Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-10-2016, 10:42   #32
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DOMINIUM

Czy mówiłem już Wam o Puszczy Moor’Ghul? O puszczy, w której ścieżki są tak poplątane jak myśli demonów. O ciemności i ciszy, z której rodzą się Cienie. Nie są to jednak zwykłe cienie, lecz Cienie przez duże C. Czy są umarłymi, którzy zagubili się pośród poplątanych ścieżek? Czy może strachem, który opuścił wędrowców i przyjął te dziwaczne, mroczne kształty, które czają się pomiędzy zmurszałymi drzewami, skrywają w martwym listowiu zalegającym głębokie jary, czyhają pośród pokręconych korzeni wdzierających się w ziemię, niczym pokręcone szpony drapieżnika w ciało ofiary.

Czym są? Zgubą? Natchnieniem? Zbawieniem? Złem zrodzonym czy przewodnikami tam, gdzie rzadko kto odważa się wyruszać?

Ale takie jest Dominium. Pełne niedopowiedzeń i przyczajonej grozy która wszak grozą nigdy nie miała zamiaru być.


CELINE CENIS

Celine biegła. Znów pędziła na złamanie karku ścigana przez rogatą bestię. Dyszącą górę mięśni. Szponiastą i pełną kłów kreaturę której zamiary łatwo było odgadnąć.

Nie sposób było uciec Łowcy. Nie sposób było zmylić łowcy.

Potwór, bo inaczej stwora nazwać się nie dało, gnał za Celine, pochłaniał dystans jak cierpiący na kompulsywne obżarstwo grubasek pączki w cukierni. Kęs i dystans się zmniejszył. Hyc! Kolejny i przestrzeń pomiędzy uciekinierką a potworem skróciła się o kolejne metry. Skok. Kolejne metry,
Z bliska woda wyglądała groźniej! Wzburzona, głębsza, spieniona, zdradliwa, pełna niewidocznych wcześniej wirów. Ale bestia była tuż, tuż – niemal za Celine i nie miała wyjścia.

Rzuciła się w wodę i … przebiegła po niej, jakby pod jej stopami pojawił się znikąd niewidzialny most. Jak sztukmistrz. Jak iluzjonista. Jak… Jezus w żeńskiej wersji! Czuła jak podeszwy jej butów odbijają się od wody, jakby biegła po macie – niezbyt twardej, ale takiej, w której noga się nie zapadła.
Bestia skoczyła w wodę, za nią. Rycząc dziko, kiedy zdradliwy nurt porwał ją ze sobą, cisnął o skały, porwał w głębię, podtopił, odciągnął w dół.

A Celine zatrzymała się zszokowana po drugiej stronie. Poczuła, jak jej buty zagłębiają się w piachu i kamieniach, jak wyrywają kawałki darni gdy zanurzyła się w las, pachnący wilgotną ściółką i kwiatami. Ryki bestii ucichły gdzieś dalej. Rzeka porwała ją, zabrała ze sobą, może nawet utopiła – chociaż aż na tyle szczęścia Celine raczej nie miała co liczyć.

Zatrzymała się gwałtownie pomiędzy drzewami. Adrenalina szalała w jej żyłach. Jakby naćpała się jakiegoś narkotyku – meta-amfetaminy czy czegoś podobnego.

Przebiegła po wodzie! Przebiegła po wodzie nawet nie mocząc stóp.


ADAM ENOCH

Graw Na Graw nie zwolnił, nie zatrzymał się ale nie zostawił pytania Adama bez odpowiedzi, chociaż odpowiedź nie była taka, jakiej Adam oczekiwał.

- Z twoją głową zawsze nie było zbyt dobrze, Enoch!

Kaszel czy śmiech. Gardłowy, urywany, wydobywający się z głębi płuc Grawa. Jednak śmiech. Nie złośliwy. Przyjacielski.

Drzewa przerzedziły się wyraźnie i wybiegli na otwartą przestrzeń. Wrzosowisko lub coś podobnego. Szeroka równina rozciągnięta pomiędzy dwoma masywami leśnymi, a w oddali, za drugim lasem ośnieżone szczyty jakiś naprawdę wysokich gór.

