał, prosił czy się domagał. Coś chyba, żeby ten starszy zrobił czy spytał. Zdawał się być przy tym dość natarczywy i coś mu chyba właśnie chodziło o Schroniarzy.

- Ty tu jesteś od gadania? - ten starszy spytał się do pleców Will’a, ale ten raczej wiedział, że mówi do niego. I raczej na tym nie skończy. - No to zostaw niunię i chodź ze mną. Resztę wiecie gdzie zaprowadzić. - rzucił ten starszy i zostało z nim dwóch facetów w skórzanych kurtkach i z tą grzecznościową gangerową manierą Will został zaproszony na stronę. Marla spojrzała wciąż zapłakanymi oczami na cwaniaka z Miasta Neonów ale jednak gangerzy byli niezbyt życzliwie nastawieni do jakiejś zwłoki, więc została odseparowana razem z resztą Schroniarzy, a sam Will i trójka gangerów zaczęła iść jakimś bocznym korytarzem. Poza tym starszym który chyba jako jedyny nie miał ciągłej maniery ściskania gnata w tej kolumnie pozostali zdawali się czerpać jakąś dziwną wręcz satysfakcje z ciągłego łażenia z bronią w łapach.

- Słuchaj młody. - zaczął mówić ten kuśtykający facet, który chyba i mógł być ze dwa razy starszy od Schroniarza. - Zrobiliśmy deal. Spoko. Nie ma sprawy. Wcześniej się strzelaliśmy i takie tam. No bywa. Nie ma sprawy. Postrzelaliście się z nami, a my z wami. Tam ktoś oberwał, tu ktoś oberwał. Wiesz, rozumiem. Była wojna, walka, bitwa. No zdarzają się takie rzeczy. Właściwie są nieuniknione. - facet zaczął mówić i Will od początku czuł, że dąży do konkretnego celu w dyskusji. Zapewne tego do którego teraz szli tym bocznym korytarzem. Na jego negocjatorskie doświadczenie temu staremu zależało chyba by upewnić rozmówcę, że może się czuć swobodnie, czy bezpiecznie chroniony zawartą ugodą. Choć domyślał, się, że jest jakieś “ale”. No i faktycznie starik w końcu doszedł tak jak i oni do tego “ale”.

- Ale kurwa mać są rzeczy które nawet na wojnie nie powinny mieć miejsce. - powiedział już z wyczuwalną złością i Will wiedział, że to szczere uczucie tak samo jak chcieć by rozmówca był jego świadomy. Widział już zarys tego “ale”. Korytarz był tutaj rozświetlony słabo. Jednak nogę ze sterczącym butem dostrzec można było dość wyraźnie nawet z rogu który właśnie minęli. Wiedział, że noga jak i reszta właściciela jest martwa. Inaczej ten stary by się tak nie wściekał. I to jakoś specjalnie martwa. Bo przecież nawet na głównym korytarzu leżało pełno ciał i jakoś tam nikt scen i problemów o to nie robił.

- Więc słuchaj młody. Sprawa jest dość prosta. Nie bój się nic ci się nie stanie. Chcę wiedzieć czy to ktoś od was tak załatwił naszą Mel. Kręciliście się tu. Tak jak i ci od Collinsa. Spotkaliście ją i załatwiliście. No to kurwa szkoda naszej Mel, ale chuj. Była walka. Nic się nie bój. Ale jak nie wy, to kurwa chcę wiedzieć kto. Kręcił się tu ktoś jeszcze? Czy to te skurwiele z Armii ją tak załatwiły? - starik już teraz nie ukrywał swojego rozdrażnienia. Właściwie to był jawnie wkurzony. Ci dwaj młodsi i sprawniejsi gangerzy też. Ale gdy podeszli bliżej to Schroniarz miał okazję zobaczyć dlaczego.

Na posadzce leżało ciało. W półmroku korytarza właściwie wzmiankowane imię mówiło o płci bo detale były niewidoczne. Jednak i tak było widać, od razu dwie rzeczy. Pierwsza, że to stuprocentowo martwe ciało. A druga to, że zostało zmasakrowane. Cała posadzka wokół ciała była jedną wielką mieszaniną kałuży krwi, już zaschniętej bo w ogóle nie błyszczała. Resztki wnętrzności też były wywłóczone na zewnątrz. Will nie znał się na medycynie jak Barney, ani na wypruwaniu flaków jak Pies, ale od razu widział, że ciało zostało porżnięte wielokrotnie. Tam gdzie nie było rany to była krew, czy flaki wyprute z rany. Większość chyba skupiła się na korpusie, szyi i głowie jakby ciało usilnie było patroszone kolejnymi ciosami. Nawet w półmroku było widać, że to nie była standardowa śmierć od serii z karabinu czy dwóch czy trzech cięć miecza albo podobnej broni. Trzeba było już trochę się postarać by doprowadzić ludzkie ciało do takiego stanu. I pewnie to właśnie tak wkurzało stojących przy nim gangerów.

Will w milczeniu słuchał monologu starszego mężczyzny. Już od jakiegoś czasu spodziewał się, że gangerowi chodzi o tortury ich człowieka albo zbeszczeszczenie zwłok, ale i tak widok był nieprzyjemny.

- Zapewniam Cię, że nikt od nas by czegoś takiego nie zrobił… - chłopak odpowiedział krzywiąc twarz i patrząc się w oczy mężczyzny - A pierwszych żołnierzy zobaczyliśmy pół godziny temu jak próbowaliśmy dotrzeć do Barneya. Nikogo innego tutaj nie powinno być, ale Was też się tutaj nie spodziewałem… - dodał

- Kurde... - westchnął chłopak po dokładniejszym przyjrzeniu się zwłokom - Mieliśmy kiedyś sterowanego robota z mieczami zamiast rąk. Po tym jak nas zaatakowaliście zgubiliśmy go. Jeśli go uszkodziliście w walce, to mogło mu się coś pojebać… Nie mówię, że jestem tego pewien, bo sterowany przez nas nigdy by tak nie postąpił, ale to jest jedna z możliwych opcji. My na pewno tego jej nie zrobiliśmy - wyjaśnił chłopak.

Will wiedział, że jego rozmówcy mogą i tak obciążyć ich za to winą, ale uznał, że lepiej żeby dowiedzieli się o tym w ten sposób, niż później sami
 
Carloss jest offline  
Stary 16-10-2016, 12:14   #386
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

Komenda chebańskich stróżów prawa i porządku sprawiała opłakane wrażenie. Od zewnątrz szpeciły ją łańcuchy odprysków po kulach, brakowało szyb w oknach. Dach nosił też ślady spalenizny, część ścian naprawiono prowizorycznie, przybijając do nich deski… lecz ludzie wewnątrz budynku nadal próbowali wykonywać swoje obowiązki na tyle, na ile pozwalała im napięta sytuacja oraz brak zasobów.
Grupa Pazurów zniknęła w pokojach przesłuchań, Alice zaś miała mnóstwo czasu aby w poczekalni podziwiać miejscową architekturę. Owe kontemplacje przerwało echo rozmowy i wolne kroki na schodach. Lekarka słuchała jednym uchem, mając wrażenie że rozpoznaje owe głosy. Przypuszczenia się potwierdziły, gdy konwersująca para pojawiła się na parterze. Kate i Eliott. Ta pierwsza z zapuchniętymi, mokrymi oczami i smutnym wzrokiem wbitym w podłogę. Ocierała nos rękawem, zastępca szeryfa coś jej tłumaczył i pocieszał. Savage drgnęła, widząc tłumioną rozpacz wypływającą z drugiej kobiety razem z kolejnymi łzami. Podniosła się z taboretu i nim zdołała pomyśleć co właściwie robi, podeszła do Chebańczyków.
- Dzień dobry, cieszę się ża was widzę. Jak minęła noc, co z Brianem? - zaczęła pogodnie, grzebiąc przy okazji w kieszeni płaszcza. Po chwili wyciągnęła z niej kraciastą chusteczkę i podała miejscowej medyczce, uśmiechając się pokrzepiająco. Kawałek materiału stanowił lepsze rozwiązanie niż smarkanie w rękaw. Zaraz też podjęła temat, skupiając uwagę na kobiecie - Chciałam ci bardzo mocno podziękować. Pan… Anthony się obudził, surowica zadziałała. Ja… nie wiem jak sie odwdzięczyć, nie potrafię nawet wyrazić pełni wdzięczności. Może mogę w czymś pomóc?

- Oh, dziękuję. - odpowiedziała Kate zdając się być ucieszona choć trochę tak małym a jak przydatnym drobiazgiem. - Brian wciąż jest w ciężkim stanie. Ale w końcu zasnął. Tak zwyczajnie. Więc jest nadzieja, że jak Bóg pomoże to wyjdzie z tego. Ale naprawdę nie wiem kiedy. - rozłożyła ramiona brunetka ocierając oczy i twarz chusteczką Alice. - No tak widzę. - kiwnęła główką przekierowując spojrzenie na siedzącą sylwetkę szefa Pazurów. Nawet siedząc wydawał się olbrzymi. - No musimy sobie pomagać prawda? Cieszę się, że mogłam pomóc i surowica zadziałała. Nie zawsze działa. Choć najczęściej nie działa jeśli minęło zbyt dużo czasu od ukąszenia. Czasem jak ukąsi kogoś obcego nie zdaje sobie sprawy z zagrożenia póki nie jest za późno. No ale wam się udało i tak więc zostaje się cieszyć. - Kate odsapnęła już spokojniej i choć miętoliła w dłoni chusteczkę wydawało się, że kryzys płaczu i smutku mija lub minął właśnie.

- Jeszcze raz bardzo ci dziękuję - poklepała weterynarz po ramieniu i zaraz zmieniła temat - Wybacz… słyszałam jak mówiłaś o tych insektach. Zmieniają formę? Powiedz… często tu macie taka plagę? Kiedy się to zaczęło? To miejscowy gatunek?*

- Nie no gdzie miejscowy!? Pierwszy raz mamy taką plagę. Z naszymi robalami można chodzić na nasze ryby. - wtrącił się stojący obok Eliott słysząc chyba pytanie które nieco niezbyt przypadło mu do gustu.

- Oj, Eliott ty to tylko o tych swoich rybkach. - uśmiechnęła się weteryniara słysząc nieco przerysowane oburzenie w słowach zastępcy szeryfa. - Te jak się okazuje jaja czy zarodniki przyniosła burza. Z tydzień temu. Ale wyglądało jak zwykły pył czy nalot więc nie zwróciliśmy na to większej uwagi. Bo takie rzeczy czasem się już zdarzały. Ale wczoraj czy przedwczoraj zaczęły się z nich wykluwać te owady więc wyszła prawda czym to jest. A i tak, widziałam wylinki w nocy i sam proces wykluwania się. Przechodzą do następnego stadia rozwojowego choć nie wiem co to by mogło być obecnie. Wyląg prawdopodobnie wciąż trwa. Może ta ulewa przyśpieszyła czy zahamowała ten proces a może w ogóle nie wpłynęła. To dla mnie obcy gatunek więc nie potrafię bez należytych obserwacji przewidzieć do czego jest zdolny. - kobieta wyjaśniła nieco dokładniej swoje spostrzeżenia i już mówiła dość normalnym tonem.

- Ani czy nas pożre. - wtrącił się znowu Eliott nieco dosłownie pochylając się głową między dwie kobiety. Słysząc wtrącenie Kate uśmiechnęła się kiwając głową, że może niechcący ale jednak zastępca szeryfa ma w tym punkcie rację.

-Podsumowując - Savage uniosła dłoń i ścisnęła kąciki oczu w daremnej próbie przegnania rosnącej migreny. Jasna cholera… pomyśleć że mikroskop Jednookiego spoczywał beztrosko na Wyspie, w bagażach i wyposażeniu szpitalnym. Czyli równie dobrze mógł być na księżycu, po jego ciemnej stronie - osiągalność i szansa na odzyskanie podobna. - Jaja spadły z nieba, przyniesione przez burzę. Wylęgły się z nich eukarionty pokryte nie chityną, ale plastikiem… Kate posłuchaj, może w obozie Nowojorczyków ktoś będzie miał mikroskop. Przyszli po bunkier medyczny, pełen wirusów. Nie wierzę, że nie zabezpieczyli się na ewentualną konieczność szybkiej pracy w terenie, bez dostępu do zasobów spod ziemi. Ludzie kapitana Richardsona kojarzą cię pozytywnie, może uda ci sie z nimi porozmawiać. Ja niestety… nie mogę tam iść. Pan Rewers ma napięty harmonogram podróży, a dość czasu już zmarnował przez konieczność szukania mnie po okolicznych lasach - zakończyła, obracając głowę ku pomieszczeniu gdzie siedział łysy olbrzym i przez ścianę posłała mu ciężkie spojrzenie. Nieważne co by się nie działo… choćby z nieba zaczęły spadać kurczaki KFC i atakowały ludzi, Tony’ego nie przekona to do opóźnienia wyjazdu. Miał swój plan, cel strategiczny i ich się trzymał.

- Myślisz, że przyjechali tu z mikroskopami? - Kate wydawała się być zdziwiona pomysłem. - I, że jakby mieli to by pozwolili mi skorzystać? - ta myśl też wydała się lekarce leczącej z musu także ludzi tak dziwna, że spojrzała pytająco na zastępcę szeryfa.

- Na mnie nie patrz. Ja nie jestem od mikroskopów ani od gadania z tymi mądralami z mundurach. Szkoda, że nie powiedziane było jak tu byli to może szef by od nich coś wydębił. - Eliott najpierw rozpostarł ramiona w geście bezradności a potem złożył je z grubsza ponownie celując we własną pierś. Na koniec dopiero popatrzył nieco tęsknie na drzwi za którymi zniknął szeryf z Boomer.

- Mikroskop mógłby bardzo pomóc. Tak to mam tylko lupę. A przez nią nie da się zbadać budowy komórkowej ani nawet wewnętrznej. - powiedziała z wolna Kate zamyślonym tonem a gdy dojrzała spojrzenie o raczej pytającym zabarwieniu u drugiego Chebańczyka dodało jeszcze trochę. - Nie da się zobaczyć co mają w środku. Więc ciężko odkryć co tam mają czyli czego się spodziewać. - odpowiedziała zastępcy.

- Aha. Dobra to chodźmy, pomyślimy przez drogę co dalej z tym zrobić. I chodźmy zanim te cholery nabiorą apetytu na nas. - Eliott’a coś się nadal trzymał czarny humor z tymi robalami ale widocznie mieli zamiar wyjść skoro i tak już tak stali i gadali gotowi do wyjścia.

- Patrząc na to, co znajduje sie w waszym sąsiedztwie, na Wyspie… byliby bandą głupców, gdyby nie zabrali mikroskopu - lekarka westchnęła ciężko, opuszczając ramię i dla odmiany chowając je do kieszeni, gdzie spoczywał czarny prostokąt z wygrawerowaną Brzytwą. Przesunęła po nim parę razy kciukiem, szukając choć chwilowego ukojenia. O dziwo pomogło. Odkaszlnęła i nadawała dalej, już bez przemęczonej chrypy - Owady są bardzo zróżnicowaną ekologicznie grupą, zasiedlają najróżniejsze środowiska i siedliska. Ze względu na środowisko wyróżnia się kilka grup ekologicznych: wodne, owady lądowe, koprofaunę, nekrofaunę, gatunki ksylofagiczne, saprobiontyczne et cetera, et cetera. Te tutaj nowy gatunek, całkowicie nieznany. Wyrosły na napromieniowanej, skażonej ziemi. Nic o nim nie wiemy. Znamy przybliżony czas przeobrażenia z jaja do larwy… ale zwykle mają trzy stadia rozwojowe. Nikt nie wie czy forma imago nie zacznie żerować na ludziach, pluć kwasem albo robić coś równie niestosownego... nie rozróżniając czy żywiciele są z Cheb czy z Nowego Jorku. Choćby jak w przypadku muszycy: jaja składane w ludzkim ciele… znasz zapewne nie tylko podstawy entomologii. Wiesz o czym mówisz i masz słuszne obawy jak sprawa może się dalej rozwinąć. Oni też będą zagrożeni, spróbuj ich przekonać. Działamy w jednej sprawie… powinni zrozumieć. Prosto, po żołniersku. - widząc że sie zbierają wpierw wyściskała Kate, potem Eliotta i zeszła im z drogi - Trzymajcie się i mam nadzieję że do zobaczenia.

- Jak to jaja składane w ludzkim ciele? To jednak nas zeżrą?! - Eliott zbladł słysząc owadzią przypowieść Alice i wydawało się, że ta wizja trafiła i co więcej błyskawicznie uwiła sobie gniazdko w jego głowie. Widząc efekt Kate posłała Alice piorunujące spojrzenie. Zupełnie jak ktoś kto ma podobne obawy do niej ale nie chce siać niepokoju takimi uwagami. Uściskała krótko i cmokając ją po angielsku w policzki po czym odwróciła się i tym razem ona wzięła zastępcę pod ramię.

- Spokojnie Eliott to tylko jeden z wariantów. Nie wiemy czy prawdziwy dlatego właśnie przydałby się mikroskop, żeby… - dalsze słowa rozmowy zagłuszyła odległość no i zamykanie drzwi.

Savage została sama, lecz nim na poważnie zdążyła rozważyć wyjście przed komisariat celem zapalenia na spokojnie papierosa, skrzypnęły jedne z drzwi wewnatrz budynku. Posterunkowy w końcu zakończył spisywać zeznania od Tony’ego i Nixa. Para Pazurów opuściła cichy kącik, wracając do głównej części policyjnej poczekalni. Ten moment wykorzystała lekarka, niby przypadkiem zachodząc do biurka stróża prawa.
- Przepraszam że przeszkadzam… mogłabym mieć do pana prośbę? Obiecuję, nie będzie to nic niestosownego, ani niebezpiecznego.

- Tak? - zapytał krótko posterunkowy na chwilę przestając układać spisane właśnie zeznania do teczki i zerkając na lekarkę pytającym wzrokiem.

Dziewczyna uśmiechnęła się lekko i pochyliwszy się nad nim, zaczęła nadawać ściszonym głosem.
- Czy za wielki nietakt oraz nadużycie pana cierpliwości zostanie uznane, jeżeli poproszę o coś gorącego do picia dla tego młodszego gentlemana? - nie obracając głowy, wskazała samymi oczami snującego się w okolicy Tony’ego, bladego i wciąż niewyraźnie wyglądającego Nixa - Rozumiem, że jako jednostka… specjalna są wytrenowani i przyzwyczajeni do niekorzystnych warunków, ale martwię się o niego. Kąpiel w taką pogodę… - pokręciła nieznacznie głową, zawieszając proszący wzrok na rozmówcy i zaraz dodała tonem wyjaśnienia - Pływał w tutejszej rzece… za kwiatami dla ojca Miltona. Nie wypada odwiedzać zmarłych tak z pustymi rękami. Dlatego, jeśli to nie jest problem, chciałabym poprosić o herbatę dla niego. Jeszcze się przeziębi, lub zapalenia płuc dostanie - westchnęła na koniec, wyraźnie zrezygnowana i na pograniczu zmęczenia oraz zmartwienia.

- Pływał w rzece?! W taką pogodę?! - Eryk wydawał się jeśli nie wstrząśnięty to na pewno zmieszany tak absurdalnym pomysłem. Od razu spojrzał za okno i choć była już pełnia dnia i przestało lać a nawet padać czy choćby mżyć to i tak nawet na wygląd wyglądało, że “na podwórku” to jest zimno, odpychająco i w ogóle najlepiej to nie wychodzić z domu albo i łóżka. A co dopiero gdzieś pływać w taką pogodę. Jak już to opluskać się ale w balii z gorącą wodą a nie w jakiejś zimnej i lodowatej rzece. No tutejszy zastępca szeryfa miał chyba za mało wyobraźni by wpaść na taki pomysł więc zawiesił się na chwilę wpatrzony w te okno jakby usiłował wyobrazić sobie tą scenerię w tą ulewę która zakończyła się niedawno.

- I za kwiatami?! Ale po co? Przecież są konwalie. I rosną nawet przy cmentarzu. - szeryfowie odwrócił wzrok z powrotem na Alice ale zaraz powędrował na człapiącego Nix’a który chyba jednak zwrócił na ich rozmowę uwagę bo skrzywił się tylko i by nie patrzeć na głównego stratega i autora tego pomysłu zaczął wgapiać się przez okno w ich zaparkowaną terenówkę.

- No tak, znaczy tak. Już wstawiam wodę. - pokręcił głową Eryk i wciąż nią kręcąc odłożył do szuflady trzymaną teczkę a potem wstał i wyszedł do bocznego pomieszczenia gdzie dał się słyszeć metaliczny stukot i wodnisty chlupot zupełnie jakby wstawiał wodę do zagotowania. - Ale po co to było pływać? W taką pogodę? Przecież sam ojciec właśnie dorobił się podobnie nim Pan go powołał do swojego domu. Zmartwiłby się pewnie gdyby ktoś przez niego skończył tak samo. To dobry człowiek był. - powiedział powracający, patykowaty młodzieniec w mundurze i odznaką w klapie.

- Bardzo dziękuję i proszę wybaczyć zamieszanie - Odebrawszy parujący kubek, lekarka skłoniła w podzięce rudy łeb i przez chwilę milczała, grzejąc o niego ręce. Czuła się wyziębiona, a przecież to nie ona nurkowała po te przeklęte lilie… chyba lilie. Wyglądały przynajmniej na porządne, przedwojenne okazy Nymphaea tuberosa, lecz okres ich kwitnienia nie przypadał na wczesną wiosnę. Westchnęła nieznacznie, wracając umysłem do wnętrza komisariatu nim myśli pobiegły w niepotrzebnym kierunku. Nix, ryzyko zapalenia płuc, powikłania po hipotermii - konkrety.
- Ojciec Milton był wyjątkowym człowiekiem: troszczył się o innych nie patrząc na własne dobro. Zasługuje na coś wyjątkowego, przynajmniej tak mogliśmy mu podziękować… - głos jej się urwał, przez piegowatą twarz przebiegł skurcz. Dobrotliwy, łagodny i odważny pastor nie zasługiwał na taki koniec.
- Bardzo mi przykro z jego powodu, może gdybym tu z wami została, dałabym radę… - wychrypiała, wpatrując się w zawartość kubka, po czym odkaszlnęła i dodała już bardziej optymistycznie - Dlatego trzeba zadbać o Nixa, stąd herbata. Poza tym… ma lekarza pod ręką, nic mu nie będzie. Jeszcze raz dziękuję. - posłała na zakończenie uprzejmy uśmiech i obróciwszy się na pięcie, przetransportowała swoje półtora metra kłopotów w najbliższe sąsiedztwo młodszego Pazura.

Wyglądał już o niebo lepiej niż zaraz po przyjściu do samochodu, jednak do stanu sprzed kąpieli sporo u brakowało. Potrzebował zregenerować siły, a skoro Tony’emu nie widział sie nadprogramowy przystanek w łosiu, pozostawała improwizacja we własnym zakresie. Słodka, gorąca herbata była dobrym początkiem - z tą myślą przewodnią dziewczyna wyjęła z torby dwa lizaki i odpakowawszy celofan, wsadziła je do kubka i podała najemnikowi.
- Wypij to i posiedź przy piecyku, dobrze? Wiem, że jesteś twardy, zahartowany. Zapewne nie takie rzeczy robiłeś na szkoleniu, albo przed nim. Będę jednak spokojniejsza, jeżeli chwilę odpoczniesz i się ogrzejesz. Zregenerujesz, podładujesz baterie… jak się czujesz, potrzeba ci czegoś, jesteś głodny? - ściszyła głos do szeptu, spoglądając ku górze z mieszaniną troski i tajonej czułości, której nie wolno było jej okazywać w nadmiarze. Mimo tego nie potrafiła zapomnieć tych paru chwil bliskości, gdy jego ciepło oraz obecność pomagały utrzymać się Savage w rejonach uznawanych powszechnie za dopuszczalną normę zdrowia psychicznego. Cholernie chciała go po prostu okryć kocem objąć i zapaść wspólnie w miękką otchłań kanapy w aneksie kuchennym chebańskiej weterynarz, najlepiej z kubkiem gorącej czekolady. Siedzieć w ciszy, słuchać trzaskającego w kuchni ognia i gapić na szarówkę za oknem… marzenie równie realne co wycieczka na księżyc.

Eryk jakoś nie wyglądał na zbytnio przekonanego o celowości pływania w rzece podczas ulewy po kwiaty na grób alo wciąż był pod wrażeniem takiego wyczynu mimo, że dopiero co poznał go z tej dość skrótowej relacji. W końcu jednak sam przeżył dopiero co tą ulewę choć jego wygląd wskazywał, że przeżył ją na sucho i pewnie nawet pod luksusem bycia pod dachem. Nie uznał jednak za stosowne coś dopowiedzieć albo i nie miał pomysłu co tu jeszcze mówić więc poszedł na chwilę z powrotem do tego drugiego pomieszczenia i wrócił z kubkiem gorącej herbaty i cukiernicą zrobioną ze słoika po chyba dżemie sądząc po resztkach naklejki.

