Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-10-2016, 22:00   #8
Ombrose
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Sharif Khalid



Wybiła północ, lecz mimo to Portland wciąż tętniło życiem. Przypadkowi przechodnie zmierzali w tylko sobie znanych kierunkach, dzierżąc w dłoniach rozpostarte parasole, aby schronić się przed deszczem. Sharif naciągnął głębiej kaptur na głowę, złapał w dłoń kilka kropel wody, po czym natarł nią twarz i rozmasował oczy. Chciał rozbudzić się nieco, bo zmęczenie obciążało powieki niczym kowadła. Ból w prawym ramieniu również wzmagał się przy złej pogodzie. Na szczęście kamienica należąca do Adelle Oatnut znajdowała się niedaleko i perspektywa rychłego końca wędrówki pomagała ją znieść.

Szyld „Wiszących Ogrodów Barnettów” pobłyskiwał w wątłym świetle latarni. Sharif podszedł do niego i przez dużo okno zajrzał do środka. Wnętrze rzeczywiście opustoszało i Bee nie żartowała, pisząc o przenosinach kwiaciarni. Khalid udał się kilka kroków dalej, a następnie wszedł przez bramę do klatki schodowej. Przystanął na pierwszym piętrze, aby sprawdzić zawartość skrzynki pocztowej. Niespodziewanie znalazł w niej mały kawałek plastiku, który po wyjęciu okazał się pendrivem. Wpatrywał się w niego przez krótki moment, po czym wszedł do mieszkania.

Podłączył urządzenie do starego, lecz wciąż sprawnego laptopa. Współczesna technologia nie stała na bakier z wiarą i czasami sprawdzała się nie tylko w razie potrzeby odnalezienia kierunku Mekki. Sharif wpatrywał się w ekran przez pół godziny, po czym - zgodnie z instrukcją - włożył przenośną pamięć do mikrofalówki i wysmażył jej zawartość. Mimo tego, że tak wielka ostrożność zdawała się co najmniej zbyteczna.

Zażył tabletkę przeciwbólową, popił ją wodą i położył się na łóżku. Sen jeszcze przez jakiś czas nie nadchodził.

Rankiem ruszył do centrum, poszukując budynku stojącego pod adresem wskazanym przez Bee. Dla odmiany na niebie nie było ani chmurki, jak gdyby niebo postanowiło wypłakać przez noc swą wilgoć i zrobić Barnettom przyjemność z okazji otwarcia nowego lokalu.


Tylko ślepiec przeoczyłby siedzibę „Wiszących Ogrodów Barnettów” po dotarciu na North East Grand Ave. Alice Barnett - matka Bee - z okazji otwarcia przyszykowała całą mnogość najróżniejszych bukietów, sadzonek, roślin w doniczkach i tych ściętych. Tylko niewielką część z tego Sharif potrafił nazwać i to bynajmniej nie z powodu braków językowych. Wystawa ułożona tuż przed pawilonem prezentowała się nader wyjątkowo, co materializowało się w gromadce zainteresowanych klientów. Większość jednak poprzestawała na oglądaniu kwiatów. Na szczęście dzień dopiero zaczynał się dla kwiaciarni i bez wątpienia część ekzpozycji zniknie przed zamknięciem sklepu.

- Och, jak dobrze, że przyszedłeś - Alice Barnett uśmiechnęła się szeroko. Choć wyglądem bardzo przypominała Bee, to obie odróżniały się mimiką, usposobieniem i tonem głosu. Właśnie doradzała przypadkowej staruszce co do najlepszego podłoża do przesadzenia storczyków. - Bee jest w samochodzie dostawczym zaparkowanym na sąsiedniej uliczce. Rozpakowuje sztuczne nawozy - pani Barnett dodała, zanim wróciła do rozmowy z klientką.

Sharif poszedł we wskazanym kierunku. Van stał samotnie w ślepym zaułku.
Już miał zapukać do rozsuwanych drzwi, lecz nagle zastygł w bezruchu. Usłyszał podniesiony głos dobiegający z blaszanego wnętrza. Jakiś mężczyzna sprzeczał się z Bee i wszystko wskazywało na to, że to on reprezentował agresywną stronę konfliktu. Sharif nie był pewien, czy powinien zapukać, czy też raczej poczekać, aż zakończą rozmowę.
"Pewnie właśnie tak Bee czuła się wczoraj, stojąc na deszczu przed barem", pomyślał. "Nie mogła doczekać się, kiedy odejdę od Fahima, ale nie chciała nam przeszkadzać."
W międzyczasie - czy tego chciał, czy nie - docierały do niego słowa płynące z samochodu.

