Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-10-2016, 16:30   #75
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Dzień II - Terry, Terra Incognita

Jest taki dowcip: nauczyciel wchodzi dla klasy i pyta dzieci:
- Drogie dzieci, kto to jest: mówi i nikt go nie słucha?
- Nauczyciel – odpowiadają dzieci.
Chyba właściwie nikt nie lubi zgrywać takiego nauczyciela, Terry także nie lubił, ale właściwie sam zawinił, bowiem zamiast krótko przemyśleć sprawę stał niczym słup soli oraz walił się w głowę patrząc na posłanie Moniki. Wszak widział pierwszy, że jej nie ma, pierwszy stał na nogach i miał możliwość reakcji, jak przystało na prawdziwego wojskowego. Zamiast tego stał i stał i stał, aż wreszcie ruszony wspaniałym zachowaniem Aleksandra też zaczął szukać, czy przypadkiem nie ma jej po krzakach. Odnalazł jedynie G… (znaczy nie punkt G, tylko przysłowiowy guzik, czyli miał pusty przebieg), jednak szczęśliwie wielebny dał radę, potem zaś pomogła mu Karen. Axel natomiast zajął się rozmową z półśpiącą Dafne. Terry straszliwie nie lubił nikomu przeszkadzać i kiedy widział, że komuś nieźle idzie, wycofywał się, albo raczej zajmował swoimi sprawami. Bowiem wtrącanie się, gdy coś działa prawidłowo, może jedynie popsuć. Odbierając sygnał więc, że Monika jest bezpieczna, rzucił w obozie do osób, które były, że idzie w stronę góry i ruszył. Starał się nie myśleć o wydarzeniach nocy oraz poranka. Wiadomo jednak było, że tak czy siak, przed zmrokiem muszą się stąd wynieść, jeśli zaś inni nie chcieliby, to cóż, planował to zrobić samemu. Tutaj stanowczo coś nie grało. Zaczynał wątpić, czy słowo honoru Dafne, która dała je twierdząc, że nic nie wie na temat strefy było warte więcej niżeli splunięcie. Jednak jeszcze nie odrzucał takiej możliwości.

Wszystkie sprawy obozowe zostały jednak poza nim daleko w tyle gdzieś. Przestał kompletnie się nimi interesować, albo raczej, próbował pozostawić je za sobą, skupiając się na trasie ku wysokiej, widocznej gdzieś hen górze. Zbytnie rozmyślanie mogło sprowadzić go na manowce, szczęśliwie odległy szczyt stanowił jednoznaczny kierunkowskaz. Planował iść kilka godzin, przed południem, kiedy słońca będą w zenicie, skręcić w prawo, iść trochę, potem zawrócić wracając inną drogą. Powróciłby wtedy popołudniem, co dałoby jeszcze czas na wyprowadzkę poza strefę, jeśli pozostali mieliby ochotę. Dafne zresztą wcześniej chciała, zaś Axel, chyba lekki pantoflarz, wydawał się popierać swoją narzeczoną w każdej sprawie.

Chwilowo szedł dziarskim, szybkim krokiem przez znane sobie z wędrówki, albo opisu terytoria. Jakieś palmy, jakieś paprocie, albo inne tam tego, które średnio go interesowały. Maczuga bezpiecznie spoczywała na ramieniu, zaś dwadzieścia kilo twardego kloca potrafiłoby przystopować niejednego drapieżnika, gdyby się taki pojawił. Jednak było pusto, co znaczyło, że jest ciągle wewnątrz strefy. Aż wreszcie doszedł do strefy zapachu. Przypomniał ją sobie, wszak wczoraj dotarł do jej skraju. Jednakże tym razem była od lewej. Nie planował się jednak zatrzymywać. Niebieskie kwiatki, czy zielone, czy nakrapiane, raczej interesowałoby florystę, niżeli benzyniarza.

