Ulriczeit, 2521 roku K.I. Wielka Baronia Middenlandu, Weisslagerberg
Dom Voltera
Słońce zaszło i wieczór okrył miasteczko peleryną ciemności. Niewiele miejsc prócz domu Wagnera było doskonale oświetlonymi w Weisslagerbergu. Jeszcze za dnia mieszkańcy przybieżeli do rezydencji lekarza i gdy wszyscy, jak jeden mąż, gromadzili się na gruntach jego okazałej posesji, z lotu ptaka jedynie tu o i ówdzie błyskał ognik pochodni lub zapalonej w oknie świecy. Jednym z takich domów była willa Herr Voltera, samobójcy, który zaserwował na deser po udanym Beginfeście, trudny do zgryzienia dzień, który właśnie się kończył. Upłynął również czas w zegarze wodnym. Zapewne ostatnia kropla z pluskiem spadła, wzniecając w szklanym cylindrze krą rozchodzącej się fali, kiedy Stirlandczycy walczyli w winiarni Wagnerów z najemnikami spuszczonymi ze smyczy przez Starszyznę.
Alex Ohlendorf wymiotował obficie do fikuśnie zdobionej wazy z Kitaju, którą obejmował oburącz między nogami siedząc pod ścianą przy zejściu do piwnicy. Obok leżała wyjęta z pochwy szabla, po którą szlachcic odruchowo sięgnął słysząc zbliżające się kroki. Zobaczywszy Bauera, skrzywił się nieznacznym grymasem bólu z dokuczliwych torsji, wstał, i trzymając w ręce czarno białe naczynie, a w drugiej obnażony oręż, spojrzał na mężczyznę, którego znał pod imieniem Aldrika.
- Woda upłynęła w tym wynalazku. - skwitował ponuro chowając szablę.
Był w dekadenckim nastroju, ale ożywił się i z uniesioną brwią na widok etykiety słynnego wśród wyższych, tudzież bogatszych stanów wina, skinieniem głowy podziękował za ten gest Bauera, jakby się mogło wydawać - pocieszenia. Ohlendorf wyrzucił przez otwarte okno zgrabną wazę, która z hukiem rozbiła się o trotuar i zajął się Południowym Averlandem. Najpierw powąchał kręcąc nosem nieznaczne kołeczka nad szyjką butelki, umoczył usta, a potem przyssał się długo nie odrywając ust, pozwalając by trunek spływał wprost do gardła.
- Pij, pij. Jeszcze trochę. – Eryk przechyli do góry opadające w końcu szkło. – To antidotum.
Szlachcicowi dwa razy nie trzeba było powtarzać.
- Kurwa... – westchnął oblizawszy wargi i oddał wino przyjacielowi jego przyjaciół. - I choć raz lekarstwo smakuje wytrawnie. I nie capi starą cipą... Dziękuję druhu. Się spisaliście. Jeno szkoda, że troszkę za późno… Chodź. Coś ci pokażę brodaczu. – Ohlendorf kopnął drzwi do piwnicy.
Ulriczeit, 2521 roku K.I. Wielka Baronia Middenlandu, Weisslagerberg
Dom Wagnera
W rezydencji panował coraz większy rozgardiasz. Co prawda kolejka zdawała egzamin, dzięki sprawnej organizacji śledczych, ale jak to zazwyczaj bywa, emocje, a zwłaszcza tak bardzo napięte, a potem podlewane wybornym winem, dawały swój upust radością tym, co pili i wręcz przeciwnie, rozpaczą u tych nielicznych pozostałych.
Starszyzna w męskich osobach młynarza, bankiera i przewodniczącego rady miejskiej, miała się fatalnie. Pominięci przez Stirlandczyków przy podawaniu antidotum, oni, jak ich rodziny, które winem uraczono, wzniosły żałosny lament.
- Nasza wina! Nasza wielka wina! – stękał wsparty na lasce i ramieniu żony Bartfelt. – Wszystko wyznamy, jeno lek podajcie!
- Kurwa mać wasza, trzeba wam no to, miasta każdemu jak stoi tutej opowiadać wina wasza jaka. – Grimm splunął na lakierki Bartfelta.
Tamten, jak i drobny Pfluger i barczysty Bolster, wyglądali gorzej niż zbite psy. Słaniali się na nogach, z trudem utrzymując równowagę, walcząc z opadającymi pod strumieniami potu powiekami i gorączką najwyraźniej trawiącą ich od środka.
