Halion
Elf z zatroskaniem patrzył na dymiące miasto. Nigdy nie zrozumię ludzi - pomyślał. W głowie nie mieściło mu się jak bardzo można być tak krótkowzrocznym barbarzyńcą.
Wśród drzew poczuł się dużo pewniej i bezpieczniej. Miał wrażenie jakby cała przyroda była po jego stronie, a z takimi plecami, czuł, że można prawie wszystko. Z poprawionym nieco moralem, które odbudowywały w nim szumiące drzewa i nawołujące i odśpiewujące sobie ptaki, przyjrzał się raz jeszcze swoim kompanom. Na własne oczy przekonał się, że umieją zrobić pożytek z oręża, który noszą. Zwłaszcza trzy ścięte głowy toporem Krasnoluda, mimo głębokiej antypatii, nie przeszły niezauważenie bystrym oczom elfa. Wzbudziły niekłamany podziw, którego nie zamierzał okazywać. Ojciec kazał mu szanować Khazadów, a dziadowie powycinali się nawzajem doszczętnie rujnując obie starożytne rasy. -Muszę na niego uważać - pomyślał wracając w pamięci do przepychanek słownych z karczmy - Ponoć głupota idzie w parze ze wzrostem...
- W którym kierunku chcecie iść? Chyba razem będzie bezpieczniej... - odezwał się w staroświatowym, uważając by nie wybuchnąć śmiechem, widząc minę krasnoluda, zapadającego się we leśnym mchu. - Do miasta nie ma po co wracać... |