Wtem Terry usłyszał cichy śpiewny głosik, który dochodził z terenów graniczących między drzewami a łąką.
- Idzie, idzie ktoś. Głośne kroki, głośne… - ów poruszeniu towarzyszył szmer liści w oddalonym od niego kilka kroków, z lewej strony drzewie. Dlatego Boyton odruchowo zatrzymał się wsłuchując. Przez chwilę dumał, co by nie wystawić maczugi do przodu, ale zrezygnował, trzymając ją jednak w pogotowiu pod ręką. Pomyślał, iż gdyby pojawił się jakiś tubylec, witanie go maczugą mogłoby doprowadzić do średnio fajnych nieporozumień. Czekał bardzo spięty, co wylezie z owych krzaków, czy czego tam. Może elfia księżniczka, albo brodaty krasnolud? Jednak ktoś czający się za liśćmi zamiast z nich wyłazić postanowił milczeć i tkwić w bezruchu.
- Cicho, cicho, cicho… - było ostatnim co powiedział.
Trzeba niewątpliwie było zadziałać, obustronne szachowanie nie miało w tej sytuacji sensu. Boyton podjął decyzję. Wobec tego ruszył w kierunku owego głosu, starając się iść stosunkowo cicho. Akurat na tym się znał nie najgorzej. Zasadzki na bandytów kształcą umiejętność cichego poruszania się równie dobrze, jak polowania na dziką zwierzynę.
- Idzie,... - usłyszał Terry, gdy zaś zrobił kolejny powolny krok do przodu, zamiast śpiewnego głosu zaczął słyszeć ćwierkanie ptaka. Szmer liści w drzewie, do którego się zbliżał ponowił się krótko.
- Haha, mam cię - przeleciało przez myśl Boytonowi i cichutko, jak to został nauczony, ruszył dalej do przodu. Ostrożnie niczym sam król ninja na wyprawie. Przynajmniej właśnie tak się starał poruszać.

Coś za liśćmi znowu umilkło. Widocznie czekało, próbując udawać… że go nie ma. Dopiero gdy mężczyzna rozchylił liście by ujrzeć niesamowicie kolorowego, małego ptaszka ten znów zaczął przejęty ćwierkać.


Nie ruszył się jednak z miejsca, patrząc czarnymi oczkami na mężczyznę. Aha, ptaszyna.
- Uff - parsknął cichym śmiechem. Czegóż on się tam spodziewał, elfiej księżniczki, Hotentota, wiewiórki-psychopatki tra la la la… Tymczasem pojawił się ptaszek. Całkiem nawet ładny, barwny, tak jak to bywa w tropikalnych krajach.
- Ładny jesteś - mruknął mężczyzna, który wsłuchiwał się w odgłosy lasu. Jeśli ciekawego nic nie usłyszał, planował wrócić ku dawnemu celowi. Zamruczał pod nosem:

Zakwitła gdzieś w tropikach
Tęsknota moja dzika
Nostalgia po przejrzystych tamtych dniach
Tu dzień jest wciąż za długi
Tu krzyczą papugi
…[1]

Dalej już nie pamiętał, jak leciało. Mniejsza zresztą. Tak jak nie chciał się skupiać na obozowisku, pozostałych tam osobach oraz półprawdach, półkłamstwach, identycznie próbował stłumić wyobraźnię, która przy każdej ładniejszej rzeczy, poddawała mu jakieś poetyckie wersy. Wierszowanie jednak ograniczało ogląd sytuacji, tak samo jak bezpłciowe rozmyślanie, czy bezmyślny zachwyt nad pięknem natury. Bowiem wprawdzie przyroda była śliczna, jednak póki co bardziej liczyły się praktyczne efekty.

Ptaszek jednak to po prostu ptaszek. Pewnie jakoś poprzekręca sobie, uznał Boyton, odgłosy puszczy tak, iż wydawało mu się, że ktoś gada. Ewentualnie dyskutujące ptaki, czy delfiny także się zdarzały na Wyspie Robinsona, jak nazwał ich miejsce pobytu. Przynajmniej takie wspominali wyspowi kompani. Trzeba jednak było ruszać nie oglądając się na ładne wprawdzie, ale chwilowo nieprzydatne istoty. Gdyby jakiś zając, którego możnaby wtrząchnąć, rozmarzył się… długouchego jednak nie było. Zresztą pewnikiem nawet, gdyby takowy przekicał przez las, nie dałby się złapać mało zgrabnemu człowiekowi. Starał się rozglądać, co jakiś czas zatrzymywać wsłuchując, jednak ogólnie drałował ciągle do przodu. Solidna marszruta nie pozwalała na długotrwałe przeglądanie przyrodniczych wspaniałości.