- Daj mi te pieniądze, do jasnej cholery! - mężczyzna wrzeszczał. - Tylko ten jeden raz, na litość boską! I wtedy dam ci spokój.
- Vince... - Bee brzmiała, jak gdyby miała rozpłakać się. - Błagam cię, nie wracaj do tego. To... to plugastwo cię zniszczyło. Ja chcę tylko z powrotem mojego starszego braciszka, którego...
- No kurwa, Bee, już nie jesteśmy dziećmi i nie możesz oczekiwać, że resztę mojego życia spędzę, bawiąc się z tobą jebanymi klockami. Jeżeli jednak chcesz z powrotem braciszka, to możesz go mieć. Wystarczy tylko, że dasz mi te pieniądze, a ja będę dla ciebie tak kurewsko przymilny, jak tylko tego zapragniesz.
- Proszę... - dziewczyna nie potrafiła wyartykułować kolejnych słów. - Dlaczego w ten sposób do mnie mówisz…? Vince, jestem twoją siostrą, kocham cię z całego serca i...
- Gdyby tak było - mężczyzna wszedł jej w słowo. - To dałabyś mi forsę, bo rodzeństwo troszczy się o siebie. Co z ciebie za siostra, do kurwy nędzy?! Niedawno wyszedłem z więzienia i odwracasz się ode mnie, jak od śmiecia...
- To nieprawda! - Bee pierwszy raz podniosła głos, choć bardziej z powodu rozpaczy, niż gniewu. - Zrobiłabym dla ciebie wszystko, przecież wiesz! Po prostu... tyle razy pożyczałam ci pieniądze i za każdym razem widziałam cię potem ze zwężonymi źrenicami. Ja bardzo dobrze wiem, na co je wydajesz. Jeżeli tylko potrzebowałbyś dachu nad głową, jedzenia, czegokolwiek... to wszystko, przysięgam Vince, to wszystko ci dam, nawet gdyby mi miało zabraknąć. Ale nie proś mnie o pieniądze, bo ja wiem... Bo ja... - rozległo się ciche łkanie. - Bo ja wiem, na co je wydasz. Ty...
- Ty...? - brat dziewczyny podchwycił słowo. - No powiedz to. Ty narkomanie? Ty skurwielu? Ty śmieciu?
- Vince... - Bee zdołała z siebie wydusić. - Ja wcale nie…
- Nie bądź taką świętą kurwą! Ojciec zmarł tylko i wyłącznie z twojej winy. To ty stworzyłaś mnie takim, jakim jestem - mężczyzna dozował do słów dawki jadu mogące uśmiercić legiony.
- Vince, skąd masz tę broń? Vince, proszę, schowaj...
- I to TY! - mężczyzna znienacka wrzasnął. - Ty dasz mi tę cholerną forsę! - wydzierał się, niczym szaleniec. Następnie ściszył ton głosu, przez co brzmiał tylko bardziej zastraszająco. - Czy tego chcesz, czy nie. I zalecam ci działać szybko w tym kierunku, bo nie zamierzam spędzić w tym jebanym vanie całego dnia - rozległ się odgłos gniewnego uderzenia pięści o blachę.

Sharif mógł wtrącić się, lub też pozostawić rodzeństwo w samotności. Tyle że Vince zdawał się agresywny. Co, jeśli postanowi wydobyć pieniądze siłą? Ale tak właściwie - czy Khalid z nie do końca sprawną ręką byłby dla niego jakimkolwiek przeciwnikiem?

Istniała opcja, by pójść do Alice Barnett i poinformować o zdarzeniu, lecz w tym czasie Bee mogłaby wykrwawić się na śmierć kilkanaście razy.
Choć właściwie… Vince był bratem Bee, więc tak naprawdę nic jej nie groziło… prawda?
Gdyby postanowił pobić siostrę, to już dawno by to zrobił… czyż nie?

Imogen Olander


[media]http://image.oregonlive.com/home/olive-media/width620/img/commuting/photo/18621307-mmmain.jpg [/media]

Taksówkarz przyjechał na czas, jednak lokowanie się w samochodzie z całym bagażem zajęło kilkanaście kolejnych, cennych sekund. Imogen wiedziała, że każda minuta spóźnienia oznaczała, że badanie kontrolne Solvi będzie krótsze. A to z kolei pociągało za sobą większe prawdopodobieństwo przeoczenia ewentualnych, odbiegających od normy objawów.
- Ojej, mleko mi się trochę wylało. Termos był źle zakręcony - Tina pokręciła głową, zagryzając wargę. - Jestem taka niezdarna.
Taksówkarz oszczędnie poprosił o wytarcie płynu. Był to starszy, dobiegający sześćdziesiątki mężczyzna z typową nadwagą i rumianymi policzkami. Co chwilę zmieniał kanały radiowe, niezdecydowany pomiędzy wiadomościami, a jazzem lat siedemdziesiątych. Posiadał zdjęcie małej dziewczynki zatknięte za przegródkę w osłonie przeciwsłonecznej. Imogen miała nadzieję, że to jego wnuczka.

- Czy to? Czy ja dobrze widzę? - Tina poprawiła okulary. Siedziały obie na tylnym siedzeniu, gdyż w ten sposób łatwiej było sprawować kontrolę nad Solvi. - Czy ona ma wzdęty brzuszek?
Panika wybuchła. Imogen oblał zimny pot. Doktor Shroder mówił, że kolki zdarzają się najczęściej pomiędzy czwartym, a szóstym tygodniem życia, a dziewczynka podchodziła pod tę kategorię wiekową.
- Czy ona nie powinna płakać? - Olander próbowała przypomnieć sobie wszystkie objawy schorzenia.
W odbiciu lusterka poczuła ostre spojrzenie taksówkarza,
- Oczywiście, że nie powinna, to pani córeczka - mężczyzna rzekł oceniającym tonem. - Żaden rodzic nie powinien oczekiwać płaczu swego dziecka.
Solvi beknęła, usuwając tym samym gaz zgromadzony w przewodzie pokarmowym. Przewróciła się na drugi bok i zasnęła. Fałszywy alarm. Imogen i Tina westchnęły, uspokojone.

- Nie wiem jak kolki, ale na pewno są korki - taksówkarz zagaił.
- Straszne korki - studentka przyznała. - Może spróbować nawigacji GPS? - wyciągnęła komórkę i zaczęła przyciskać odpowiednie przyciski.
- Prawdziwy, szanujący się taksówkarz, który zna się na swojej pracy, nie korzysta z takich błyskotek - mężczyzna wydął wargi.
Wskazówki elektronicznego urządzenia jednak pomogły. Wnet Imogen, Tina i Solvi wysiadły tuż przed gabinetem doktora Shrodera, położonym na obrzeżach miasta.