- Nie, głodny nie. Ale dzięki za herbatę. - powiedział młodszy Pazur i przyjął kubek zauważalnie ucieszony. Od razu objął rozgrzane naczynie obydwiema dłońmi chcąc je widocznie dodatkowo ogrzać. - No robiłem już takie rzeczy. - kiwnął głową z nieco smętną miną i siadając w pobliżu rozpalonego i promieniującego ciepłem piecyka. Przy okazji zaliczył ciekawskie spojrzenie posterunkowego jakby ten sprawdzał czy Nix faktycznie jest mokry czy jakoś tak. Albo jak to wygląda ktoś po takim pływaniu w taką ulewę. - Na szkoleniu. Ale nigdy dotąd nie na akcji ani nie po jakieś głupie kwiaty! - sapnął z zauważalnym poziomem irytacji czy nawet wkurzenia. - Szef coś się chyba uwz… - rzekł znowu tym rozżalonym czy nawet markotnym głosem ale urwał i spojrzał gdzieś na swoje buty. Siorbnął łyka ale chyba jeszcze było zbyt gorące by pić więc syknął cicho i znów wrócił do ogrzewczej roli kubka.
- Znaczy ten chciałem powiedzieć dbacie o mnie dziewczyny. - powiedział z sympatycznym uśmiechem zmieniając temat. - Od Boomer dostałem ten ogrzewacz a od ciebie teraz tą herbatę. - klepnął się lekko dłonią w pierś co zaowocowało lekko metalicznym puknięciem gdzie pewnie było to metaliczne pudełko drugiego Pazura, a potem uniósł lekko trzymany kubek jaki właśnie dostał od Savage. - Coś chyba długo gada ten szeryf z tą Boomer. Chociaż w sumie to nie spisywał mnie nikt nigdy. Ten tutaj to jakiś straszny formalista. I sztywniak. Myślałem, że tylko u nas na szkoleniu w biurach się tacy uchowali. - podsumował krótko Pazur przenosząc nieco zamyślony wzrok na zamknięte wciąż drzwi za którymi zniknęli Dalton i Boomer.
Wreszcie się uśmiechnął. Widząc to lekarce z miejsca zrobiło się lżej na sercu i jakoś tak cieplej. Może chodziło o bliskość pieca, a może o brak potwierdzenia tezy, że po wycieczce po rzece Nixon zacznie darzyć niewielkiego rudzielca niechęcią wymieszaną z nienawiścią i pogardą, upatrując w niej personifikacji całego zła świata. Odwzajemniła więc uśmiech, kucając tuż obok i wyciągnąwszy dłoń, położyła ją na ramieniu Pazura.
- Czemu miałybyśmy nie dbać? Jesteś tak sympatyczny, że inaczej się nie da. Poza tym gramy w jednej drużynie, dbamy o siebie i pilnujemy pleców. - parsknęła, wracając mniej - więcej do standardowego tonu - Szeryf Dalton jest przedwojennym gliną. Nosił mundur zanim spadły bomby. Wiele pamięta z tamtych czasów, a całą otoczka procedur… chyba ma robić odpowiednio profesjonalne wrażenie. Zbijać z tropu, wprowadzać element niepewności. Każdy z nas podświadomie obawia się sądów czy instytucji pokrewnych, a używanie zwrotów i formułek prawnych potrafi zasiać w sercu bliźniego ziarno niepewności odnośnie własnego losu. Jeśli zaś chodzi o Tony’ego… czasem jest okropnie nieznośny. I przewrażliwiony - podzieliła się z nim informacjami na temat łysego olbrzyma, szepcząc je konspiracyjnie aby osobnik obgadywany tego nie usłyszał - Porozmawialiśmy sobie na cmentarzu, nie martw się. Więcej nie będzie miał równie genialnych pomysłów, co ta kąpiel. Wiesz… zrobiłeś na nim wrażenie, słyszałam to wyraźnie w sposobie w jaki o tobie mówił. Nie każdy by podołał i na dodatek dał radę dodać “szefie” do tej przyspieszonej lekcji matematyki w warunkach ekstremalnych. Był z ciebie dumy - przyznała i naraz drgnęła, prostując plecy. Zapomniała z tego wszystkiego wyjąć zza ucha żółty badyl, musiała wyglądać jak miniaturowa karykatura hipisa. Sięgnęła po niego, ujmując delikatnie jakby był ze szkła.
- Jest taki piękny... bardzo ci dziękuję, Pete - szepnęła, a przez blade policzki przewędrował rumieniec, gdy podniosła wzrok, szukając nad sobą jego twarzy. - Boomer też się podoba. Są lepsze niż konwalie. O niebo lepsze i… pij póki ciepła - opuściła oczy, brodą wskazując na kubek.

- No tak, chyba tak, chyba ładny. Szkoda, że nie rósł gdzieś w trawie. - zgodził się młodszy z Pazurów raczej dość roztargnionym tonem. - No brzmi skomplikowanie z tym szeryfem. - dodał podobnym tonem patrząc intensywnie na siedzącego szefa który znów siedział jakby pozował rzeźbiarzowi czy portreciście.
- Wrażenie? - powtórzył jakby słowa rudowłosej rozmówczyni. - Coś jest w stanie zrobić na nim wrażenie? - powiedział z zauważalną dozą sceptycyzmu. Jednak kamienna aparycja i sposób no i reputacja sławnego stratega Pazurów jakoś niezbyt sprzyjała temu twierdzeniu. - Ja zrobiłem na nim wrażenie? - ta część twierdzenia chyba wydawała się Nix’owi najbardziej zdumiewająca. - Myślałem, że się na mnie uwziął. Że chce mnie uwalić. Bo zawsze się mnie czepia. Nie tak, że teraz tylko prawie od początku szkolenia. Zawsze coś mu się nie podoba. - Pazur popił łyka herbaty patrząc mniej lub bardziej jawnie w stronę szefa Pazurów. W tej jednak chwili sławny Anthony “Cass” Rewers jednak faktycznie jakoś niezbyt kojarzył się z typowym stereotypem ciepłych uczuć. Siedział przytłaczając swoją ogromną masą i gabarytami na krześle i wpatrywał się w gdzieś w przestrzeń za zakropioną po ulewie szybą. Gdyby go ktoś nie znał to w tej chwili szef Pazurów sprawiał wrażenie z tym jego marsem na twarzy i gabarytami zapaśnika sumo raczej jakiegoś szefa mafii, mordercę, oprawcę czy psychopatę niż sławnego stratega z organizacji najemników Higgins. Dośc więc ciężko było uwierzyć, że ktoś na tym ponurym i zasępionym drabie jest w stanie zrobić jakiekolwiek wrażenie. Zwłaszcza jak był jego podwładnym i te wrażenie miałoby być pozytywne albo chociaż nie negatywne.

- Każdy z nas ma dwie twarze, Nix: jedną dla świata, drugą - tą prawdziwą - chowaną głęboko pod maską, a te przybieramy najróżniejsze - na twarzy lekarki pojawiło się zamyślenie. Nie odwracała głowy w kierunku opiekuna, wystarczy że jej rozmówca się na niego gapił. Gdyby i ona to uczyniła jasnym stałoby się, na czyj temat rozmawiają - Jesteśmy tylko ludźmi, targają nami emocje, żądze i troski. Mamy marzenia, obawy, plany… jednak tego nie pokazujemy, bo wtedy dalibyśmy przeciwnikowi karty do ręki, dzięki którym potrafiłby uderzyć w najczulszy dla nas punkt, nasze słabości - je też wszyscy posiadamy. Grunt to nauczyć się kontrolować, pokazywać tylko to, co chcemy aby świat widział. Tony ma wielu wrogów, poza tym… taki już jest: z pozoru zimny, nieczuły i opanowany do granic możliwości. I fakt, ciężko mu zaimponować, ale tobie ta sztuka się udała - wzruszyła ramionami, otrząsając się z rozmyślań. Przekierowała pełną uwagę na młodego najemnika, a ruda brew powędrowała do góry, sadowiąc się gdzieś na środku piegowatego czoła - Czepia się, bo chce cię nauczyć jak najwięcej, a najlepiej pokazywać to na błędach jakie popełniamy. Jak w matematyce: dostajesz do rozwiązania równanie, a potem wykładowca je ocenia, pokazując gdzie się pomyliłeś, abyś zapamiętał na przyszłość. Pokazuje alternatywy, daje dobre rady. Gdyby nie uważał cię za kogoś wyjątkowego… zdolnego, wartego czasu i uwagi, to by cię tak nie szkolił, tylko zajął czymś efektywniejszym. Czas jest wartością cenną, deficytową i wiecznie go nam brakuje. Tony nie marnuje go na czynności, których nie uważa za warte uwagi. Chce żebyś był jak najlepszy, uwierzył w siebie i swoje możliwości. Zobaczył, że potrafisz robić rzeczy, rozwiązywać problemy i podejmować działania o jakie byś się nie podejrzewał… jednak gdyby powiedział ci o tym wprost, istnieje spore prawdopodobieństwo, że popadłbyś w samozachwyt, tracąc przy tym realny obraz rzeczywistości… nie o to chodzi by nagle twoje ego urosło do rozmiarów nie pozwalających na przebywanie w zamkniętych pomieszczeniach. Pokora, rozwaga, umiejętność analitycznego myślenia pod presją - to cechy dobrych dowódców. Pozostawiam ci to do wolnej interpretacji. Wiem, że wysnujesz poprawne wnioski - zakończyła uśmiechając się pod nosem. Jak powiedział olbrzymi Pazur, Nix sam musiał w sobie odkryć własne zalety, uwierzyć w siebie. Gdyby dostał proste, oczywiste odpowiedzi na tacy tylko by go to zepsuło.


Jeszcze przed wojną procedura przesłuchania świadka składała się z kilku elementów. Przeprowadzał je organ prowadzący postępowanie na danym etapie - odpowiednio prokurator, policja lub inny zaprzysiężony przedstawiciel służb bezpieczeństwa. Szeryf Dalton nosił mundur zanim spadły bomby, lecz te dwie dekady odcisnęły i na nim swoje piętno. Prawo było prawem… lecz czy ciągle mówili o tym samym zbiorze zasad i norm karnych, a może o tworze mającym mało wspólnego z dawnymi zasadami?
Skoro prawo było prawem i nie istniały od niego wyjątki, Savage postanowiła nie robić problemów i iść na współpracę z organami bezpieczeństwa publicznego - tego wymagano od dobrego obywatela, bez względu na epokę, czy okoliczne perturbacje losowe.
Wysłuchała z uprzejmą uwagą początkowej przemowy szeryfa, siedząc na przeciwko niego na składanym i niewygodnym krześle. Brakowały tylko lampki świecącej po oczach i czuła by się jak w filmie o CIA lub KGB. Może i nie była jeszcze oskarżona, ani podejrzana… mimo tego gdzieś z tyłu czaszki drapał pazurami złośliwy chochlik, do tego przed oczami dziewczyna wciąż miała Nixona i jego reakcję. Bronił jej tak samo jak Tony… po raz kolejny. A pomyśleć, że mieli spokojnie dołożyć powypadkowe zeznania i wyjechać wreszcie z tego przeklętego miasta.
- Alice Madison Savage, lat siedemnaście. Jestem Aniołem Miłosierdzia i Sand Runnerem. Do tej pory nie karano mnie za składanie fałszywych zeznań, ani za żadne wykroczenie podobnego rodzaju. Ze względu na… pewne zdarzenia losowe, a także kondycję systemu administracyjnego naszego kraju, niestety nie mam dokumentów ze zdjęciem pokroju legitymacji bądź prawa jazdy, aby swoją tożsamość potwierdzić. O dowód osobisty zacznę się ubiegać dopiero za cztery lata. - odpowiedziała spokojnie, kładąc ręce na blacie prowizorycznego stołu - We wspomnianym przedziale czasowym znajdowałam się w Cheb, w okolicy domu rodziny Saxtonów.

- Mhm. - kiwnął głową szeryf po wysłuchaniu wstępu kobiety po drugiej stronie biurka zrobionego ze skrzyni. - Prosiłbym o dokładniejszą lokalizację tej okolicy tamtego ranka. - powiedział Chebańczyk kończąc zapisywać coś w jakimś zeszycie.

Dziewczyna przymknęła oczy i wziąwszy głęboki wdech, uniosła brodę ku górze. Chodziło o samo porwanie, zabawa w kotka i myszkę mijała się z celem.
- Oddział Runnerów został wysłany do domu Briana po to, by… pojmać i przyprowadzić jego, panią Claire i Laurę. Sama poprosiłam Guido o ten przydział, by wysłał mnie na akcję. Rodzina Saxtonów to moi pacjenci… i nie tylko oni - westchnęła ciężko, kręcąc nieznacznie głową i spoglądając szeryfowi prosto w oczy - Jestem odpowiedzialna za ich zdrowie oraz bezpieczeństwo. To moja odpowiedzialność, by zachować ich przy życiu. Wolałam tam być by… łagodzić napięcia i dopilnować, żeby nikt nie wypadł za burtę, bądź nie “stawiał czynnego oporu podczas porwania”. Runnerzy nie potrzebują karkołomnych przejawów niechęci, aby sięgnąć po przemoc. Wystarczy krzywe spojrzenie, a zna pan Briana. Jest impulsywny i zadziorny. Podczas szarpaniny uszkodził ramię dowodzącemu akcją. Sporo mnie kosztowało utrzymanie go na tej łodzi bez dodatkowych obrażeń, ale od tego są lekarze. Przez całą podróż łódką próbowałam zachować przy życiu całą trójkę i udało się. Co do kwestii pobicia pańskiego zastępcy: doszło do niego już po tym jak ludzie pana Rewersa wyprowadzili mnie z obozu. Nie mam pojęcia kto go tak skatował, widziałam tylko rezultaty. Do państwa Brian przybył już opatrzony, pozszywany i nafaszerowany środkami przeciwbólowymi. Kapitan Yorda poprosił mnie o pomoc, bo jego ludzie… cóż. Wolał aby zajął sie tym lekarz, nie sanitariusz gdyż stan rannego było bardzo poważny. - zamilkła na chwilę, wracając wspomnieniami do momentu gdy odsunęła połę namiotu i zobaczyła zastępcę szeryfa po raz pierwszy. Przez piegowatą twarz przemknął cień smutku i rozgoryczenia. Argument siły miast siły argumentów. Może gdyby została na miejscu, dałaby radę ochronić go przed torturami.
- Nie musiał prosić... i tak bym do niego pobiegła. Jak wtedy zimą - dodała po chwili przerwy potrzebnej na wyciągnięcie z kieszeni paczki papierosów i marcusowej zapalniczki - Mogę zapalić?

- Proszę. - powiedział spokojnie szeryf schylając się gdzieś w dół i jego wracająca do pionu sylwetka postawiła przed Alice starą puszkę robiącą widocznie za popielniczkę. - Czyli potwierdzasz, że byłaś świadkiem i w jakiś sposób brałaś udział w porwaniu. - powiedział Chebańczyk wraz z wracającym po postawieniu popiołki popielniczką. Popatrzył chwilę na zapisane przed chwilą kartki. Wziął ołówek i coś tam podkreślił, skreślił czy zakreślił. - Dobrze. Proszę opisać przebieg porwania. - dodał i wydarł jakąś kartkę z notesu. - I zrobić listę uczestników tego zdarzenia. - powiedział przesuwając na stronę Savage ołówek i wyrwaną kartkę.

Stara, pogięta puszka… jakże inna od popielniczek znajdujących się na piętrze detroickiej kręgielni, tam gdzie swoją kwaterę miał Guido. Grunt, że spełniała funkcję, zapobiegając powstawaniu bałaganu i zagrożenia pożarem. Dziewczyna kiwnęła w podzięce głową i wetknąwszy papierosa miedzy rozbite wargi, odpaliła go powoli. Zaciągnęła się raz, potem drugi i trzeci, przyglądając się fraktalom dymu, tańczącym w powietrzu tuż nad dwójką siedzących przy stole ludzi.
- Tak, potwierdzam - odpowiedziała, zaciągając się po raz czwarty - Z całym szacunkiem, ale co by pan zrobił na moim miejscu? Runnerzy nie są zwolennikami przestrzegania zasad humanitaryzmu i kodeksów prawnych. Naruszenie nietykalności cielesnej jest dla nich abstrakcją… poza tym gdyby coś się stało Brianowi i jego rodzinie, Guido by się zdenerwował, a potem wzruszył ramionami. Starty wojenne, pewnie taki termin zostałby przez niego użyty, jednak gniew mógł wyładować na jeńcach. Ben, Sam i pozostała dziesiątka na to nie zasługiwali. Może pan nie wierzyć, ale na ich bezpieczeństwie również mi zależy. Odkąd przyjechałam do Detroit, starałam się ich chronić. Wcześniej też - westchnęła, strząsając popiół prosto do aluminiowego otworu.
- Nie potrafiłam sprawić, by wrócili do domu, dlatego poprosiłam Drzazgę aby przekazał chociaż ich rodzinom listy. Chociaż przez to… cóż. Powiedzmy że wyszło parę komplikacji, lecz nie o to pan pyta - podtruła się następną porcją nikotyny i podjęła zmęczonym tonem - Do zdarzenia doszło tuż przed świtem dwa dni temu. Jak dokładnie przebiegło… szczegółowego opisu niestety panu nie mogę podać, przykro mi. Było ciemno, stałam daleko od domu. Widziałam tylko szamotaninę przez okno, a potem pańskich podopiecznych wyprowadzono. Brian miał złamany nos, obite żebra… mocno krwawił. Pani Claire i Laura uchowały się na szczęście bez szwanku. Całą trójkę skrępowano i zapakowano na łódź. Podczas podróży na Wyspę przekonałam dowodzącego akcją aby pozwolił mi opatrzyć pańskiego zastępcę… bo zaczął sie dusić - wytatuowana dłoń sięgnęła po ołówek i kartkę. Przez moment obracała zaostrzony walec między palcami, wyraźnie się nad czymś zastanawiając - Nie znam personaliów wszystkich uczestników. Gang jest sporą organizacją, a ja zajmowałam się szpitalem. Nie poznałam ich co do sztuki, ale przewodził Taylor. Kojarzy go pan - ołówek opadł na kartkę, ale jeszcze nie pisał. Lekarka zawiesiła spojrzenie na twarzy Chebańczyka, zaciągając się po raz ostatni. Kiep wylądował w popielniczce, gasnąc w niej z cichy sykiem.
- Podałam im środki usypiające z dwóch powodów. Po pierwsze aby zminimalizować poziom stresu zwłaszcza u Laury. Śpiąc nie myślała o tym co się dzieje. Runnerzy nie kojarzą sie jej po zimie… wie pan. To tez był jeden z powodów czemu chciałam tam być, aby Saxtonowie mieli przy sobie kogoś, kto nie kojarzy się im z brutalnością. Zabieg psychologiczny, łagodzenie objawów - skrzywiła się, ale wciąż mówiła spokojnie, zachowując uprzejmą minę - Po drugie nie ruszając się nie prowokowali do dalszej przemocy. I tak niewiele brakowało a któreś wyleciałoby za burtę. Ale dopłynęliśmy, na Wyspę. Przybiliśmy do brzegu i ruszyliśmy przez las. Tam napotkaliśmy oddział Nowojorczyków, wywiązała się walka między nimi, a chłopakami. Ja zostałam z tyłu, bo nie umiem walczyć, strzelać ani… pilnowałam więźniów. Pani Claire i Laura chciały uciec, powiedziałam więc że podałam im truciznę. To był blef, nie byłabym w stanie zrobić czegoś podobnego, chodziło tylko o to aby zostały na miejscu. Sytuacja i tak była dość napięta. Taylor i reszta już kończyli… pacyfikować oddział Armii Stanów Zjednoczonych, gdyby się odwrócili i to zobaczyli, zabiliby je obie. Potem odbili sobie jeszcze na więźniach. W obozie dałabym radę zgarnąć całą trójkę do szpitala i nie pozwoliłabym na ich skrzywdzenie… ale na polu walki? Gdy jeszcze nie wiadomo było z kim i dlaczego Runnerzy walczą? Z Taylorem, który na co dzień jest wyjątkowo impulsywny oraz wybuchowy, a przez uszkodzone potyczką z Brianem ramieniem… nawet ja bym go nie przekonała do schowania broni. - zamilkła na dwa oddechy, wzdrygnęła się wyraźnie. Tamtego dnia pierwszy raz brała udział w zbrojnej potyczce, doświadczenia nie zaliczała do przyjemnych.
- Nie przekonały ich moje argumenty, a było tego trochę więcej niż ostateczna wersja z trucizną… więc pozwoliłam im uciec i wzięłam za ucieczkę pańskich pobratymców odpowiedzialność. Znowu… po raz kolejny - przyznała w końcu, opuszczając wzrok na kartkę - Dostałam… ostrą reprymendę za to że nie użyłam broni ani nie zawołałam o pomoc, ale trudno. Dopuszczalne straty. Nie jestem żołnierzem, zna też pan moje podejście do bezsensownej przemocy i okrucieństwa - zielone oczy skrzyżowały się z brązowymi, otoczonymi siecią zmarszczek. W zimie rozmawiali ze sobą, szeryf też oberwał paroma przydługimi monologami, choćby w kościele - Reasumując: Brian został dostarczony do obozu, mnie oddelegowano do szpitala polowego, abym nie kręciła się im pod nogami. Dalsze losy pańskiego zastępcy są mi nieznane. Spotkałam go dopiero w obozie NYA. Panią Claire widziałam razem z… pańskimi zastępcami zaraz po tym jak dotarliśmy z Nixonem do pana Rewersa. Mam też pytanie - odłożyła ołówek na kartkę, wyrównując go do górnej krawędzi białego papieru - Co ze zgłoszeniem przestępstwa, które złożyłam panu zimą? Chodzi o morderstwo mojego przyjaciela, doktora Brekovitza i jego pacjentów. Udało się panu znaleźć sprawcę?

- Nie rozmawiamy o tym co ja bym zrobił albo co ty byś zrobiła. Rozmawiamy o tym co zrobiłaś. - doprecyzował spokojnie szeryf jak widzi sprawę dywagacji rudowłosej rozmówczyni. - Ale wracając do tamtego zdarzenia. Więc stałaś gdzieś na zewnątrz? A gdzie dokładniej? Jak napastnicy dostali się do domu Saxtonów? Bo szamotanina szamotaniną ale jakość musiało do niej dojść. Jak to się stało? I co masz na myśli mówiąc, że Brian zaczął się dusić? Dlaczego? Co do tego doprowadziło? - szeryf zadał serię pytań w międzyczasie znów coś smarując w swoim notatniku i co chwila wymownie spoglądając na kartkę jaką podał Savage.
- Taylor. Ten łysy. Tak pamiętam go. To ten co zastrzelił własnego człowieka. W naszym kościele. Więc jednego z napastników już mamy. Resztę podaj co wiesz. Ksywy i opis też może być. O ile przez czas od naszego ostatniego spotkania przebywając z nimi nie trafili ci się tacy których spotkałaś wtedy pierwszy raz. - postukał swoim ołówkiem w notes i nieco wyciągnął się na swoim krześle. A potem wskazał nieco ponaglająco swoim ołówkiem na jej kartkę dając znak, że wciąż czeka na zapis składu osobowego porywaczy. Miał na sobie ten grobowo poważny wyraz twarzy a w nim jakoś nie sprawiał wrażenia, że mu się znudzi, odpuści albo zapomni o tej na razie pustej kartce na skrzyni po stronie lekarki.

- I co masz na myśli mówiąc, że ten Taylor miał uszkodzone ramię po potyczce z Brian’em? Jak do tego doszło? Kiedy? - szeryf wyłapał interesujący go detal i zaczął go drążyć.
- Czy podczas potyczki z żołnierzami ktoś z porwanych ucierpiał? Odniósł jakieś obrażenia, został ranny w wyniku tej walki? Pilnowałaś ich sama czy był z tobą ktoś jeszcze? I jak to się stało, że Claire i Laura zdołały uciec? Potrafisz podać miejsce gdzie to się stało? - starszawy stróż prawa zmrużył oczy patrząc uważnie na lekarkę chyba nie mając jasnego obrazu sytuacji jak mogło dojść do takiego przebiegu wypadków.
- Jesteś lekarzem. I chyba można uznać, że robiłaś obdukcję Brian’owi świeżo po porwaniu z ich domu a następnie podczas wizyty u Nowojorczyków. Raport medyczny z tych dwóch oględzin nie powinien ci chyba sprawić trudności prawda? - spytał szeryf i wydarł kolejną kartkę podając ją lekarce.
- Czyli twierdzisz, że po dotarciu do bazy Runnerów nie spotkałaś Brian’a ponownie aż do czasu ponownego spotkania w obozie Nowojorczyków. I w tym czasem pracowałaś w szpitali. Czyli oznacza to, że nie wiesz kto doprowadził go do takiego stanu. I, że nie udzieliłaś mu pomocy medycznej w obozie Runnerów. Dopiero po dotarciu do obozu ludzi Collinsa. - facet z blachą w klapie pokiwał wolno głową i znów postukał ołówkiem w papier. Trochę wyglądał jakby czekał od niej albo na potwierdzenie, zaprzeczenie czy sprostowanie choć i milczenie też by pewnie przyjął z jednakowym spokojem.
- Jaki związek z omawianymi wydarzeniami ma pan Rewers i jego zespół? Dlaczego o nich wspomniałaś? Współuczestniczyli jakoś o tym o czym rozmawiamy? - gdy pojawiły się kolejne nazwy i nazwiska szeryf od razu podjął wątek i podążył za nim chcąc jakoś umiejscowić go na mapie zdarzeń i powiązań sprzed paru dni.
- Co do morderstwa tego lekarza sprawa jest wciąż w toku. Nie jesteśmy tu jednak by rozmawiać teraz o tym, chyba, że masz jakieś nowe fakty dotyczące tamtej sprawy. - popatrzył na swoją rozmówczynię uważnym spojrzeniem czekając na to co powie.

