11-10-2016, 22:30 | #61 |
Reputacja: 1 | Dziadkowe zapasy również przynosiły ze sobą wiele wspomnień. Tutaj spędziła też część swojego dzieciństwa. Oczywiście w większości bez świadomości właściciela ale... tylko parę razy skończyło to się małym wypadkiem. Jeśli trzeba było zrzucić na coś winę, padało zawsze na ptaki, które czasem potrafiły zapodziać się w gospodzie z uwagi na zadaszoną suszarkę drewna. |
11-10-2016, 22:37 | #62 |
Reputacja: 1 | Gospoda
__________________ "Pulvis et umbra sumus" |
12-10-2016, 18:57 | #63 |
Reputacja: 1 | Dom Martin'ów Remi tylko kiwnął głową w odpowiedzi na słowa ojca. Stary przewyższał syna latami doświadczenia. Poza tym bartnik sam świetnie wiedział, że czas najwyższy by zajrzeć do barci po zimie. Remi raz po raz unosił łyżkę do ust, jdnak nawet nie czuł smaku zupy. Czuł na sobie spojrzenie Luca i wiedział, że będzie musiał mu powiedzieć choć część prawdy o naradzie. Plotki, które mógł usłyszeć od sąsiadów mogły tylko pogorszyć sprawę. - Trottier zrezygnował ze stanowiska mera - powiedział nie patrząc na rozmówcę. Jakoś trzeba było zacząć. - Wieść się już poniosła - powiedział Luc siorbiąc zupę - Niedobrze, niedobrze. Jak jakieś szelmy zwietrzą brak szeryfa, kryzys mera i co tam jeszcze, to ino się w Szuwarach zakotłuje. Starzec westchnął nosem i skończył jeść. Wytarł chustą brodę i zaszurał krzesłem wstając. - O co chodziło chłopcze z radą? Czemu cię wezwano? Przeskrobałeś coś?!- Stary Martin wbił wzrok w syna. - Mam zacząć się martwić? No i się zaczęło. Chociaż może lepiej jest już mieć to za sobą. - Znasz mnie. Nie w głowie mi wygłupy. To zwykłe nieporozumienie, które niedługo powinno się wyjaśnić - powiedział Remi zmuszając się by spojrzeć rozmówcy w oczy. Jednocześnie odłożył łyżkę i odsunął od siebie talerz. - To dobrze.. - ulga ma twarzy staruszka była widoczna. Odsapnął. Kto wie. Może chciał tylko usłyszeć zapewnienie, że wszystko jest w porządku - Będę szedł spać, synu. Zmęczył mnie ten dzień. Nim Luc się oddalił w okienko kuchenne zapukała niewielka, owłosiona łapka Kobolda Bartnik zaskoczony wyprostował się na krześle. Co też ten Trouve mógł chcieć ? Przecież widzieli się na Radzie. Przezwyciężając zaskoczenie mężczyzna poderwał się z krzesła i wypadł z kuchni. Po chwili w sąsiednim pomieszczeniu dało się słyszeć skrzypnięcie otwieranych drzwi. - Dobry wieczór panie Martin - przywitał się kobold widocznie strapiony - Nie widział pan może pani Hoe? Wszędzie jej szukam. Byłem u niej w rzeźni, ale pusto. Poszedłem do mera, jego też nie ma. Myślałem może, że tutaj jest. Ehh.. Brassard nieżyje.. - Zakończył wreszcie. Bartnik przecząco pokręcił głową. - Nie, nie widziałem Hoe. Zaraz po obradach wracałem do domu . Kolejna ofiara pomoru ? - dodał ciszej - Nie… chyba idzie nam się zmierzyć z kolejnym kłopotem. Pójdziesz ze mną? - Zaproponował Jean-Christophe. Widać miał jakiś plan i właściwie nie