Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-10-2016, 10:40   #52
sunellica
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację
Dzień I - Ilham u Pana Boga w ogrodzie

Ilham dziarsko szła przed siebie. Szła krokiem nieprzystającym kobiecie. Jej kroki były długie i szybkie. Niemal męskie, świadczące o tym, iż szła by gdzieś dojść, a nie żeby błądzić od kwiatka do kwiatka.
Nie miała jednak celu. Nie szła ani do końca sfery, ani do jakiegoś wcześniej obranego punktu. Nie szła po to by coś znaleźć, czy zebrać. Była jednak zdeterminowana by odejść jak najdalej, by iść dla samego chodzenia, bo jak Boga kochała dostawała kanarków siedząc bezczynnie w obozie.

Zajmowanie się Moniką nie wystarczyło by odgonić natrętne myśli, krążące niczym stado wygłodniałych sępów. Ocieranie jej potu z czoła nie dawało odpowiedzi na palące pytania. Segregowanie kokosów nie zaspokajało jej ciekawości. A przepychanki dwóch naładowanych testosteronem kogucików przyprawiało ją o mdłości.
Była jednak tolerancyjna… biali mieli w zwyczaju nie mieć zwyczajów… dlatego zachowywali się jak zachowywali. Bez godności i poszanowania dla kobiety… mało tego, owa kobieta, najwyraźniej nie widziała w tym problemu, najwyraźniej przyzwyczajona do bycia towarem na półce. Przykry widok… i niezrozumiały zarazem. Bo… w końcu byli rozbitkami. Na nieznanym lądzie a ci się bawili w miłosne zapasy, jakby byli na wakacjach.

Z drugiej jednak strony… od tych dwóch słońc każdemu mogłaby wyrosnąć palma. Szkoda tylko, że objawiła się tylko w zachowaniu klera i Axela…
Dochodząc do paprociej polany, przez chwilę podziwiała piękno drobnych kwiatków, jarzących się bladym światełkiem. Było to urokliwie… i cicho. Czyli jak na razie idealnie. Rozwiązując pod szyją chustę, ściągnęła górę piżamy odsłaniając jędrne, nieskalane żadnym rozstępem, piersi o ciemnobrązowych, niczym dwie korony, sutkach. Wprawdzie żar nie był już tak dokuczliwy, ale flanela robiła swoje. Zawiązując bluzkę na biodrach, przewiesiła pieluszkę na szyi tak, by dwa końce choć trochę przykrywały jej kobiece kształty, po czym schyliła się by podwinąć nieco spodnie.
NO! Od razu lepiej! Że też nie mogły ocaleć same kobiety.

Niczym nowo narodzona amazonka, Ilham wznowiła marsz przed siebie, przedzierając się przez listowie.
Pierwsze pięć minut marszu Iranki odbywało się wśród palm. Czym dalej szła, tym było ich coraz mniej, a zamiast nich pojawiały się zwykłe drzewa i nie zawsze do końca zwykłe krzewy i rośliny. Wszystkie jednak tropikalnej maści. Nie było tu śladu zwierząt, prócz zwykłych robaków potrzebnych temu co zielone. Cisza, spokój i samotność.
Nie znała się na tropikalnej roślinności, nie potrafiła nazwać drzew i krzewów na które patrzyła. Niewiedza ta jednak nie przeszkadzała jej w eksplorowaniu tutejszego lądu.
Tym razem zaszła dalej, niż za pierwszym razem. Uważniej się więc rozglądała, nawet trochę zaczęła kręcić w kółko, co by zaspokoić pierwszą ciekawość i tak… natrafiła na niską palmę z zielonymi daktylami. Podłapując trop, przedarła się przez listowie krzaków i palem jej wysokości, docierając do małego daktylowego sadu. Czy to był ten sam o którym opowiadały dziewczyny? Ilham nie była pewna, zdawało jej się, że był bardziej oddalony po skosie od obozu i to w przeciwnym kierunku. Ale licho wie.