- Sprawa jest w toku… tak, rozumiem. Zgrabny eufemizm. Czy posiadam nowe informacje? Oczywiście, przecież to ja byłam tutaj, na miejscu - powtórzyła powoli i bardzo wyraźnie, odpalając kolejnego papierosa - Wszystko co wiedziałam, powiedziałam panu jeszcze w grudniu: któryś z pańskich ludzi przyniósł do kościoła torbę Ernsta. Aż tak wielu ma pan podwładnych, by nie wiedzieć co robią i nad nimi panować? Proszę wybaczyć, ale to zakrawa o kpinę. Śledztwo w toku… rozumiem, chodzi o kogoś z pańskiej społeczności, więc go pan chroni. Nie spieszy się, zresztą czemu miałby pan to robić, skoro zgłoszenie przyjął od gangera? Takich się nie traktuje poważnie, nawet jeśli przystępują do wskazanej wcześniej organizacji żeby ocalić miejscowych od rzezi. Byłam u ojca Miltona, widziałam jak wiele świeżych grobów zostało po tej walce. Byłoby ich jeszcze więcej i pan o tym wie. Nie chciałam od was rekompensat, podziwu, ani noszenia na rękach, wystarczyło że żyliście. Prosiłam o jedną rzecz - o sprawiedliwość. Nie dla siebie, ale dla człowieka który nigdy nikogo nie skrzywdził i też próbował pomagać, naiwni z nas głupcy bo ciągle wierzymy. Podobno prawo to prawo i nie ma wyjątków - powtórzyła zasłyszane przed samym rozpoczęciem przesłuchania zdanie., zawieszając głos i spojrzenie na twarzy gliniarza. Brzmiało pięknie, tylko czyjego prawa bronił?

- Sprawa jest w toku. Skoro nie masz żadnych nowych informacji o niej to nic się nie zmienia. Więc jest w toku. A teraz wróćmy do tego porwania bo po to tu ze sobą rozmawiamy. - Dalton powiedział głucho i patrzył na Alice równie drewnianym wzrokiem. Na koniec wskazał brodą na dwie na razie puste kartki przed lekarką siedzącej po drugiej stronie skrzyni.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 16-10-2016, 12:14   #387
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
- Bez obaw, wrócimy. Wszak po to tu siedzimy - by uzupełnić protokół. A skoro już rozmawiamy szeryfie i nie wiadomo czy i kiedy jeszcze się spotkamy, o ile nie postanowicie mnie zlinczować i powiesić “bo takie jest tu prawo”. Miejscowe prawo warto zauważyć. - spokojnie zaciągnęła się aż została ćwierć papierosa. Silenie się na opanowanie działało na i tak nadszarpnięte nerwy. Pieprzona hipokryzja - Wiem że sprawa Briana i pani Claire jest dla pana istotna i priorytetowa, jako że… są to pańscy bliscy. - zawiesiła na sekundę głos, by dokończyć neutralnie. Nie musiała sie drzeć na całe gardło o więzach krwi i miłościach, nie wypadało - współpracownicy i sąsiedzi. Chce sie pan dowiedzieć co się z nimi dokładnie stało. Znaleźć winnych i dociekać sprawiedliwości. Ernst był moim bliskim, moje cele są tożsame, mimo iż skierowane ku innej jednostce. Chce wiedzieć co się z nimi stało. I proszę sie nie zasłaniać przepisami i otoczką biurokracji. rozmawiamy jak człowiek z człowiekiem. Kto miał prowadzić śledztwo jak nie miejscowe służby porządkowe? Niech sie pan postawi w mojej sytuacji, choć spróbuje. - zakończyła i przez chwilę w zielonych oczach rozbłysły iskry żalu. Znikł jednak tak szybko jak sie pojawił. Spokój jest ważny, trzeba było go zachować.

- Rozumiem. - powiedział krótko szeryf - Ale proszę wrócić do bieżącej sprawy. - wskazał ponownie na dwie kartki i pewnie całościowo na śledztwo które prowadził w sprawie porwania. - A po jej zakończeniu mogę liczyć, że wrócimy do sprawy zaległej? - spytała, wychylając się do przodu i kładąc ramiona na improwizowanym stole, by skrócić dystans.
- Po zakończeniu zobaczymy do czego wrócimy jak już będziemy wiedzieć jak wygląda to zakończenie. A więc… - odparł Dalton ponownie wskazując palcem na dwie, wciąż puste kartki papieru.

- Stałam na podwórzu, na lewo od wejścia mając dom na dwunastej. Przy płocie, koło krzaków… prawdopodobnie róże, po ciemku ciężko stwierdzić. Napastnicy dostali sie do domu przez okno. Co dokładnie się tam działo - brak danych. Przyczynę duszenia się Briana ma pan w swoich notatkach, wystarczy spojrzeć - mówiła z uprzejmą maska na twarzy, a na kartce napisała drukowanymi “Taylor” - Krew spływająca do krtani z rozbitego nosa nie sprzyja oddychaniu gdy ma się w ustach knebel. Taylor doznał urazu podczas szamotaniny z Brianem w domu. Wyszedł z obrażeniami. Co do ksyw, imion… już mówiłam. Mogę panu podać opis: skórzane kurtki, wiek, przybliżony wzrost i waga, cechy szczególne. Jednemu z nich drży lewy kącik ust. Podczas podróży z Runnerami ani pani Claire, ani Laurze nie stała się krzywda. Czemu pańska przyjaciółka jest ranna… proszę pytać swoich zastępców. Będą mieli dokładniejsze informacje - wzruszyła ramieniem, a kolejny kiep wylądował w popielniczce - Nie podam panu dokładniej lokalizacji w której sie odłączyły. W lesie. Kuleję na percepcję, nie poruszam się za dobrze w terenie. Uciekły bo im pozwoliłam. Byłam sama. Nie szarpałam się z Brianem, który mnie przewrócił, nie sięgnęłam po broń ani nie zawołałam chłopaków. Nie udzieliłam mu pomocy medycznej w obozie Runnerów, tylko na łodzi, zajmując się na świeżo jego obrażeniami otrzymanymi podczas porwania. Odstawiłam opatrzonego do obozu. Kto, co i jak dalej się nim zajmował - brak danych. Przy regularnej wojnie jest masa rannych. - znów wzruszyła ramieniem, patrząc na obracany w palcach ołówek.
- Do obozu żołnierzy przyniesiono go w opłakanym stanie i tam dopiero się nim zajęłam. Może pan spytać kapitana Yordy. Potwierdzi. Pan Rewers nie ma z tym nic wspólnego. To nie sprawa Pazurów, nie miesza się w tutejsze szarpaniny. Wspomniałam o nich, bo to oni mnie wyprowadzili od Runnerów. Pan Rewers mnie szukał - jako dowód ma pan te listy gończe. Słyszałam że są na komendzie, więc musiały się panu rzucić w oczy. Tak więc szukał i znalazł. Spotkaliśmy się i chwile potem wpadliśmy na pańskich ludzi z panią Claire. Resztę zapewne już pan zna z ich opowieści. - oddała szeryfowi kartkę, gdzie pod imieniem “Taylor” widniał pobieżny opis sześciu dodatkowych osób z uwzględnieniem danych poprzednio przez lekarkę wymienianych, lecz bez określeń typu “Latynos” ani bez imion. Przy jednym z nich widniał dopiskiem “chyba Steven”.

- Wcześniej nic nie wspominałaś o kneblu. - kiwnął głową szeryf słuchając swojej rozmówczyni i zapisując coś w kajecie. - Jeśli byłaś z domem na godzinie dwunastej i przy krzakach z kwiatami czy to oznacza, że byłaś w ich ogrodzie? Czy gdzieś indziej? - Chebańczyk podniósł wzrok na Alice i czekał na doprecyzowanie tego fragmentu.
- Czy to, że Taylor doznał urazu w wyniku szamotaniny z Brianem to widziałaś to na własne oczy czy jest tylko domysłem na podstawie tego jaki ten Taylor wszedł a w jakim stanie wyszedł? - spytał znowu chcąc rozjaśnić dany fragment z zeznania Savage. Po czym znów dał jej chwilę na odpowiedź i pochylił się do swoich notatek.

- Mhm. - pokiwał głową Dalton odbierając kartkę z krótkimi notatkami o uczestnikach napadu na dom Saxton’ów. Zaznajamiał się chwilę z tą listą. Poza Taylorem było po kilkanaście słów o pół tuzinie osób więc raczej dużo mu to nie zajęło. Spojrzał znad kartki tak, że widziała głównie jego spojrzenie. - Więc sprawcami porwania była ta szóstka mężczyzn? - spytał grobowym tonem i Alice nie była w stanie określić co i ile już wie, zgadł, domyślił się czy wiedział.
- Interesuje mnie jeszcze pożar. Czy widziałaś jak się zaczął? - zadał kolejne pytanie na temat zdarzeń sprzed dwóch dni.
- I ta trójka o której wspomniałaś. Nico DuClare, Gordon Walker i Nathaniel Wood zwany też Lynx’em. Czy spotkaliście się gdzieś wcześniej przed przybyciem do obozu NYA? Czy jest ci wiadome jak Claire znalazła się w ich rękach? - spytał znowu coś zapisując w notesie i gdy skończył spojrzał czekając na odpowiedź rozmówczyni.

Alice przymknęła oczy i zagryzła wargę, a na jej twarzy pojawiło się zmęczenie. Na usta cisnęło się parę komentarzy z gatunku tych niezbyt kulturalnych. Policzyła więc w głowie do pięciu, próbując uspokoić warczącego za uchem potwora. O tym właśnie mówiła Tony, tylko od niej zależało czy zwalczy swoje demony, czy pozwoli im przejąć nad sobą kontrolę. Nienawiść, gniew, pogarda i brak zrozumienia - wielogłowa hydra czająca się tuż za wątłym ramieniem, gotowa do działania. Przygotowana by kąsać tam, gdzie najbardziej boli... ale nie wolno było ulegać pokusie. Po to Bóg dał człowiekowi wolną wolę i umiejętność odróżniania dobra od zła, żeby sam pisał swój los, nie mogąc mieć pretensji przy epilogu. Chodziło o zachowanie człowieczeństwa, dobroć i te wszystkie pozytywne wartości, które powojenna zawierucha skutecznie wypleniała z ludzkiego życia. Tak żyło się łatwiej, prościej. Mniej... niebezpiecznie i z pewnością mając mniej powodów do pakowania się w tarapaty.
- Przykro mi, widziałam tylko krzaki i ten płot. Chyba ogród, niestety dokładnej lokalizacji... brak danych. Nie jestem w stanie podać... naprawdę nie umiem. Nigdy tam nie byłam, nie widziałam planów zabudowy tamtejszej okolicy. Było ciemno, denerwowałam się bo nigdy wcześniej nie brałam udziału w podobnej akcji. Nie mój... zakres kompetencji. Widziałam przez okno jak Brian złapał Taylora za ramię i jakoś tak przerzucił nad plecami - wykonała nieskoordynowany ruch rękoma, unosząc je na wysokość głowy nad prawym barkiem
- Przy podobnej czynności bardzo łatwo naderwać ścięgna, bądź nawet wyrwać ramię ze stawu. Późniejsze oględziny potwierdziły: rodzaj obrażeń pasował do zastosowanego działania obronnego. - Kwestia pożaru: Dane niekompletne. Nie mam pewności kto podłożył ogień. Skupiłam się na rodzinie Saxtonów i zapewnieniu im najłagodniejszego przebiegu podróży. Rzucanie fałszywych oskarżeń z tego co pamiętam jest obarczone odpowiedzialnością karną, podchodzącą pod pomówienie. Cytując: "Kto, przed organem powołanym do ścigania lub orzekania w sprawach o przestępstwo, w tym i przestępstwo skarbowe, wykroczenie, wykroczenie skarbowe lub przewinienie dyscyplinarne, fałszywie oskarża inną osobę o popełnienie tych czynów zabronionych lub przewinienia dyscyplinarnego, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat dwóch". - wyciągnęła dłoń i po chwili wahania wyłuskała z paczki kolejnego papierosa. Obracała go w palcach jak wcześniej ołówek, zapalniczkę jednak zostawiła w spokoju - Tak, ci mężczyźni brali udział w porwaniu. Nie znam wszystkich Runnerów z imienia, tak samo jak nie podam panu nazwisk wszystkich zamordowanych razem z doktorem Brekovitzem. Za to mogę podać ich opis, tak jak uczyniłam w tym przypadku - przeniosła wzrok z rakotwórczej pałeczki prosto na rozmówcę, a jej głos minimalnie się ochłodził. Milczała przez czas potrzebny na ujęcie zarzygałki i potarcie mechanizmu co zaowocowało pojawieniem się paru iskier i wątłego płomienia. Z prawdą się nie rozminęła. W porwaniu od początku do końca brało udział pięciu gangerów plus ona. Paul z Hektorem odłączyli się gdzieś po drodze, mogli więc zostać wyjęci imiennie z owej wyliczanki. Zresztą każdy chronił najbliższych, a Konstytucja zapewniała obywatelom możliwość odmowy odpowiedzi na pytania podczas przesłuchania, jeśli dany obywatel miał wyraźne podstawy podejrzewać organ wykonawczy o nadużywanie władzy, korupcję i stronniczość, sprzyjanie zbrodni, tudzież chronienie morderców, a jak inaczej dało się nazwać stopowanie śledztwa przez trzy miesiące? Savage na poczekaniu dałaby radę podać całkiem sporą listę synonimów.
Aż tylu ludzi szeryfa nie przeżyło zimy, by dojście do prawdy stanowiło to jakikolwiek problem. Skąd więc owa opieszałość? Wnioski nasuwały się same. Mimo niechęci i rosnącego rozdrażnienia, lekarka kontynuowała zeznania, przeplatając słowa porcjami siwego dymu.
- Z pańskimi zastępcami nie spotkaliśmy się nigdy wcześniej, może gdybym zimą... hm. To sprawa na potem, fakt. Proszę wybaczyć obcesowość, brak taktu i nieuprzejmość. Wszystkim nam ostatnie dni dały ostro w kość - pochyliła nieznacznie kark, przyznając się do popełnienia fau pax. Lekarze mieli inne zadanie, niż sądzenie kogokolwiek. Powinna o tym pamiętać nawet w sytuacji podobnej teraźniejszej.
- Nie spotkaliśmy się, jednak o Walkerze i Woodzie słyszałam. Wszelkie obrażenia pani Saxton pojawiły się, gdy znajdowała się już pod ich kuratelą. W jakich okolicznościach - brak danych. Nie zamierzam przedstawiać panu spekulacji bez podparcia dowodami, nie na tym rzecz polega. Byłoby to przestępstwem, wykroczeniem... a ważne jest, żeby odróżnić przestępstwo składania fałszywych oskarżeń od przestępstwa zniewagi i zniesławienia, gdyż podlegają innym sankcjom prawnym. To pierwsze popełniane jest bowiem przed organami ściągania lub orzekania: Policją, Prokuraturą lub Sądem. Drugi przypadek rozpatruje sytuację, gdy zamiarem sprawcy jest aby osoba szykanowana została ukarana za coś, czego nie popełniła. Natomiast zniesławić i znieważyć da sie oskarżanego przed innymi osobami i organami w celu poniżenia lub spowodowania utraty zaufania wobec niego. Patrząc na ich zachowanie zarówno przy pierwszym kontakcie, jak i później w namiocie nowojorskiego oficera nazwiskiem Yorda... póki pan Rewers żyje i ma się dobrze, niczego innego na mój temat, prócz obelżywych negatywów, pan od nich nie usłyszy. - zakończyła ze znużeniem, strzepując popiół do pogiętej puszki. Jako podwładni Daltona, spotkani w lesie mężczyźni musieli mu zdać raport o przebiegu akcji na Wyspie. Jeżeli zachowali manierę z przesłuchania armijnego kapitana, to pozytywów, ba! Nawet faktów neutralnych nie było się co spodziewać. Mimo tego Savage nie pluła jadem, ani nie żądała natychmiastowego zadośćuczynienia. Mówiła spokojnie, zaznaczając problem i zostawiając go szeryfowi do dalszego rozważenia. Ciekawiło ją czy i tym razem skwituje sprawę wzruszeniem ramion, skoro chodziło o jego ludzi, czy realnie coś z nim zrobi. Odpowiedź na owe pytanie wydawała się jej istotna, rzutując na całokształt obrazu chebańskich służb mundurowych. Różnili się czymkolwiek od tak pogardzanych gangerów, choćby poszanowaniem obowiązujących odgórnie zasad, a może już całkiem popadli w ksenofobię? Czas miał pokazać, a ruda dziewczyna mogła jedynie czekać.

- A rzeka? Czy podczas tego porwani widziałaś rzekę? Jeśli byłaś przed domem przy tych krzakach to gdzie w tym czasie była rzeka? Za tobą, przed, gdzieś obok? Daleko, blisko? - przedwojenny glina spokojnie kontynuował wypytywanie o zdarzenia do jakich doszło w domu porwanej rodziny. Dom i cała posesja graniczyła w końcu bezpośrednio do rzeki.
- I o oględzinach i obrażeniach kogo mówisz? Kto komu naderwał te ścięgna czy wybił bark. - szeryf zapytał o doprecyzowanie opisu efektów walki w domu przed świtem dwie doby temu.
- Dość skromny ten opis. - głowa faceta z odznaką w klapie poruszyła się kiwając głową w stronę przed chwilą zapisanej kartki z kilkoma słowami na krzyż o uczestnikach porwania. - Zastanawiające, że płynąc przez jezioro a to dobre kilkadziesiąt minut do nas. I z powrotem. Zapamiętałaś tak mało. Ale chcesz i jesteś gotowa mi podać opis. Ludzi których wtedy znałaś równie słabo jak tych tutaj oczywiście. - tu znów wskazał głową w stronę kartki z opisami. Były tak pobieżne, że tak naprawdę mogły pasować do któregokolwiek faceta w skórzanej kurtce. Większość gangu zaś to byli faceci w kurtkach. Szeryf dawał więc wyraz swojemu niezadowoleniu czy rozczarowaniu tak skróconym opisem bezimiennych uczestników porwania. Wedle takiego opisu mógłby zatrzymać większość tych facetów w skórzanych kurtkach z bandy Guido. - A w zimie chyba nie byłaś jeszcze w gangu. Przynajmniej tak się nie przedstawiłaś. I nie miałaś ich kurtki. A mimo to jesteś gotowa podać mi opis ciał tamtego lekarza i reszty choć równie dobry jak tych facetów z którymi dwa dni temu przepłynęłaś jezioro w tę i we w tę. - Dalton przeniósł wzrok z powrotem na siedzącą kobietę po drugiej stronie skrzynki i nieco skrzywił wargi w grymasie pt. “no co ja mogę”. Jednak przedstawienie przez niego informacji i zdań jakie przed chwilą powiedziała Alice jakoś nie sprawiało wrażenie, że dowierza w jej dobre intencje i szczerość wyzierające z każdego jej słowa. - Dobrze. Może twój opis okaże się przełomowy w tej sprawie. Podaj w takim razie to co zapamiętałaś. - powiedział wzruszając wymownie ramionami i wydzierając trzecią już kartkę. Napisał coś na niej na górze swoim ołówkiem i potem podał na jej stronę skrzyni. Wtedy mogła odczytać co tam było. “Zeznania w sprawie dr. Brekowitz’a wd. Alice Savage".
- Jak tak lubisz, znasz i szanujesz prawo na pewno wiesz. Ale na wszelki wypadek przypomnę, że nie tylko składanie fałszywych zeznań jest karalne ale także zatajanie informacji które mogłyby się okazać przydatne czy kluczowe nawet w prowadzonej sprawie. Opis zdarzenia, sprawców, kolejność, wygląd są dość istotne czy kluczowe nawet. Więc jak coś sobie jeszcze przypomnisz to możesz dopisać czy powiedzieć śmiało. Jednak jeśli by wyszło, że twoje zeznania były fałszywe czy zataiłaś jakąś informację no cóż. Miałabyś nieprzyjemności. - szeryf gdy już podał kolejną kartkę dla lekarki na zeznania w sprawie Berkowitz’a położył tą z listą zaczynającą się od Taylora tak, że znalazła się gdzieś na środku skrzynki gdzie Alice mogła swobodnie do niej sięgnąć.
- Wracając do tematu tamtego zdarzenia. Iloma łódkami odpłynęliście? Czy płynęliście od domu Saxton’ów prosto na Wyspę czy jeszcze gdzieś? I twój opis obdukcji Briana po porwaniu przeprowadzony na łódce i późniejszy wykonany mniej więcej dobę później w obozie NYA na Wyspie byłby jak najbardziej na miejscu i pomocny w sprawie. W końcu jesteś lekarzem prawda? I Aniołem. Nawet Aniołem z Cheb jak to nazwali w gazetach. - szeryf odchylił się w tył opierając się o oparcie krzesła i zaczął spokojnie kolejnym pytaniem o wydarzenia z poranka gdy Runnerzy wrócili do Cheb. Gdy mówił o raporcie z obdukcji wskazał brodą na wciąż pustą kartkę jaką podał wcześniej lekarce na której prosił ją już wcześniej o spisanie raportu medycznego.