czekał na odpowiedź, tylko machnął na Remiego. Martin nie miał ochoty na żadne wyprawy. Po dzisiejszej radzie czuł się zmęczony. Chciał spędzić wieczór domu. Ale jakby nie patrzeć kobolt był Radnym i jego przychylny głos się liczył. - Niech pan poczeka - mruknął. Remi jakoś nie mógł wyobrazić mówienia do rozmówcy na “ty”. Szybko cofnął się do domu po coś cieplejszego, krzyknął “Wychodzę!” i znów stał przed budynkiem spoglądając w dół na kobolta. Jean-Chritophe odszedł od domu bartnika kawałek, podrapał się po brodzie i stęknął, jakby nie wiedział jak się zabrać do mówienia. - Widzisz Remi, mer nam odchodzi, mamy też brak radnego i absolutnie nikogo w służbie prawa. Zresztą, nie muszę ci tego tłumaczyć. Hoe jest świetną radną, choć szeryfem byłaby pewnie jeszcze lepszym, ale Trottier chce mieć ją przy sobie w te ostatnie dni.. sprawowania urzędu. Tak więc, czy nie przyjąłbyś nominacji na żandarma? Chciałbym zgłosić twoją kandydaturę na to stanowisko - Kobold spojrzał wyczekująco na bartnika. - Pierwszą rzeczą jaką byś zrobił, byłoby zebranie kilku śmiałków i oczyszczenie szlaku do Bałtów. Mamy tam jakąś bandę i świadków, którzy jeszcze są w mieście... Bartnik przez chwilę spoglądał na pana Trouve zanim w końcu przemówił. - Propozycja nie brzmi źle, ale… zastanawiam się dlaczego skierowana została do kogoś, kto dzisiejszego popołudnia był przesłuchiwany w sprawie spotkania z przestępcą. - Twoja rodzina Remi jest tu znana od pokoleń i wątpię być próbował nadszarpnąć jej reputacji. To co było na naradzie to bardziej przesłuchanie wyjaśniające. Nie mam kogo poprosić. Jednak jestem pewien, że absolutnie i koniecznie weź ze sobą Hoe to tej roboty. Ona się zna chyba na tym. Zebrałbyś jeszcze kilku śmiałków i jutro byście ruszyli. Kobold przysunął się do Remiego bliżej. - Naprawdę obawiam się tego, co będzie jak szybko nie rozprawimy się z bandami na szlakach. Bartnik cicho westchnął. Wyprawa zbrojna przeciwko bandytom. A jeszcze przed chwilą planował spokojne pójście do pracy. - Zgoda, panie Trouve. Mam nadzieję, że Szuwary zapamiętają tę przysługę. Czy Hoe już wie o tej całej wyprawie ? - Nic, a nic. Sprawa jest świeża. Do Szuwar właśnie zwieziono ciało pana Brassard’a. Przywieźli go wypalacze węgla. Gnoll’e. Zatrzymali się w stajni. Być może Ocaleniec da im coś do zjedzenia - Kobold poklepał Remiego po ramieniu. - Właśnie miałem szukać pani Nhara…- jego wzrok zawisł na chwilę na jarzących się światłach, które biło z okien oddalonego nieco domu państwa Girard. Bartnik podrapał się za uchem. - Rozumiem. Cóż, dla pewności jutro z samego rana odwiedzę rzeźnię. Jeśli spotka pan Hoeth prosiłbym, aby ją pan zaznajomił z sytuacją i poprosił o przygotowania do drogi. Byłoby szybciej. - Oczywiście - odparł kobold - Cieszy mnie, że się zgodziłeś. Pozdrów ojca. Kobold poklepał po ramieniu Remiego i oddalił się. Musiał znaleźć przed północą radnych lub mera.