- Solvi to moja ulubiona pacjentka - lekarz posłał uśmiech rozbrajający śnieżną bielą. - To od Solveig, prawda? W krajach skandynawskich imię oznaczające “siłę słońca”. I rzeczywiście, pani córeczka po prostu promieniuje, zwłaszcza zdrowiem. Na szczęście mogę to potwierdzić - mężczyzna zakomunikował po dogłębnych oględzinach.
Imogen skinęła głową na spostrzeżenie co do pochodzenia imienia córki. A na zapewnienie o jej zdrowiu odetchnęła z ogromną ulgą. Od razu uśmiechnęła się promiennie, tuląc do siebie córeczkę.
- Tak bardzo cieszę się, że udało się nam wcześniej spotkać - dodał lekarz. - Teraz już może pani zacząć myśleć nad tym, jak się odwdzięczyć - mrugnął okiem, nawiązując do treści SMSa. Immy spojrzała na niego, jakby nie do końca rozumiejąc o co mu chodzi, gdy w końcu załapała. Przez tę całą bieganinę zapomniała o wiadomości, którą wysłała. Doktor miał jak najbardziej rację, obiecała coś w zamian.
“Może jakiś dobry alkohol?”, przeszło jej przez myśl. Niestety nie znała lekarza aż tak dobrze, by wiedzieć, co zadowoliłoby go. Nie była pewna, co odpowiedzieć. Nieco speszona, Imogen postanowiła zmienić temat.
- Czy mógłby pan doktor obejrzeć moją koleżankę? - spojrzała na Tinę. - Twierdzi, że spadła ze schodów.

Prędki błysk w oczach Roberta Shrodera ukazał, że mężczyzna nie chce angażować się w diagnozę przemocy domowej oraz wszelkimi wiążącymi się z tym konsekwencjami prawnymi.
- Niestety jestem pediatrą i specjalizuję się w chorobach dziecięcych, jednakże
po znajomości mogę polecić wspaniałych profesjonalistów wśród lekarzy rodzinnych, lub chirurgów - podał wizytówkę Mii Douglas, dentystki i Arthura Douglasa, chirurga-ortopedy. - To matka i syn, oboje prowadzą działalność w swoich gabinetach nieopodal i na pewno pomogą w przypadku ewentualnych ubytków zębowych, czy obrażeń tkanek. Przesympatyczni ludzie i po umówieniu na wizytę bez wątpienia pomogą. W przypadku ostrzejszych stanów, oddziały pomocy doraźnej w szpitalach równie szybko zaradzą problemowi - mężczyzna uśmiechnął się. - A jak już jesteśmy przy nieprzyzwoitej reklamie, mogę polecić dla pani Olander znakomity oddział żłobkowy położony w tym samym budynku naprzeciwko mojego gabinetu. Opiekują się dziećmi przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i siedem dni w tygodniu.

To wyraźnie zainteresowało Imogen. Żłobek byłby idealny: wykwalifikowany personel, blisko opieka medyczna… Rozwiązanie w sam raz na dzisiejszy wieczór.

- To nieoceniona pomoc w przypadku wyjścia na elegancką kolację romantyczną - lekarz kontynuował. Uśmiechnął się do Imogen, jak gdyby coś sugerował. - To mała, rodzinna placówka i mogę osobiście podpisać się pod jakością prowadzonych usług. Mona i Lucia to urodzone piastunki.
- Och, to byłoby tylko na dziś, taka wyjątkowa sytuacja - Immy machnęła ręką, nie doszukując się drugiego dna w jego słowach. Ludzie zwykli przecież sobie żartować. - Pracuję w domu, żeby mieć jak najwięcej czasu dla Solvi. Ale wynikły niespodziewane okoliczności i wychodzi na to, że muszę ratować dobre imię biura tłumaczeń, z którym współpracuję - wyjaśniła swoją sytuację. W sumie to nie wiedziała, czemu tłumaczy się przed nim. Może tak naprawdę tłumaczyła siebie przed własnym sumieniem?

Jak by nie było - przed Imogen stanął wybór. Mogła skorzystać z propozycji i zostawić Solvi z całym jej dobytkiem w polecanym przez pediatrę żłobku, lub też po powrocie do domu przekazać ją pod opiekę Tiny.
Umysł intensywnie zaczął rozważać wszystkie za i przeciw. Owszem - zostawienie małej w renomowanym żłobku, o którym nawet pediatra miał dobre zdanie, wydawało się najlepszym rozwiązaniem, ale... No właśnie. Solvi nie miałaby stałej opieki, bo były tam również inne dzieci, od których swoją drogą mogłaby zarazić się jakimś paskudztwem. No i żłobka nie strzegła ochrona. Co, gdyby ktoś uprowadził Solvi?! Immy pokręciła głową, chcąc jak najszybciej wyzbyć się tej straszliwej wizji. A lekarz przecież jest tylko do piątej.

Nie, skoro Imogen sama sobie radziła z dzieckiem, i to wcale nie tak najgorzej, to Tina - która w jej mniemaniu była wspaniałym materiałem na żonę - tym bardziej sprosta zadaniu. W ten sposób Solvi zyska indywidualną opiekę i będzie bezpieczna w mieszkaniu, które nie dość, że jest na szczytowym piętrze, to na dodatek strzeże je ochrona wraz z kamerami. No i jeszcze był Brandon, do którego zawsze mogła zadzwonić, mając pewność, że nie ściemni jej, że wszystko jest w porządku.