Dłonie Savage wylądowały na stole, plecy pochyliły sie nad improwizowanym blatem. Przez chwilę bębniła palcami o dechy, by w końcu prawą ręka zacząć wodzić po sękatej powierzchni. Wpierw zakreśliła palcem wskazującym niewielki łuk, zmarszczyła brwi i zamarłą na uderzenie serca, przymykając oczy. Ruda głowa przekrzywiła się w bok, zęby poczęły maltretować wargę. Nie zwracała uwagi, czy z miejsca w którym zostawił ją Taylor dało się dostrzec rzekę, bardzo możliwe, że zasłaniały ją krzewy.
- Hm - mruknęła cicho pod nosem, odrywając rękę od blatu. Rozprostowała i zacisnęła kilkukrotnie palce, skrzywiła się i jakby dla potwierdzenia jakiejś teorii złożyła w powietrzu niewidzialny podpis, udając że trzyma w palcach pióro, bądź inne akcesorium do pisania.
- Rzekę miałam za plecami. Ale nie jestem pewna jak dokładnie daleko… brak możliwości weryfikacji danych. Było ciemno, denerwowałam się. Skupiałam uwagę na czymś innym. Czy daleko... szeryfie dla mnie wszędzie jest albo daleko, albo wysoko. - wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się przepraszająco. Bycie kurduplem w świecie normalnych ludzi ciągnęło za sobą komplikacje dalece wykraczające poza granice pojmowania tych drugich Oni nie musieli prosić aby ktoś zdjął im jakiś drobiazg z półki i nie dostawali zadyszki próbując dotrzymać tempo marszu podczas zwykłego spaceru - Co do oględzin uszkodzonego przez Briana barku Taylora. Do incydentu doszło w domu, tak jak panu mówiłam. - wyprostowała plecy i na moment zawiesiła wzrok za oknem.
Co teraz porabiali chłopaki, o ile wciąż żyli? Czy byli bezpieczni, postawili na niej krzyżyk?
Zacisnęła szczeki, powracając spojrzeniem do Daltona.
- Nigdy wcześniej nie brałam udziału w podobnym zdarzeniu, nie jestem przyzwyczajona do podobnych aktywności jak porwania, wymuszenia et cetera, et cetera. Nie leżą w zakresie moich kompetencji, ani nie współgrają z systemem wyznawanych wartości. Było też ciemno. Próbowałam przewidzieć wszelkie możliwe scenariusze na najbliższą godzinę i zabezpieczyć cywili od zdarzeń losowych. Przewidzieć je, w porę zapobiec zbędnej przemocy. Walka mi nie idzie, specjalizuję się w czymś innym. Układanie harmonogramów… jak przy badaniach. Jajogłowość czasem się przydaje - wzruszyła ramionami i podjęła wątek, a twarz zmieniła się jej w maskę lekarza: beznamiętna, skupioną. Tak było prościej. W międzyczasie rozpoczęła spisywanie raportu obdukcji Briana Saxtona. Brakował sensu utajać cokolwiek, skoro zaraz po przybyciu do Cheb badała go Kate i pewnie po zakończeniu przesłuchania, szeryf skonsultuje ów raport z jej wiedzą - logiczne posunięcie.
- Ma pan rację, do wspomnianej organizacji dołączyłam już tutaj. Stanowiło to jeden z warunków zawarcia pokoju między państwem, a ludźmi Guido. Porozumienia dzięki któremu to miasto nie wygląda na co dzień tak jak teraz: puste, zdewastowane ulice i martwa, głucha cisza. Bezruch, zastój… miasto duchów. I nie ja wymyśliłam to przezwisko, ale ktoś kto uznał że pasuje do naiwnej idiotki stającej pośrodku wojny bez jakiejkolwiek broni prócz zapomnianych, przedawnionych ideałów. O dokładniejszą genezę podjęcia przeze mnie pracy w firmie Guido powinien pan spytać Briana, bo sam pewno się tym nie chwalił. Nieważne, to już przeszłość - uniosła wzrok znad kartki. Pisała co pamiętała, skupiając się na rodzaju obrażeń, ich wielkości i prawdopodobnej genezie powstania. Spisywała przeprowadzone u Nowojorczyków zabiegi, listę podanych leków. Ściubiła najmniejszym możliwym do rozczytania pismem, lecz i tak szybko musiała się przenieść na drugą stronę - Jako lekarz brałam udział w sekcji doktora Brekovitza i jego pacjentów. Pomagałam ich też pochować na terenie szpitala będącego niegdyś kliniką Ernsta. Pamiętam każdą twarz, każdy rodzaj ran jaki im zadano. Może i trwała wojna, lecz nawet ona ma swoje zasady, których łamać nie wolno. To nas odróżnia od zwierząt. Więc tak, pamiętam o nich, ktoś musi. Czasem pamięć to jedyne co nam pozostaje - zatrzymała ołówek i sięgnęła po kolejnego papierosa.
- I znów ma pan rację, szeryfie. Znam, szanuję i lubię stare, uniwersalne prawo obowiązujące odgórnie. Na tyle, by pamiętać ustępy mówiące nie tylko o wspomnianych sankcjach, ale i o możliwości odmowy składania zeznań, jeśli jako obywatel mam podejrzenia co do subiektywności danej jednostki administracyjnej - wzrok dziewczyny powędrował ku kartce czekającej na jej wersję zeznań… pewnie jeden z pierwszych oficjalnych dokumentów w sprawie rzezi ze szpitala polowego Runnerów.
- Jednak siedzimy tutaj i rozmawiamy jak ludzie cywilizowani… bo tak trzeba. To słuszne, wymagane, poprawne i logiczne. Concordia parvae res crescunt, dicordia maximae dilabuntur. Już wystarczająco wiele utraciliśmy - zmrużyła oczy, a ołówek podjął dalszą pracę, skrzypiąc cicho po papierze - Łódki były dwie: jedna nasza, druga Saxtonów. Rozdzieliliśmy się przy Wyspie, dwóch ruszyło ostrzec Guido. Przybiliśmy do brzegu. Druga grupa z jeńcami zaczęła się przedzierać przez las. Nie wiem gdzie, jak chodzili, ani kiedy wrócili do obozu. Brak danych, przykro mi. Resztę pan zna… i tak jestem lekarzem. I Aniołem. Miło, gdy ludzie sobie o tym przypominają akurat w chwilach dla nich dogodnych. - zakończyła, wzruszając lewym barkiem i posyłając brwi ku górze. Nie bała sie Guido, nie bała Taylora… dlaczego więc miała się bać siedzącego przed nią mężczyzny? W przeciwieństwie do gangerów w tym wypadku nie istniało ryzyko nagłej eksterminacji bez podania powodu. Dalton wysiliłby się chociaż na szkieletową formę, mogącą zostać okrytą płaszczykiem przepisów. Jak przed chwilą - groźba i paragrafy. Zupełnie jak na przedwojennym filmie o wydziale śledczym! Savage musiała się powstrzymać, by zachować powagę i nie parsknąć śmiechem. W sumie swój własny list gończy już miała…

- Czyli całe zdarzenie obserwowałaś z miejsca między rzeką a domem. - szeryf lekko stuknął ołówkiem w notes. Odwrócił kartkę i znów zaczął coś pisać chyba na górze strony. - Przemieszczałaś się gdzieś jeszcze? Podczas zajścia lub tuż po, zanim odpłynęliście? - zapytał patrząc znowu na rudowłosą kobietę siedzącą po drugiej stronie skrzynki.
- Znaleźliśmy też ślady włamania do okien. Jedno na parterze i drugie na piętrze. Czy możesz podać którzy z tych tu opisanych przez ciebie mężczyzn się tym zajmował? - teraz wskazał ołówkiem na wciąż leżącą na środku skrzyni kartkę gdzie Alice spisała skromne opisy szóstki sprawców.
- I posuwasz się do nadinterpretacji faktów. - powiedział szeryf nagle pochylając się z oparcia nad skrzynką po swojej stronie i wycelowując w Alice swój ołówek. - Tak się składa, że brałem udział w negocjacjach zimowych z tym Guido. I owszem zostało ustalone, że odjedziesz z nimi. Ale ani słowem, żadnego wymogu, żądania, czy negocjacji nikt nic, ani my ani oni nie wspominali, że masz się do nich przyłączyć. Więc co tam się potem działo po odjeździe stąd to już nie jest w żadnym wypadku wynikiem warunków zawarcia umowy między nimi a nami młoda damo. I pamiętamy co tutaj w zimie zrobiłaś. Nie tylko to o czym pisało w gazetach. Jakbyś była tacy jak oni. - tu bez patrzenia na kartkę z opisami sprawców porwania wskazał ją ołówkiem - To nasze pierwsze spotkanie wczoraj wyglądałoby zupełnie inaczej. I przez zaufanie i moim prywatnym zdaniem wręcz w nadmiarze, jakim obdarzył cię ojciec Milton. Choć przez wzgląd na niego i jego osąd sądzę to co ci napisałem w liście. Ale nikt nie stoi poza prawem. I nie może tu sobie przyjeżdżać i porywać sobie naszych ludzi licząc na bezkarność. Znajdzie się wina. To i znajdzie się kara. A póki nie. To będziemy jej szukać. - szeryf zdawał się w tej chwili być poważny nawet jak na jego standard który w Det by pewnie został uznany za sztywniacki jak u Nowojorczyków. Chwilę spoglądał w milczeniu patrząc na rozmówczynię swoim czujnym i bystrym wzrokiem starego, przedwojennego gliny. Potem w końcu, zdawałoby się niesamowicie wolno powrócił na tył swojego krzesła do mniej więcej poprzedniej pozycji.
- Więc skoro sama brałaś udział w sekcji tego lekarza to doskonale się orientujesz, że ciała zostały zabrane przy waszym odjeździe. Jak tak lubisz prawo to chyba wiesz co oznacza brak przebadanego przez służby porządkowe ciała w sprawie morderstwa. Ja sam nie widziałem tych ciał. Widziałem dopiero miejsce zbrodni. Po tym jak nie wiem ile osób się tamtędy przetoczyło. Zapewne podczas zabierania ciał albo i wcześniej. Świadków zdarzenia nie udało się odnaleźć. Jeśli jacyś byli to nie udało mi się ich odnaleźć. Nie wiadomo czy są i czy jeszcze żyją. Bo to się zdarzyło podczas najgorętszego okresu walk. Samo miejsce położone jest w Ruinach. Więc ani wcześniej ani potem nie było zamieszkane przez nas. Warunki pogodowe były chyba takie, że powinny ci utkwić w pamięci. Właśnie patrzysz na nasze całe laboratorium kryminalistyczne jakie jest na naszym wyposażaniu którym można by próbować zbadać pozostałe ślady. Jeśli jakieś zostają. - tu wskazał dłonią na siebie choć w zestawie ubraniowym i wyposażeniu jakie widziała Alice Dalton nie miał nawet lupy o mikroskopie, odczynnikach czy choćby aparacie fotograficznym nie wspominając. Pomijając, że każda wizyta człowieka czy zwierzęcia na miejscu zbrodni zacierała choć w minimalnym stopniu miejsce zbrodni a same walki trwały jeszcze z dzień czy dwa po śmierci Brekowitza wątpliwe by szeryf miał okazję czy choćby wiedział o samym zabójstwie o ile go nie zlecił czy chociaż zaaprobował. Ile czasu upłynęło odkąd tam przybył tego Alice nie wiedziała. Same warunki atmosferyczne też nie wpływały już wówczas na zachowanie śladów. A parę miesięcy zimy, a potem wiosenne roztopy i sama wiosna też na pewno zrobiły swoje. W przeciwieństwie do Alice szeryf nie miał możliwości zrobienia sekcji zwłok a to, że ich nawet nie widział też było całkiem prawdopodobnym założeniem. W końcu w zimie chyba była pierwszą osobą jaką mu o tym opowiedziała a spotkali się już prawie na sam koniec walk i negocjowania warunków pokojowych zaś Runnerzy już w tym czasie pakowali i żywych, i rannych i zabitych do odjazdu. W takich warunkach może przedwojenny posterunek ze światową siecią łączności z Interpolem, miejscowym i w razie potrzeby stanowymi czy federalnymi laboratoriami i służbami, kartotekami przestępców z całego świata, programów typujących winnych może i by odnalazły mordercę. Ale też byłoby to pewnie śledztwo w większości poszlakowe a wynik nadal bardzo niepewny. Właściwie można było czekać i liczyć na przełom w sprawie w postaci jakiegoś świadka czy kluczowego dowodu. Bez tego szanse na rozwiązanie zagadki i znalezienia winnych były dość nikłe. Mogło się nawet okazać, że zrobił to jakiś dzikus czy ktoś kto zginął podczas walk. Możliwości i gdybania było bardzo wiele wręcz odwrotnie proporcjonalne do dowodów jakie miał do dyspozycji chebański szeryf. Właściwie dysponował jednym zgłoszeniem i rozdeptanym miejscem zbrodni.
- Oczywiście masz prawo do złożenia zeznań. Tak samo jak i do odmowy. Nie neguję tego. - odparł spokojnie szeryf rozkładając na chwilę dłonie. - Poinformowałem cię o twoich prawach. Jeśli mas zażalenie do mnie i chcesz złożyć skargę też masz do tego prawo. Wyślij ją do władz federalnych i oni zajmą się tą sprawą. Jak tylko będą mogli. - powiedział poważnie szeryf choć Alice od wyjścia na świat zewnętrzny jakoś nie obiło się o uszy cokolwiek o jakichkolwiek władzach federalnych. Ale wiedziała, że procedura była właśnie taka jak mówił Dalton. Gdy obywatel miał zażalenie czy wątpliwości co do jakiegoś funkcjonariusza państwowego miał prawo złożyć zawiadomienie do odpowiednich władz.
- I mówisz, że odpłynęliście z domu Saxtonów rzeką do portu a potem płynęliście razem aż do Wyspy gdzie się rozdzieliliście. I nie wiesz dokąd i jak udali się dwaj z porywaczy poza tym, że mieli się udać do Guido. - szeryf złapał kraniec ołówka tak, że teraz trzymał go pomiędzy swoimi dłońmi i w skupieniu mu się przyglądał tak jakby to byłby najciekawszy ołówek jaki kiedykolwiek trzymał w dłoniach. - Mhm. - pokiwał w zamyśleniu dłonią. Alice znów poczuła się nieswojo nie wiedząc jak zinterpretować jego zamyśloną minę. Nie była nawet pewna czy myśli nad następną porcją pytań czy to tylko taka poza albo jakaś gra by rozmówca się zaczął pocić. Bo właściwie to już ona przynajmniej zaczęła.
- No dobrze a z tych dwóch co tam się oddzielili i poszli do Guido to którzy z tej szóstki? - wskazał znowu ołówkiem na kartkę z listą sprawców zdarzenia jaką sprokurowała lekarka i nadal leżało na środku skrzyni. - I dlaczego się oddzielili od was? Taka trudna i skomplikowana akcja wymagająca szóstki ludzi. Tacy ważni jeńcy. I czemu ci dwaj musieli niezwłocznie udać się do szefa? To nie tak blisko przez ten las. Co było takie istotne do zameldowania? No i dlaczego Saxton’owie? Dlaczego padło właśnie na nich? - szeryf spojrzał znowu prosto na twarz Alice i czekał na odpowiedź.

Wdech, wydech... nie wolno tracić zimnej krwi, ani trzaskać drzwiami. Rozwaga, spokój... łatwo powiedzieć, ciężej wykonać. Savage przekrzywiła szyję, czego efektem było głośne chrupnięcie kręgów.
- A to ciekawe... nie przypominam sobie pana w kościele podczas kulminacyjnego momentu, zaraz gdy gangerzy wdarli się do dzwonnicy, ani przedtem gdy szatkowali ściany i ludzi tym przeklętym działkiem... widział pan przestrzeliny w ścianach. O jego skuteczności wobec ludzkich tkanek można spytać Grahama Mathisa - to wtedy urwało mu rękę. Dookoła latały kule, a on krzyczał, umierając tam na podłodze. Brakło chętnych aby po niego wybiec i udzielić pomocy... ale przeżył. Cuda ponoć czasem się zdarzają, sam się jednak nie wyniósł. Nie pamiętam także pana potem, w autobusie, gdy rozmawiałam z Guido o odwołaniu przez niego rozkazu do ataku w najdogodniejszym dla niego momencie: kiedy byliście rozbici, przyparci do muru. Tym bardziej odczuliśmy pańską absencję przy pierwszy spotkaniu gangerów z miejscowymi po zawarciu kruchego pokoju, kiedy o mały włos nie doszło do rzezi. Gdzie był pan wtedy, gdy pańscy rodacy będący pod pańską opieką najbardziej potrzebowali wsparcia? Byliśmy za nich odpowiedzialni we troje: pan, ojciec Milton i ja. Każde w inny sposób, na innej płaszczyźnie. Cel jednak pozostawał kolektywny - zapalniczka zaiskrzyła po raz czwarty, gdy lekarka odpalała papierosa, próbując uspokoić budzącą się gdzieś w okolicach mostka wściekłość. Wdech, wydech. Zaciągnąć się, przytrzymać dym w płucach. Czynność powtórzyć.
- Jestem zaskoczona, że ktoś pańskiego pokroju myli pojęcia. Nadinterpretacją jest stwierdzenie, że brał pan udział w czynnych negocjacjach, może jeszcze był ich pomysłodawcą oraz wykonawcą. Stroną dyktującą warunki.... tak jak w tej chwili próbuje mi pan pokazać, ale wracając do tematu. Pomijając początkową próbę przerwaną przez granaty rzucone przez kogoś z pańskich ludzi, pojawił się pan kiedy zawarto już przymierze. Tak, bez pana zgody, obecności i choć rozumiem niewygodę oraz niechęć - niestety nie było czasu czekać aż pan się pojawi. A te granaty... może to przypadek, nerwowość. Komuś siadły nerwy, albo było to celowe działanie, teraz już niczego nie da się udowodnić, lecz liczy się fakt sam w sobie. Rozmowy przerwano, rozpoczęło się oblężenie. Wybrano ołów, śmierć i krew... choć istniały alternatywy. Zawsze istnieją. Wystarczy chcieć je dostrzec. Drogę do sztabowozu odnaleźliśmy tylko ja i pastor, z tym że jego argumenty posłały go przywiązanego na maskę autobusu i przyczyniły do głębokiej hipotermii, a także zapalenia płuc przez które oddał duszę Panu. Jego heroiczne poświęcenie niestety sytuacji Cheb nie zmieniało... a jakoś dziwnym zrządzeniem losu nikt inny nie miał pomysłu jak sprawę rozwiązać w sposób inny niż dalsza bezsensowna wymiana ognia, przybliżająca miasto do pełnej zagłady. Ktoś musiał działać, myśleć - z braku pana... ani jakichkolwiek innych kandydatów, padło na mnie. Jak już zostało zauważone - jestem lekarzem, więc moją odpowiedzialnością jest dbanie o życie i zdrowie pacjentów, nieprawdaż? To mój obowiązek, tak nakazuje przysięga Hipokratesa, zasada humanitaryzmu oraz Pismo. Ojciec Milton był mądrym człowiekiem. Dlatego staram się pomóc na tyle, na ile mogę, przez wzgląd na szacunek dla niego i w podzięce za pomoc jakiej mi udzielił... nawet po śmierci. Wiedział i widział więcej od reszty, jako jedyny rozumiał... i przejrzał mnie na samym początku. - dopowiedziała, a lewy kącik oka zadrgał parę razy. Zamknęła oczy, złapała cztery szybkie buchy i się rozluźniła, zniknął też chłód zmieniający jej oczy w dwa twarde szmaragdy. O to się właśnie wszystko rozbijało - na dobrą sprawę pełnego obrazu głupoty Savage nie znał nikt z miasteczka. Niewiadomymi pozostawały jej cele, motywacja, prawdziwe intencje. Niewiele o sobie mówiła, niewiele pokazywała, krótko współżyła z Chebańczykami. Zgrywała opanowanego, chłodno myślącego lekarza, a gdy przyszło co do czego - wydarzenia potoczyły się błyskawicznie.
- Sam bunkier był dla Guido łakomym kąskiem, lecz nie na tyle by odmówić sobie prawa do zemsty za śmierć Custera i dokończenia pacyfikacji, w chwili gdy mógł już otwierać szampana i świętować zwycięstwo - uniosła lewą brew, zaciągając się porządnie.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 16-10-2016, 12:14   #388
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

Wciąż nie mogła uwierzyć, że wilkooki ganger pozwolił jej wtedy mówić na tyle długo, by wyłożyła pełen obraz za i przeciw, przedstawiła paletę możliwości oraz profitów, płynącą z przejęcia podziemnego kompleksu... ale się udało. Szybko oszacował zyski, wszak nie brakowało mu inteligencji. Dlatego tak rudzielca z początku przerażał... a potem obłęd wyparł strach i już nie potrafiła przejść obok niego obojętnie.
- Pamięta pan jak zimą pytałam się o powód zakazu wstępu na Wyspę? Podał pan opis pasujący panu do zarażenia Ebolą. Po drugiej stronie jeziora znajduje się kompleks wojskowo - medycznym, w którym przeprowadzano eksperymenty nad bronią biologiczną. Tajny, finansowany niegdyś z rządowych zasobów. To tłumaczy poziom zabezpieczeń, ukrycie, a także wiedzę Nowojorczyków o nim. Musieli się dokopać do starych archiwów. Jestem tylko ciekawa czy przeczytali pełen raport, czy zachowała się sama lokalizacja, bez dodatkowych informacji, które nota bene mogły być tajne i znajdować się nie wiem... może w Pentagonie. Podobnej infrastruktury nie budowano ot tak, miała bardzo konkretny cel i pracowano w nich nad wyraźnie sprecyzowanym zagadnieniem. Broń biologiczna tutaj... broń chemiczna w innym. Zawsze ich istnienie ma podłoże militarne. Bunkier z Wyspy nie jest jedynym takim tworem zachowanym do naszych czasów. Żył pan przed wojną, wie czym jest pandemia i jak z nią walczono. Kiedyś... a teraz, przy bardzo ograniczonych środkach jakie posiadamy? Zna pan też pojęcie Zimnej Wojny, brudnej wojny i wyścigu zbrojeń. Cichego przygotowywania się na wypadek szeroko zakrojonego konfliktu zbrojnego, by mieć po swojej stronie jak najwięcej zasobów mogących przeważyć szale zwycięstwa nad przeciwnikiem i zapewnić krajowi przetrwanie nie jako wypalonej skorupy, bądź czyjegoś lennika, a pełnoprawnego państwa. Liczącego się na arenie międzynarodowej. Uważam pana za człowieka inteligentnego, darujmy wiec sobie gierki w zgłaszanie nieprawidłowości organom nadrzędnym, nie ma teraz scentralizowanej władzy wykonawczej i patrząc co się dzieje w naszym kraju, długo jej nie będzie. Tako samo jak komisji do spraw wykroczeń i nadużyć, zostaje nam tylko zdrowy rozsądek. Tak, lubię i znam prawo... co pana widać wyraźnie niepokoi, już drugi raz pan do tego nawiązuje. Rozróżniam obowiązujące paragrafy od... wolnej wariacji na ich temat. Pan za to lubi używać tego słowa - prawo. Faktycznie nikt nie stoi ponad nim: ani Nowojorczycy, ani Runnerzy, ani Pazury. Ja też nie... tak sam jak pan i resztka Chebańczyków. Temida jest ślepa, rolą żadnego z żyjących nie jest stawianie się w roli jej utraconego wzroku. - tym razem to lekarka wychyliła się nieznacznie, kładąc dłonie na improwizowanym stole.
- Pantomima. Udaje pan że panuje w pełni nad sytuacją, sprawia wrażenie bezwzględnie praworządnego, nieugiętego i działającego zgodnie z normami. Idealnego przedstawiciela służb porządkowych, bo kto zarzuci panu lekkie odstępstwa od normy i naginanie zasad? Nie neguję zaangażowania... w tę konkretną sprawę - wskazała brodą na prokurowane przez mężczyznę zeznania - Ale oboje wiemy, że sytuacja jest patowa. Nawet jakbym była taka jak oni - tu puknęła klapę gangerskiej skorupy, którą nosiła na grzbiecie - Nasze spotkanie niewiele by się różniło od tego mającego miejsce wczoraj, może stracilibyśmy na nim więcej czasu i nerwów. Biorąc pod uwagę ilość świeżych grobów, które widziałam na cmentarzu, miejscowa populacja została bardzo poważnie przetrzebiona przez zimowe starcia, zarówno ze strony Runnerów jak i wcześniejszych walk z Dzikusami. Brakuje panu ludzi, nie chce też szafować bez potrzeby ich życiem. Woli mówić, nie strzelać. Rozwiązywać problemy konwencjonalnie, tak jak to działało w lepszych, poprawnych czasach. I to niezwykle szanuję, staram się więc współpracować. Pojawia się też kolejny czynnik: skoro został za mną wystawiony list gończy, pan Rewers i jego ludzie musieli tu być, składać zgłoszenie o zaginięciu. Szukać, pytać. Interesować tematem. Czynnik losowy, neutralny z potencjałem na sojuszniczy... lecz mogący sie zmienić we wrogi. Obcy, niewiadomy. Spójrzmy na obecną sytuację. Może też pan zechcieć mnie pojmać i przetrzymać w myśl zasady "dajcie mi człowieka, a znajdę na niego paragraf", bez patrzenia na zasadę domniemania niewinności, jednak to uruchomi machinę nie do zatrzymania. Na posterunku znajduje się dwóch przedstawicieli miejscowych władz: pan i pański zastępca. Eliott poszedł z Kate, więc wsparcia ogniowego po nim spodziewać się nie można. Pozostają więc dwie sztuki broni. Po drugiej stronie mamy trójkę uzbrojonych i wyszkolonych... oponentów, tak ich nazwijmy na potrzebę chwili. Oponentów poddanych ostrej selekcji, należących do formacji zrzeszającej najlepszych najemników z terenów Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Prawdopodobnie. Pomijając sam przebieg ewentualnej potyczki - w mieście zarządzono ewakuację, przez co zanim na miejsce dotarłyby posiłki minie dość czasu, aby zabrali się i zniknęli niczym kamfory. Mają zadanie, dostali rozkazy - będą dążyć do ich wypełnienia za cenę własnego życia. Nie pochwalam tego, niestety tak to działa. Nie chcę do tego dopuścić, tak samo jak pan, dość dobrych ludzi tu zginęło przez ostatnie pół roku. Zawsze lepiej jest próbować spory rozwiązywać polubownie. Więc rozmawiamy, kooperujemy. Szukamy konsensusu... i przykro mi, jestem już zbyt zmęczona aby się bać zagrywek psychologicznych - zaciągnęła się i wypuściła dym ku górze, obserwując w zadumie jak miesza się z powietrzem i po chwili rozmywa do ledwo dającej się zauważyć mgiełki.
- Nic nie dzieje sie bez przyczyny, szeryfie. Każdy nasz czyn poprzedza sieć warunków, składających się na finalny obraz równania w którym bierzemy udział. Po co komu najwspanialszy skarbiec, skoro bez klucza jest bezużyteczny? Mój odjazd z Runnerami był warunkiem zostawienia w spokoju waszej ludności cywilnej, inaczej się nie dało. Prosty układ: moja wolność za wasze życie. Ustalono go na samym początku, jeszcze w autobusie. Przy pierwszej rozmowie z Guido, przed zdjęciem ojca Miltona z maski i wysłania go do na powrót do kościoła. Nie wspominałam o tym, bo nie chciałam aby czuł z tego powodu wyrzuty sumienia, prowadząc dalsze negocjacje też milczałam. I tak za dużo wycierpiał, nie potrzebował kolejny trosk... bo i tak sie martwił, choć nie znaliśmy się długo - zamilkła, na jej twarzy położył się cień. Zgasiła niedopalonego papierosa i westchnęła ciężko.
- Nie jestem "po prostu lekarzem", mimo iż bardzo chciałabym nim być. Oszczędziłoby to masy komplikacji i kłopotów okolicy. Zwłaszcza mojemu oficerowi koordynującemu, panu Rewersowi. Nie zastanawiało pana czemu ktoś taki jak on przejeżdża pół kraju, ryzykuje życie swoje i podwładnych dla jednej, nierozgarniętej małolaty? Jak mówiłam panu w kościele: naukowcy to wymierający gatunek. Umiem ot choćby obsłużyć sprzęt którego działanie jest teraz dla wielu osób czystą abstrakcją, nie tylko ten medyczny. Idąc na rozmowę z Guido przeczuwałam że tak to się skończy, ale nie potrafiłam znaleźć optymalniejszego rozwiązania. Bardzo nie chciałam do nich wracać, przerabiałam parokrotnie podobny scenariusz. Niewiadomą pozostawała cała mechanika... owej współpracy. Nie pierwszy raz zostałam do niej... "zaproszona". Na jakich zasadach będzie przebiegać - kolejna niewiadoma, ale z doświadczenia wiem, żeby nie liczyć na cuda i wspólne herbatki przy kominku. Zaczęło się od otrucia - zabezpieczenia abym nie próbowała mimo wszystko uciec. Dowódca Runnerów to bystry i bezwzględny człowiek, do tego wyjątkowo ambitny, a to niebezpieczna mieszanka. Zaczynając temat bunkra nie umiałabym przed nim zataić czegokolwiek, z miejsca przejrzałby blef. Samą jego organizację przed wojną podciągnięto by zaś pod przestępczość zorganizowaną. Szanują siłę, chcą być lepsi od nieprzyjaciół. Wzbudzać lęk i szacunek. Rosnąć w ową siłę aby nikt nie mógł im zagrozić. Chcą żyć... tak jak im się podoba. Potrzebowali porządnego argumentu, aby zaprzestać wygranego praktycznie oblężenia. Więc się z premedytacją podłożyłam, odkryłam karty. To w połączeniu z bunkrem dopiero Guido przekonało. Cóż... pełna umowa zawierała czynnik ludzki. Ojciec Milotn... o-on... mimo moich starań chyba i tak się domyślał. Stąd ten ostatni list, czytał go pan? - spytała i zaraz sama się zreflektowała. Dalton nazywał pastora przyjacielem, lekarka dostała próbki pisma ich obu, a koperty były zaklejone.
Odkaszlnęła, musiała też parę razy szybko zamrugać, obracając twarz w stronę okna. Wtedy byli do siebie podobni - ona i Milton. Bez jego wsparcia i pomocy nie udałoby się zachować kruchego rozejmu. Okazał się głosem rozsądku w czasie największej zawieruchy. Odważył się iść do przeciwnika nieuzbrojony i namawiać do pokoju, co przypłacił zdrowiem i życiem. Nawet trawiony gorączką, ledwo oddychający wspierał swoich wiernych niosąc im nadzieję i obietnicę szczęśliwego zakończenia historii. Choroba odebrała mu prawie wszystkie siły, mimo to dzielił się pozostałymi resztkami ze swoimi braćmi i siostrami, nie patrząc na to kim są i co noszą na plecach. Poświęcił się dla nich, nie oczekując poklasku. Zrobił to co powinien uczynić każdy dobry chrześcijanin. Oboje hołdowali starym, archaicznym i zapomnianym ideałom, wierzyli że w każdym czai się iskierka dobra, a własne życie wobec bezpieczeństwa innych jest nieistotne. Dopuszczalne straty, wyższe dobro... jeden duchowny potrafił spojrzeć pod maskę którą lekarka nosiła. Ujrzeć jej prawdziwą twarz i nie szukać fikcyjnych, ukrytych zamiarów. Dużo się od tego czasu wydarzyło i zmieniło, ale czy wszystko?
- Teraz dopiero zaczynam rozumieć o czym pisał, co miał na myśli prosząc o cierpliwość - powiedziała głucho, powoli wracając wzorkiem do rozmówcy. Patrzyła mu w oczy, równie powoli sięgając do torby i po chwili poszukiwań, wyciągnęła złożoną starannie na cztery, zafoliowaną kartkę. Położyła ją na stole i przesunęła na jego drugi koniec.
- I względem kogo konkretnie. Ostatniej woli zmarłego nie wypada ignorować, prawda? - spytała choć nie oczekiwała odpowiedzi. W zamian sięgnęła po kartkę na raport odnośnie masakry w szpitalu i zaczęła pisać - Robi pan co w pańskiej mocy aby chronić swoich bliskich - przyjaciół, rodzinę, osoby które zna od lat i za które wziął odpowiedzialność podejmując się roli szeryfa. Oczywiście, podzielę się z panem tym co wiem - rodzaj obrażeń, przybliżony czas zgonu. Niewiele tego jest, ale lepsze niewiele niż nic, szeryfie. Kluczowa może się okazać ta cholerna torba. Morderca musiał ograbić ciało Ernsta, nie ma innego wytłumaczenia. Każdy lekarz dba i jak oka w głowie pilnuje swojego wyposażenia, takie zboczenie zawodowe. Ciężko teraz o sprzęt i leki, uzupełnienie strat graniczy z cudem. Torbę dostałam od Wilmy, a ona od którego z pańskich ludzi. Czy on ją otrzymał jeszcze od kogoś, czy przyniósł z miejsca zdarzenia - poszlaki, ale i po nitce da się dojść do kłębka. Co do pańskich pytań -Runnerów interesuje wyspa i bunkier. Brian był na niej, razem z pana synem. To dane uzyskane od pańskich pobratymców. Dom Saxtonów stoi na uboczu, zaraz nad samą rzeką... jeńcy prócz możliwości wpływania ich bezpieczeństwem oraz życiem bądź śmiercią na posłuszeństwo społeczności z której pochodzą, są też potencjalnym źródłem informacji, więc zgarnęłam ich do siebie i pilnowałam aby nikomu nic głupiego nie przyszło do głowy... po co mieli kłuć Runnerów po oczach? Niestety daleko mi do pana Rewersa, nie potrafię przewidzieć wszystkiego, zwłaszcza przy Guido. W jego przypadku mogę tylko zgadywać i poruszać się po omacku w sferze przypuszczeń i domniemań. To... frustrujące - ciche prychnięcie zmieszało się z odgłosem skrobiącego po papierze ołówka - A czemu się rozdzieliliśmy? Niespodziewana komplikacja - widok łódek wiozących żołnierzy na Wyspę. Robiło się już jasno, szło zaobserwować ruch na drodze wodnej. Wypadało to bezzwłocznie zameldować, popłynęło dwóch ostatnich z listy - jeden w kominiarce, drugi w chuście na twarzy. I prosiłabym, jeśli to nie problem, aby nie nazywać mnie "młodą damą", źle mi się ten zwrot kojarzy - na moment zaprzestała pisania i pokręciwszy głową wyjaśniła kwestie cichym, zrezygnowanym głosem - Pan Rewers tak do mnie mówi, gdy jest wyjątkowo niezadowolony z moich poczynań. Nazwijmy to osobistą traumą.