Dobierając się do dorodnej kiści z owocami, ułamała gałązkę, wieszając się na niej całym ciężarem. Małże dawno stały się tylko przyjemnym wspomnieniem nie tylko dla ducha ale i ciała. Postanowiła więc pożywić się tym co znajdzie, nie przerywając wędrówki, która skutecznie ją odstresowywała w dość… nietypowy sposób. Wszak była sama, w nieznanym buszu, na nieznanym lądzie, z nieznanymi niebezpieczeństwami, a mimo to… nie bała się, myśli płynęły swobodnie pozwalając odpocząć umysłowi i sercu kobiety.

Gdy już mniej więcej wiedziała jakich rozmiarów miał palmowy gaik, ruszyła ponownie w górę, oddalając się od obozu. Cisza była w pewien sposób, na dłuższą metę, przytłaczająca. Nie było to normalne i nawet ktoś taki jak ona, wychowany na pustyni, mógł to stwierdzić. Natarczywe krople potu, rosiły ciało Irańskiej amazonki, spływając łaskotliwymi smużkami po jej plecach i klatce piersiowej, gdy w jej wnętrzu wykiełkowała nieśmiało pewna chęć - chęć zabawy.

”Wielkie, wielkie dzięki!
Zebrały się tu obie wioski: Halol i Alhod stanu Gujarat…

Śpiewny głos Ilham rozległ się pomiędzy kwiecistymi gałęziami, dziwnie wyglądających pnączy, kiedy ta przyglądała się drobnym zwisającym kwiatom, których płatki wyglądały jak macuszki ośmiorniczek.
Nie była zawodową śpiewaczką, ale jej głos był czysty, a słowa piosenki aktualnie i tak były bardziej recytowane, niźli śpiewane. Zupełnie jakby stała przed widownią, witając ich krótką mową rozpoczynającą koncert.

”Proszę, proszę… zjawili się sami znamienici goście i proszą mnie bym dla nich zaśpiewała.”

Półnaga muzułmanka pląsała między kwiatami, przedzierając się niezmordowanie do przodu, zostawiając w swej dziecinadzie troski daleko za sobą.

”Więc proszę, usiedli zmęczeni końcem dnia i rozkoszowali się pieśnią.

Niezrażona, iż właśnie dostała gałązkowym rykoszetem w twarz, stanęła na skraju drzew, które ponownie zmieniały krajobraz. Chrząknąwszy na dodanie sobie animuszu, gdyż występ dla wiejskiej elity, najwyraźniej potrafił stremować. Zaczęła pierwszą zwrotkę piosenki bollywoodzkiej, jaka akurat przyszła do głowy.

”Ram kocha Leelę lub Leela chaahe Ram
In done ke love mein duniya ka kya kaam~”

Nie wiedziała nawet kiedy przeszła przez granicę językowej strefy. Była sama, śpiewała w hindi, wiedziała co śpiewa więc reszta jakoś ja mniej obchodziła. Dookoła dalej było cicho, więc niezrażona kontynuowała.

”In ka to funda hai simple sa maar
Goli maaro to panga
Aankh maaro to pyaar!”

No dobra… tu trochę przesadziła z tym wyciem do księżyca, ale po prostu nie mogła nie dać się ponieść tym seksownym słowom. Zawstydzona umilkła, spuszczając wzrok na ziemię, niczym zawstydzone dziecko. I wtedy usłyszała trzepot skrzydełek i nieśmiały ćwierk. Zaaferowana podniosła głowę, rozglądając się po koronach wysokich drzew, aż w końcu dostrzegła kolorowego ptaszka bujającego się na gałązce.
- Oo. - to by było na tyle z jej inteligentnego komentarza w tejże sytuacji. A więc była już w strefie “żywej”. Umysł kobiety szybko przełączył się do stanu uważnego rejestrowania każdego szczegółu. Wgryzając się w daktyla, poczęła krążyć pod drzewem na którym siedział cichy obserwator otoczenia.