__________________ Hmmm? |
12-10-2016, 19:22 | #64 |
Reputacja: 1 | - Przepraszam, ale.. klienci pukają do tylnych drzwi - wyszeptała do ucha Eldichowi Lisa i wytrzeszczyła oczy jakby sam książę raczył odwiedzić ‘Kocura’... - To chyba dwa gnolle. Mówią, ze nie chcą robić zamieszania. Zamówili dwa kubki najtańszego wina i dwa kawałki kurczaka... - Szykuj kuraka. - odszeptał Lisie Ocaleniec i zwrócił się do tych co byli przy ladzie z uśmiechem. - Państwo wybaczą na chwilę. Zaraz wracam. - Po czym nalał dwa kubki wina i przygotował dwa kubki wrzącej wody, które to postawił na tacę. I już udał się poczęstować gnolle. Wrzątek na koszt firmy, niech się trochę ogrzeją skoro przyszło im nie wchodzić do środka. Nieszczęśliwie nie miał jak ich ulokować na zapleczu. Gnoll Teobald Obaj goście siedzieli na schodach przy tylnym wejściu. Rozłożony mieli kawałek chusteczki, a na nim czerstwy chlebek, nieco podgniłego bobu i śmierdzący serek. Zadarli obaj główki, gdy gospodarz doniósł jadła. - Dziękujemy łoberżysto. Masz tu dudtka. Znaj naszą hojność - wręczyli Szylinga Eldrichowi. Rachunek jednak wynosił 1 Szylinga i 8 pensów… Eldrich przyjął srebrniaka, spojrzał na gnolla, na srebrniaka i jeszcze raz na gnolla. Uśmiechnął się delikatnie i powiedział. - Jeszcze osiem pensów panowie, ale… mogę odpuścić jeśli opowiecie mi szybko i pokrótce co słychać w świecie. Zaznaczam jednak, że następnym razem może być inaczej. To jak, umowa stoi? Tylko się pośpieszcie, bo muszę wracać do środka... Gnolle spojrzeli po sobie. Obaj byli bardzo oszczędni, więc postanowili zbombardować karczmarza wszystkimi informacjami jakie tylko posiadali. O Bełtach To wieś oddalona 100 km od Szuwar na zachód. Biedna mieścina, która leży wśród gór. Zamieszkana przez klany gnolli, które codziennie w pocie czoła drążą dziury w skałach i wydobywają sól. By napędzać te wszystkie wydobywcze machiny, niektóre gnolle zajmują się wypalaniem węgla drzewnego. Mają wielkie piece ustawione w lasach i kotłują tam całymi dniami pniaki i inne znaleziska. Później ładują to na furmanki i zwożą do Bełtów. Śmierć Brassard’a Wczoraj Rajmund i Teobald schodzili od północy z gór. Targali tego węgla dwa worki i nagle usłyszeli jak koń rżał. No i wrzaski. No to z ciekawości poszli zobaczyć co też się dzieje. A tu na drodze, powozik i konik. No i szarpią jakiegoś człeka. Zabierają mu wszystko, nawet pierścień z łapy. Tak się panocek im naremnie rzucoł, że mu jeden kosę wsadził w bok, a drugi palną z giwerki prosto w klatę. Dymu tylko poszło i tyle. Do jednego bandziory mówili ‘tatku’, więc gnolle uznały że to Miętosie. Bo tylko one na herszta tako wołajo. Zabrali wszystko i poszli se na południe. Brassard dychał jeszcze jak podeszli. Mówił że z Szuwar jest. To gnomy załadowały go na furmankę i przywiozły. No ale nie dożył... O Miętosiach i bandzie Ostatnio oni się panoszo po górach. Cholera wie skąd ich przywiało, ale dzikie som i atakujo wszystko. Na początku sobie pogrywali przy Bełtach, ale się gnolle zebrały i taki im łopot sprawiły, że uciekli jak zające. No i tera wypalacze się z nimi majo jak ze sraczkom. Muszom uważać bo Miętosie mają Burakurę. Czymają toto na łańcuchu, ale jak puszczom, to z gnolli ino kostki zostajom… Cała banda ma chałupę na południu. Ładnie jom odstawili, bo remontowali. Niby tak w głębi jest, ale syćko z niej widać. Podejść niełatwo. A.. Za każdy czerep od sztuki płacą w Bełtach. Po $50,00... Później już tylko Rajmund o swojej żonie chciał mówić. Ramona. Bardzo gorąca gnollica. Zależało mu na sprowadzeniu jej do Szuwar i zamieszkaniu tu. Widać gnoll zakochał się w mieście… albo jeden kieliszek siarczanego wina mu wystarczył by się upić... Tak czy siak, Eldirch musiał być zadowolony. Za 8 pensów dowiedział się naprawdę wiele. - Momy też dwa worki węgla na wozie. 100 kg będzie. Puścim za $5,00, hmm? - Powiedział ten młodszy. Targi były krótkie i treściwe. Nieszczęśliwie młodemu karczmarzowi nie udało się nic zejść z ceny, a handel wymienny również odpadał z powodu i tak skromnego wyposażenia karczmy. Westchnął tylko cicho. Wiedział, że jeszcze nie pora robić zapasy na zimę, ale wiedział dobrze, że okres mrozów pomimo wczesnej wiosny zbliży się nieubłaganie. Zgodził się więc na ofertę gnolli. Najwyżej będzie żałował potem. Z drugiej strony, węgiel drzewny palił się lepiej niż drewno, a to było cenne. Wręczył więc gnollom z ciężkim sercem pięć srebrników. Zabrał ciężkie worki z pomocą gnolli do wnętrza karczmy, które postawił przy drzwiach i już był z powrotem przy ladzie. Trochę zmęczony targaniem worków, ale zadowolony. Może trochę przepłacił, ale wiedza którą zdobył była bezcenna. Będzie musiał wypytać Lisę o tego całego Brassard’a… ale to jak będą zamykać lokal. Wszak nie wiedział czy młoda dziewczyna była z nim jakoś powiązana.