Taksówkarz cierpliwie czekał przed biurowcem, w którym mieścił się gabinet dr Shrodera. Koniec końców zdecydował się na stację z muzyką jazz. Wpierw rytmiczna perkusja wypełniła wnętrze samochodu, potem pomiędzy uderzenia pałeczek wdarł się niski bas, a następnie saksofony. Tina zaczęła tańczyć, unosząc ręce do góry i wyginając tułów w takt funkowych nut.
- Przepraszam, to silniejsze ode mnie - rzekła wstydliwym tonem, niezbyt pasującym do czynów.
Immy tolerowała to tak długo, jak łokieć studentki mijał Solvi w odległości przynajmniej dwudziestu centymetrów. Po stanowczym upomnieniu Tina przybrała ten typowy dla niej, zahukany wyraz twarzy i uspokoiła się.
- Boże, co to za szaleniec? - taksówkarz odezwał się, patrząc w lusterko wsteczne. Zdawało się jednak, że bardziej miał na myśli kierowcę w samochodzie za nimi. - Dlaczego tak gazuje?
- Gdy byłam mała, chciałam zostać tancerką, tak jak moja starsza siostra - Tina wyjaśniała. - Ale matka powiedziała, że w rodzinie wystarczy tylko jedna bezrobotna, tym samym przekreślając moje marzenia. Jednak pomimo tego moja dusza rwie się do muzyki.
Solvi zagrzechotała małą, dziecięcą grzechotką, jak gdyby podzielała entuzjazm swojej opiekunki.

Immy spojrzała przez okno. Wciąż jechali peryferiami miasta, gdzie uliczki zdawały się nadzwyczaj wąskie. Mało też było przejeżdżających wokoło samochodów. Komórka Tiny namierzała najlepszą trasę, korzystając z aplikacji nawigującej - tak, jak miało to miejsce w drodze do doktora Shrodera.
- Mój boże, on zaraz… - taksówkarz wziął głębszy haust powietrza, kiedy nagle… BAM! Rozległ się głuchy huk! Samochód jadący za nimi uderzył w bagażnik taksówki. Solvi pisnęła głośniej i wyżej, niż kiedykolwiek wcześniej. - Ja pierdolę! - taksówkarz ryknął.

Komórka Tiny - którą dziewczyna trzymała w dłoniach w trakcie nawigowania - zadźwięczała. Studentka drżącym palcem dotknęła przycisku, a kiedy taksówką zatrzęsło kolejny raz, przez przypadek włączyła głośnik.
- Clem - rozległ się niski, chropowaty baryton w miniaturowym głośniczku. Brzmiał niezwykle spokojnie. - Doigrałaś się. Rano nie chciałaś przyznać się, że zdradzasz mnie z tym arabskim ścierwem i pokłóciliśmy się. Nie byłaś dla mnie miła. Kobiety w Rosji, moim pięknym kraju, potrafią respektować swojego mężczyznę. Ciebie tego nikt nie nauczył, ale czas to zmienić. Mój drogi tavarish udowodni ci, że kiedy muzhchina chce z tobą spokojnie porozmawiać, nie należy od niego uciekać.

BAM! WSTRZĄS! Czarny sedan, który siedział im na ogonie, uderzył tak mocno, że taksówka utrzymała się w jednym kawałku tylko za sprawą cudu. Impakt podrzucił Solvi w górę i Immy złapała ją w locie w nagłym przypływie boskich refleksów.
- Clem?! Jaka Clem?!
- Ja… ja mam na imię Clementhine - studentka zaszlochała, spoglądając na komórkę. Połączenie zakończone. - Niektórzy mówią na mnie Tina, inni Clem - w międzyczasie pobladła. Wyglądała na wystraszoną do szpiku kości. Trzymała się zapiętych pasów, niczym liny ratunkowej. - Jak… jak on nas znalazł?! O mój Boże! - wrzasnęła. - To komórka! Włączyłam funkcję GPS przy nawigacji, a on wcześniej musiał zainstalować jakąś aplikację śledzącą... Mój Boże!
Przeraźliwy, metaliczny pisk świadczył o tym, że samochód nie był w dobrym stanie. Taksówkarz płakał i przeklinał jednocześnie, próbując zapanować nad kierownicą, a może dotknąć zatkniętego za osłonę przeciwsłoneczną zdjęcia wnuczki.

Wjechali w North Philadelphia Ave. Niekiedy dystans pomiędzy samochodami zwiększał się, niekiedy malał. Wiadukt przedłużył się w Northwest Saint Johns Bridge. Długi, szeroki most, na którym obecnie - jak na przekór porannym korkom - nie było nikogo. Ani cywili, ani drogówki. Pustka bez chociażby jednego, zabłąkanego rowerzysty. Na prostej czarny sedan zbliżał się nieuchronnie w akompaniamencie pisków Tiny, Solvi oraz taksówkarza.

[media]https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/0/07/StJohnsBridge.jpg[/media]

Wreszcie - po przekroczeniu rzeki Willamette - wjechali na ląd. Imogen musiała myśleć prędko. Mogła pokierować taksówkarza w kierunku północno-wschodnim. Northwest Saint Helens Road prowadziła do Scappoose i innych niewielkich miejscowości. Z drugiej strony - gdyby pojechali wprost Northwest Germantown Road, wjechaliby na tereny zielone, gdzie mogli próbować zgubić sedana, klucząc leśnymi drogami. Istniała też opcja w lewo. Kierując się Northwest Bridge Ave powróciliby do Portland.

Natalie Douglas


Natalie jeszcze długo czuła na sobie wzrok Barbabietoli Oatnut. Kustoszka stała tuż przed muzeum z ustami zaciśniętymi w wąską kreskę i wwiercała spojrzenie w odjeżdżającego vana. Splotła trzęsące się dłonie w koszyczek, próbując pohamować ich drżenie. Chcąc, nie chcąc - Natalie czuła się co najmniej jak pracowniczka opieki społecznej, która przyjechała po to, by odebrać matce ukochane dzieci.
- Laska powinna wyluzować - Peter Morris przewrócił oczami. - Jestem przekonany, że cierpi na nadczynność tarczycy i stąd to pobudzenie. Widziałaś ten wytrzeszcz? Aż przypomina mi się dzieciństwo. Moja matka przez długi czas miała niewyrównane hormony, aż… - nagle zamilknął. - No tak, na pewno nie chcesz o niej rozmawiać - rzucił niezręcznie, po czym westchnął i podkręcił głośność radia. Speaker zapowiedział kolejny jazzowy hit lat siedemdziesiątych i wnet muzyka wypełniła radiowóz.