Graw krzyknął dziko, buńczucznie. Przyspieszył wyrywając z Adama jękliwe stęknięcie. Jeszcze szybciej! To było szaleństwo. Mordercze tempo. Ale zacisnął zęby i ruszył za wyraźnie obłąkanym … barbarzyńcą. Te określenie idealnie pasowało do Na Grawa.

Przebiegł może dwieście metrów nim się potknął i wyłożył na ziemi jak długi.

- Noż kurwa! – Graw Na Graw zawrócił. – Widzę, że jednak chcesz zmierzyć się z Łowcą!

Podbiegł do niego i zaśmiał się dziko.

- Na pustym uroczysku znajdziesz broń, szalony ćwoku!

Adam spojrzał w bok i ujrzał leżący obok niego szkielet. W resztkach pancerza i z leżącym pod ręką toporem. Ciężkim, morderczym narzędziem o szerokim ostrzu – mimo leżenia w trawie nadal wyglądającym na diablo ostre – i wielkim szpikulcem przeciwwagi.

- Mam nadzieję, że jeszcze pamiętasz jak się walczy i jak się zabija, Enoch – Graw Na Graw spojrzał w tył, ponad ramieniem Adama. – Bo zaraz, kurwa, przyda się nam twój talent.

Z lasu wybiegł potężny stwór. Rogata hybryda człowieka i byka.

Wysoki na dobre trzy metry i ważący pewnie gdzieś koło tony. Z pyska stwora dobyło się … wilcze wycie.

- Chodź tutaj, bękarcie Maski! – wrzasnął Graw Nar Graw spoglądając na potwora. – Chodź i poczuj na swej plugawej skórze waleczność ludu Wzgórz Nar, rogaty wypierdku! Jest ze mną Enoch Ognisty który zrobi sobie z twej czaszki miskę na gówno! No chodź!!!

Ryk, jaki wydobył się z płuc Graw Nar Grawa był niczym w porównaniu do wycia, jakim odpowiedział mu rogaty intruz ruszając prosto na dwójkę mężczyzn. Pod jego stopami czy też kopytami ziemia drżała jak przy małym trzęsieniu.

LIDIA HRYSZENKO

Hurrkh skinął głową akceptując jej pomysł. Po chwili siedziała już na jego grzbiecie znów czując pod sobą jego ciało. Gorące mięśnie pulsujące pomiędzy jej udami. Było to dość … intymne uczucie. Silne i wyraźne. Wbijające się w pamięć nieco kłopotliwym wspomnieniem.

- Biegnijmy! – zakrzyknął centaur.

I pobiegli. Popędzili a chłodny wiatr smagał twarz Lidii. Wtłaczał jej oddech w płuca. Budził dziwne uczucie… Wspomnienie? Jakby budziła się z długiego snu, lecz kiedy zwolnili zbiegając w dół jakiegoś stoku, uczucie tego budzenia się znikło. Uleciało z wiatrem.

- Dobra nasza! – ucieszył się Hurrkh. – Zbieracze.

Kilka kilometrów od nich w czystym powietrzu, na tle wzniesień majaczących gdzieś na horyzoncie rozległej wyżyny którą się przemieszczali, ujrzała namioty. Kiedy podjechali bliżej zobaczyła, że są one dość prymitywne, wyglądające jak skorupy gigantycznych żółwi, zrobione z płatów twardej, zrogowaciałej skóry.

Przed tymi namiotami koczowała liczna gromada niewysokich, ubranych w proste tuniki stworów. Miały one twarze przypominające wysuszone śliwki lub trochę żółwie pyski. Wielkie ciemne oczy wpatrywały się w przybyszy z dziecięcą ciekawością. Wiele dziwnych stworzeń nosiło na sobie liczne torby, woreczki i szkatułki sprytnie połączone z ich strojem. Niektóre były uzbrojone.

- Witajcie, Zbieracze – powiedział Hurrkh.

