Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-10-2016, 22:30   #61
Proxy
 
Reputacja: 1 Proxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputację
Dziadkowe zapasy również przynosiły ze sobą wiele wspomnień. Tutaj spędziła też część swojego dzieciństwa. Oczywiście w większości bez świadomości właściciela ale... tylko parę razy skończyło to się małym wypadkiem. Jeśli trzeba było zrzucić na coś winę, padało zawsze na ptaki, które czasem potrafiły zapodziać się w gospodzie z uwagi na zadaszoną suszarkę drewna.

- A cóż to takiego...? - odezwała się pod nosem mrużąc oczy wytężywszy wzrok.

Na, nie daj losie, wisielca było za małe. Śmieć może? Zawiało ze zrujnowanego domu? By podejść trochę daleko, bo jak nie dwa domy. Laura złapała się za boki zastanawiając się chwilę. Obróciła się na pięcie spoglądając na warsztat dziadka. Był... wiekowym człowiekiem, trzeba było przyznać, a wraz z wiekiem wzrok już nie taki. Mistrz musiał mieć pomoce, to i dziadek też musiał. Laura wprawdzie nie musiała, bo wzrok miała dobry, a mimo to miała. Szkła, okulary, lunetki, cokolwiek, co by pomogło w dostrzeżeniu cóż takiego majta się na gałązce.

Luneta dziadka była stara, porysowana, a szkło, choć silne miała brzydkie pęknięcie przez środek. Nie przeszkadzało, aż tak strasznie.. a przynajmniej dało się przyzwyczaić. Laura wycelowała przez okno i mogła się dokładniej przyjrzeć.
Na wysokości około dwóch metrów nad ziemią w drzewie lub na gałęzi musiała być jakaś skrytka lub gniazdo. Być może ptak jakiś nazbierał świecidełek.. Nadal trudno było rozpoznać co tak błyszczy. Ale jednak błyszczy i nie był to omam.

- Ta luneta pamięta chyba pierwsze dni Szuwar... - odpowiedziała do siebie z nieco kwaśną miną bez świadomości, że do paru rys kiedyś sama się przyczyniła. - Gdy formowały się skały pod błotem...
Nic lepszego w pracowni nie było, a kufer z jej własnymi rzeczami był daleko, daleko, na dolnym piętrze. Zbyt daleko, by po niego pójść i wrócić na kolejne analizy. Dziewczyna westchnęła krótko i odłożyła lunetę na swoje miejsce. Przez dodatkowe lata, których nabrała, zwracała uwagę, by odkładać rzeczy dokładnie tam, skąd zostały zabrane... Do wycieczki pod drzewo było jeszcze trochę czasu, zbliżała się kolacja a po ciemnicy jakoś nie miała ochoty wychodzić. W czterech ścianach było jej całkiem dobrze a zajęcie dla głowy miała. Wprawdzie trochę siebie oszukiwała, gdyż były to jej wakacje. W wakacje się nie pracuje. W wakacje jedzie się odpoczywać i leniuchować... Naprawa koła się nie liczyła... a rozplanowywanie wozu opancerzonego, czy dopasowywanie projektu broni dziadka do własnego, na upartego nie było pracą.

- Kochanie! Kolacja! - wybrzmiał głos babci z dolnego piętra.

- ...już ideeeee~ę! - podniosła głos dziewczyna odchylając głowę w górę. Ciepła kolacja była tym, czego potrzebowała, więc bez większego zastanowienia porzuciła swoje analizy i własnym tempem udała się do kuchni.

Kuchnię wypełniał zapach pieczonego mięsa i starych, ugotowanych ziemniaków. Na stole stała już maślanka i dzbanek napoju chabrowego.
- Jeśli masz siłę, weź rozstaw talerze - powiedziała Beronique - [/i]nie mamy już służby niestety.[/i] - Laura pokiwała głową nabierając wdechu.
W tym momencie trzasnęły drzwi i do domu wszedł dziadek. Otupał buty wejściu i wszedł do kuchni.
- Zjesz u siebie? - Zapytała od razu babacia
- Nie. Zjem w kuchni - odpowiedział szorstko Poul.