Natalie jednak podchwyciła temat. Przez dłuższy czas prowadziła rozmowę z Peterem, lecz w końcu zabrakło tematów.

Wpierw kluczyli wąską dróżką na zachód. Poranne słońce, które wyszło zza chmur, zalało okoliczne, wysokie na kilkadziesiąt metrów drzewa. Z trudem przebijało się przez korony gęsto oblepione liśćmi i wytracało swój impet na każdej kolejnej warstwie lasu. Najróżniejsze odcienie zieleni - jedne bardziej intensywne, drugie mniej - zdawały się tkwić w swej własnej, intensywnej walce o dominację nad akrami zarośli. Natalie nie potrafiła stwierdzić, który wygrywa.

Wnet Northwest Pittock Ave przemieniła się w Northwest Barness Road i w końcu West Burnside Road. Ta droga prowadziła wprost ku centrum Portland i Oregon Convention Hall. Peter wyciszył muzykę jazzową i otworzył okno. Powiew nieco wilgotnego powietrza smakował niezwykle rześko i odświeżająco. Lasy wokół Portland niespodziewanie wydały się przemożnie urokliwe. Natalie pomyślała, że przyjemnie byłoby wybrać się tutaj w wolnym czasie. Aż trudno uwierzyć, że tylko kilka kilometrów stąd stolica stanu Oregon tętniła życiem, spalinami i stresem. Wcześniej sosnowy zapach z odświeżacza zawieszonego na lusterku wydawał się drażniący, jednak po otwarciu okien został wyparty przez naturalną woń lasu. Spokojny, jednostajny krajobraz usypiał. Powieki mimowolnie zaczęły opadać, kiedy…

Tuż przed oczami Natalie biały van został staranowany przez opancerzonego jeepa, który wychynął z pobocznej uliczki.

Metaliczny krak, zgrzyt opon, wyrzut adrenaliny do krwi. Natalie pisnęła cicho, niespodziewanie znajdując się w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia. Drugi dżip sunął prosto na nich. Prędko szarpnęła kierownicą w bok, kiedy Morris w szoku nie reagował. Tym samym uratowała życie im obojgu. Policyjny radiowóz zaczął okręcać się wzdłuż własnej osi, jednak wyhamował, względnie nienaruszony. Natalie czuła metaliczny smak krwi w ustach po przegryzieniu języka. Poduszki powietrzne wgniotły ją w siedzenie.


Douglas dostrzegła, że biały van przed nimi miał mniej szczęścia, roztrzaskując się o pobocze. Opancerzony jeep wycofał się, ukazując tym samym przeraźliwą pustkę w miejscu siedzenia kierowcy. Poduszka powietrzna ograniczała pole widzenia Natalie, jednak mogłaby przysiąc, że widzi również szkarłat, który niespiesznie skapywał na asfalt…

Natomiast z obu jeepów wyskoczyło osiem sylwetek odzianych w czerń. Wszystkie pobiegły do tylnych drzwi vana. Po kilku sekundach wdarli się do środka.

- Natalie… - Peter niespiesznie dochodził do siebie. - Wyciągnij mój pistolet. Mam go w kaburze. Ten balon krępuje moje ruchy.

Kobieta ujrzała, jak nieznajomi wynoszą trzy eksponaty opakowane w białe, pancerne etui, po czym wkładają je do bagażników opancerzonych jeepów. Chwilę potem samochody odjechały.
Cała akcja trwała nie dłużej, niż dwie minuty.

Natalie zdołała rozpiąć pasy i wyjść z samochodu. Nie mogła pozostać w nim ani chwili dłużej. Czuła pulsujący ból w przegryzionym języku oraz strach, którego dopiero po chwili zdołała opanować.
- Jadę za nimi - rzekł Peter po usunięciu poduszek powietrznych. - Muszę ich zatrzymać.
Nie miał żadnych szans w starciu z kryminalistami, jednak Natalie nie zdążyła nawet odezwać się. Uderzenie serca potem Morrisa już nie było.

Pozostała sama. Dopiero po minucie usłyszała gdzieś w tyle odgłos motoru pędzącego po drodze. Barbabietola Oatnut z kaskiem na głowie wyminęła białego vana niczym rajdowiec, prując za złodziejami z nieziemską prędkością.
Natalie w tym czasie wbiegła do samochodu transportującego, chcąc oszacować, co zostało skradzione… jednak nie potrafiła skupić się nad tym zadaniem.

Natomiast była pewna, że nie zabrano miecza Czarnego Douglasa. Białe etui zostało otwarte przez kryminalistów i metaliczny błysk oręża hipnotyzował. Zupełnie przypadkowa myśl zakiełkowała w umyśle Natalie. Koncept zdawał się nadzwyczaj nieodpowiedni w tak tragicznej sytuacji, jednakże... z każdą kolejną sekundą wzrastał, aż w końcu przeobraził się w dylemat.

Natalie mogłaby wziąć miecz Czarnego Douglasa. Nie trudno byłoby schować skarb gdzieś w lesie, po czym w odpowiedniej chwili wrócić po niego. W ten sposób pamiątka rodzinna z powrotem trafiłaby do rodziny. Nikt nigdy nie dowiedziałby się o tym. Winą zostaliby obarczeni właściciele dwóch, uzbrojonych jeepów. Nie byłoby żadnych świadków.