- Witaj dziecię Wietrznych Równin. – Przywitał centaura jeden ze stworków. - Przebywasz daleko od domu.

- Wiatr gna nas tam, gdzie musi – odparł jej „wierzchowiec” zyskując sobie tym wyraźnie aprobatę stworków.

Znikły sztylety, noże i ostrza.

- Proszę, proszę – zza jednego z namiotów wyszedł niespodziewanie młody mężczyzna.

Półnagi, brodaty, ze zmierzwioną, dziwnie splecioną fryzurą i bawiąc się sztyletem wyglądał dość … niecodziennie. Tatuaż na jego ramieniu wydawał się poruszać. Żyć własnym życiem.

- Tarro! – Hurrkh wykrzyknął ucieszony. – Ty tutaj! Męczennik mi cię zesłał.

- Czy to jest ta, o której myślę?

- W rzeczy samej.

- A łowca?

- Jest na naszym tropie.

Nazwany Tarro spojrzał na Lidię a potem … ukłonił się nisko.

- Witaj Niebieski Ptaku w Dolinie Zwierciadeł w obozie Zbieraczy Ptahr. Ja jestem Tarro, jeden ze Strażników Osnowy. Zaszczyt to móc cię poznać i ci służyć, pani.


MEGAN HILL

Ruszyły w drogę dość szybko. Najpierw lasem, cichym i ponurym, potem dalej wzdłuż jakiegoś strumienia. Ag’Hata milczała. Megan również.
Strumień wyprowadził je na jakąś zamgloną równinę. Ziemia pod ich stopami była wilgotna i lepka, a kiedy Megan spojrzała pod nogi, zauważyła że kałuże wody mają dziwnie czerwoną barwę.

- To krew?

Nie musiała pytać ponieważ jej zapach unosił się wszędzie wokół. Wyrazisty. Męczący. Drażniący powonienie i żołądek.

Przewodniczka zatrzymała się i spojrzała w kierunku z którego przyszły.

- Normaci – welon na jej twarzy poruszył się. – Wrócili. I nie są sami. Wyczuwam kogoś jeszcze. Najpewniej to Nekron. Musimy przyspieszyć.

Megan grała swoją rolę więc nie zdradzała się ze swoją niewiedzą. Nekron, Normaci. Obce słowa. Nic jej nie mówiły. Czuła się zagubiona. Zrozpaczona.
Szły dalej, a Megan nasłuchiwała. Jednak gęstniejąca mgła tłumiła dźwięki.

- Powiedz mi, Me’Ghan – Ag’Hata pierwsza przerwała panujące milczenie. – Co się stało wtedy gdy znikłaś? Myślałam, wszyscy myśleliśmy że … że zginęłaś. Tylko Poszukujący mówili że jest inaczej, ale kto by ich słuchał? Powiedz, proszę? Co stało się z resztą?

Gdzieś niedaleko zakwilił ptak, chociaż dźwięk brzmiał bardziej jak płacz dziecka. Jak szloch niemowlęcia. Megan przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Starucha zatrzymała się. Wzniosła oplecioną siecią dłoń ukazując wychudzone palce i Czerne, długie paznokcie, zakrzywione jak ptasie szpony.
- Niedobrze. Nie mówmy o tym teraz. Musimy szybko opuścić mgły.

Przyspieszyły tempa. Megan nie pytała o nic. Jej przewodniczka bała się, a ten strach dodawał sił Hill.

W końcu mgła przerzedziła się i wyszli na spaloną, pokrytą popiołami równinę. Gdzieś w oddali Megan ujrzała wznoszące się w górę, samotne wzgórze.

Jego widok szarpnął jakąś bolesną strunę w jej sercu. Poczuła, że w oczach zbierają się jej łzy a dziwne wzruszenie ściska gardło.

Chrząknęła czując popiół w ustach. Powietrze przesycone było unoszącymi się drobinkami sadzy.

I wtedy go zobaczyły. Szedł w ich stronę. Powoli, coraz wyraźniej widoczny w padającym z nieba popiele.

Rogaty. Nieludzki.