__________________ Rozmowy przy kawie są mhroczne... dlatego niektórzy rozjaśniają je mlekiem! |
13-10-2016, 08:26 | #65 |
Reputacja: 1 | Po wyjściu z gospody
__________________ "Pulvis et umbra sumus" |
13-10-2016, 10:23 | #66 |
Reputacja: 1 | Zdecydowanie potrzeba było ustawić pana Mileta do pionu. Chloe dusząc w sobie oburzenie na takie zaniedbywanie obowiązków kościelnego podziwiała półmrok ocieplony mrugającym światłem tych niewielu świec, które rozpaliła. Usiadła sobie na ławie i odpoczywając, przyglądała się. Zawsze fascynował ją widok świątynnych sal modlitewnych skąpanych w mroku, który jedynie drżące płomyki świec starały się rozgonić. Pannie Vergest kojarzyło się to z iskrami życia, które każdy żyjący miał w sobie, mrok za to przedstawiał nieznane czyli to z czym każda istota musi się na co dzień zmagać. Bo przecież nikt nigdy nie widział co krył w sobie mrok, co niosła ze sobą przyszłość. Jej rozmyślania przerwało nagłe wtargnięcie. Chloe wstała prostując się. Pod nieobecność duchownego, czuła się odpowiedzialna za świątynię. Szybkim i żwawym krokiem przemierzyła salę przy akompaniamencie stukotu obcasów jej butów. - Niestety, ojciec Glaive wyszedł na spotkanie rady miasta - oznajmiła uprzejmym tonem chłopakowi. - Czy coś przekazać? Chłopaczyna dyszał bo biegł tu całą drogę. - Ja tylko ósemkę chciałem poświęconą dla pana Zbażyna…- tu młodzieniec musiał nabrać w płuca znów powietrza, po czym ruszył znowu - bo chory leży w łożu i doktora nie chce widzieć, a żona jego, Genowefa martwi się o niego strasznie… Paciorek mam też zmówić.. - Ah, to o to chodzi… - mruknęła pod nosem Chloe. - W którym domu mieszka pan Zbażin? - była zmartwiona złym samopoczuciem szwagra pani Kłopot. - Biegnij po lekarza, po to Wielki Budowniczy dał nam ich żeby sam nie musiał wszystkiego robić - dodała pouczająco. - Jak, jak tylko duchowny wróci, zaprowadzę go do domu Zbażina. No już, nie ma czasu biegnij po lekarza - ponagliła chłopaka. Chłopak stał z rozdziawioną buzią. Wiedział z pewnością, że jeśli sprowadzi dziadziowi lekarza, to skóra mu zejdzie od batów. Miał przynieść poświęconą ósemkę. Koniec i kropka… - Dobrze - przytaknął i dodał wycofując się z świątyni - Dziękuję… Musiał wymyślić inny sposób na zdobycie święconej ósemki… Tymczasem od drugiej strony gmachu, słychać było skrzypienie bocznych drzwi. Panna Vergest kątem oka spojrzała na drzwi, za którymi zniknął chłopaczyna, po czym żwawym krokiem udała się w kierunku drugiego wejścia do świątyni. Miała nadzieję, że był to ojczulek. Miała mu naprawdę wiele do powiedzenia. Uśmiechnęła się lekko, widząc sylwetkę cicerone. - Ojcze, gdzie był ojciec tyle czasu? - dziewczyna spojrzała po duchownym z dezaprobatą i pokręciła głową. - Z resztą, teraz mamy pilną sprawę! - dodała z przejęciem w głosie. - Pan Zbażin jest chory, prosił o modlitwę. Potrzebny jesteś mu ojcze głównie po to, żeby przemówić do rozsądku, żeby pozwolił lekarzowi się zbadać. Theseus oparł się dłonią o ścianę w korytarzu i spojrzał zmęczonym wzrokiem na Chloe. Pokiwał głową i przetarł podkrążone oczy. - Przygotuję wodę święconą