Oprócz - rzecz jasna - samej Natalie. Przez tak wyrachowany oportunizm mogły dopaść ją później wyrzuty sumienia, ale… czy jedynie głupcy nie skorzystaliby z tak wyjątkowej, darowanej przez los szansy?

Lotte Visser


Lotte wcale nie wyspała się w hotelu Hilton. Zabawa w księcia i księżniczkę długo nie nudziła się ani Sethowi, ani jej. To był przyjemny powód.
Natomiast ten drugi, przykry... o trzeciej nad ranem małżeństwo po drugiej stronie korytarza pokłóciło się na tyle głośno, by ochrona hotelowa zareagowała, uprzejmie przypominając o ciszy nocnej. Niestety później Lotte nie zdołała wpaść w objęcia Morfeusza i w rezultacie już przed szóstą siedziała w samochodzie, mknąc po pustych ulicach. Zdążyła przed zwyczajowym, codziennym korowodem, który jeszcze nie przywłaszczył asfaltu.

Po śmierci Ozumy nie chciała wiązać się bliżej ze swoim szefem, Deanem Radlerem. Jednak wciąż potrzebowała bliskości i w rezultacie od czasu do czasu spotykała się z różnymi mężczyznami - z reguły tylko na jedną noc. Dbała o to, aby wiedzieli o niej tak mało, jak to możliwe. Za każdym razem stawiała sprawę jasno, tłumacząc, że nie szuka stałego związku. Nie chciała, aby ktokolwiek źle odczytał sygnały. Rzecz jasna kochankom również ten układ odpowiadał i Lotte nigdy nie spotkała się z nieprzyjemnościami.

Jej związek z Sethem różnił się - głównie dlatego, bo spotykali się regularnie. Niewiele wiedzieli o sobie i właśnie tak miało pozostać. Wymagali od siebie jedynie przyjemności i rzeczywiście, Lotte doświadczała jej za każdym razem. Starszy mężczyzna z początku sprawiał wrażenie ofiary kryzysu wieku średniego - w końcu czy nie tacy mężczyźni umawiają się z kobietami młodszymi o dwie dekady? Potem Visser odniosła wrażenie, że Seth był w długoletnim związku, ale wypalił się emocjonalnie i w rezultacie odnajdywał siebie na nowo w niezobowiązującej relacji. Jednak zaprzeczył, zapytany o istnienie ewentualnej żony - co wystarczyło Lotte. Nie chciała zadawać kolejnych osobistych pytań, bo też sama wolała na takie nie odpowiadać.

Już miała swój blok w zasięgu wzroku, lecz minęła go. Zatrzymała się w całodobowym sklepie, w którym skierowała się wprost do sekcji z artykułami kobiecymi. Poprosiła jeszcze o ibuprofen i wyszła na zewnątrz. Rozprostowała kartkę z wypisaną groźbą, popijając tabletkę wodą mineralną. Wpatrywała się przez chwilę w słowa wypisane wielkimi literami, po czym schowała zwitek papieru do kieszeni. Już miała wsiadać z powrotem do samochodu, kiedy przesunęła wzrokiem w stronę parkingu przed jej blokiem.

Ujrzała wysokiego mężczyznę, stojącego tuż przed miejscem, gdzie zazwyczaj zostawiała samochód. Wpatrywał się w pustą przestrzeń, jak gdyby rozwiązywał jakąś szczególnie trudną zagadkę. I być może Lotte zignorowałaby go, gdyby zaraz potem nie wyciągnął aparatu i nie zrobił zdjęcia.
Czy to o nim wspominał podstarzały sąsiad? Godzina i miejsce zgadzały się. Lotte wytężała wzrok, próbując dojrzeć twarz mężczyzny, jednak stał on co najmniej trzysta metrów dalej i wysiłki spełzły na niczym. Choć mrużyła oczy, obraz zacierał się. Mogła jednak określić kilka przymiotów fotografa. Atletycznie zbudowany, nie garbił się i należał do rasy kaukaskiej. Kolor włosów niknął gdzieś pod szarą czapką z daszkiem. Poza tym nosił czarną, skórzaną ramoneskę oraz jasne dżinsy.

Obrócił się tym razem w stronę bloku. Chwilę zmieniał ustawienia w aparacie, po czym uniósł obiektyw wysoko i nieco pod kątem. Lotte poczuła zimny dreszcz na ramionach. Nieznajomy celował dokładnie w jej okna. Teraz już nie miała najmniejszych wątpliwości, że to właśnie o nim wspominał sąsiad. Podejrzany fotograf pojawiający się przed blokiem z samego rana nie był wytworem starczej wyobraźni, lecz jak najbardziej prawdziwym, rzeczywistym stalkerem. Potencjalnie psychopatą.


Lotte musiała teraz dokładnie rozważyć kolejne kroki. Na trzysta metrów dystansu pomiędzy nią, a nieznajomym składały się odcinki terenu sklepowego, drogi dwukierunkowej, podjazdu oraz osiedlowego parkingu. Odległość zdawała się na tyle znacząca, że Visser nie mogła błyskawicznie zaskoczyć fotografa. Gdyby mężczyzna zwyczajnie wykręcił szyję, dostrzegłby samochód Lotte - wszystko wskazywało też na to, że potrafił go rozpoznać. Co zrobiłby w takim przypadku? Próbował uciec? Jakie miał szanse powodzenia? Visser nie była pewna.

Inna kwestia dotyczyła tego, że nawet jeśli Lotte doprowadziłaby do bezpośredniej konfrontacji, to była zmęczoną po nocnych wojażach kobietą i mogła sobie nie poradzić w starciu z atletycznym mężczyzną. Na dodatek Visser nie miała żadnych dowodów przeciwko niemu. Samo w sobie robienie zdjęć lokalnej architekturze trudno nazwać zbrodnią, a tylko to mogłaby mu przypisać - wszystko inne leżało w sferze domysłów.