Zejście po schodach, zajęcie miejsca i rundka po talerze było już za dużo jak na jeden raz. Rozłożony został jeden talerz.
- Dobry wieczór - przywitała się miło z dziadkiem robiąc tym samym przerwę na nabranie powietrza.
- Yhm - powiedział dziadek starając się wyminąć Laurę. Po mimo swojego już sędziwego wieku, poruszał się dość energicznie. Brakowało mu cierpliwości dla powolności dziewczyny, więc sam pobrał sobie miskę i do kubka nalał napoju. Dyszał ciężko i czekał aż podadzą mu jedzenie.
Niestrudzona dziewczyna dalej chciała nawiązać kontakt po tak długim czasie, więc zaczęła z pierwszego z brzegu tematu.
- Był dziadek u... Devillepinów? Nie pamiętam tego nazwiska... Gdzie mieszkają?
- Koło baszty maga - odpowiedział szorstko mężczyzna, a Beronique właśnie zaczęła podawać do stołu. Nałożyła mu porcję.
- Jutro też do nich idę. Ale jakieś grypsko się pałęta po mieście. Ponoć Zbażyn już chory, a i Roch zaczyna już kasłać - Poul wbił widelec w swój kawałek pieczeni.
- Lepiej byś się nie pałętała po mieście. Chyba, że w futrze jakimś. Cyrulik nasz zaganiany, więc pewnie leczyć za bardzo czasu nie znajdzie. A w ogóle co cię sprowadza dziewczyno? - Zapytał.
- Mówiłam ci już - zniecierpliwiła się babcia - a Laura z pewnością po kolacji chętnie wybierze się na spacer.
- Późno na spacery - ocenił surowo. Ale Beronique tylko spojrzała na wnuczkę i uśmiechnęła się ciepło.
Ta również odwzajemniła uśmiech, zarówno do babci jak i do dziadka. Dokończyła rozkładanie talerzy i zaczęła nakładać porcję dla siebie.
- Wy mnie sprowadzacie, dziadku. Przyjechałam do was. W odwiedziny - oznajmiła uprzejmie. - Tyle lat... Stęskniłam się trochę.
- Ja cię, dziecko, nie zapraszałem... - powiedział z pełnymi ustami dziadek.
- Zachowuj się - skarciła go babcia. - Zawsze jak jest głodny to robi się nieprzyjemny - skomentowała do Laury.
- Się zachowuję. No co? A gdzie są twoi rodzice? Czemu oni nie przyjechali? Będą cię tak przysyłać jak tylko przypomną sobie o schorowanej Beronique? A może chodzi o kolejną transzę pieniędzy dla przedziwnych pomysłów twojej matki?
Laura zamilkła nieco zasmucona. Nie wiedziała przez dłuższą chwilę, co powiedzieć, więc uśmiechnęła się lekko zachowawczo to i do dziadka, to i do babci. W końcu grzebiąc widelcem po talerzu odezwała się ostrożnie.
- Przyjazd tutaj to był mój pomysł... Nie wiedziałam nic o tym, że babcia jest chora... - spojrzała się pytająco w jej kierunku. - Ani o pieniądzach... Ani o pomysłach... Po prostu chciałam was odwiedzić... - tłumaczyła się nie wiedzieć czemu.
- Jednak zjem u siebie w warsztacie - skomentował dziadek i zaszurał krzesłem. Wziął talerz i kawałek chleba i wyszedł.
- Matko, co za stary, upierdliwy pryk mi się trafił, no - gorzko uśmiechnęła się babcia do Laury. Wzięła maślankę, którą zostawił jej mąż i poszła za nim, zostawiając Laurę samą…
W samotności dziewczyna dokończyła kolację. Nie chciała przyglądać się jak stół świecił pustkami, bo tak tylko bardziej przygnębiał. Westchnęła głęboko i popiła ostatni kęs.
- To ja się jednak wybiorę na ten spacer, babciu... - odezwała się sama do siebie pozostawiając wszystko jak leżało. W drzwiach okutała się ciepło i założyła kapelusz a na niego naciągnęła kaptur płaszcza.

Wieczór był późny i chłodny. Choć w kuźni było cicho, to nie można było powiedzieć tego o reszcie miasteczka. Gdzieś od Dziadzich Zakol dolatywała muzyka i krzyki, a od rynku rozmowy i parskanie koni. Mimo wszystko miło było słychać, że jeszcze ktoś nie śpi. Dziewczyna postała trochę w miejscu przed drzwiami. Wystarczająco, by poczuć chłód na policzkach. Nie chciała zamęczać się rozmową przy stole, wiedziała że z dziadkiem wszystko da się poukładać. Wymagało to trochę czasu i... oswojenia go. Babcia potrafiła, to czemu i Laura miała by nie potrafić? Nie planowała spacerów po nocach, to też nie miała pomysłów, co można było robić, czy gdzie się udać. Wyszła więc w stronę farmy Zbażynów, jakby przyciągnięta odgłosami. Spojrzała to tu, spojrzała to tam. Mdła poświata bijąca ze zrujnowanego domu padała na drzewo, które widziała przed kolacją z okna gabinetu dziadka. W płaszczu i pozakrywaną głową, gdy już było się na zewnątrz i trzeba było troszkę tam posiedzieć, odległość stała się zdecydowanie mniejsza niż wcześniej się zdawało.