- Mogłam się domyśleć, że Maska mi nie zaufa. Że wyśle nie tylko swych Normatów lecz również Łowcę. Co teraz zrobimy, Me’Ghan. Na twoim miejscu … dałaby się pojmać.

Megan spojrzała w dal. Na wzgórze, które znajdowało się jakiś kilometr dalej. Może dwa kilometry. W tym skażonym popiołami powietrzu nie potrafiła ocenić odległości.

Wzgórze… przyzywało ją. Czuła, wiedziała, że tam będzie bezpieczna. Tylko musiała uporać się z tym rogatym demonem, który stanął jej na drodze. A to wyglądało dość problematycznie.


PATRICIA MADDOX

Schody! Cholerne schody! Kruche, strome, karkołomne.

Będąc na nich Patricia zastanawiała się czy nie lepiej by zrobiła schodząc gdzieś, po jakimś osuwisku. Wydawało się bezpieczniejsze. Mimo, że stopy stawiała ostrożnie i nie pędziła na złamanie karku w dół, to co kilka kroków schody zaskakiwały ją czymś nieprzyjemnym. A to jakiś zwietrzały kamień usunął się jej spod nogi, a to cały stopień zapadł się pod naciskiem jej stopy, a to pośliznęła się na pozornie solidnej powierzchni. Jakby cholerne schody robiły jej na złość kierowane czyjąś złą wolą.

A może tak właśnie było? Nic w tym popierdzielonym miejscu nie wydawało się normalne.

I w końcu stało się. Kiedy przekraczała wyjątkowo trudny trawers jeden ze stopni po prostu runął w dół, a Patricia razem z nim. Zjechała na tyłku i plecach, nabrała prędkości i poleciała przez jakiś nawis. Nie zdążyła się złapać rękami krawędzi i rosnących krzaków chociaż próbowała!
Poleciała w dół! W przepaść, na dno urwiska!

Lecz zamiast runąć niczym kamień po prostu … spłynęła lekko, filigranowo, zgrabnie lądując kilkanaście metrów niżej, fachowo, jak spadochroniarz na lekko ugiętych kolanach.

Słyszała szum za swoimi plecami i lekki wiatr ale kiedy się odwróciła zobaczyła tylko niewielkie migotanie. Poświatę księżycowego blasku schwytaną w niewidzialną, pajęczą sieć. Coś dziwnego.

Miała dość. Naprawdę miała dość.

Siadła na jakimś kamieniu, spojrzała w górę, na urwisko i serpentynę schodów i zachciało się jej płakać.

Otrzeźwił ją szum rzeki. Wioska. Gdzieś w dole rzeki. Wioska.
Ruszyła. Resztką sił i woli zmusiła nogi do marszu. Pozostawiła urwisko, schody, Vigora, łowcę i cały ten bajzel za sobą.

Szła po omacku nagle zdając sobie sprawę, że widzi nieco lepiej. Chyba zbliżał się świty. Pnie drzew zyskiwały kolorów, głównie szarości. Liście również. Świat budził się do życia.

- Zaczekaj! – zawołała za nią jakaś kobieta, lecz kiedy Patricia się odwróciła nikogo nie zobaczyła. Tylko ścieżkę przez las, którą tutaj przywędrowała.

- Zaczekaj…

Znów ten głos. I znów nikogo! Czyżby faktycznie oszalała.

Po kilkudziesięciu minutach, gdy zrobiło się jasno ujrzała, że zbliża się do domostw. Rzeka w tym miejscu wylewała na las i budynki wzniesiono na drewnianych podporach. W bladym blasku świtu domostwa wyglądały nieco niepokojąco – osada sprawiała wrażenie opuszczonej.

No albo przynajmniej nawiedzonej.


PERCIVAL KENT

Luenn spojrzała na niego ponownie. Tym razem nieco przytomniej. Chciała coś odpowiedzieć, lecz opuchnięte gardło nie dało rady. Cud, że lina nie złamała jej karku lub nie ucięła głowy. Przy prędkości jej wierzchowca to było bardzo prawdopodobne.