Na oko Ilham, i w strefie jak i poza nią, było tak samo. Jak na razie żadnych niespodzianek. Żadnych ósmych cudów świata, żadnych anomalii czy niebezpieczeństw… Buszując w pobliskim krzaku wyczuła słodki zapach w powietrzu. Kwiaty? Owoce? Nie pogardziłaby mangowcem. Słodkim i soczystym. Bawiąc się w psa tropiącego, węszyła dookoła wsadzając głowę w każdy napotkany kwiatek czy listek imitujący kwiatek. Nigdzie jednak nie natrafiła na źródło owej słodkiej woni, która nęciła dziecięcą stronę Iranki.
Zdała sobie wtedy sprawę z tego, że słodka woń nie dochodzi z miejsca w którym stała i na marne wąchać listki przy których jest. Odruchowo spojrzała w swoją prawą stronę. Woń musiała dochodzić z tamtego miejsca. Nie było jednak widać dlaczego. Cokolwiek tam było, zasłaniały to drzewa, które nie były dla niej problemem, bo… jak ruszyła z kopyta, tak nic i nikt nie był w stanie jej zatrzymać. Wizja słodkiego, miodowego owocu jarzyła się przed oczami spragnionej kobiety, która nie zastanawiając się nad konsekwencjami swoich czynów postanowiła iść za węchem.
Kilkanaście kroków dalej Iranka rozchyliła wielkie liście bujnie rosnących drzew. Na kilka chwil zaparło jej dech w piersiach. Bo nie ważne, czy ktoś myślał, że jest w piekle, czy na rajskiej wyspie. Każdemu by zaparło dech.
Przed nią roztaczała się wielka, wręcz ogromna polana, lśniąca wszystkimi kolorami świata. Istny perski dywan, tylko jeszcze piękniejszy, niż od tysięcy lat wytwarzali jej przodkowie. Natura postanowiła tutaj zaszaleć pokazując, jak potężna jest oraz elegancka. Rosło tu tysiące kwiatów, jeden na drugim, jeden piękniejszy od drugiego. I wszystko trwało w tak doskonałej harmonii, jak to tylko dłonie przyrody potrafią stworzyć. Ilham w życiu nie widziała tylu kwiatów, tylu odmian i tylu kolorów na raz. Jedne były większe, z białoróżowymi pąkami oraz ogromnym żółtym słupkiem. Niewątpliwie przypominały ziemskie kwiaty lotosu. Były tak samo duże, piękne oraz dumne. Inne zaś, równie wspaniałe, miały ostre kolce, jakby ostrzegając potencjalnego podróżnika przed zrywaniem ich. Albo kolejne, przesycone purpurą, które zapewne miały coś wspólnego z piwoniami. Jedne były wręcz utkanymi kobiercami uderzających swoim wdziękiem rododendronów, inne, znacznie mniejsze i skromniejsze, rosły niewielkimi kępami, jak krokusy. Przynajmniej przypominały te wiosenne kwiaty, gdyż krokusy, choć barwne, na pewno nie rosłyby w takim tropikalnym klimacie. Albo jeszcze jedne … od kolorów wręcz kręciło się w głowie. Jasne było, że to one musiały roztaczać słodki zapach, który wcześniej poczuła. Stojąc chwilę i przyglądając się także do uszu docierał pewien drażniący ucho odgłos brzęczenia, który tworzył wspólną melodię z szumem nieodległego przecież morza. Nad kwiatami, nad pąkami uwijało się setki tysięcy, ba miliony pracowitych owadów, które przeskakiwały z kielicha na kielich poszukując nektaru. Pszczoły oraz większe nieco trzmiele podzieliły pomiędzy siebie ogromne pole i radośnie gromadziły swoje dobra wedle odwiecznego rytmu natury.
Głośne „Subhanallah!” potoczyło się po polanie, gdy umysł kobiety zdążył przetworzyć to co widziała. Zaprawdę Bóg jest wspaniały i doskonały, a wszelkie jego dzieło cudowne.
- La ilaha illa-llah! - kolejny radosny krzyk wyrwał się z piersi Iranki która, poczuła nagły przypływ miłości Stwórcy do niej i jej do niego.
Wchodząc głębiej na łono kwiatów, przyglądała się fiołkowym dzwonkom o różowym niemal koronkowym wykończeniu, karminowym kielichom róż skrzyżowanych z hibiskusem i tęczowym koronom pierzastych, stokrotko podobnych cosiów. Patrzyły na nią setki jeśli nie tysiące orchidei. Jedne groźne i mroczne, drugie wyniosłe i dystyngowane. Jedne przypominające modliszki, drugie marsowe małpki, jeszcze inne zrywały się do lotu, niczym spłoszone ptaki.