Dom nr 23 był zniszczony i obdrapany. Wcześniej babcia Baronique opowiadała, jak to wichura zwaliła tam drzewo. Jak ludzie wspólnie wyremontowali ten dom i zamieszkali rodzinami. Obecnie mieszkało tam najbiedniejsze towarzystwo z całych Szuwar. Mroczne i nieciekawe miejsce dla panienki z dobrego domu.
Od pól wiał wiatr. Suche drzewo było stare i miało kostropate, powykręcane gałęzie w każdą stronę. Gwar dobiegał z domostwa, ale wydawało się, że na młodą Laurę raczej nikt nie zwracał uwagi, co było bardzo jej na rękę, bo nie chciała mieć kontaktów z nieznajomymi osobami o takiej porze. Drzewo jednak było. Dało się podejść. Trochę światłą też padało. Przytrzymując kapelusz wraz z kapturem Laura uniosła głowę wypatrując się w gałęzie. Spojrzała kontrolnie na dom dziadków i poprowadziła wzrokiem linię, by skończyć w miejscu odpowiadającym błyskotkom. Kombinowanie opłaciło się. Na wysokości około dwóch metrów, śród gałęzi skrywała się dziupla. Taka jaką w spróchniałych konarach robią ptaki. Nic innego nie zwróciło uwagi dziewczyny.

- I coście tam nakradły ptaszki, co? - odezwała się, jakby w potrzebie rozmowy do czegokolwiek. Przyglądała się wysokości i ni jak nie miała pomysłu, jak dostać się na taką wysokość w płaszczu trzymawszy kapelusz. Była potrzebna drabina, a na takie wygody już nie pora.
Zajęczały drzwi od pobliskiego domu , co wystraszyło Laurę wciąż trzymającą kapelusz. W świetle ukazały się jakieś postacie. Trudno było ocenić któż tam się pałętał, ale para zajęta była bardziej sobą. Rozmawiali podniesionym tonem i skrawki ich rozmów przebijały się przez muzykę i dolatywały do Laury.
- Nie zrobię tego! Nawet o tym nie myślcie! - wykrzyczała kobieta. Mężczyzna próbował ją uspokajać, być może jakoś zatrzymać. Łapał ją za ręce, próbował objąć w talii. Chwiał się jednak. Niepewne miał te chwyty.
Kobieta wyrwała się skutecznie i zdecydowanym marszem zostawiła pijaka w drzwiach, który machnął od niechcenia i wrzasnął - Jeszcze wrócisz…
Dopiero teraz Laura mogła zobaczyć, że dziewczyna, która właśnie szła prosto na jej drzewo, jest czarna jak noc. Ciemnoskóra, egzotyczna.. chyba Iris Pascal. Brequet stała zestresowana w miejscu chcąc stać się niewidzialna, by nikt ze zrujnowanego domu jej nie widział. Nie mogła ot tak uciec... Na bieg nie było szans, a na szybki odwrót... sił. Spacerek z domu pod drzewo wymagał chwili odpoczynku, z którego właśnie korzystała. Nie było szansy na zniknięcie, więc z niezręcznym wzrokiem udawała, że jej nie ma.