na wszelki wypadek - odetchnął, odpychając się od ściany i minął gosposię, jakby jej tam nie było. Zatrzymał się jednak po paru krokach, rozejrzał się po rozświetlanej z rzadka świecami świątyni, która tonęła w półmroku. Chwilę nad czymś dumał. - Dziękuję ci za opiekę nad świątynią, lilium - rzucił bez większego wyrazu, zerkając na nią, po czym skierował się do swojej komnaty. Chloe przypatrywała mu się wnikliwie. Coś było w jej spojrzeniu, że miało się wrażenie, jakby prześwietlała człowieka na wylot tymi swoimi ciemnobrązowymi oczami. - Ojcze, czy wszystko w porządku? - zapytała z przejęciem w głosie, ale sama już wiedziała, co jest powodem jego przemęczenia. - A mówiłam, żeby ojciec zrobił sobie drzemkę! - oburzyła się, ale powiedziała to ściszonym głosem, by echo nie rozniosło jej słów po sali modlitewnej. - Pójdę z ojcem, do pana Zbażina. Jadł ojciec cokolwiek od czasu śniadania? Pewnie nie... Zaraz coś przygotuję. Dziewczę było bardzo zmartwione. Szła dwa kroki za postawnym duchownym, jakby nie chcąc spuścić z niego spojrzenia. - Nie trzeba - odparł kapłan na wzmiankę o posiłku, jednak widać było, że nie ma zamiaru się o to sprzeczać. Zaraz też zniknął w swoim pokoju. Wyszedł po kilku minutach. Miał wilgotną twarz, jakby przed chwilą ją przepłukiwał. Na ramieniu wisiała jego torba. Przez materiał wygniatał się jakiś prostokątny kształt - zapewne księgi, a dodatkowo jakiś drugi okrągły, znacznie mniejszy. Kapłan odwrócił się plecami do zatrzaśniętych drzwi, przeczesał włosy palcami i poprawił na sobie płaszcz. Rozejrzał się po ciemny korytarzu. Zerknął najpierw w prawo - tam, gdzie drzwi tuż za schodami prowadziły do sali modlitewnej. Następnie skupił wzrok przed sobą. Tam, w oświetlonym migotliwym światłem świec pomieszczeniu zobaczył, że ktoś się krząta. Theseus podszedł bezszelestnie do drzwi - a raczej samej framugi - i oparł się o nią, zaglądając do środka. Chloe, jeszcze nieświadoma jego obecności, szykowała jakieś małe pakunki i zawiniątka. Cicerone przyglądał się jej jak urzeczony, kciukiem skubiąc brodę. Panna Vergest zdawała się jeszcze go nie dostrzegać. Nucąc sobie pod nosem, robiła coś przy blacie kredensu. W końcu odwróciła się na pięcie i uśmiechnęła, widząc duchownego stojącego w drzwiach. Nie wyglądała na zaskoczoną jego obecnością. Trzymając w dłoniach mały koszyczek podeszła do niego. - Zrobiłam kanapki na drogę - oznajmiła radośnie Chloe. - Ojciec weźmie jedną - dodała w tonie nie znoszącym sprzeciwu i podsunęła koszyczek ku cicerone. Humor gosposi znacznie się poprawił po tym, jak szykując przekąski stwierdziła, że wykorzysta drogę do domu pana Zbażina, jako idealny moment do opowiedzenia mu o swoich odkryciach, jakich dokonała podczas sprzątania i spostrzeżeniach, jakie w związku z tym miała. Oczy kapłana zabłysnęły na wzmiankę o kanapkach, ale wrodzona powściągliwość uchroniła młodą gosposię przed rzuceniem się na nią - czy raczej jej koszyczek. - To miłe z twojej strony, dziecko - odparł z wracającą na jego oblicze pogodnością i wziął z jej ręki koszyczek, by nie musiała go nosić. Stał przez chwilę i spoglądał