W tym miejscu Ilham mogłaby żyć, mogłaby też umrzeć… niewiele myśląc, zagłębiała się co raz dalej wgłąb łąki. Pochylając się nad kwieciem by go pozdrowić i skomplementować.
Nagły ruch kilka metrów od niej, gdzieś po jej prawej stronie przykuwał uwagę. Kwiaty zaszeleściły i ugięły się. Cokolwiek tam było, nie było małe jak mysz. Musiało być przynajmniej wielkości kota. I teraz sądząc po ruchu roślin szło schowane miedzy nimi. Albo czaiło się…
Speszona muzułmanka zakryła dłońmi odkryte piersi, jakby wstydziła się, że coś większego od wróbla będzie świadkiem jej nagości. Przez chwilę obserwowała ruch między kwiatami i widząc, iż ten oddala się od niej, odsapnęła z ulgą. Mogła iść dalej. Nie tylko by chłonąć piękno niemal rajskiego grodu, ale także po to by poszukać wody, bo gdzie kwiaty tam i źródło życiodajnego płynu, a jej bardzo chciało się pić.
Zaraz jednak ruch ponowił się. Czyżby to coś wcale się nie oddaliło, a nadal czaiło gdzieś w pobliżu. Znów po prawej stronie, ale teraz wyraźnie zaczynało zataczać koło, zupełnie jakby chciało ją okrążyć?
Wystraszona takim zachowaniem, ruszyła biegiem przed siebie chcąc wyprzedzić potencjalnego przeciwnika.
Ten jednak zaczął biec tuż za nią. Wciąż nie widziała go, ale słyszała ruchy i widziała uginające się kwiaty pomiędzy którymi musiał się poruszać.
Aż nagle… przestał.
Ilham wydawało się przez ułamek sekundy, że usłyszała jakąś melodię. Jej przeciwnik zaś, zaczął zawracać tak szybko jak szybko wcześniej za nią biegł.
Zdyszana zatrzymała się, kuląc się w sobie. Dlaczego coś tak małego chciało ją zaatakować? Bo na pewno nie było ciekawskie. W ogóle co to było za cholerstwo? Rozwiązując bluzkę, założyła ją ponownie na siebie. Nie była pewna czy usłyszała melodię, czy może miała słuchowe zwidy bo jej odbijało.
Ruszyła dalej przed siebie, rozmyślając nad każdym, ostrożnym krokiem. Byleby niczego nie nadepnąć. Tylko parędziesiąt metrów po czym zawróci, gdyż nie czuła się zbyt bezpiecznie.
I na szczęście nic się więcej nie wydarzyło. Nikt jej nie śledził, nikt nie okrążał. Była sama, przynajmniej na jej oko „nie znawcy”. Ona i kwiaty, ona i tysiące kolorowych, brzęczących owadów począwszy od drobnych muszek i pszczółek a kończących na pięknych, witrażowych motylach wielkości dłoni.

Kobieta uklękła wśród kwiecia, pozwalając by jej horyzont zminimalizował się do linii roślin ją otaczających. Słodki zapach odurzał ją, na wpół usypiając a na wpół upijając czymś co mogło być namiastką szczęścia i spokoju. Było to wszak złudne poczucie i Iranka świetnie zadawała sobie z tego sprawę, a dowodem na to były łzy, które popłynęły cicho po policzkach.