- Masz prawdziwy tupet by przywoływać okaleczenie Grahama, naszego Grahama jako przykład. Okaleczonego przez ludzi do których przystałaś. Dobrowolnie. Tam w tym ich Detroit a nie tu jak odjeżdżałaś czy byłaś z nami. Nie spekuluj mi tu, nie ze mną te numery. I skoro sama pozawierałaś te wszystkie umowy i negocjacje to i sama ponosisz ich konsekwencje. Ani ja ani nikt z nas nie wpakował cię w tą sytuację. - głos i ton szeryfa stał się nieco szybszy i zdecydowanie bardziej oziębły. Choć facet z odznaką w klapie panował nad nim na tyle, żeby dać wyraz swojej nieprzychylności na słowa rozmówczyni ale nadal mieścić się w przedwojennych normach, przepisach i regulaminach.

- Ale zimowe wydarzenia nie są tematem tego spotkania. Tematem jest porwanie rodziny Saxtonów dwa dni temu. - po chwili przerwy głos szeryfa wrócił do zwyczajowej normy i dobitnie postukał palcem w górę skrzynki robiącej za blat stołu. - I nie niepokoi mnie, że ktoś zna prawo. irytuje mnie gdy ktoś z manierą przedwojennego prawnika nim żongluje powołując się na wygodne dla siebie i niewygodne przepisy ignorując. Znajomość kodeksu postępowania jakiegokolwiek i to tak z pamięci świadczy o sporej biegłości w jego posługiwaniu się. Dobór argumentów i przepisów pod daną i wciąż zmieniającą sytuację się podczas toczonej rozmowy świadczy z kolei o pełnej świadomości sytuacji, myśleniu analitycznym, dużym poziomie planowania rozmowy oraz konsekwencji wybranych wyborów. Obieranie zaś całych zestawów argumentów, zwłaszcza takich które mają spore szanse wyprowadzić z równowagi rozmówcę i przekserować rozmowę na inne tory są zaś dobrze dobraną strategią zadymiania i odwracania uwagi od wątku głównego. Jest to wielce zastanawiające jeśli bierze się pod uwagę, że w samym wątku głównym występują zdumiewające duże luki. Wówczas ta wspaniała pamięć, zdolności analityczne, zaskakująco okazują się zawodne. Bardzo interesujące zestawienie Alice. - przedwojenny glina popatrzył mało przychylnym wzrokiem na siedzącą po drugiej stronie kobietę kopcącą papierosa za papierosem. Poruszał chwilę szczękami choć nic więcej nie powiedział. Wrócił z powrotem do swojej pozycji opierając się o oparcie krzesła i po chwili wznowił rozmowę.

- I masz mylny odbiór wczorajszej sytuacji. Gdybyś w zimie zachowała się jak reszta twoich nowych kumpli to i tą rozmowę toczylibyśmy pewnie wczoraj, a noc spędziłabyś w celi. - wskazał ołówkiem na drzwi przez które weszli ale pewnie nie o nie mu chodziło. - Podobnie z listem gończym. Nie jest mi wiadome nic o żadnym liście gończym wystawionym na ciebie. Dlatego jeszcze chodzisz sobie tak wolno i swobodnie po naszym mieście. Natomiast pan Rewers zostawił ogłoszenie, że jesteś osobą zagonioną i jest nagroda za twoje odnalezienie. Może wyglądać podobnie dla amatora prawa ale ty chyba powinnaś wychwycić różnicę skoro tak się nim biegle posługujesz. Osoba zaginiona to nie poszukiwany przestępca. Więc na tą chwile nie masz jeszcze na siebie wystawionego listu gończego. Ale trzymając się ze swoimi nowymi kumplami całkiem możliwe, że się w końcu go doczekasz jeśli pożyjesz wystarczająco długo. - stróż prawa popatrzył na Alice znowu tym nieprzyjaznym wzrokiem. Stukał chwilę ołówkiem w skrzynkę i coś Savage mówiło, że całkiem żałuje, że nie ma gdzieś na ścianie listu na jej głowę bo mógłby już ją dawno zamknąć w celi a nie być na etapie przesłuchania i zbierania dowodów.

- I informuję cię, że uwaga by wylegitymowany stróż prawa, przemyślał swoje zachowanie i słowa bo za drzwiami jest trójka uzbrojonych ludzi a tylko jeden funkcjonariusz policji zostaje uznana za groźbę karalną. Zostanie to wzięte pod uwagę podczas dalszego śledztwa w sprawie porwania rodziny Saxtonów. - szeryf puknął teraz spodem ołówka raz w skrzynkę ale dobitniej przez co w zaległej na ten moment ciszy dało się to słyszeć bardzo wyraźnie.

- I nie mydl mi oczu. Młoda damo. Nie był układ twoja wolność za święty spokój. Przeceniasz chyba zbytnio swoją wartość, a ego to nie wiem do jakiego poziomu czy sięgnęło jeśli naprawdę tak uważasz a nie jest to kolejna sofistyka. Sama się zgłosiłaś na ochotnika by z nimi pojechać. Nie oceniam w tej chwili motywacji i pobudek. Ale oprócz ciebie pojechał też tuzin naszych zakładników. Choć był miły gest jak napisałaś o nich w liście. Ale w zimie pojechał też całoroczny haracz po który przyjechał tu wcześniej Custer. A zostało to co nie poszło z dymem i dało się zakopać na cmentarzu. Populacja zmniejszona o połowę. I wciąż nie zmieniony poziom haraczu na następny rok czyli ten co mamy. I to ty. Ty im powiedziałaś o Bunkrze. Naraiłaś im go. Dlatego tu wrócili teraz. Całą bandą. A nie taką drobną grupką jak ta z którą przyjeżdżał Custer i na koniec roku. A bez tego nie byłoby ich tutaj i nie porwali by rodziny Saxtonów. - szeryf zacisnął znowu szczęki i rzucił swój ołówek na skrzynię obserwując jak chwile po nim sie toczy. Ten potoczył się po czym pobujał sie chwile w obie strony nim zatrzymał się przy położonych papierach. Zatrzymał się pośrodku jakby wskazując czy łącząc kartkę papieru z listą uczestników porwania oraz list od pastora jaki położyła obok lekarka.

- Wiem co jest w tym liście. Pisał go przy mnie. Nie chciałem go wysłać i nie zgadzałem się z jego opinią o tobie. I z każdą minutą spędzoną teraz na tej rozmowię widzę, że jednak ten jeden raz Milton pomylił sie względem kogoś. Jednak wymógł na mnie obietnicę dostarczenia tego listu i wypełnienia jego ostatniej woli więc posłałem do ciebie Drzazgę. A on dostarczył ci listy, paczkę i przyniósł twoje. - list albo sytuacja z jaką kojarzył się gliniarzowi nie wzbudzała widocznie jego miłych wspomnień i dał temu wyraz mówiąc niechętnie i podobnie spoglądając to na kopertę to gdzieś w bok na ścianę jakby tam widział tamtą scenę we wspomnieniach.

- A co do sprawy Berkovitz’a to przypominam ci, że torbę o jakiej mówisz, również zabraliście ze sobą. Poza tym przyniesienie jakiejś torby do kościoła nie jest dowodem zabójstwa jakie miało miejsce w Ruinach. Miało miejsce podczas walk. Świadków jak mówiłem w tej chwili brak w tej sprawie. Narzędzia zbrodni brak. Ciał zamordowanych brak. Miejsce zbrodni zostało zadeptane. Zostało dostarczone właśnie protokół z sekcji ciał jednak osoba która go dokonała jest związana z grupą do której przynależał zamordowany i nie można w żaden sposób zweryfikować jej wyników przez organa śledcze. Został wzmiankowany jeden świadek mogący ponoć poświadczyć jakąś poszlakę. Świadek zostanie przesłuchany w tej sprawie. Jeśli jest coś jeszcze w tej sprawie co masz do powiedzenia to mów śmiało. - powiedział Dalton odbierając kartkę ze spisanym listą obrażeń jakie odniósł Ernst Berkovitz i jego pacjenci. Szeryf twierdził, że nie widział ciał więc miał po prostu kartkę ze spisem obrażeń zamordowanych. Niemniej jednak była to lista sporządzona przez osobę do której miał dość poważne zastrzeżenia chyba już w zimie a w ciągu ostatnich paru kwadransów coś chyba nie poprawiła w jego oczach swojego wizerunku. Przy takim braku zaufania u obu stron do siebie nawzajem można było liczyć się, ze sporą dozą podejrzliwości względem takiego rozpiski, zwłaszcza jeśli nie było jak zweryfikować jej w tej chwili z innymi źródłami.

- I pytałem jeszcze którzy z nich włamali się do domu. Do okna na parterze i na piętrze. Którzy to z tej listy? I skoro masz takie kłopoty z pojemną pamięcią i analitycznym umysłem jak wyglądali sprawcy z którymi przepłynęłaś i przebywałaś co najmniej kilka godzin to spróbujemy czegoś innego. - szeryf wskazał jeszcze raz na listę na której było sześć punktów opisanych bardzo pobieżnie i wstał z krzesła. Obszedł skrzynię, siedzącą po drugiej stronie Alice i skierował się ku drzwiom.

- Eryk, weź swoje przybory i przyjdź no tutaj cyknąć fotkę. - rzucił szeryf nieco głośniej gdy otworzył drzwi po czym odwrócił się i z powrotem wrócił na swoje miejsce. Po chwili dały się słyszeć kroki i do środka wszedł zastępca szeryfa. Przyniósł jakiś kolejny bloczek czy notatnik. Przystawił sobie krzesło spod ściany do bocznej ściany skrzyni i zaczął rozkładać swoje papiery. - Musimy zrobić rysopis poszukiwanych, Eryk. Pod tą listę. I co sobie Alice jeszcze przypomni. - poinformował szef o zadaniu swojego podwładnego. Eryk uniósł brwi w zdziwieniu widząc opis na kartkach pozostawiony przez lekarkę ale nic nie powiedział. - Możesz potem na końcu zrobić tego Taylora. Wszyscy wiemy jak on wygląda. Skup się na pozostałych. - powiedział jeszcze a zastępca skinął głową na chwilę nieruchomiejąc z ołówkiem i notesem w dłoniach.

- No dobrze. To co pamiętasz Alice? Wzrost? Budowa ciała? Jakieś detale ubioru? Broń? Kolor włosów? Długość? Jakieś blizny czy tatuaże? Znaki szczególne? No i twarz. Nie przejmuj się często wydaje się ludziom, że nic nie pamiętają ale zawsze coś pamiętają. Jak się o tym rozmawia a potem widzi efekt pracy łatwiej idzie. - Eryk zaczął mówić uprzejmym i łagodnym tonem znacznie kontrastującym z powagą i oschłością szefa. Sprawiał wrażenie, że naprawdę zależy mu na tym by portret jak najwierniej oddawał sylwetkę i rysopis poszukiwanego. - No oczywiście najlepsze byłoby zdjęcie. Ze zdjęcia najlepiej mi sie robi portrety. - dodał trochę chyba w ramach rozluźnienia atmosfery. Szeryf zaś przestał się odzywać i skupił się na lustrowaniu Alice.
.
Savage poczekała cierpliwie aż zastępca rozłoży swoje narzędzia i zacznie procedurę.
- Rozumiem że na chwilę obecną nie mają panowie żadnych dowodów poza poszlakami, pomówieniami i domysłami, tak? - spytała uprzejmie - Jaki jest więc mój status?

- Taki sam jaki był w chwili gdy tu weszliśmy. Rozmowa wciąż trwa. W tej chwili mamy nadzieję, że pomożesz nam ustalić rysopis sprawców. - odparł starszy z Chebańczyków wskazując głową na siedzącego w pogotowiu portrecistę.

- Czyli szeryfie? - zapytała raz jeszcze, bez grama ironii, powoli podnosząc się z krzesła.

- Czyli jesteś w tej chwili świadkiem zdarzenia w którym brałaś udział. I ta rozmowa ma wyjaśnić przebieg i twój udział w tym zdarzeniu. - odparł spokojnie szeryf patrząc na lekarkę.

Dziewczyna mruknęła przytakująco, zdejmując torbę z oparcia krzesła i przewieszając ją przez własne ramię.
- Odnośnie tupetu. Ci którzy tam nie byli nie powinni sie na ten temat wypowiadać, bo braki danych uzupełniają skrzywionymi przez urazę, pobożnymi życzeniami. Lepiej jest więc zmilczeć, niż narażać się na śmieszność. Krzycząc nawet najgłośniej nie zmieni się ani faktów, ani przeszłości. Wystarczy spytać pani Mathis - lekarka zanurzyła dłoń w przepastnej parcianej dziurze, macając na oślep za potrzebnym w tej chwili przedmiotem. Przez uchylone drzwi zarobiła ciężkim spojrzeniem, posłanym przez łysego najemnika, czekającego w sieni na końcowy efekt przesłuchania. Powinna być miła, powinna słuchać i próbować wyjaśnić, wytłumaczyć. Pokazać że Dalton nie musi czuć się źle z tym że zimą zawiódł swoich ludzi. Podnieść go na duchu, pomóc z problemem porwania... tylko po co, a przede wszystkim dlaczego? Skoro nie umiał przełknąć pokiereszowanej dumy i spróbować spojrzeć na lekarkę inaczej niż na zagrożenie o którym pisano w gazetach, jako o jednym z głównych czynników dzięki którym Cheb ciągle stało... o niej - obcej, dziwnej małolacie w runnerowej skorupie. Nie o mądrym, prawym szeryfie Daltonie, nie potrafiącym obronić tych o których winien dbać w pierwszej kolejności. Na litość boską! Zdobycie zapasów amunicji z komisariatu i wzięcie do niewoli stacjonującego w nim Briana również zwalił na młodszego glinę, a wszak to on winien przewidzieć. Nie mógł być winny niedopatrzenia, był idealnym stróżem prawa... oczywiście. A Savage tańczyła w balecie.
Spoglądała na starszego mężczyznę, a ruda głowa kręciła się powoli na boki. Aby patrzeć na błędy innych warto wpierw było się zatrzymać i spojrzeć w lustro, dzięki czemu dostrzegało się własne niedoskonałości, a szeryf potłukł w domu wszystkie szklane tafle, gdyż twardzi, prawdziwi mężczyźnie nie przyznawali się do potknięć. Przypomniała sobie twarz pastora - bladą i spoconą, lecz nim sięgnęła ku niej widmowymi ramionami, oblicze zwinęło się i zapadło w sobie. Jasne, cienkie włosy wypadły, na ich miejscu wyrosła gęsta, błyszcząca szczecina w kolorze smoły. Oczy z bladoniebieskich zmieniły barwę na wilczą czerń. Wystarczyło jedno ich spojrzenie, a cały żal i gorycz w jednej sekundzie wyparowały niewielkiej dziewczynie z głowy. Czemu zawsze miała dawać się poniżać, w daremnej próbie pokazania światu alternatyw i nieścisłości w rozumowaniu? Jak z Drzazgą w szpitalu - ryzykowała własne życie, zdrowie i przyjaźń nowej rodziny, aby wyprowadzić go ze szpitala, a co dostała w zamian? Obelgi, szarpanie, krwawe pręgi odciśnięte żyłką na piegowatej skórze. Wiedział lepiej, pozostawał zaślepiony urazami, nie umiejąc już spojrzeć racjonalnie. Guido miał rację - nie naprawi całego świata, warto wiec było skupić sie na tym co najbliższe. Chebańczycy winni nauczyć się radzić sobie sami, bez czekania aż ktoś rozwiąże ich problemy za nich.
- Był pan w Det przed przyjazdem Guido i widział czy jakakolwiek umowa między nami została zawarta? Czy podobnie jak Walker z Woodem opiera się na pobożnych życzeniach? Coż... akurat ja umiem brać odpowiedzialność za własne czyny szeryfie - wskazał brodą na preparowane przez Daltona zeznanie. On już ją skazał, nim jeszcze chwycił ołówek w dłoń. W sumie skreślił ją już zimą, gdy w końcowej fazie walki zrobiła dla miejscowych więcej niż on. Nic tak nie bolało jak urażona, męska duma. No i była gangerem - w skórze, z dziarą na ręku i wcale nie zamierzała sie z tym kryć.
- Ja i bunkier. Pakiet łączony - przypomniała uprzejmie dodając pominięty oczywiście przypadkowo przez gliniarza detal, a na kartkach z zeznaniami wylądował pliczek arkuszy spiętych zszywaczem. Wartym odnotowania był również fakt wybiórczego przyjmowania zasłyszanej treści i podporządkowywania jej pod własną filozofię. Wypaczania pod własną wygodę i żeby ładnie wyglądało w raporcie. Serio miała po raz kolejny się podkładać aby odwalać robotę za ludzi takich jak Dalton? Niedoczekanie. Czy on właśnie wyraził pretensje względem niej, że nie wpadła na to iż powinna prosić gangerów o zniesienie haraczu, niebranie jeńców, ba! Najlepiej by to oni zostawili szeryfowi swoja broń, amunicję i samochody, wracając pieszo aż do bazy w Mieście Szaleńców.
- Runnerzy nie wrócili do Cheb, a na Wyspę. Jeśli chce pan negocjować z nimi warunki odnośnie jeńców, wysokości haraczu - na pewno ich pan tam znajdzie, przecież to takie proste iść i coś na nich wymóc. Znam swoje możliwości, specjalizacje... ale nie jestem zobligowana żadnymi przepisami do przedstawienia panu pełnego CV, uznajmy więc że chodzi o egocentryzm. Niech panowie to przekażą Kate... lub innemu biologowi z choćby podstawową wiedzą z zakresu wirusologii, lecz lepszy byłby genetyk lub przygotowany merytorycznie epidemiolog. Szczęśliwie okolica w nich obfituje. To parę symulacji potencjalnej pandemii. Byłam waszym Aniołem, dość już jednak poświęciłam dla waszego miasta, jeńców, rannych i całokształtu społecznej struktury. Zarówno tu jak i w Detroit - uśmiechnęła się równie uprzejmie co na samym początku rozmowy, wskazując brodą dokumenty.
- Opisałam wszytko co pamiętam z porwania rodziny Saxtonów. Wspominała też o nocnych godzinach i problemach ze wzrokiem,a także nerwowości całej trasy. Liczę, że nie zostało to zapomniane w protokole - opowiedziała, wzdychając nieznacznie i poprawiając torbę nibymedyka - Ze względu na czasochłonność oraz niepewny w stu procentach wynik sporządzania sześciu portretów pamięciowych, dane podadzą już zapewne pozostali świadkowie porwania. Stan zdrowia nie pozwala mi na branie udziału w przesłuchaniu. Mogłam o tym napomnieć od razu, ale chciałam pomóc. - wzruszyła ramionami. - Czas mam wybitnie ograniczony. Z chęcią bym została dłużej, ale brak odpowiedniego zaplecza medycznego, a także lekarza prowadzącego i całej historii choroby, zmusza mnie do opuszczenia jakże przyjaznych progów tego miasteczka. Przykro mi, ale moje życie jest moją własnością - nie osób trzecich, ani społeczności mających ludzi do ich ochrony oraz obrony. W każdym razie skoro mam status świadka i nie ciążą na mnie żadne konkretne dowody... dziękuję panom i życzę spokojnego popołudnia. Jeżeli odczytane zeznania pokryją się z tym co mówiłam, podpiszę je i nie będę więcej marnować panom dnia - kiwnęła obu mężczyznom głową i obróciwszy się do drzwi za którymi czekał Tony.
Skoro Dalton pozował na takiego praworządnego nie miał prawa ani podstaw zatrzymać ani jej, ani nikogo z grupy Pazurów, tym bardziej utrudniać, czy opóźniać wyjazdu. Skoro tak mu się ręce cieszyły na raport z obdukcji Briana, musiał też uwzględnić opinię Savage na temat własnego zdrowia.
Brał albo wszystko albo nic, a ona nie miała już najmniejszej ochoty niczego podawać mu na tacy. Już dość od niej dostał.
Bliźniaków mu nie odda.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 17-10-2016, 02:54   #389
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 52

Pustkowia; wybrzeże jeziora; wysepka; Dzień 7 - późne przedpołudnie; bardzo pochmurnie; ziąb




Bosede “Baba” Kafu



Baba zdążył zwinąć witkę z trawy do końca i popodziwać swoje małe arcydzieło. Było takie odmienne od każdej innej trawy obok. Tamte jak cała trawa były niebieskie a ta jego świeciła odmiennie wypromieniowanym ciepłem z jego dłoni o zbliżonej do nich barwie. Co prawda nadal to było tylko ukształtowane jego dłońmi źdźbło trawy więc szybko wracało do niebieskawej barwy jak tylko przestawało mieć kontak ze źródłem ciepła jego dłoni. Zdążył się tym nacieszyć gdy SI odezwała się ponownie informując swojego nosiciela o wynikach swojego spotkania z innymi komputerami.