na Chloe. - Chodźmy już. Nie każmy temu poczciwemu człowiekowi czekać. - Cicerone wyczytał dużo o rodzinie Zbażynów, wszak była jedna z większych i starszych w Szuwarach. Theseus skinął gosposi i poprowadził ją do drzwi wyjściowych z plebani. Sam miał zamiar opowiedzieć jej o wszystkim, co usłyszał podczas narad. A był do tego entuzjastycznie nastawiony, nie wiadomo czy przez to, że chciał się tym z kimś podzielić, czy po prostu było mu żal gosposi, która cały dzień przebywała w świątyni. Tak czy owak jego wcześniejsze zmęczenie zaczęło powoli znikać po każdej minucie spędzonej z Chloe i jej pozytywnym nastawieniem. - Udało nam się w miarę uprzątnąć świątynię - odezwała się dziewczyna zaraz po wyjściu z budynku. W krótkich słowach wymieniła kto pomagał jej w tym zadaniu i nie omieszkała naskarżyć na zaniedbującego swoje obowiązki pana Mileta. - Część pomieszczeń już jest wysprzątana, przy czym sypialnie i kuchnia aż się błyszczą - dodała z zadowoleniem. Z satysfakcją malującą się na twarzy dostrzegła głodne spojrzenie duchownego, którym obdarzał kanapki siedzące w koszyku. - Zrobiłam swoje ulubione. Myślę że ojcu posmakują - uśmiechnęła się uroczo i przyśpieszyła kroku. Była niezwykle zadowolona, że może z cicerone w końcu spędzić chwilę czasu. |
17-10-2016, 09:25 | #67 |
Reputacja: 1 | Tura 8
|
23-10-2016, 21:26 | #68 |
Reputacja: 1 | Młyn
__________________ "Pulvis et umbra sumus" |
24-10-2016, 06:16 | #69 |
Reputacja: 1 | Izba w której spał Józef pogrążona była w ciemności, jedynie lekko tlił się ogarek świecy. Przez okno wpadało nieco nocnego światła, ale była to tak mizerna ilość, że Theseus musiał macać rękami na około, by w coś nie przywalić. Cicerone ruszył w stronę ognia świecy, jak ćma do światła. Stąpał ostrożnie, czubkiem buta sprawdzając przed sobą drogę. Kiedy już do niej dotarł, uniósł kaganek w dłoni i pochylił się nad czymś, co musiało być łożem. W świetle świecy Theseus dostrzegł niewyraźną twarz. Oblicze starego mężczyzny, którym niewątpliwie musiał być Józef Zbażyn, mieniło się w kropelkach potu. Dopiero teraz Glaive dosłyszał jego ciężki oddech i pochrapywanie. - Niech będzie pochwalony… - powiedział cicho kapłan. -Hę? Diabli nadali… Co się stało? - mamrotaniu towarzyszyło otwarcie się jednego oka, które próbowało dostrzec coś w otaczającym półmroku. - Zeniuś? To ty? - lepiej już rozbudzony młynarz podniósł się nieco na łóżku. - Dobry wieczór, panie Józefie. Jestem Theseus Glaive, nowy Cicerone tej parafii - przedstawił się kapłan, przystawiając sobie świecę obok twarzy, by jego rozmówca mógł go lepiej zobaczyć. - Krucafuks! - było jednym co cicerone wyłapał z wymruczanych pod nosem przekleństw. - Pochwalony, pochwalony! Że też mnie nikt nie obudził! Taki gość w moje skromne progi! - Zbażyn już zrywał się z łóżka, ale przypomniał sobie o stanie swej nocnej koszuli i tylko poprawił pierzynę. Zakaszlał, nie wiadomo czy z przejęcia czy faktycznie, choroby. - Siadajcie sobie, siadajcie. O tam zydelek jest po ścianą. Że też taki mnie zaszczyt kopnął nie wczas. Kche kche, widzi wielebny, akurat trochę zaniemogłem. Kapłan