Czy to było piekło? Czy może niebo? Czy to była Ziemia? A może inny świat? Czy to był piękny sen, czy może zwykły koszmar. Żyła czy umarła? Powróci czy tu zostanie? Czy miała odłączyć się od grupy rozbitków i podążać sama przez drogę jaką przygotował jej Allah, czy może ma ją współdzielić? Jeśli miała z nimi zostać to jak powinna się do nich odnosić, jak do braci błądzących, czy jak do zwykłych pogan? Czy ma po prostu żyć i być dobrą, czy ma być przykładem muzułmanina, czy może powinna nauczać i nawracać na drogę Pokoju jakim był Islam? Czy mogła się modlić? Czy była nieczysta, czy ziemia na której plugawiła i była niegodna?
CZYM BYŁ TEN LĄD. Boskim dziełem, czy podstępem Szejtana? Czym były słońca? Czym dziwna roślinność, czym tajemnicza strefa…

Nie wiedząc kiedy, Ilham położyła się na ziemi, zwijając w kłębek i płacząc cichutko i rzęsiście, wtulając twarz w kolana. Gdzieś obok słyszała popiskiwanie jakiegoś stworzonka, a może po prostu jakiś bąk zametlał się w wielkim kielichu kwiatu? Dookoła niej toczyło się huczne życie, pełne dobrobytu postaci pyłku i nektaru. Ona jednak czuła się samotna, jakby była jedynym człowiekiem na świecie, jakby nie pozostało jej nic niż tylko czekanie na swój marny koniec, gdzie wraz z końcem jej życia, skończy się życie wszystkiego.
Pi pipi rozległo się tuż obok głowy Iranki a szelest przyziemnych listków świadczył o bliskiej obecności jakiejś istotki. Czyżby to Bóg zesłał jej posłańca co by dotrzymał jej towarzystwa, może nawet pocieszył i ukoił serce?
Pipiripi ponownie odezwało się cichym piskiem, zmuszając Ilham do podniesienia głowy.

Przed jej oczami, jakieś pół metra przed nią siedziała pod listkiem rudawa myszka. Popiskując chrupała opadły listek błękitnego kwiatka. A więc Allah zesłał jej gryzonia… Alhamdulillah! Prostując nogi, położyła się bardziej na brzuchu przyglądając się stworzonku, które zastrzygło uszami i nieco spłoszone, przesunęło się o kilka susów w bok, wyłaniając spod liścia… ogon lisa.
Uśmiech szybko jej spezł z zapłakanej twarzy, ustępując skonsternowanej minie.
CO TO DO CZORTA JEST?! To nie mysz! To nie lis! To nie chomik, ani szczur! WIĘC CZYM TO BYŁO!?
Mysi ślepko zapatrzyło się na Irankę, a ognisty ogon zakończony listkiem uniósł się i wygiął w znak zapytania. Może gryzoń zastanawiał się czym u licha była Ilham?

Owe niezwykłe spotkanie szybko dobiegło końca, gdy obie ze stron stwierdziły, że lepiej by było nie zaczynać znajomości z kimś tak dziwnym i obcym i każde udało się w swoim kierunku.
Mały pipik pokicał głębiej w tereny łąki, a dziewczyna spanikowana poczęła wracać po swoich śladach w las, nie zauważając, iż na ziemi zostawiła pieluszkę robiącą jej za chustę.

Wracała szybkim krokiem, odwracając się co jakiś czas za siebie by upewnić się, że nic jej nie śledzi. Nie była przerażona, bardziej zlękniona dziwnością spotkania. Nikt za nią nie szedł, za to nad głowami latały jej wiewiórki, które na początku wzięła za ptaki.
Nie wiedziała gdzie była i dokąd właściwie zmierzała, bardziej skupiona na przetrwaniu ssaczych nalotów czarcich wiewiór, niźli drodze przed sobą. Nie zabłądziła jednak, ciągle pamiętając przybliżony kierunek, w którym znajdował się obóz i w kierunku którego systematycznie się przybliżała, aż nie natrafiła na szlaban.
Dosłownie.
Pomiędzy dwoma wysokimi drzewami rosło jedno… w poprzek, jakby naderwane przez wiatr, postanowiło rosnąć dalej w pozycji prawie leżącej. Nie to jednak przykuło uwagę kobiety.

Kwiaty. Piękne i duże niemal jak głowa człowieka. Urywając jeden z nich, nawet nie wiedząc czemu, ruszyła przed siebie na spotkanie reszty.
 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"
sunellica jest offline