Wyciągnęła do niego rękę a on ujął jej dłoń i pomógł wstać.

Spojrzała na jego umazaną czarną, stygnącą posoką dłoń. Oddał jej ostrze, ale nie przyjęła go. Na jej symetrycznej twarzy pojawił się grymas, który miał być chyba uśmiechem.

Luenn rozejrzała się niespokojnie. Ich wierzchowiec zniknął. Popędził gdzieś dalej, a ona najwyraźniej nie potrafiła go przywołać ze zranioną krtanią. Być może musiała gwizdnąć, krzyknąć lub coś w tym stylu, ale – jak na razie – z jej gardła wyrwał się jedynie bolesny, paskudny ni to wizg, ni to charkot. Z jej oczu popłynęły łzy – bólu czy wściekłości – Percival nie miał pojęcia.
Luenn machnęła ręką wskazując las. Kierunek przeciwny do tego, w którym oddaliły się zielonoskóre pokraki. Perry zrozumiał i ruszył między drzewa a na za nim, nasłuchując jak łasica.

Las był wilgotny, zimny, nieprzyjazny. Percival miał wrażenie, jak każdy mieszczuch, że za każdym drzewem czai się jakieś dzikie zwierzę, gotowe rzucić się na nich z kłami i pazurami. Jednak spokój jego towarzyszki działał kojąco. Co jak co, ale Luenn zdawała się poruszać po tej dziwnej puszczy tak, jakby się w niej urodziła.

W pewnym momencie, na ile Kent mógł się zorientować, zmienili kierunek marszu a Luenn wyraźnie go pośpieszała. Domyślił się dlaczego, kiedy za plecami usłyszał nawoływania, odległe hałasy, harmider jaki mogło czynić wiele niedużych butów tratujących poszycie. Najwyraźniej czarnokrwiste pokraki wróciły i zabrały ze sobą sporą grupkę kompanów.

Percival zacisnął zęby i ruszył dalej, najszybciej jak tylko dawał radę. Zbyt wolno.

Strzała świsnęła tuż obok niego i wbiła się w pień pobliskiego drzewa drgając i wibrując. Czarno upierzona, wyglądała jak upośledzona kawka wbita dziobem w drzewo.

- T..h..h..u…n…h…h…e…h…l – wydukała coś Luenn wskazując mu ręką, by biegł w określonym kierunku.

Nie musiała dwa razy powtarzać. Kolejne strzały syknęły gdzieś obok nich, niegroźnie przeszywając krzaki, wbijając się w ziemię i drzewa. Czarnoikrwiści chyba nie należeli do elity łuczników. Ale w końcu któremuś mogło dopisać szczęście.

Biegł, nie oglądając się za bardzo za siebie, wiedząc, że Luenn jest tuż za nim. Ze specjalnie zostaje z tyłu, bo wyglądała na taką, która półmaraton robi bez specjalnego zmęczenia i to w dobrym tempie. W przeciwieństwie do Percivala.

W pewnym momencie wybiegli na polanę, nad którą unosił się dziwny, mdlący zapach padliny. Pierwsze, co zauważył Percival to krąg kwiatów na jej środku. Luenn podbiegła do niego z gracją baletnicy i wskazała dłonią wyraźnie dając znak Perryemu, by coś zrobił. Podszedł bliżej i zauważył, że to co wziął za kwiaty jest w istocie kręgiem cuchnących padliną grzybów o niecodziennych kapeluszach. Czerwonych, nakrapianych czernią i do złudzenie przypominających egzotyczne kwiaty.

Odgłosy pościgu stawały się coraz wyraźniejsze. Perry’emu zdawało się, że dostrzega już pierwszych zbliżających się napastników. Luenn wyraźnie czegoś od niego oczekiwała popatrując coraz niespokojniej to na krąg grzybów to na mężczyznę. Wychrypiała coś przez zranione gardło lecz nie zrozumiał o co jej chodzi.

Pierwsza strzała wbiła się w polanę, ledwie kilkanaście kroków od miejsca w którym stał Percival….
 
Armiel jest offline