tylko machnął ręką i nie ruszył się z miejsca. - Ja dosłownie na chwilę. Nie chciałbym przeszkadzać w pańskim odpoczynku - wytłumaczył Theseus, odkładając kaganek na stoliczek obok posłania. - Słyszałem o pańskiej niemożności, panie Józefie i przybyłem tak szybko, jak to było możliwe. Ponoć odwlekacie wizytę u doktora, a to grzech tak zaniedbywać swoje zdrowie - pouczył staruszka Cicerone. - Iii tam, jaki tam dochtor. - machnął ręką. - Zagrzałem się trochę i mnie przewiało. Jutro przejdzie, już ja mam, domowe sposoby. - dodał wskazując na pustą już buteleczkę stojącą na nocnym stoliku. - Tylko, że na tej radzie, już mnie chyba gorączka łapała. A takie przecież ważne sprawy były! Ale nic, co też tam u wielebnego, jak kościółek nasz znajduje? Theseus pokręcił głową, ale nie spierał się już więcej. - Pamiętajcie, panie Józefie, że życie zostało nam ofiarowane przez Boga. Toteż nieboskie będzie lekceważyć dane nam zdrowie - odparł kapłan, przenosząc niezadowolony wzrok na butelkę. - Przyrzekajcie chociaż, że jeśli do jutra się Józefowi nie polepszy, to wizytę u doktora zaplanuje - dodał z naciskiem, chwilowo ignorując zadane wcześniej pytanie. - No jak źle będzie to się pośle po Rudolfa. - odparł niechętnie Zbażyn. - Ale wiecie, jak się żyje tyle już lat na świecie co ja to się siebie zna. Takie tam przewianie na przednówku. A i tak to przecież mała rzecz. Tyle kłopotów ostatnio! - No i rodzinna receptura. - postukał palcem we flaszeczkę. - Jak wielebnemu będzie z nosa kapało to zapraszam. Na drugi dzień jak nowy. Kapłan uśmiechnął się krzywo, ale nie wyglądał na poirytowanego. - Niech będzie, panie Józefie. Sami wiecie najlepiej, co robić - odpowiedział Theseus, poprawiając torbę na ramieniu. - W świątyni zaś czeka nas sporo pracy. Ale jestem przekonany, że cały ten wysiłek wkrótce zrodzi obfite plony. - Mówiąc to, Cicerone wyjął ze swojej torby jakiś mały flakonik. Przyjrzał mu się krytycznie, a następnie przeniósł wzrok na Zbażyna. - W waszym stanie namaszczenie nie będzie konieczne - powiedział bardziej do siebie i z powrotem schował naczynie do pojemnika. - Moja wizyta dobiega więc końca, panie Józefie - zaczął, wyciągając prawą dłoń przed siebie. - Niech Bóg Ojciec w swym miłosierdziu czuwa nad tobą i całą rodziną Zbażynów - powiedział, powoli zakreślając ręką w powietrzu przewróconą ósemkę. Młynarz pobożnie powtórzył gest i głośno pożegnał cicerone. - Bóg zapłać dobrodzieju! Dużo zdrowia! - Z Bogiem. I wybierzcie się do świątyni, kiedy tylko zdrowie na to pozwoli - odparł kapłan, ostrożnie kierując się w stronę drzwi. Posłał Zbażynowi ostatnie spojrzenie i wyszedł na zewnątrz. |
24-10-2016, 08:25 | #70 |