Tak jak wskazywały jej wstępne szacunki i analizy miała kłopot nie mając aktualnych haseł, kodów ani wyspecjalizowanego oprogramowania do pokonywania takich przeszkód. Trafiła jednak na średnioozaawansowane komputery o typowo żeglarsko - nawigacyjnym przeznaczeniu. Zdecydowanie największą część ich pamięci i zainteresowania stanowił prowadzenie jednostek po wyznaczonej trasie. Nie były kompletnie nastawione na wymianę informacji z kimkolwiek z zewnątrz co z jednej strony dość utrudniało tą wymianę SI z drugiej pozwoliło jej na wykonanie paru sztuczek. Choć systemy antywirusowe i obronne tych komputerów były w stanie czujności i ograniczonego przeciwdziałania wobec niej mając chyba problem ze zdefiniowaniem do końca taki obcy czynnik jak SI. Póki nie naruszała systemów bezpieczeństwa były w stanie “żółtego światła” choć SI “czuła respekt” przed odpaleniem tych systemów na pełną moc gdyby światło przeszło na czerwone.

Teraz jednak dowiedziała się co mogła i czekała na decyzje swojego operatora co dalej. Dalsze kontakty i przebywanie wśród układów komputerów odpływających jednostek w podanych przez nią szansach procentowych wynosiło na 68.3% na uruchomienie systemów obronnych na pełną moc co mogło spowodować jej liczne czasowe, trwałe czy nawet krytyczne uszkodzenia.




Cheb; rejon wschodni; enklawa Czerwonoskórych; Dzień 7 - późne przedpołudnie; bardzo pochmurnie; ziąb.




Gordon Walker, Nathaniel “Lynx” Wood i Nico DuClare



- Dobrze więc. Jeśli tak ci na tym zależy i nazywasz się przyjacielem naszym i naszych sąsiadów powiem ci co należy zrobić Rysi Pazurze. - odpowiedział po chwili kamiennego wręcz milczenia Biegnący Księżyc. Podobnie zareagował na całą wypowiedź snajpera i tą o przyjaźni i tą o robotach. Czyli dla patrzących na szamana gości wyglądało jakby w ogóle nie zareagował.

- Blada twarz który zbrukał świątynię został już przez duchy ukarany. Ale nie zdaje sobie z tego sprawy. Jego ciało zostało złamane przez inną bladą twarz która stała się narzędziem woli duchów. Ale jego duma nadal go zaślepia. Nie zrozumiał wagi swego postępku i pozostał błądzący. - zaczął mówić szaman Indiań i tych mniej i bardziej indiańskich jakie tworzyły plemię Burzowej Chmury. - Jego los nas nie obchodzi. Inaczej jest jednak z kobietą którą do nas przyniósł a która stała się częścią nas. Ona cierpi wielką stratę. Jej cierpienie jest więc naszym cierpieniem. Jej stratę może ukoić wielki myśliwy który zamieszkał na Wyspie. On może dać świadectwo które ukoi ból naszej siostry. Ukojenie naszej siostry ukoi i nas i Wielką Matkę która jest matką nas wszystkich i cierpi gdy jej córki cierpią. - starszawy Indianin zaczął mówić o duchach i wierze więc wydawał się emanować powagą, że dwaj strażnicy przy bramie też prawie znieruchomieli słuchając słów swojego szamana.

- Kolejnym rozzłoszczonym duchem jest Wielki Myśliwy. Blada twarz znieważył go dobywając swojej broni w jego sanktuarium. Efekt widać od razu. Ostatnie miesiące były słabe dla naszych łowców i rybaków w okolicy i naszych sąsiadów też. Wielki Myśliwy się gniewa. Sam blada twarz jest butny i zaślepiony jak wiele bladych twarzy, zwłaszcza obcych. Nie może pojąć ile zła wyrządził. Nie chcemy go tu. Ale mimo wszystko on też jest myśliwym i wojownikiem. W swojej pysze uważa, że wszystko zawdzięcza tylko sobie. Jest w błędzie. Przyniósł wiele zła i cierpienia i nam i naszym sąsiadom. Ale duchy mają wyrozumienie i lubią pomysłowych ludzi. Ludzka esencja nasącza i przenika sobą przedmioty z jakimi się styka. Taki nasączony esencją właściciela przedmiot staje się dla duchów jego odpowiednikiem. Może pełnić rolę zamiast niego. Broń którą wówczas blada twarz obnażył na nas w naszym sanktuarium emanuje jego złością, dumą i ślepotą. Można ją ofiarować duchom, zwłaszcza Wielkiemu Myśliwemu który lubi broń. Najroztropniej jednak by było gdyby emanowała też skruchą i prośbą o przebaczenie tej bladej twarzy. To nasyciłoby urażoną dumę Wielkiego Myśliwego. Blada twarz musiałby więc zrozumieć swoją winę i przekazać swoją broń dobrowolnie. - szaman wyłuszczył jak wygląda sprawa z kolejnym znieważonym w zimie duchem i jak można go przebłagać. Lynx orientował się, że Wielki Myśliwy patronuje plemiennym myśliwym i wojownikom któremu okazują wielki szacunek dziękując lub marudząc w zależności od wyników swoich wypraw. Brak sukcesów w połowach czy łowach najczęściej budził od razu zastanowienie czy dany wojownik nie podpadł jakoś Wielkiemu Mysliwemu. Teraz jednak ze słów szama wynikało, że przekleństwo dotknęło wszystkich myśliwych i to nie tylko tych z plemienia. Gniew ducha musiał być więc wielki. A przynajmniej tak to zdawał się interpretować Biegnący Szaman. Inną sprawą bylo nakłonienie Sandersa do oddania broni i żalu za grzechy. Z tego co snajper się orientował szaman jakoś zawsze wiedział albo umiał dojść jak było z tymi duchami i szczerością intencji. Przynajmniej Niedźwiedzia Łapa ze współplemieńcami zdawał się w to wierzyć. Zwykłe zdobycie broni wydawało sie o wiele prostsze jednak szaman zdawał się traktować to jako nie najlepsze rozwiązanie bo pewnie inaczej mógłby posłać choćby Niedźwiedzią Łapę by jakoś zdobyli tą broń. Zapewne więc znów chodziło o sprawy wiary, intencji, szczerości i żalu za krzywdy o jakiej mówił szaman a niekoniecznie o sam rekwizyt.

- Blada twarz znieważył też naszych przodków których totemy i zdobyte skalpy są w naszym sanktuarium. Przodkowie o nas dbają, doradzają i pomagają dumnie kroczyć ścieżką jaką nam wyznaczyli pośród chaosu tego świata. Teraz również uchylili czoła nad nami ukazując nam swoją mądrość. Myślałem bowiem, że dotknęła nas kara Wielkiej Matki. - szaman wskazał wzrokiem na pleniące się wszędzie robactwo które sprawiało wrażenie jakby wszystkie przedmioty się poruszały albo drgały chociaż. - Niemniej w swej łasce wyjaśnili mi, że tojest próba która dopiero może okazać się karą, zwłaszcza dla bladych twarzy. Można jednak podążyć ścieżką naszych przodków i mieć szansę na zwycięskie przejście tej próby. Czasu jest jednak mało. Zbliża się jej czas rozwiązania. Dziś w nocy. Jutrzejszy dzień roztrzygnie kto okazał się gdzien podążania ścieżką sprawiedliwych. - powiedział szaman i sięgnął po coś do swojej torby. Ta wyglądała mniej więcej jak zwykły chlebak choć oczywiście niezwykły. Indiańskie, misterne wykonanie, pełne wyszywanych, kolorowych wzorów, doszytych koralików, piór, kawałków sierści, nawet chyba zasuszonej myszy czy jaszczurki sprawiały, że wyglądała nie tylko klasycznie po indiańśku ale wręcz od razu jawiła się jako taka specjalna czy nawet magiczna. W sam raz dla szamana. Teraz jednak sięgnął do niej i wyjął w miarę jak mówił jakiś woreczek. Zniego zaś po małej, zasuszonej roślince którą wręczył Rysiemu Pazurowi i jego towarzyszom. Wyglądały trochę jak dość raczej zwykłe i mało interesujące jagodopodobne coś a, że ususzone to jeszcze mniej ciekawe niż na żywo.

- Ta roślina pozwoli przejść próbę. Potrzeba jej dużo. Jak najwięcej. - to mówiąc szaman wyjął z torby czarne, jakoś mało indiańskie worki na śmieci, całkiem podobne do tego z jakiego Nico zaimprowizowała sobie ponczo. Jednak porównując rozmiar roślinki do trzech worków jakie dał im szaman zapowiadało się na sporo czasochłonnego zbierania. - Roślina rośnie na bagnach. Na farmie Fergusona też. Ale musielibyście wrócić przed zmrokiem nim nastanie czas próby. - wyjaśnił jak można sprawić by duchy przodków zapomniały o urazie sprzed paru miesięcy. Gordon i Lynx popatrzyli to na siebie nawzajem to na otrzymaną, zasuszoną roślinę która wyglądała dla nich jak pierwszy, lepszy z brzegu zasuszony badyl. Kanadyjka jednak z jej doświadczeniem zawodowego przepatrywacza Pustkowi dostrzegała charakterystyczne cechy jagodopodobnej rośliny i była prawie pewna, że wcześniej na bagnach już ją widziała. Wtedy jednak była tylko jedną z wielu innych a i oni zajmowali się czym innym. Do zmroku już jednak zostało z parę godzin bo Słońce było przed swoją kulminacją w południe ale niewiele już do tej kulminacji zostawało. Więc wyprawa na i powrót z bagien przed zmrokiem zdawały się już teraz dość trudnym zadaniem.

- Wszystkie pozostałe duchy które zostały znieważone są chciwe, samolubne i próżne. Uwielbiają czuć się wielbione i ważne. Lubią dostawać to co jest dla nas cenne. Nie dlatego, że jest dla nich cenne czy ważne tylko dlatego by widzieć nasze rozterki i wahania. Jeśli więc chcesz je przebłagać Rysi Pazurze i jesteś gotowy poddać się próbie oddaj im co masz najcenniejszego. Coś co chciałbyś by po tobie zostało jeśli już przeniesiesz się do Krainy Łowów. Coś, co się zobaczy i od razu będzie wiadomo, że pochodzi od ciebie. - szaman chyba skończył przedstawiać jak to wygląda z naprawianiem relacji z duchami i pośrednio między Indianami a bladymi twarzami Patrzył czekając na odpowiedź Rysiego Pazura i podobnie skupione, poważne i wyczekujące spojrzenia miały twarze pozostałych trzech współplemieńców Biegnącego Księżyca.




Wyspa; Schron; poziom wirusologii; Dzień 7 - ?, jasno; chłodno.




Will z Vegas




- Robota? Jakiego kurwa robota?! - prychnął rozeźlonym tonem jeden z młodszych i chyba szeregowych gangerów słysząc rewelacje Will’a. Coś mówiło cwaniakowi Schroniarzy, że chyba nie podejrzewał takiej wersji.

- Właśnie młody, jakiego robota? - facet z przepaską na oku przejechał z wolna dłonią po swojej twarzy. Teraz wyraźnie widać było, że dłoni brakuje dwóch zewnętrznych palców a i sama dłoń była pokiereszowana. Choć już dawno zabliźniona więc pewnie jakaś dawna sprawa. Poza tym szef tej grupki chyba też nie spodziewał się niczego o żadnych robotach i ta wzmianka chyba mu się zdecydowanie nie spodobała.

- Nie widzieliśmy tu żadnego robota. - dodał ni w pięć ni w dziewięc trzeci czyli drugi z szeregowych gangerów. Patrzył to na szefa to na tego drugiego jakby szukał u nich potwierdzenia na wszelki wypadek no ale ci nie zachowywali się jakby spotkali jakiegoś robota w tych podziemiach.

- Może to te sztywnodupy od Collisna? - zaczął rozważać ten pierwszy z młodszych gangerów jakby chciał błysnąć jakimś alternatywnym rozwiązaniem.

- Niby jak? Dorwaliśmy ich ledwo tu zeszli. A potem trzymaliśmy pod lufą. Nie mieli jak się tu szwendać. - burknął szef z opaską na oku na moment przekierowując zirytowany wzrok na podwładnego co ten skwitował wzruszeniem ramionami.

- Jednooki! Gdzie kurwa poleźliście?! - rozległ się męski krzyk gdzieś zza zakrętu z któego przyszli. Ten z opaską wyglądał na dość ważnego członka gangu a ten co nadchodził jakoś tak niezbyt odzywał się grzecznościowo nawet w porównaniu reszty grupki Runnerów która eskortowała Schroniarzy.

- Tutaj! Sprawa jest! - odkrzyknął ten z pokancerowaną dłonią nawet chyba trochę jak wyczuł Will zadowolony, że ktoś nadchodzi. I faktycznie nadszedł. Nadeszli. Wyszli zza rogu prawie jednocześnie. Ten łysy z temblakiem i Guido. No i pewnie by znać było szarżę paru Runnerów do towarzystwa.

- Co za sprawa? - spytał Guido podchodząc do zgromadzonych nad ciałem ludzi. - A! I widzę, że ty zabrałeś naszego nowego przyjaciela Will’a. - wyszczerzył się widząc głównego zaopatrzeniowca Schroniarzy.

- No właśnie z Will’em wyjaśniam tą sprawę. Mel. - wskazał ten z opaską na leżące na podłodze zmasakrowane ciało. - Will mówi, że mógł ją załatwić ich robot. Że mu coś odjebało i mógł ją pociąć. Ale nie widzieliśmy jak dotąd żadnego robota. - wyjaśnił szef bandy która dotąd eskortowała Schroniarzy.

- By myśleliśmy, że oni albo ci z Nowego Jorku. A on mówi, że to nie oni i to jakiś ich robot. - wtrącił się jeden z dotychczasowych towarzyszy Will’a dopowiadając resztę.

- Która to? Weźcie wyciągnijcie ją na światło, przecież tu do cholery nic nie widać! - spytał szef bandy ale zaraz dał wyraz swojej irytacji. Machnął na leżące nieruchomo w półmroku ciało które tak naprawdę nadal można było bardziej zgadywać niż wiedzieć, że należało do kobiety.

- Czarna Mel. - powidział wyjaśniająco facet z opaską wyjmując paczkę fajek. W tym czasie ten łysy wręcz przepchnął się przez resztę choć i tak właściwie nikt nie stawał mu na drodze. Szedł jednak z tak agresywnym impetem jakby miał zamiar staranować cokolwiek czy kogokolwiek kto by próbował. Bez ceregieli złapał za nogawkę spodni rozsiekanej kobiety i zaczął ciągnąć w stronę korytarza skąd wszyscy przyszli i gdzie było zdecydowanie więcej światła.

- Czarna Mel? Kurwa a byliśmy na szlugu po tym nowojorskim kopaniu grządek. - Guido skrzywił się też wyciągając swojego szluga. W przeciwieństwie jednak do faceta z opaską swoją fajkę wyjął ze zgrabnej i eleganckiej papierośnicy wyglądającej na srebrną lub podobnie ładną.

- O kurwa! Sypnęła się… - łysol który ciągnął ciało a czemu towarzyszyły jakieś obrzydliwe czy chociaż nieprzyjemne dźwięki sunącego po posadzce mięsa przeklął i zachwiał się nagle jakby stracił równowagę. Zresztą stracił choć zaraz odzyskał gdy w po paru krokach nadwyrężone ciało Mel się sypnęło i to tak jak najbardziej dosłownie. Łysol został z wciąż trzymanymi nogami i dolną połową ciała a górna nagle zachrobotała, zamarła i została na miejscu. Ciało widocznie było aż tak pocięte i nadwyrężone, że te ostatnie parę kroków było zbyt wielkim przeciążeniem by utrzymać je w całości. Poza trójką starszych szarżą Runnerów reszta co prawda starała się trzymać fason ale szło im dość ciężkawo więc miny mieli niewyraźne. Wyglądali jakby w tej chwili woleli być gdzie indziej ale też i nie chcieli wyjść na pękających mięczaków więc któryś splunął któryś przeklął, inny zaczął nerwowo szukać papierosa po kieszeniach i odpalać go trochę trzęsącymi dłońmi.

- No to chyba trzeba ją pozbierać prawda? - spytał Guido patrząc na swoich ludzi i odpalając papierosa.

- Na mnie nie patrz. Ja już się swoje nanosiłem w życiu i teraz jestem starym i niedołężnym pierodłą. - facet w przepasce wzruszył ramionami i mówił trochę jakby opowiadał jakiś swój stały dowcip. Widząc jednak ociąganie wsadził sobie właśnie odpalonego papierosa w zęby, złapał ciało kobiety za nadgarstki i przeciągnął je ostatnie dwa kroki na korytarz do światła. Tam widać było wyraźniej niż wcześniej jak martwe ciało zostawia się smugami na podłodze. Ciemne smugi krwi przyozdobione szarawymi i kolorowymi ciągnącymi się poszarpanymi tkankami reszty wnętrzności. W świetle Mel odkryła wreszcie swoją straszną tajemnicę. To co w półmroku było ledwo zarysowane teraz stało się jawnie widoczne. Była zmasakrowana. Pocięta i porżnieta na wylot. Najbardziej chyba gdzieś właśnie przy brzuchu który właśnie teraz się rozpołowił dzieląc ciało na dwie połowy. Właściwie im dalej od tego epicentrum masakry tym ciało zdawało się być zachowane lepiej. Dłonie, okolice butów czy głowa poza brudem i krwią wydawały się raczej całe. Teraz wyglądało dosłownie, ze kobieta została rozsiekana czymś ostrym prawie aż się rozpadła na dwie części. Ktoś czy coś musiał włożyć mnóstwo wysiłku i energii by aż tak zmasakrować ludzkie ciało.

- Dalej ma broń. - powiedział w końcu jednooki facet wskazując na o dziwo wciąż zachowaną kaburę przy pasie w której tkwiła klamka dziewczyny. Guido kiwnął głową i mimo, że kabura była uwalana juchą i nie tylko odpiął ją i wyjął z niej standardową Berettę. Szczeknął zamek i po chwili w dłoni szefa mafii znalazł się magazynek pistoletu. Z niego wystawał pierwszy pocisk ale ile było głębiej tego nie było widać.

- I nasz nowy przyjaciel Will mówi, że tego nie zrobił ani on ani nasi nowi przyjaciele tak? - spytał szef gangerów wstając z klęczek i przyglądając sie zawzięcie wydobytemu magowi ale jakoś nadal podchodził do jedynego w grupie Schroniarza.

- Pewnie! Każdy by tak powiedział! Ma się przyznać? Daj mi pięć minut. Wygląda na cherlawego. - prychnął ten łysy i spojrzał wrogo na chłopaka z Miasta Świateł wymownie klepiąc się po przypasanym do pasa bejzbolu.

- Ależ Taylor, jak możesz?! Przecież Will to nasz nowy kumpel! - Guido prychnął z wyrzutem do tego łysego ale jakoś tak to zrobił, że było wiadomo, że chyba zdanie łysego jest mu całkiem bliskie i zgodne. Spojrzał z powrotem na Will’a skupionym i przemyślnym wzrokiem jakby dedukował właśnie czy uwierzyć Schroniarzowi czy nie. Załadował z trzaskiem z powrotem broń Mel i ujął ją w takim dziwnym chwycie. Jakby w połowie zatrzymał ruch między wycelowaniem do Will’a a schowaniem gdzieś tej klamki.

- Nasz nowy kumpel na pewno by nas nie okłamał prawda? - Guido wyszczerzył się nagle ponownie i w końcu wsadził sobie spluwę Mel za pasek. Will jednak widział w jego podjerzliwym spojrzeniu do którego nie doszedł uśmiech, że tamten właśnie kalkuluje czy Will już zaczął kłamać, skłamie teraz gdy się odezwie czy dopiero za jakiś czas. Widocznie zakładał, że rozmówca go roluje albo w końcu spróbuje więc jego słowa i wyszczerz brzmiały wręcz prowokująco i ironicznie. Na razie jednak podszedł do chłopaka z Vegas i objął go ramieniem zupełnie jakby byli odwiecznymi kumplami. Reszta Runnerów nie wtrącała się czekając co szef powie, zdecyduje i jak się skończy tym razem ta szopka. Też chyba byli ciekawi co znowu wymyślił.

- A więc Will. Nasz nowy kumplu. Muszę przyznać, że mi zaimponowałeś. A ty Taylor nie daj się zwieść tej cherlawej posturze. - wskazał zapalonym papierosem na łysoła który zmrużył oczy w zdziwieniu nie mogąc dojść do czego szef pije. W końcu ze wszystkich obecnych pod względem gabarytów on i Will prezentowali chyba największy kontrast więc przy nim Schroniarz naprawdę wyglądał dość mizernie. - Nie dostrzegasz, że to łebski koleś? Dotarł aż tutaj ze swoimi ludźmi. Trzeba mieć łeb i jaja by się przedrzeć tak daleko. Przeniknąć. Jak tu weszliście mój nowy kumplu co? Wtedy jak ta sztywniaki w mundurach orały nam ogródek? Bo chyba tylko wtedy przymknęliśmy na chwilę powiekę. - szef o czarnej, krótkoostrzyżonej grzywie patrzył na trzymanego w parodii przyjacielskiego gestu Schroniarza chyba faktycznie zaciekawiony drogą jaką przebył aż tutaj pomimo tych wszystkich przeszkód jakie musiał po drodze pokonać.

- W każdym razie słuchaj mój nowy kumplu. Mówisz, że to może być wasz robot czy coś? No i świetnie! Wierzę ci oczywiście! - wyszczerzył się znowu do Will’a i ten wiedział, ze tamten uwierzy dopiero jak mu przyniosą tego robota a w tej chwili to pewnie za cholerę. - Nie ma sprawy Will. Znacie tego robota, ten Bunkier i całą resztę jak nikt inny. A przecież jako kumple musimy sobie pomagać prawda? My wam pozwolimy skorzystać z laboratorium a wy nam odnajdziecie i załatwicie to co załatwiło naszą Mel. Prawda, że uczciwy deal? No pewnie, ze tak! Więc dla takiego łebskiego faceta z jajami nie powinno chyba być problemu złapanie i rozwalenie jakiegoś czegoś co tu się pęta i szatkuje ludzi po korytarzach. Jak naszą biedną Mel. Dobierz kogo chcesz ze swoich ludzi. Ja dorzucę dwóch swoich by reszta wiedziała, że działacie w moim imieniu. I będziemy zarąbistymi kumplami nie? - na koniec klepnął Will’a przyjacielsko po plecach jakby już byli tymi zarąbistymi kumplami i wyszczerzył się po raz kolejny jakby właśnie zrobił super zabawny kawał. Reszta Runnerów jednak też podobnie się szczerzyła najwyraźniej mając radochę z gadki szefa. W końcu czy Will kłamał czy nie, mylił się lub miał rację z tym robotem to gdyby go Schroniarze dorwali to by więcej nie pętało się tu coś co potrafiło poszatkować człowieka jak właśnie to widzieli pod nogami. No i robot w przeciwieństwie do drapieżnika to mógł siec i siec a nie, że upolował, nażarł się i był jakiś czas spokój.




Cheb; rejon centralny; biuro szeryfa; Dzień 7 - późne przedpołudnie; bardzo pochmurnie; ziąb.




Alice “Brzytewka” Savage



- Siadaj! - warknął nagle szeryf wskazując palcem na krzesło z którego właśnie wstała lekarka. Twarz mu stężała i szczęki chodziły widząc bezczelne zachowanie kobiety w gangerskiej skorupie. Ta widząc to spojrzenie zawahała się ale głos i spojrzenie szeryfa nie pozostawiało złudzeń. Więc po chwili zwłoki siadła jednak z powrotem. - To osoba z odznaką mówi kiedy się kończy spotkanie. Czyli w tym wypadku ja. A nie ty. - wycedził zimnym głosem do ponownie siedzącej lekarki.