- Wasza wina?! – ryknął stojący obok parobek zaciskając pięści. – Chłopy! Słyszelita?! To Starszyzny wina!
Winowajcy wzrokiem błagali śledczych, a zwłaszcza strojącego najsroższe miny krasnoluda, aby pod ochronę ich wzięli. Po ożywieniu gawiedzi wszystkim jasnym się stało, że prawda w tym momencie mogła, choć nie musiała, eskalować w agresji i samosąd mogło być trudno wyperswadować mieszkańcom, inaczej niż samymi słowy, czy groźbami. Wzburzone pospólstwo domagało się wyjaśnień.
- Ja wam dam! – młoda kobieta rzuciła kamieniem trafiając bankiera w ramię.
- Sukinsyny! – ktoś szturchnął kuksańcem młynarza.
- Gadać kuźwa! Gadać pókim dobrzy! – farmer DeFabag groził dając do wąchania Bartfeltowi żelazo siekiery.
Tymczasem ranni i związani najemnicy, którzy przeliczyli się przynosząc do bitki noże przeciw siekierom i mieczom, choć zaskoczyli Strilandczyków, i z przewagą liczebną, teraz leżeli dodatkowo pobici przez miejscowych. Jedni nieprzytomni, inni z przerażeniem obserwując przebieg wydarzeń. Na dziedzińcu rozświetlonym lasem pochodni dyndała zawieszona lina z pętlą, z której Kaspar uwolnił tego, który już okrakiem na kobyle siedział.
Znakomita jednak większość miejscowych, zwłaszcza tych, którzy byli wewnątrz domu Wanera i już zażyli wina, porywani stawali się przez wielce zaraźliwy nastrój radości. Mimo zapachów, jakie roztaczali wokół siebie Stirlandczycy, obywatele Weisslagerbergu w spontanicznych podziękowaniach gotowi byli całować ich po zmęczonych i ochlapanych świeżą krwią gębach i rękach. W międzyczasie szczególnie Kasparowi coraz trudno było pilnować drzwi do piwnicy pod falą spontanicznie okazywanych wyrazów wdzięczności. Po prawdzie butle z Averlandem były już wszystkie na górze rozchodząc się między potrzebujących, lecz i tak gromady roześmianych mieszkańców na tyłach rezydencji lekarza, z zapałem chciało wyindywidualizować się do winiarni z rozentuzjazmowanego tłumu na korytarzu.
Tymczasem Bolster, jako pierwszy z trójki opadł na kolana. Kiedy chwilę potem twarzą zarył dębowe deski parkietu przestronnego holu zewnętrznego, mógł być już nieprzytomny. Dygotał pod szlochającą mu na plecach małżonką. Na ten widok młoda i powabna córa młynarza obróciła się na pięcie i z odchyloną do tyłu głową zaczynała mdleć obok Moritza uzbrojonego z dwie pełne butelki Averlandu w rękach.
Zaraz Bartfelt wypuścił z trzęsącej się ręki laskę o zdobionej głowni lwiego łba, zjechał po ścianie do przysiadu i wparł brodę o kolana. Drgawki przeszyły ciało starca. Pomarszczona twarz dostojnego jegomościa wykrzywiła się w szpetnych spazmach nadając mu ohydny, wręcz przerażający wygląd kłapiącego zębami ghula. Z ust pociekła piana i krew. Źrenice zmniejszyły się gwałtownie jakby facet spojrzał prosto w słońce, a potem oczy odpłynęły w tył głowy ukazując przekrwiona białka. Stojąca wokoło gawiedź odsunęła się z pomrukiem szemrania o Chaosie. Ten, którego znali, jako najważniejszą personę w całym Weisslagerbergu, teraz dogorywał siedząc rzycią w rzygowinach i rzęził niezrozumiały bełkot jak zarzynany goblin .
Trzęsącemu się jak galareta Pfulgerowi spod spodni przez buty na wzorzystą mozaikę posadzki wylał się żółty mocz tworząc parującą kałużę.
- Ratunkuuu… - szepnął i rzucił się na ziemię. – Rathhuuunhhuu..- z gardła wydobył się cichy chropowaty skrzek.
Czołgał się nieporadnie na łokciach, ciągnąc wierzgające kulasy i rozpaczliwie wyciągając roztrzęsioną dłoń do Detlefa w czarnej morryckiej szacie.