Reputacja: 1 | Pani Genowefa poprowadziła Chloe do zupełnie innych drzwi, za którymi skrywał się niewielki balkonik. Wisiał on na zewnątrz młyna, tuż nad wielkim kołem, które mozolnie toczone było przez prąd Rechotki. Widok, choć znacznie ograniczony, wydawał się podniecający. Chłodne powietrze, szum rzeki i skrzypienie mechanizmów budowało jakiś przyjemny nastrój. - Nie każdy ogląda z tego miejsca rzekę, choć niedaleko stąd jest wzgórze. Latem naprawdę jest tu ładnie i powinna panna nas odwiedzić. Łódką popływać - zagaiła staruszka. Rację miała starowinka. Widok jaki rozciągał się przed nimi, był malowniczy i przyjemni, nawet pomimo tego, że wszystko skąpane było jedynie w świetle księżyca i mrugających sennie gwiazd. Panienka Vergest wydawała się być zauroczona tym, lecz nie kwapiła zbliżać się do barierki. - Lato już za pasem - zauważyła gosposia z radosnym uśmiechem. - I choć pływać łodzią nie koniecznie lubię, to bardzo chętnie tu państwa odwiedzę, żeby zobaczyć, jak to miejsce wygląda, gdy już cała przyroda się wybudzi się w pełni. Genowefa uśmiechnęła się ciepło. Widać, zależało jej na tym by młyn postrzegany był jako zadbany i ładny. - Możemy wracać. Dam wam wiaderko tłustego mleka, to będziecie mieli na rano. Prosto z farmy naszej pochodzi. Dzisiejsze Starsza kobieta rozpoczęła ostrożnie drogę powrotną - To wspaniale - ucieszyła się Chloe. Mając w pamięci nie dalej jak tego poranka o mało, a przez własną nieuwagę, by spadła ze schodów, to teraz silnie trzymała się poręczy. Całe jej szczęście, że był wtedy przy niej ojciec, bo inaczej skończyłoby się to dla niej tragicznie. - Z pewnością w sierocińcu zrobią z niego dobry pożytek - ciągnęła dalej luźną rozmowę dziewczyna. Wtem przypomniała sobie co obiecała Florze i zaraz gosposia zmartwiła się. Cały dzień zajęło jej zajmowanie się świątynią, więc nie miała nawet chwili, by pójść do karczmy, rzeźnika czy gdziekolwiek, by zaopatrzyć spiżarnię sierocińca, w której tylko echo huczało. - Jak pani wspomina poprzedniego duchownego? - Chloe zmieniła temat na ten, który bardziej ją interesował. Obie schodziły po trzeszczących schodach, wśród odgłosów pracującego młyna i gdy już zeszły na dół i weszły do izby, młoda gosposia mogła usłyszeć - ..no.. i tylko ona. Bo to ona tam głównie przesiadywała - Genowefa zamknęła drzwi zostawiając harmider za nimi. Podreptała do kąta gdzie ustawione były wiaderka przykryte materiałem. Wydobyła jedno, które zachlupotało - Mówią, że w samej koszulinie nocnej latała po mrozie. No wie panienka, w TEN dzień. Zresztą.. od niej pewnie się za dużo nie dowie. Amanda się nią zaopiekowała. Ona może wiedzieć najwięcej. Wiaderko z mlekiem stanęło tuż przed Chloe. - Zmęczona już jestem i poszłabym spać, ale muszę czekać na tego nicponia - Zdzicha. Posłałam go do świątyni.. a on jeszcze nie wrócił.. - To ten chłopak co przybiegł po ojca Glaive? - upewniła się gosposia. - Kazałam mu nie wymyślać tylko iść po medyka, ja wtedy jak tylko cicerone się pojawił razem udaliśmy się tu do pana Zbażina - wyjaśniła prędko nieobecność Zdzicha. W międzyczasie pochyliła się nad wiaderkiem i powąchała je. Przyjemny, słodkawy zapach mleka z wieczornego udoju. Gosposia ucieszyła się na samą myśl wypicia szklanki do kawałka chleba. A może nawet znajdą się jakieś herbatniki? Kto wie. - Jeszcze raz bardzo dziękuję w imieniu świątyni i sierocińca - Chloe dygnęła jak to na dobrze wychowaną pannę przystało. Teraz wystarczyło poczekać na cicerone, by pomógł jej zatargać to do świątyni i nie uronić ani kropli. |