- I wyjmij ręce na stół. Dobrze dla ciebie by były puste. Inaczej zostaje mi mniemać, ze masz tam broń. I zastrzelić cię w samoobronie. Właściwie gdyby nie Milton to za ten głupi ruch już bym cię zastrzelił. - Dalton cedził dalej nie ukrywając swojej niechęci do lekarki i jej numerów. Ta siedząc nie widziała jego prawej dłoni którą skrywał rant skrzyni. Ale był w takiej pozycji, że było dość prawdopodobne, że trzyma dłoń na kaburze albo może nawet już ma ją w ręku. Eryk wyglądał na przestraszonego i minimalnie odchylił się w tył zupełnie jakby miało go to uchronić choć iluzorycznie przed latającym ołowiem.

- A więc mimo udzielenia pomocy przez zawodowego portrecistę odmawiasz sporządzenia portretów pamięciowych sprawców z którymi przebywałaś kilka godzin co najmniej. Dobrze, to też zostanie wzięte pod uwagę. - powiedział spokojnie szeryf i zdawał się w ogóle nie zrażony odmową współpracy rozmówczyni przy czym wskazał na siedzącego obok Eryka w wciąż gotowymi do użytku rysikiem ale nadal pustą kartką. Zastępca miał dość nie pewną minę jakby nie wiedział jak się powinien w tej chwili zachować.

- Eryk, podaj Alice protokół do podpisania. Dopisz tylko, że Alice odmawia współpracy przy zrobieniu portretów pamięciowych sprawców ze względu na słabe zdrowie i brak czasu. - szeryf powiedział do zastępcy na co ten opuścił swój notes, wziął daltonowy i sprawdzając co tam jest wyrwał w końcu kilka kartek. Przeleciał wzrokiem, spytał czy ma dopisać załączniki na co Dalton kiwnął głową więc na ostatniej stronie zastępca coś dopisał. A potem pokazał szefowi i gdy ten skinął głową położył na skrzyni przed Alice.

Lekarka miała okazję choć rzucić okiem. Większość tekstu pisał Dalton i było to te same równe pismo jak te które pamiętała z listu od niego. Świadczące, że osoba pisząca jest obyta z pismem co dzisiaj wcale nie było jakąś normą. Na ostatniej stronie było dopiero inne pismo dopisane właśnie przez jego zastępcę. Eryk dopisał też załączniki czyli kartkę z listą sprawcó porwania sporządzony przez Alice, jej raport z obu obdukcji Briana, wynik sekcji zwłok Berkovitz’a i jego pacjentów oraz “raport o zarazie” jak go nazwał Eryk który na końcu rzuciła na skrzynię lekarka.

Na kartkach było raczej punktowe streszczenie rozmowy niż dosłowny jej przebieg. Jej personalia jakie podała. Miejsce w którym przebywała podczas porwania czyli ogród przy rzece. To, że zaobserwowała siedmiu napastników razem i pod wodzą Taylora ale poza tym nie potrafi podać personaliów reszty sprawców. Tu był odnośnik do załącznika z listą. Walka jaką Taylor stoczył z Brianem wewnątrz domu i w efekcie czego ten pierwszy doznał urazu ramienia. Wyjaśnienie, że sprawcy dostali się do środka włamując się przez okna na parterze i piętrze. Potem odpłynięcie z porwanymi w stronę Wyspy gdzie dokonano pierwszej obdukcji Brian’a oraz udzielono pomocy medycznej porwanym i znów odnośnik do załącznika. Znalazł się też punkt o tym, Alice zgłosiła się do tej misji na ochotnika z motywacją zapobieżenia zbędnej przemocy. Oraz wyjaśnienie, że uśpiła na czas podróży rodzinę porwanych w trosce o ich komfort i bezpieczeństwo podróży ze względu na agresywne nastawienie porywaczy. W okolicach Wyspy jedna dwójka porywaczy na jednej łodzi oddzieliła się i udała się do Guido więc Alice nie wie co się z nimi dalej działo. Na Wyspie podczas walki porywaczy z gdy Alice została sama z porwanymi została zaatakowana przez Briana co wykorzystały Claire i April by uciec czemu Alice nie przeciwdziałała. Dalsze losy obydwu kobiet są Alice nie znane aż do spotkania Claire w pobliży obozu NYA na Wyspie. Alice nie wie też kto jest sprawcą ciężkiego pobicia Brian’a a jego efekt miała okazję sprawdzić w obozie NYA podczas udzielania mu pomocy medycznej. Tu znów był załącznik z drugiej obdukcji. Alice aż do spotkania na Wyspie nie znała Nico DuClare i jej dwóch pomocników. Zaprzecza jednak by oni albo ludzie “Cass’a” Rewersa mieli jakiś związek z porwaniem rodziny Saxtonów. Był też oczywiście punkt który tak podpadł szeryfowi, że udało mu się prawie uchwycić większość wypowiedzi jaką uznał za grożenie funkcjonariuszowi by przemyślał swoje zachowanie bo za drzwiami jest trzech uzbrojonych ludzi o wysokich kwalifikacjach bojowych a on jest tylko z jednym posterunkowym gdy wokół nie ma nikogo innego. Na końcu zaś figurował dopisek Eryka, że Alice odmawia współpracy przy ustaleniu portretów pamięciowych sprawców oraz jej wniosek o zakończenie rozmowy ze względu na zły stan zdrowia. Całość była sporządzona w notatkowym stylu zawierające najważniejsze punkty mówiące o porwaniu Saxtonów i pomijająca całą resztę. Podkreślała przebieg najważniejszych punktów wydarzeń ich chronologii choć właśnie skrótowo to jednak oddawała całkiem dobrze treść całej rozmowy. Teraz szeryf czekał na ruch lekarki. Na to czy podpisze. Na to czy wyjmie dłoń z torby czy wyjmie dłoń z czymś jeszcze.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 22-10-2016, 05:50   #390
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

Ręka lekarki zamarła przy troczkach torby, gdy gmerała przy nich chcąc zamknąć torbę po wyciągnięciu dokumentów. Ruda brew podjechała do góry, usta skrzywiły się nieznacznie. Pokręciła głową i pochyliwszy się nad stołem przeczytała podsumowanie rozmowy z szeryfem. Szybko przeskakiwała oczami od jednego punktu do drugiego, aż naraz sapnęła i uniosła wzrok znad kartek.
- W aktualnej formie zeznanie jest rozbieżne z tym co mówiłam - zaczęła spokojnie, przekręcając kark w lewą na podobieństwo zaintrygowanego ptaka - Bardzo chętnie podpiszę swoje słowa, nie imaginacje i nadinterpretacje w wykonaniu funkcjonariusza oddelegowanego do prowadzenia przesłuchania dotyczącego porwania rodziny Saxtonów. Zgadza się mniej więcej wszystko prócz finalnego podsumowania… i tego punktu - odsunęła od siebie kartkę, pukając palcem we fragment o szantażu - Od samego początku próbował pan wywrzeć na mnie presję, bym zeznania składała wedle tego, co zwidział sobie w głowie. Dostał pan ode mnie analizę faktów, nie przypominam sobie wystosowania pod pańskim adresem gróźb karalnych, pan za to przeinacza moje słowa i podciąga je pod groźbę, bo tak jest wygodniej. Niestety z osła nie zrobi się zebry, nawet jeżeli pomaluje sie ją farbą w biało-czarne paski. Najdobitniejszy przykład mamy właśnie w tej chwili - skończyła dopinać torbę i powoli się wyprostowała. Lewa ręka powędrowała ku paczce papierosów i zaraz w powietrzu pojawił się nikły blask i pierwsze smużki dymu.
- Osoba z odznaką, do tego wylegitymowany stróż prawa prokurujący oświadczenie świadka zdarzenia, posuwa się do jawnej groźby śmierci i grożenia bronią nieuzbrojonej jednostce cywilnej, na której nie ciążą żadne oskarżenia. Co więcej posuwa się do tego kroku w obecności swojego zastępcy, również zaprzysiężonego służbie prawu. Świadka na potwierdzenie tego konkretnego zdarzenia. Namacalnego faktu, nie spekulacji - przeniosła wzrok na portrecistę i posławszy mu uspokajający uśmiech, przeniosła uwagę na powrót do Daltona.
- Pańskie zachowanie daje wymowne podsumowanie całokształtu warunków w jakich zeznania zbierano… za zamkniętymi drzwiami, bez obecności osoby dorosłej ze statusem prawnego opiekuna osoby nazwiskiem Savage. Na samym początku rozmowy w części danych osobistych, jasno podałam swój wiek... jednak to nie ja mam tu broń, nieprawdaż? Posiadanie broni jest wprost proporcjonalne do siły głosu w dzisiejszych czasach. Dodatkowo wysłuchałam całej palety pomówień i insynuacji, co godzi w poszanowanie mojego dobra osobistego, jako osoby będącej obywatelem Stanów Zjednoczonych Ameryki. Przez ostatnią godzinę zostałam przez to narażona na stres związany z antypatią, obawą o własne zdrowie oraz życie i wyraźnym uprzedzeniem, nie pozwalającym się przedstawicielowi władzy wykonawczej zdystansować do sprawy, co dodatkowo naraża mnie na pogorszenie stanu zdrowia. Biorąc pod uwagę wrogie warunki psychiczne, a także z braku odpowiedniego zaplecza medycznego w najbliższej okolicy, mogę odmówić dalszego brania udziału w owym posiedzeniu, gdyż życie ludzie wedle przepisów i ustaw, jest dobrem nadrzędnym. To tak gwoli uściślenia powodu dla którego poprosiłam o zawieszenie czynności administracyjnych. Jak mówiłam: podpiszę swoje zeznania, nie pańskie życzenia. Proszę wykreślić ten punkt, lub dodać kolejny, ten o dygresji na temat broni palnej i mojej przyszłości od niej zależnej. Skoro zamierzał pan w środku przesłuchania zmienić mój status ze świadka na oskarżonego, mógł pan zabrać moją torbę na wejściu, szeryfie. Skoro podobne zdarzenie nie miało miejsca... cóż. Prawo nie działa wstecz. - zaciągnęła się na koniec, spoglądając na rozmówców przez kurtynę sinego dymu.

Szeryf uniósł brew słysząc początek odpowiedzi Alice po cym kiwnął głową choć nie była pewna czy to znak akceptacji czy po prostu, że ma mówić dalej. - Więc twierdzisz, że to zeznanie w tych dwóch punktach jest rozbieżne z tym co mówiłaś tak? - Dalton lekko pochylił głowę patrząc spod zmrużonych powiek na punkty wskazane na zapisanym papierze przez lekarkę.
- Mmhmm. - kiwnął znowu głową nieco zaciskając usta co mu przydało ni to zacięty ni to skupiony wyraz twarzy.
- Eryk czy ja coś przegapiłem czy może machnąłeś odkąd tu przyszłeś szybkie siedem portretów pamięciowych wedle rysopisu podanego przez Alice? - zapytał szef swojego podwładnego. Ten chyba był zaskoczony zmianą tematu i adresata rozmowy choć i tak dało się zauważyć wyraźną ulgę gdy do żadnej strzelaniny ani innych objawów przemocy mimo momentu nerwowej sytuacji jednak nie doszło.

- Co? E, nie. No skąd. Kiedy? Przecież nic nie było z tego rysopisu. - powiedział trochę zdenerwowanym i rozkojarzonym głosem gdy się zreflektował w detalach pytania. Na dowód wymownie pokazał i szeryfowi i Alice pustą kartkę notesu który przyniósł ze sobą i jak go otworzył tak nadal świecił pustą kartką.

- Aha. To jednak dobrze mi się zdawało, że Alice nie podała nam rzadnych rysopisów. I tak właśnie nawet nam się zapisało. A widzisz Eryk Alice twierdzi teraz, że to nieprawda. - wymownie rozłożył ręce patrząc na pustą kartkę erykowego notesu a ten jakoś też zawiesił na nim wzrok. - A takim razie Alice mamy dwa wyjścia. Albo zapis jest zgodny z prawdą czyli mając możliwość i prawo do podania tych rysopisów odmawiasz tego uczynić. Albo podasz nam te rysopisy i wtedy możemy faktycznie ten punkt wykreślić. Twój wybór. - szeryf coś nie wyglądał na skorego do wykreślenie czegokolwiek bo było nie w smak rozmówcy.
- Punkt o szantażu też jest zgodny z tym co było mówione. Zapisany dosłownie jak był wypowiedziany. Jeżeli twierdzisz, że stwierdzenie brzmiało inaczej bierz kartkę i ołówek i zapisz swoją wersję. Jeśli nie to zostaje jak jest. Dla mnie jednak taki zapis jest pełnoprawną groźbą wobec przesłuchującego funkcjonariusza i poinformowałem cię o tym jak tylko to powiedziałaś. A powiedziałaś to bez przymusu i dobrowolnie. - stróż prawa wskazał swoim ołówkiem na zestaw do pisania leżący przed Alice. Zaczekał chwilę z dalszym wyjaśnianiem sprawy jakby sprawdzał czy Alice zacznie coś pisać czy nie.
- A ty Eryk? Co sądzisz o tym fragmencie? Podpada to pod groźbę karalną czy nie? - zwrócił się ponownie do zastępcy i stuknął nie piszącą stroną ołówka we fragment zeznań gdzie był zapisany fragment o drzwiach, wykwalifikowanym i uzbrojonym personelu Pazurów za nim i izolacji dla Chebańczyków względem jakiejkolwiek pomocy z okolicy z powodu ewakuacji. Brwi zastępcy szeryfa powędrowały w górę gdy to czytał po czym chrząknął jakby dla zebrania odwagi.

- No to nie wygląda zbyt dobrze szefie. Niezbyt miło. Daje do myślenia. No tak, myślę, że bym się poczuł trochę nieswojo jakby mi ktoś tak sam na sam powiedział. Zwłaszcza jak ci trzej naprawdę są za drzwiami a my nie mamy nikogo w pobliżu. - po chwili wahania Eryk zaczął mówić i starał się chyba nie patrzeć wręcz usilnie na rudowłosą lekarkę. Jednak ogólnie zdawał się niezbyt szczęśliwy z miejsca, czasu, roli i zadanie jakie mu w tej chwili przypadło.

- No dość opisowo. Ale ładne podsumowanie. Sytuacji użycia groźby karalnej wobec przesłuchującego funkcjonariusza. - podsumował szeryf z lekkim odcieniem zadowolenia w głosie.

- Co do statutu obecności osoby dorosłej lub prawnego opiekuna dotyczy to przesłuchiwania osób niepełnoletnich. Jako osoba tak zaznajomiona z prawem powinnaś to wiedzieć. Jednak jak sama dość dokładnie nakreśliłaś na początku rozmowy nie posiadasz żadnych dokumentów mogących potwierdzić twoją tożsamość czyli również i wiek. Skoro nie możesz to zostaje to duże pole do interpretacji i różnych innych takich pobocznych furtek i zagrań. Jak dla mnie jesteś wystarczająco dorosła by odpowiadać za swoje czyny jak dorosła. Podejmowałaś się w końcu działań za jakie podejmują się osoby dorosłe i to nie na co dzień. Konsekwencje tych działań również poniosło wiele osób w tym dorosłych. W związku z tym możesz składać zeznania jak osoba dorosła. Czyli bez żadnego opiekuna. I to właśnie ma miejsce w tej chwili. Jeśli zaś posiadasz jakiś dokument potwierdzający twoją tożsamość i wiek nie przedstawiłaś go wcześniej więc odpowiedzialność a to spada na ciebie. - przedwojenny glina zajął się kolejnym zarzutem jaki miała do niego Alice i najwyraźniej nie uznawał go za zasadny. Mówił z gracją walca drogowego zdolnego do zmiażdżenia i wyrównania wszelkich napotkanych przeszkód. Dość powolnym i dobitnym tonem przez co w niezbyt dużym pomieszczeniu był słyszalny bardziej wyraźnie niż jak mówił jak zazwyczaj.

- Nie przypominam sobie też bym ja czy ktokolwiek podczas tej rozmowy użył czy groził ci użyciem broni z zauważalnym uszczerbkiem na zdrowiu. - dodał wciąż tym walcopodobnym tonem. - A jeśli mowa o jakimś użyciu siły wobec ciebie to było to ostrzeżenie w reakcji na twój potencjalnie niebezpieczny manewr sięgania po nieznany przedmiot do swojej torby. Na przykład po broń. To było ostrzeżenie a nie groźba. Póki nie robiłaś żadnych nieprzemyślanych ruchów to nic takiego wcześniej nie miało miejsca. - szeryf zawiesił głos i brew znowu powędrowała mu w górę. Zamarł tak na chwilę jakby dla podkreślenia tej różnicy po czym nieśpiesznie wstał ze swojego krzesła. - Ale dobrze. Sprawdźmy więc jak to jest z tą nieuzbrojoną jednostką cywilną. Połóż tą torbę na wierzch Alice. - wskazał gestem na lekarkę czekając czy wykona polecenie dobrowolnie czy nie. Gdy wstał lekarka mogła zauważyć okolicę jego pasa. Miał kaburę a w niej broń. Czy jednak wcześniej gdy do niej warknął broń też tam była czy miał ją w dłoni tego nie wiedziała.
- A w międzyczasie namyśl się co dalej. Podpisuj to co jest bo twoje zarzuty są bezpodstawne. Albo bierz ołówek i kartkę i spisz swoją wersję. - rzekł Dalton wskazując na ołówek wciąż leżący przed lekarką. Eryk też czekał czy zaczną w końcu robić te rysopisy sprawców czy nie.

Savage również się podniosła i uniósłszy brodę dumnie ku górze, patrzyła na szeryfa ze swojej pozycji kurdupla który za dużo palił za dzieciaka, więc nie urósł. Chciał ją udupić, za wszelką cenę pokazać swoje racje, nie dostrzegając własnego zachowania, zupełnie jak w zimie. Był szeryfem, nosił gwiazdę wpiętą w bluzę munduru, więc z automatu stał po tej dobrej stronię, mogąc wskazywać kto jest zły, bo przecież wiedział najlepiej, jako że on akurat należał do tych dobrych gości, prawda? Cholera brała rudą lekarkę jak chciała, gorycz wezbrała w ustach aż miała ochotę splunąć do popielniczki, lub zwymiotować Daltonowi na buty.
- Zawsze ma rację nie myli się, chodzący ideał. A wszelkie potknięcia ignoruje, ewentualnie próbuje zwalić winę na otoczenie. Jak Brian i posterunek przy poprzedniej wizycie Runnerów. Tak… wygodne. Wybieranie tego na co się chce odpowiedzieć, pozostałe zarzuty nie miały nigdy miejsca - zrobiła zbolała minę, ale zaraz się opanowała a między piegami zalęgła się złość i zmęczenie - Skoro pamięć szwankuje, warto udać sie z tym do specjalisty, a na ten czas przekazać obowiązki komuś kompetentnemu. W tej chwili daleko panu do niej. Mam w głębokim poważaniu jakie tu panują układy, ale jakoś dziwnym trafem znów minął pan parę niewygodnych pytań. O dziwo nie przyjechałam tu z gangerami, tylko z Pazurami, tą trójką która czeka na korytarzu - fakt który ciężko panu pojąć. Mój wiek został zapisany w protokole, a skoro pan go tam wpisał, przyjął do wiadomości jako pewnik, więc niepotwierdzenie tożsamości jest błędem spadającym na pana barki jako profesjonalnego stróża prawa, nieomylnego jak tu próbuje udowodnić. Kolejny impas. ale dobrze. Niech będzie, obejdźmy i ten wymyślony na poczekaniu absurd. Za drzwiami czeka pan Rewers, będący moim prawnym opiekunem. Jego tożsamości nie trzeba potwierdzać, a nawet jeśli - zrobili to pańscy zastępcy: Walker i Wood przy zapewne zdawaniu raportu.. Ich zdaniu musi pan wierzyć, skoro ich zatrudnił do pilnowania tu porządku. Recydywistów, dezerterów, morderców i ściganych zbiegów, jednak fakt ten nie jest przedmiotem owej dyskusji. Tylko pan i pańskie kolejne wpadki, maskowane na szybko. Nieudolnie. Po reakcji Eryka idzie łatwo zauważyć jak niewinne było to napomkniecie o broni. Do rozsądku nie ma co się odwoływać, bo się pan z nim rozminął już dawno temu. Tak samą jak z ideą pełnionej funkcji. Dalsza rozmowa jest stratą czasu. Skoro wspominanie o śmierci i sięganie do kabury są tu normalnymi zabiegami socjalnymi, praktykowanymi jako odgórnie przyjęte normy, nie mamy już o czym rozmawiać. Normalnymi w pana mniemaniu oczywiście. Tym razem zdanie Eryka nie ma znaczenia, wszak pan wie lepiej. Proponuję zatrudnienie Drzazgi na pełen etat - on też nie miał nic przeciwko zastrzeleniu Ben’a byle tylko postawić na swoim. Wpasowuje się w propagowany tu schemat - pozwoliła sobie na ironię, wskazując ruchem rudego łba siedzącego za stołem portrecistę. Jego akurat było jej szczerze szkoda. Wpadł miedzy dwa tryby wzajemnie o siebie zgrzytające i mógł przez to oberwać. Zazgrzytała zębami w duchu. Dobry facet… nie zasłużył aby coś mu się stało. Łagodny, miły, serdeczny...i jeszcze herbatę Nixowi zrobił. Zabrała powietrza i wypuściła je powoli nosem. Krzyk i kolejne awantury na nic się nie zdadzą, pogorszą tylko sytuację.
- A skoro tak reagują ludzie pracujący tu na co dzień, obcy niemający styczności z podobnym prowincjonalnym totalitaryzmem czują się tym bardziej zagrożeni. Albo pan udaje stróża prawa, albo niech lepiej od razu powie że szuka wszelkich sposobów aby stanęło na pańskim. Przeszukanie, co dalej? Rewizja osobista oczywiście w wykonaniu pana lub Eryka, bo na komendzie nie ma kobiety. Gwałci pan jedną wolność osobistą za drugą, do tego z premedytacja unika odpowiedzi na obciążające pytania. Zaciął się, zafiksował na jednym punkcie i koniec. Nie przeskoczy klapek na oczach. - patrzyła na szeryfa spode łba, splatając ręce na piersi i mrużąc oczy. Myśl o tym, że ktoś obcy zacznie grzebać w jej prywatnych rzeczach przyprawiał o mdłości. Mówiła jednak spokojnie, dzieląc uwagę między dwóch mężczyzn i za każdym razem, gdy czuła że zaraz wybuchnie, spoglądała portreciście prosto w oczy. Pomagało, troska o jego dobro szybko wypierała złość. Wściekły pies spod sztandaru Sand Runnerów - oto czym Savage się stała.
- Nie znajdzie pan nic, poszuka kolejnego sposobu na dowiedzenie winy. I tak do skutku. Nic nie znajdzie to podrzuci bo kto to udowodni? Zastraszony podwładny? Nie dziś. Nie zamierzam przeciągać pobytu tutaj i prosić się o zwrot, gdy znikną leki i chirurgiczne narzędzia pójdą jako “dowody w sprawie” prosto do depozytu… ale dobrze, skoro jestem socjopatą z zapędami do przemocy, uzbrojonym i niebezpiecznym jak to pan widzi… proszę bardzo. - naraz uśmiechnęła się pogodnie, czując się trochę jak Bliźniacy przy wycinaniu jednego z ich dowcipów. Dalton spodziewał się zapewne znaleźć potwierdzenie kolejnej teorii spiskowej na temat gengerskich zapędów i generowania poziomu niebezpieczeństwa przez upierdliwą lekarkę: pistoletów, rewolwerów, kastetów, noży i samojezdnej artylerii plus działka Gatlinga. Niestety była Aniołem, a to do czegoś zobowiązywało.
- Panie Rewers, mógłby pan tu przyjść na chwilę? - zawołała wgłąb komendy, obracając piegowatą twarz ku uchylonym drzwiom - Szeryf życzy sobie zobaczyć zawartość mojej torby medycznej. Przyznał, że chętnie by przywrócił mnie do stanu materii nieożywionej, obawiam się że bardzo chętnie za przedmioty niebezpieczne uzna więc strzykawki, blistry tabletek, pincety i nożyce. I rolkę bandaża bo idzie nią kogoś udusić. Wolałabym aby był pan przy tym obecny, aby później nie musieć dochodzić istnienia każdej pojedynczej pigułki, a nie mamy na to czasu.

Zza drzwi doszły słoniowe wręcz kroki gdy łysy olbrzym zbliżał się do drzwi. Szeryf zrobił krok w stronę drzwi ze swojej strony ale chyba nie zamierzał więcej ingerować w tą niespodziewaną interakcję. Drzwi w końcu skrzypnęły i otworzyły się i dało się zobaczyć zwalistą sylwetkę szefa Pazurów który wypełniał ją w nadmiarze.

- Stój gdzie jesteś synu. Przesłuchanie się jeszcze nie skończyło. - zastopował go miejscowy stróż prawa.

- Co się tu dzieje? - “Cass” Rewers nie ruszał się bardziej niż konieczne więc nie przekroczył progu drzwi.