Z drugiej strony... istniała też opcja, aby poczekać, aż mężczyzna wsiądzie do samochodu i odjedzie. Gdyby Lotte ruszyła za nim, mogłaby dowiedzieć się wielu interesujących rzeczy. Największy minus tego planu tkwił w tym, że jej doświadczenie w samochodowych śledztwach równało się zeru. Zgubienie fotografa już po pierwszym zakręcie byłoby kompletną porażką.

A gdyby tak poczekała, aż fotograf odjedzie i nic z tym nie robiła? W tej chwili zdawała się kompletnie nieprzygotowana. Jednakże mogłaby spokojnie powrócić do domu i zaplanować rozsądną strategię na kolejną wizytę stalkera. Nie wystraszyłaby go nieumiejętną interwencją - wręcz przeciwnie, zaczaiłaby się cicho i z ofiary przemieniła w drapieżnika.
Gorzej, jeżeli mężczyzna nie pojawiłby się już więcej. Lotte na dobrą sprawę nie miała wystarczająco informacji, by móc przewidywać jego zachowania. Czy do końca życia miała od czwartej nad ranem wyczekiwać w oknie z lornetką? A nawet jeśli mężczyzna pojawi się, to co? Złapie go w pułapkę tak, jak w Scooby-Doo? Czasami najprostsze rozwiązania były najlepsze - i ta prawda optowała za jak najszybszą i najbardziej zdecydowaną konfrontacją. Chociaż… mogłaby skończyć się źle na tak wiele różnych sposobów.

Sekundy upływały i Lotte musiała decydować.

Alice Harper


Alice wsiadła do czarnej hondy, która lśniła czystością i pachniała przyjemnym, piżmowym zapachem. Thomas Douglas uśmiechnął się szeroko na jej widok, po czym skinął głową i gestem zaprosił do środka. Wydawał się nadzwyczaj pewny siebie, opanowany, a także zrelaksowany. Jak gdyby nie zdziwiło go to, że Alice skorzystała z jego zaproszenia. Mimo to nie sprawiał wrażenie nadętego siebie bufona, który wziąłby jej zainteresowanie za rzecz oczywistą.
Ale tak naprawdę nic o nim nie wiedziała.


Zapinała pasy, wpatrując się w ludzi stojących w grupkach przed operą i rozmawiających. Śmiali się, dyskutowali, przekomarzali. Kolejne szeregi niespiesznie opuszczały gmach. Nikt z nich nie spieszył się, nie spoglądał uporczywie na zegarek, nie czytał maili od pracodawcy. Niecodzienne w tak dużym mieście, jak Portland. Alice uśmiechnęła się. Pomyślała, że dzieło Mozarta rzuciło na nich jakiś słodki urok - i dobrze. Właśnie taki był cel sztuki.

Dopiero kiedy ruszyli, poczuła ukłucie niepokoju. Zastanowiła się, czy przypadkiem nie powtarza błędu z przeszłości. Dawno temu zaufała pewnemu chłopakowi, który wywarł na niej duże wrażenie i wsiadła do jego samochodu. Wbrew zapewnieniom droga nie prowadziła na imprezę, lecz… na posiedzenie satanistycznej sekty. Samuel - bo tak miał na imię - wyciągnął księgę, która miała pochodzić z jakiegoś przeklętego miejsca, od “Wielkiego Guru”. Chcieli złożyć Harper w ofierze, aby dla zabawy przywołać dusze zmarłych. Jednak wszystko wymknęło się spod kontroli. Niestety Alice wiedziała niewiele więcej. Obudziła się w swoim łóżku, a zarówno Samuel, jak i jego sekta zniknęli bez śladu. Stanowiło to preludium przed całą sprawą związaną z IBPI. Swoistą uwerturą do sztuki operowej zupełnie innego rodzaju.

Spojrzała na Thomasa Douglasa. W niczym nie przypominał Samuela, ale już raz zaufała osądowi i to z miernym skutkiem. Ten Zając był aniołem, czy demonem? Kraina Czarów przypominała niebo, czy piekło? Być może powinna obawiać się odpowiedzi na to pytanie, lecz w rzeczywistości czuła ekscytację i przyjemny dreszcz podniecenia. Świadomie wybrała najmniej bezpieczną propozycję, jednak Alice nie obawiała się żyć.


Wszystko wskazywało na to, że Alice rzeczywiście przejęła po matce obowiązek szaleństwa - tak, jak napisała w SMSie do Maxinne - gdyż oczy musiały ją okłamywać. Jedynie w opowieściach słyszała o Melvyn’s, prawdopodobnie najbardziej ekskluzywnej restauracji w Portland. Wszystkie stoliki rezerwowano z rocznym wyprzedzeniem i albo Thomas Douglas osobiście znał właściciela, albo spał na złożach nafty. Istniała też szansa, że tkwiła w jakimś cudownym urojeniu. Przeszli po czerwonym dywanie, kierując się ku frontowym drzwiom. Kelner przywitał ich uprzejmie i poprowadził pomiędzy wystrojone pary. Fioletowa sukienka Alice prezentowała się nadzwyczaj skromnie wokół wszechogarniającego przepychu. Eklektyczne wnętrze stanowiło przecudowny konglomerat najróżniejszych stylów, jednak wszystko w jakiś sposób współgrało ze sobą. Na podeście muzycy przystrojeni w białe garnitury wygrywali na najróżniejszych instrumentach romantyczną melodię. Piękna, rudowłosa kobieta z najwyższym smakiem przebierała palcami po klawiszach saksofonu. Alice rzadko spotykała się z wirtuozerią tak wysokiej klasy.