- Och! - Czarnoskóra dziewczyna wystraszyła się. Z miny wyczytać można było, że nie spodziewała się spotkać tu kogokolwiek. Tym bardziej dobrze ubraną Laurę Beguet…
- Przepraszam panienkę - powiedziała po chwili i z wyraźnym zaciekawieniem dodała - Ale co.. co panienka tutaj robi?
Laura mogła dostrzec, że Iris trzymała coś kurczowo w palcach.
- Dobry... Wieczór... - odpowiedziała niemrawo Laura czując niemoc. - Ykhym... Sama mogłabym zadać sobie to pytanie... Pani... Iris, tak?
- Tak. Iris Pascal - przedstawiła się dziewczyna i wyciągnęła rękę do Laury. W drugiej kurczowo trzymała klucz - A.. e.. musiałam się przejść - nabrała powietrza i obejrzała się za siebie niepewnie.
- Breguet, Laura - dygnęła podając w odpowiedzi rękę. Na wytłumaczenie czarnoskórej, dziewczyna pokiwała głową z podobną niepewnością, a i nawet niechęcią angażowania się w całą sytuację i rozgrywane sceny. Były zbyt blisko od tych szemrano-nieprzyzwoitych, by chcieć je analizować.
- Jeśli panienka nie może trafić do domu, mogę pomóc - zaoferowała się Pacal - Mogę zaprowadzić do domu dziadków. Idę właśnie w tamtą stronę.
- Nie to, że się zgubiłam, bo dom jest o tutaj... Ale chyba zaspacerowałam za daleko... - uśmiechnęła się na ułamek sekundy. - I chyba czas wracać... - odpowiedziała i pomalutku skierowała się w drogę powrotną, jednak nie wykluczając towarzystwa Iris.
- Pójdźmy razem, będzie nam raźniej. To kiepska okolica - zaczęła rozmowę Pascal. - Te dwa domy tutaj, po huraganie, stały się najtańszymi miejscami do spania. To też wiele niezbyt zamożnych osób tu mieszka. Stąd moje zaskoczenie… Teraz kiedy szeryfa nie ma, boję się tam przebywać... niektórym do głowy przychodzą głupie pomysły... - Kobieta wskazała klucz. - Szykują się do napadu na arsenał... chcą wykraść golema... A to jedyny klucz. W sumie pewnie to tylko pijackie gadanie, ale wolę go zanieść do pana Trouve...
- Napad...? - podniosła zdziwiona Laura. Ta wieść zaniepokoiła ją dość znacznie, bo wprawdzie taka okolica była bardzo blisko domostwa jej dziadków. - Nie spodziewałam się, że tak blisko jest buda gdzie planuje się napady... Toż od razu za kościołem, kto by pomyślał... Nie boi się pani, że panią napadną... i zabiorą klucz? Jakby im ten golem do czegokolwiek był potrzebny...
Iris wzruszyła ramionami i obejrzała się po chwili, jakby rzeczywiście o tym nie pomyślała. Na szczęście za kobietami nikt nie szedł.
- Niech mnie panienka nie straszy... Chyba, aż tak bezczelni by nie byli...? - zabrzmiała niepewnie. - Hmm... Są tu dwa domy, które się kłócą ze sobą. Jeden z numerem 24, gdzie głównie rządzi rodzina Murielle i drugi... nr 23, gdzie wszystkimi trzęsie Maximilien Didier. Nie lubią się i zawsze coś kombinują. Teraz, gdy Harl’a nie ma... raczej nikt już ich nie pilnuje…
- Żadne z nazwisk nic mi nie mówią... Przyjechałam dopiero wczoraj, trochę lat mnie nie było... Można powiedzieć, że nie znam już prawie nikogo. O pani za to wspominała babcia. Miasteczko bez szeryfa... Same z tego nieprzyjemności mogą wyjść. A to bez niego można wyjść z domu... bez obawy?
- Póki co tak… O. Tam jest panienki dom - wskazała na budynek w głębi i westchnęła. - Chyba tu się pożegnamy. Ja idę do tej wierzy. Pan Trouve nie lubi gości.. aż strach zapukać - zachichotała.
- Dobrej nocy w takim razie. Proszę na siebie uważać, i na klucz również... Skądkolwiek go pani ma... - uśmiechnęła się uprzejmie Breguet.
W taki oto sposób wróciła do rozdroża drewnianej kładki przed domem swoich dziadków. Nie minęło w sumie więcej niż z pięć minut, więc mimo drugiego odpoczynku, nie był czas na powrót do domu. W taki oto sposób zwiedziła tyły kościoła, od których będzie trzymała się z daleka, natomiast wzrok pobiegł w drugą stronę. W stronę placu przed kościołem, jak i przed kuźnią, która ostatniej nocy nie dała spać.
Uliczka pomiędzy domem rodziny Breguet a małym ryneczkiem handlowym była słabo oświetlona. Laura przeszła wolno, spacerkiem po ułożonym z desek chodniku. Szuwary to była mieścina położona na bagnach. Gliniasta ziemia i podchodzące kałuże robiły niezłą breję w czasie deszczów. Stąd pomysł takiej konstrukcji.
Dziewczyna szła patrząc ostrożnie pod nogi, aż wyszła na Rynek Główny.
Plac tonął w mroku jakby uśpiony. Tylko z gospody pod “Burym Kotem” wybrzmiewały dźwięki hulanki.

- Pani Lauro... - odezwała się sama do siebie parafrazując słowa mistrza. - Proszę zapisać notatkę dla "przyszłego mnie" o treści... - zaciągnęła słowo spoglądając w inny kąt ciemnicy - ...po zmroku nie wychodzimy...
Czarno, błotnisto, chłodno, niebezpiecznie. Absolutnie nic ciekawego. Wspominając niebezpieczeństwo... Laura złapała się za swój szeroki pas palcami wymacując własny kluczyk do swoich skrzyń. Nie chciałaby, by złodzieje kluczy ją napadli... Bury Kot wydawał się nieco lepszym miejscem... Właściwie to jakim? Z dzieciństwa nie pamiętała kompletnie jak wyglądała gospoda. Można było zerknąć a po tym wrócić do domu, by zakończyć dzień.
 
Proxy jest offline