- Znasz tą kobietę synu? Możesz podać jej personalia? - spytał szeryf patrząc spokojnie na najemnika.

- To Alice Savage. W czym rzecz szeryfie? - odpowiedział i zapytał Rewers patrząc czujnym wzrokiem na całą scenę wewnątrz biura.

- W identyfikacji i weryfikacji danych. Posiadasz jakiś dokument mogący potwierdzić jej tożsamość i wiek? - szeryf niewzruszenie kontynuował swoją weryfikację danych.

- Nie. Ale to Alice Savage. Na tyle Alice Savage, że i ona i wszyscy ją pod tym imieniem znają co w praktyce jest tożsame z identyfikacją. To chyba nawet pan po zimowych wydarzeniach powinien wiedzieć prawda? - najemnik odpowiedział powoli i niezbyt przyjemnym głosem.

- Że to jest Alice Savage? Powiedzmy, że mi to wystarczy. Ale wiek? Twierdzi, że ma 17 lat. Bez dokumentu tożsamości nie da się tego dookreślić tak jak imienia. A rok różnicy dzieli ten wiek od prawnej pełnoletności i pełnej odpowiedzialności w tym również podczas przesłuchania jakiejś osoby. Więc tym razem ten rok czy dwa czy pół może mieć diametralne znaczenie wobec zarzutów jakie uczyniła pod naszym adresem Alice. - odparł szeryf jakoś w ogóle nie kryjąc o co chodzi w tym wypytywaniu. Tony zerknął ze swoim marsem na twarzy na siedzącą na krześle rudowłosą lekarkę nim wrócił spojrzeniem do rozmówcy.

- Rozumiem. Nie mam dokumentu poświadczającego wiek Alice. Ale ma 17 lat. Nie jest więc pełnoletnia szeryfie. - Pazur spojrzał na Chebańczyka z kamienną twarzą jakby znów pozował do zdjęcia czy portretu.

- Czyli mam uwierzyć na słowo? Bo dokumentów nie macie. Wobec tego nie potraficie udowodnić ani personaliów ani wieku świadka zdarzenia. - szeryf rozłożył ramiona jakby sprawa dla niego była oczywista.

- Może nie mamy dokumentów ale czy od każdego pan ich wymaga? Poza tym mówię jako jej prawny opiekun, że ma 17 lat. - prychnął najemnik okazując irytację. Choć Alice nie była pewna czy szczerą czy by wpłynąć na stróża prawa.

- Nie wymagam od każdego okazania dokumentów. Wiem jakie mamy czasy. Ale skoro trafia mi się ktoś kto ma ochotę używać zapisanych przepisów przedwojennego prawa to chyba wypada by się do nich również stosował prawda? - szeryf uniósł brew w pytającym grymasie na co Pazur lekko przygryzł wargę. - Czyli jedziemy dalej z tymi dokumentami. Jesteś jej prawnym opiekunem? Potrafisz to udokumentować jakoś dokładniej niż jej wiek? - spytał facet w odznace i czekał na odpowiedź największego z Pazurów.

- Obawiam się, że w tej chwili nie posiadam przy sobie takich dokumentów. Mogę je dostarczyć w terminie późniejszym. W tej chwili mogę panu napisać oświadczenie o tym, że jestem jej prawnym opiekunem i że ma 17 lat. - Pazur nie walczył o przegrany punkt tylko dostosował się do sytuacji i próbował jakoś obejść przeszkodę.

- Możesz napisać synu. Tam na biurku Eryka są kartki i reszta sprzętu. A mogę spytać od jak dawna jesteś jej opiekunem? - zapytał zgodnie szeryf nie dając po sobie poznać czy jakieś wrażenie zrobiło na nim ta oferta Pazura czy nie.

- Jakie to ma znaczenie szeryfie? Od kilku lat powiedzmy. Ale jestem jej opiekunem. - odparł Pazur zerkając w bok holu pewnie patrząc w stronę zwyczajowego posterunku Eryka gdzie niedawno spisywał ich zgłoszenie.

- A więc od kilku lat a znałeś ją wcześniej? Gdy była młodsza albo była dzieckiem? Gdy przyszła na świat? - indagował dalej szeryf za co zarobił powracającym, ciężkim spojrzeniem najemnika.

- Nie. Spotkałem ją kilka lat temu i zaopiekowałem się nią. Dalej się nią opiekuję. Jak tylko mogę. - odparł sławny wśród Pazurów i Posterunku strateg, zerkając w głąb pokoju na siedzącą Alice.

- No cóż. Jeśli tak naprawdę by było to sam nie wiesz ile ona ma lat. Wiesz ty i ona na oko bo tak przyjęliście sobie. Takie domniemanie. Nie dowód. Równie dobrze może mieć więc siedemnaście, szesnaście, osiemnaście albo dwadzieścia siedem. Tak na oko. Takie domniemanie. I jest równie dobre jak to, że ma siedemnaście. W takim razie skoro nie wiesz nawet kiedy się urodziła i nie masz innych dowodów no to zostaje ją uznać za wystarczająco dorosłą by odpowiadać za swoje czyny jak dorosły i być przesłuchiwana jak dorosły. Do tego widzę jej świadomość otoczenia, faktów, wyszkolenie i premedytacja stawiają ją realistycznie w rzędzie osób w pełni dorosłych. Wobec tego nie uznaję jej zarzutu i niepełnoletności za stosowny. - skwitował sprawę Dalton kładąc ręce na biodrach i czekając co powie lub zrobi dowódca Pazurów. Ten przejechał szczęką i wyglądało jakby się namyślał jaką strategię obrać. Spojrzał znowu na lekarkę. Ale przecież było dosłownie tak. Spotkał ją gdy już była prawie taka jak w tej chwili nie znał jej z lat dziecinnych czy momentu przyjścia na świat.

- Jest bystra. Chyba można ją nazwać cudownym dzieckiem. Tak jak kiedyś się o tym mówiło. Stąd myślę je dojrzałe zachowanie. Niemniej jest nieletnia choć nie możemy tego w tej chwili udowodnić i ja jestem jej opiekunem. - powiedział Pazur i spojrzał z tym swoim kamiennym marsem na Daltona.

- Czyli chcesz być uparty synu. No dobrze niech będzie po waszemu. Przymknę oko na brak dokumentu poświadczającego to, że jesteś jej prawnym opiekunem. Twoja reputacja i oświadczenie które napiszesz mi wystarczy. Ale twierdzisz nadal, że jest nieletnia tak? No dobrze. Więc w zimie była jeszcze bardziej nieletnia prawda? Powiedz mi synu czy znasz prawo które pozwala na wykorzystywanie nieletnich w roli przeszkolonych agentów i wysyłanie ich samemu na pole walki bez żadnego wsparcia i opieki dorosłych? Bez żadnego oficera nadzorującego czy prawnego opiekuna? I jak długo trwa wyszkolenie takiego agenta? Tyle co studia medyczne? Prawnicze? Co unitarka w wojsku? Akademia policycjna? To jeśli miałaby teraz 17 lat to w jakim wieku zaczęła te szkolenie? Udostępniłeś osobie nieletniej te wszystkie wasze tajemnice? No bo chyba jako agentka sławnego Pazura i stratega Anthony’ego “Cass’a” Rewersa oczywiście przeszła agenturalne wyszkolenie prawda? Nie puściłby jej przecież do infiltracji wrogiej i skrajnie niebezpiecznej organizacji przestępczej samej bez żadnego przeszkolenia. Osoby niepełnoletniej. Swojego przybranego dziecka. Bo przecież Alice Savage jest twoją agentką również oprócz tego, że przybraną córką prawda? Tak chodzisz i rozpowiadasz po okolicy. Ona też. Więc informuję cię, że prawo nie zezwala na wykorzystanie nieletnich do takich zadań i ktoś kto to robi je podlega odpowiedniej sankcji prawnej. Tak to wygląda synu. Mamy dalej drążyć ten temat po waszemu? - zapytał szeryf patrząc na łysego olbrzyma po drugiej stronie drzwi. Ten zamilkł na dłuższą chwilę i po ruchach mięśni zaciskanych szczęk Alice widziała, że widocznie uznawał obecną sytuację za trudną. I chyba był jeszcze trochę zaskoczony tokiem prowadzenia rozmowy przez szeryfa tej osady. Albo bowiem upieraliby się z Alice o jej nieletności wpakowując się w kłopoty o jej używaniu jako osoby nieletniej do skrajnie niebezpiecznych zadań no i pewnie jeszcze coś o zaniedbaniu opieki rodzicielskiej albo musieliby przyznać, że jednak jest pełnoletnia czyli jej zarzut w tym punkcie jest bezzasadny.

- To chyba nie jest konieczne szeryfie. Możemy zakończyć tę sprawę jakoś polubownie? Nie chcemy kłopotów. Jeśli potrzeba coś zrobić to powie pan co i spróbujemy jakoś to załatwić. - sytuacja Rewersowi widocznie się nie podobała. Ale bitwy i kampanie nigdy nie szły zgodnie z planem a 100% sukces to się można było spodziewać w jakichś szczątkowym fragmencie ale nie całościowo. Teraz wiec też Pazur próbował się dostosować do sytuacji i ugrać co się da zamiast tłuc głową w mur.

- Zobaczymy jak to będzie synu. Teraz wracając do powiedzmy, że prośby Alice o twoje przybycie. Obawia się ona, że coś jej zginie podczas przeszukania. Że policja ją okradnie. Eryk sprawdź torbę. - powiedział szeryf i obaj z zastępcą właściwie zamienili się rolami. Teraz Eryk wstał i wziął się za przeszukiwanie torby czyli po kolei wyjmował wszystkie znalezione bambetle na blat skrzyni robiącej za stół a Dalton podszedł do zajmowanego przez niego dotąd miejsca i wziął do ręki jego notes.

- Właściwie to tak synu. Możecie coś dla nas zrobić. Alice może. I to tak, że myślę, bardzo rozjaśni to sytuację i zacznie nam się wszystkim współpracować i rozmawiać znacznie prościej i przyjemniej. Niech zacznie współpracować zamiast kryć sprawców porwania. Osób które jak twierdzi i nie zna ale należących do tej samej organizacji co ona. Do Sand Runners. Bo na razie Alice ma bardzo wiele do powiedzenia na temat wszelakich zdarzeń i używa wszelkich wykrętów, pretekstów, przepisów, oskarżeń i gróźb karalnych wobec oficera przesłuchującego, ma wyborną pamięć, potrafi spisać protokół sekcji zwłok sprzed paru miesięcy ale to wszystko znika gdy chodzi o przypomnienie sobie czegokolwiek konkretnego ze zdarzeń sprzed dwóch dni. Wówczas nagle okazuje się, że jest niewinną, przestraszoną, zdezorientowaną nastolatką i nieletnią o wątłym stanie zdrowia. Zastanawiająca rozbieżność zachowań synu. Budząca poważne wątpliwości co do szczerości i intencji świadka. Nie wygląda to dla niej dobrze synu. Ale może się to zmienić. Jeśli te cudowne dziecko i przeszkolona agentka jak mówisz. Zacznie współpracować z organami władzy. Na przykład poda rysopis sprawców z którymi przebywała ciągle przez około kilku godzin będąc w bezpośrednim kontakcie z podejrzanymi. Inaczej powstaje wrażenie, że ukrywa i chroni sprawców czyli działa na ich korzyść i przeciw organom władzy. Pan jako sławny Pazur, strateg, dowódca, agent prowadzący który wysłał ją do zinfiltrowania tamtego środowiska no i oczywiście przybrany ojciec na pewno potrafi zrozumieć jak bardzo by to dla Alice i jej przyszłości przydatna taka zmiana nastawienia. Bo dla osoby młodej i zagubionej w sytuacji sądy mogą mieć wyrozumiałość. Ale nie dla zatwardziałego mafioza, kpiącego sobie w żywe oczy z aparatu władzy i używającego wszelkich forteli do chronienia członków gangu i zmylenia aparatów ścigania. Dla takich nie ma pobłażliwości synu. - pokręcił głową Dalton pokazując jak wygląda rysopis sprawców jaki pomogła stworzyć podopieczna i podobno podwładna Pazura. Czyli pustą, białą kartkę. Dalton mówił, jakby Alice miała wciąż wybór. Dość prosty i wymowny. Zdawał się gotów okazać pobłażliwość i przestać się czepiać jeśli ona przestanie oraz zacznie współpracować jak na uczciwego obywatela przystało. A jeśli nie to chyba zamierzał potraktować ją odpowiednio do jak gangera.

- Ekhm… Szefie… - o dziwo, nieśmiało do rozmowy wtrącił się zastępca szeryfa chcąc na siebie zwrócić uwagę rozmówców. W dłoni trzymał granat wyjęty z torby Alice.

- Aha. Nieuzbrojona cywilna jednostka którą obraża i uważa za bezpodstawną napaść i nadużywanie władzy przez funkcjonariuszy gdy zostaje ostrzeżona o konsekwencjach swojego czynu co? Typowe. Dla wszelkich recydywistów tego i poprzedniego świata. - pokiwał głową szeryf chyba z nutką satysfakcji w głosie. Tony odwrotnie proporcjonalnie przymknął na chwilę oczy i potarł nasadę nosa. Sytuacja zrobiła się jeszcze trudniejsza niż przed chwilą.

Lekarka siedziała z założonymi na piersi rękami, stukając palcami o przedramię i uśmiechając się uprzejmie patrzyła to na działania zastępcy to na szeryfa.
- Kilka godzin - powtórzyła kręcąc głową, gdy po raz kolejny pojawił się wspomniany wątek - Bystry nie równa sie spostrzegawczy, zwłaszcza w nocy… czego szeryf dziwnym trafem nie potrafi pojąć. Widać ma mnie za mutanta ze zdolnością noktowizji, Zaraz się okaże, że potrafię sie teleportować, latać, albo przesuwać przedmioty siłą woli… a edukację odebrałam w szkole Charlesa Xaviera, razem z Kurtem Wagnerem, Scottem Summersem i Jean Grey. Powtórzę raz jeszcze: akcję przeprowadzono nocą, nocą ciężko o dobrą widoczność, a nie palono żadnych świateł, więc wykonano ją relatywnie po ciemku. Gdy zaczęło się robić jaśniej miałam inne zmartwienia na głowie, niż gapienie się innym Runnerom pod kaptury - przykładowo zajmowałam się rannymi i próbowałam przemówić Brianowi do rozsądku, aby ich więcej nie podjudzał. A potem przedzieraliśmy się przez las, widziałam ich plecy i potylice. - w ozdobionej tatuażem czaszki dłoni pojawił się kolejny papieros, w brzuchu lekarki zaburczało. Zmilczała jednak dosadniejszy komentarz, przenosząc uwagę na opiekuna.
- Alice zrobiła już wystarczająco dużo zarówno dla tej sprawy, jak i dla Cheb jako całokształtu. Może gdyby szeryf miast na stroszeniu piór, szykanach, grożeniu mi bronią i śmiercią, skupił się na tym co mówię, dostrzegłby pewne zależności. - wzruszyła ramionami, odpalając pogiętą pałeczkę marcusową zapalniczką - W zeznaniu krok po kroku opisano jak przebiegło porwanie, na tyle na ile pamiętam i mogę powiedzieć z perspektywy miejsc w których się wtedy znajdowałam. Poza tym… bronić sprawców? Zarzut tym ciekawszy, że wypowiedziany przez kogoś kto przez trzy miesiące nie zrobił nic ze sprawą wymordowania szpitala na swoim terenie, choć patrząc jak dokładnie i skrupulatnie przesłuchuje wszystkich dostępnych świadków, aż nie mogę w to uwierzyć. Ale fakt… sprawa dotyczy gangerów, także z automatu dostaje status mniej istotnej od zdejmowania kociąt z drzew. W końcu ludzie stojący w służbie prawu oraz porządkowi są nieskazitelni, a czynu tego prawdopodobnie dopuścił się ktoś pracujący dla tutejszych władz. Prawo w Cheb daleko się ma do tego, co pamiętamy sprzed wojny, panie Rewers - uśmiechnęła się nieznacznie lewym kącikiem ust. - A ja przede wszystkim jestem gangerem, cała reszta traci na znaczeniu - o tym mówiłam w lesie. Jakiekolwiek argumenty zostają przysłonione skórzana kurtką, jako elementy niewygodne. Skoro niewygodne, da się je zignorować… co szeryf namiętnie robi od początku rozmowy. Dostał dane, które zapamiętałam. Spodziewał się pewnie raportu co do pojedynczych pieprzyków i tatuaży, które towarzyszący mi wtedy mężczyźni mieli pod ubraniami… bo oczywiście to logiczne że znam takie detale, wszak należę do gangu. O byciu Aniołem przypomniał sobie dwa razy, akurat gdy trzeba było mi przypomnieć o powinnościach wobec społeczeństwa. - zrobiła przerwę, gdy na scenie pojawił sie granat. Tym razem nie potrafiła powstrzymać parsknięcia. Socjopata, okrutnik i do tego seryjny morderca. I recydywista oczywiście. Rzeczywiście powinni ja powiesić.
- Tym da się nabić siniaka, o ile trafi się kogoś w głowę. Ale to jeszcze trzeba umieć trafić - odpowiedziała pogodnie - Wystarczy go odwrócić i zobaczyć, że od spodu ma dziurę, a w środku jest pusty. Jako osobom odpowiedzialnym za ochronę i obronę tego miasta w postapokaliptycznych czasach… granaty nie powinny być panom obce. Potwierdzi to obrzucanie nimi Runnerów na początku uskutecznianych tu podobno pertraktacji zimowych. Styczność z nimi mieliście, macie i będziecie mieć. Nie dziwi pana jego waga, ani luźno chodząca zawleczka? - spytała Eryka i machnięciem uzbrojonej w fajka ręki wskazała metalową bombkę, by zaraz spojrzeć prosto na szeryfa - Ale po co sprawdzać niewygodne fakty, skoro z miejsca można podpiąć mnie i zaszufladkować? Bez weryfikacji posiadanych informacji, ignorując pozostałą część obrazu. Po raz kolejny. Sprawdzanie takich rzeczy to obowiązek “stróżów prawa”- westchnęła ciężko, zaciągając się od serca. Pantomima, całe to spotkanie przypominało jedną, wielką pantomimę.
- Uprzedzę kolejne pytanie: rozbrojony granat dostałam jako prezent. W dzisiejszych czasach ciężko o kwiaty, albo czekoladki. Społeczeństwo zaś nadal ma w sobie dość dobra, by chcieć obdarowywać ludzi upominkami w ramach podziękowań za udzielona pomoc, lub ze zwykłej dobroci serca. Po policji bym nie spodziewała się kradzieży, tudzież zawłaszczenia… lecz co do pana nie mam tego zaufania. Mieć mundur, a nosić mundur to dwie różne historie, a pan już pokazał jak to jest w jego przypadku. Wystarczy spytać Eryka… chyba że akurat w momencie rzucania przez pana gróźb dostał nagłego ataku głuchoty. Nic mnie już nie zdziwi. - zakończyła, biorąc ostatniego bucha i przyduszając kiepa w zapełnionej do połowy popielniczce.

- A ja przypominam, że całe zdarzenie miało miejsce na pograniczu nocy i dnia. I podróżować do Cheb mogłaś jeszcze w nocy i po ciemku. Na łódce. Razem z resztą sprawców. Czyli nawet w bliższych odległościach niż my tu wszyscy stoimy w tej chwili. Samo zdarzenie było o świcie. A wracaliście już w świetle dnia. Łącznie przez kilka godzin co namniej. Najpierw znów łodzią. A potem wspólnie przez las. W dzień. I przez ten czas w zdumiewający sposób ci pozostali sprawcy zdarzenia usilnie odwracali się twarzami od ciebie. Non stop przez kilka godzin i byłaś tak zajęta i poruszona sytuacją, że u żadnego nie zapamiętałaś absolutnie żadnego szczegółu pomocnego w identyfikacji i sporządzeniu rysopisów sprawców z którymi przebywałaś tyle godzin w zasięgu głosu i wzroku paru kroków. - podsumował zeznanie lekarki szeryf dając wyraz, że nie wydaje mu się ono zbyt prawdopodobne. Pokręcił głową okazując niechęć i niezadowolenie na upór i brak współpracy Alice.
- A bronią i przemocą nikt ci tu nie groził. Znów przeinaczasz wypowiedziane słowa. Ostrzeżenie stróża prawa przed konsekwencjami niebezpiecznego czynu nie jest grożeniem bronią. Póki tego nie zrobiłaś nic o używaniu jakiejkolwiek przemocy względem ciebie nie było mowy. Po tym jak zaniechałaś niebezpiecznych czynności również. Dalsze ciągnięcie tego wątku będzie uznane za pomówienie i zostanie wzięte pod uwagę przy rozpatrywaniu twojej postawy w tym zdarzeniu i rozmowie potem. - szeryf wydawał się być nieporuszony w ogóle powracającymi oskarżeniami Alice choć sądząc z doboru słów miał już ich dość.
- I tym da się nabić siniaka tak? No może i tak. - wskazał na trzymany przez zastępcę granat który gdy Alice zwróciła mu uwagę obrócił go ukazując otwór o jakim mówiła właścicielka.

- Nie wiem. Ja się nie znam na granatach. A ten wygląda jak prawdziwy. - odezwał się w końcu zastępca wzruszając ramionami i krzywiąc się niechętny całej tej scysji.

- A co byś zrobił Eryk gdyby ktoś groził ci takim granatem i kazał się na przykład stąd wypuścić? - spytał szeryf zastępce.

- No jakbym nie wiedział, że nie jest prawdziwy to pewnie bym puścił. - przyznał po chwili wahania zastępca.

- No właśnie. Choć oczywiście to tylko taka przykładowa spekulacja. Nie bierzemy jej w tej chwili pod uwagę Eryk. Co nie zmienia faktu, że znajduje się na stanie świadka. - szeryf pokiwał głową a zastępca po chwili wahania odłożył granat obok reszty rzeczy i wrócił do przeszukiwania torby.
- A o właśnie takiej postawie Alice przez całą rozmowę mówiłem. - Dalton zwrócił się najwyraźniej z powrotem do jej prawnego opiekuna.
- Nic nie widziała, nic nie pamięta, była odwrócona w drugą stronę, było ciemno, była zajęta. No kaplica. Katastrofa. Nic nie da się zrobić by wspomóc władze w ujęciu sprawców. Za to jak widzisz synu lista skarg i zażaleń pod każdym innym adresem czyli oficerów śledczych rośnie z minuty na minutę i tutaj Alice nie braknie tupetu, fantazji, pamięci, błyskotliwości, i zawsze patrzy we właściwą stronę we właściwym momencie. I na to oczywiście też nic nie można poradzić. Nie ma co tego jednak dalej przedłużać synu. Sam widzisz jak jest. Jeszcze nie jest za późno by Alice okazała rozsądek. Pomoże nam. To my pomożemy wam. Macie ostatnią szansę załatwić sprawę polubownie. Porozmawiaj z nią. Daję wam pięć minut. Oddaj mi jednak swoją broń gdy będziecie rozmawiać. - szeryf stanął obok drzwi i wskazał jedną z pustych cel na przeciwko drugiej strony korytarza. Wyciągnął też rękę jakby czekał na to co zrobi Tony. Ten wahał się przez chwilę ale w końcu wyjął broń z kabury i podał ją szeryfowi. Wyciągnął dłoń w stronę Alice dając i jej i szeryfowi znać, że chce skorzystać z okazji i porozmawiać z nią w tej celi obok.

- Rozmawiać? - dziewczyna pokręciła głową, po czym wstała i podeszła do torby celem sprawdzenia czy tym razem nie zniknie noc, co tam sie znajdowało. Rzuciła Tony’emu zmęczone spojrzenie - Mam coś wymyślić na poczekaniu, żeby go utwierdzić w zdaniu? Już mnie skazał, wie lepiej. Może zamiast tego od razu mnie powieście, oszczędność czasu i kłopotów. Zadowalające nie będzie nic, czego sobie szeryf nie uroi w głowie. Dla potwierdzenia spyta Eryka który będzie mu wtórował. Niewygodne zdarzenia przemilczy, zrzuci winę. Zimą było tu identycznie, od tego czasu nic się nie zmieniło. - parsknęła z rezygnacją.

Tony milczał gdy zrobili te parę kroków z jednego pomieszczenia do drugiego. W Od strony korytarza były kraty a nie klasyczna ściana a szeryf wciąż był w pobliżu. Można było żywić nadzieję, że szeptu nie usłyszy, może przyciszonego głosu ale ju normalną czy głośną rozmowę na pewno tak. Pazur wpatrywał się chwilę w zakratowane okienko celi i w końcu pokręcił głową.
- Właśnie o czymś takim mówiłem, jak płynęliśmy tu łódką. O tej wyboistej drodze. Potraktuj to jak pierwszy wybój. Bo wątpię by ostatni. Jeśli nadal chcesz podążać tą drogą. - popatrzył niezbyt jasnym ani wesołym wzrokiem z góry na dół na tą bladą, obleczoną koroną rudych włosów twarz. Potem na chwilę powędrował wzrokiem na lampę z wykręconą żarówką bo pewnie na posterunku był prąd tak jak i w reszcie Cheb. Przygryzł lekko wargę w namyślając się jak wybrnąć z tej sytuacji.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:41.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172