Rozmowa z Thomasem Douglasem okazała się nadzwyczaj przyjemna. Mężczyzna twierdził, że jest psychologiem, ale nie może rozmawiać o swojej pracy. Na dodatek wydawało się, że cieszy się życiem i jeżeli wpadnie mu do głowy jakiś pomysł, nie waha się go zrealizować. Dodał, że choć jego relacje z ojcem są świetne, to reszta rodzina przylepiła mu etykietkę niedojrzałego bawidamka i niestety oddalili się od siebie.

Jednakże nie mówił tylko o sobie. Wydawał się prawdziwie zainteresowany Alice - w bardzo nienachalny sposób.

Podziękowała Bogu, że nie jest głodna, kiedy kelner przyniósł zamówione danie. Smaki na talerzu prezentowały się cudowne, niestety skończyły się bardzo prędko. Thomas domówił kieliszek szampana i deser okazał się prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Po jakimś czasie Harper ruszyła do ubikacji, aby odświeżyć się. Poprawiała makijaż, spoglądając w ogromne lustro ze żłobionymi ramami. Kim była kobieta po drugiej stronie lustra? Czy to Alice flirtowała z Thomasem, czy też Barbarina z Cherubinem? Odbicie nie chciało odpowiedzieć.

Postanowiła powrócić do głównej sali. Wtedy też rozległy się strzały.

Odruchowo cofnęła się z powrotem do toalety. Poczuła, że jej serce bije coraz szybciej. Czy to możliwe, że przesłyszała się? Zdecydowała się wyjrzeć za framugę. Nieświadomie wstrzymała oddech, jak gdyby nieznaczny szelest powietrza wypływającego z płuc mógł zwrócić czyjąkolwiek uwagę pośród krzyków i huku. Mimowolnie zauważyła również, że melodia ucichła. Spojrzała w kierunku podestu, ale nie było już na nim muzyków.

Zeszli ze sceny. I każdy z nich trzymał w ręku PM-06 z lufą krążącą pośród gości. Okazało się, że futerały na instrumenty wcale nie były tak puste, jak się wcześniej zdawało.
- Klejnoty do worów, skurwysyny! - skrzypek wrzasnął, przeciągając samogłoski.
- Raz dwa, do kurwy nędzy! - flecista dodał, natomiast rudowłosa saksofonistka strzeliła w sufit dla zaakcentowania tych słów. Przypadkiem (a może celowo?) trafiła w podstawę kryształowego żyrandola, który spadł na ziemię, roztrzaskując się na milion tęczowych odłamków.

Zza zakrętu wybiegła ochrona, jednak perkusista wpakował w nią magazynek, zanim zdołała w jakikolwiek sposób zareagować. Trzech mężczyzn padło na podłogę, niczym muchy. Rubinowa rzeka potoczyła się po marmurowej posadzce, czyniąc wystrój Melvin’s jeszcze bardziej eklektycznym.

Alice usłyszała głęboki oddech tuż za plecami. Wpierw przestraszyła się, ale przypomniała sobie, że przecież nie była sama w toalecie.
- O mój Boże, co się dzieje - powiedziała ciężarna kobieta z upiętym wysoko kokiem. Mogła mieć nie więcej, niż trzydzieści lat, jednak ciężki makijaż dodawał jej lat. - Ratunku! - wrzasnęła.

Harper zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu komórki, aby zadzwonić na policję. Jednak nie mogła jej znaleźć! Czy to możliwe, że wypadła jej w samochodzie Thomasa?! Nie mogła uwierzyć w tak wielki pech!
- Ja chyba… ja chyba rodzę! - pisnęła nieznajoma, osuwając się na na podłogę. - O mój Boże, wody mi odeszły! - jej krzyk jednak zagłuszyły kolejne strzały.
- Będziecie stawiać się, skurwysyny, to zdechniecie jak psy! Błyskotki do wora, kurwa! - wrzasnęła saksofonistka. - Marco! Sprawdź inne pomieszczenia, ktoś tam wrzeszczy, jak opętany.
- Nie powinnam wychodzić w dziewiątym miesiącu. Matka dobrze mówiła - nieznajoma dyszała ciężko, przylegając całą sobą do niebieskich płytek.

Alice musiała zadecydować, co zrobi dalej. Spojrzała niepewnie na ciężarną - potrzebowała pomocy. Wiła się na podłodze, jak szalona.
- Podaj mi ręcznik, dobra kobieto - pisnęła błagalnie. - Ja chyba… AAARGH! - załkała. - To na pewno przez stres. Ale... chyba… czuję… główka... dziecka… AAARGH!

Harper mogła próbować pomóc zrozpaczonej kobiecie, jednak kryminalista już zmierzał w stronę toalety. Jeżeli chciała uciekać, musiała to zrobić jak najprędzej. Mogłaby wyjść właśnie teraz i pospieszyć korytarzem w lewo. Jednak z każdą chwilą Marco przybliżał się i tak właściwie nie miała pewności, czy zdążyłaby zrobić to niepostrzeżenie - choć w żadnym razie nie było to wykluczone.

Alice mogła również schować się w jednej z kabin. Inna opcja zakładała zaczajenie się tuż przy drzwiach oraz próbę obezwładnienia mężczyzny. Gdyby zdołała go znokautować i odebrać PM-06, być może odmieniłaby losy gości Melvin’s. Wszystko zależało od tego, jak wiele była gotowa zaryzykować.

- Proszę, pomóż… mi… - ciężarna płakała, rozstawiając szeroko uda. - Ja… ja tak bardzo się boję.
Alice zagryzła wargę, spoglądając na nieznajomą.


 

Ostatnio edytowane przez Ombrose : 26-10-2016 o 13:41.
Ombrose jest offline