Stosunkowo niedaleko brzegu teren był płaski, przypominający to, co można zobaczyć na klasycznych atolach lub wyspach Morza Karaibskiego. Dalej jednak nie dawało się iść tak bezpośrednio do przodu. Pojawiały się jakieś doły, gęstwiny krzewów, nierzadko kolczastych, wzniesienia. Chcąc wędrować szybko, Terry zamiast ryzykować wspinaczkę, przedzieranie się oraz przeskakiwanie ponad szczelinami obierał raczej bezpieczniejszą drogę. Największą przeszkodę niewątpliwie stanowiły coraz większe gęstwiny krzaków. Wkurzało mocno to Boytona, jednak z drugiej strony cieszył się. Im gęstszy bowiem się wydawał las, tym większa istniała szansa na znalezienie wody. Nie przeklinał więc pod nosem, lecz starał się kombinować wybierając najlepszą, najłatwiejszą trasę. Leciutko zbaczał na prawo, czy w lewo, ale potem starał się ponownie powracać na dany szlak. Wielgaśna góra stanowiła wspaniały kierunkowskaz, który niekiedy można było dostrzec przez korony drzew tropikalnego lasu. Kwadrans później napotkał kolejną łąkę. Nie było na niej barwnych ptaszków oraz niebieskich kwiatków, za to pyszniła się czymś gegegegegenialnym, ewentualnie prawie genialnym, biorąc pod uwagę, że poszukiwał wody oraz cywilizacji. Marakuja, cudowna marakuja, która była, jak wiedział, wspaniałym źródłem witamin i miała tyle wartości odżywczych, co dobry obiad kuchni francuskiej. Marakuję wtrząchnąć można było na surowo, po prostu zrywając skórkę oraz wyjadając miąższ. Kwiatki także miała prześliczne.


Połączenie bieli, lilii, niebieskiego oraz zielonego koloru tworzyło wspaniałe zestawienie, które cieszyło oko każdego, poza największymi prozaikami. Jednak Boyton był poetą, kolorystyka grała mu miło w duszy ciesząc harmonią cudownych barw. Wszystko wydawało się tak świeże i tak piękne, jak to tylko mogło być. Przypomniał sobie, iż nawet zna wiersz, w którym występuje ów szlachetny owoc.

Moja pani, te półkule,
Marakuje i pistacje,
Chciałbym je całować czule
Oraz pieścić na kolację.

Potem, kiedy świt nastanie,
Kiedy wzejdzie pora ranka,
Chcę je pieścić na śniadanie,
Jak kochanek i kochanka.

Na śniadanie drugie później
Pragnę znów mieć na nie chrapkę.
Delikatniej, wolniej, luźniej
Tak smakować, jak kanapkę

Jeszcze na południe potem
Słodkie, niczym jabłka z sadu,
Chciałbym pieścić je z powrotem
I smakować do obiadu.

Wreszcie deser, smak nektaru,
Lodów z wiśniową ozdobą,
Pełen pierwotnego żaru
Chcę je pieścić z całą tobą
.

Wersy przeleciały mu błyskawicznie. Tak marakuje były piękne, ich kwiaty także bardzo ładne. Jednak najistotniejsze były świetne owoce.


Niektóre jeszcze zielone, niedojrzałe, jednak pomiędzy nimi pyszniły się wspaniałe, fioletowe owale. Nic, tylko zerwać. Raczej nie było problemu nad zapamiętaniem tego miejsca. Po prostu trzeba było iść do przodu, dwadzieścia minut do pierwszej łąki oraz kolejne piętnaście do marakui, jak pi razy drzwi oceniał czas. Wszak zegarka nie miał. Zerwał szybko dwa, czy trzy owoce oraz dobrał się do słodkiego, płynnego miąższu uważając, czy we wnętrzu coś się nie czai jakimś przypadkiem. Marakuja przypomina nieco wnętrze granatu pod względem pestek. Można spokojnie je jeść, jednak Boyton nie przepadał za nimi. Szybciutko pożywił się oraz napoił owocowym wnętrzem, ażeby ruszyć dalej.

Pole dawało się przejść względnie szybko. Można było raczej odnieść wrażenie, że jest zdecydowanie szersze, szczególnie z prawej strony niźli dłuższe wedle kierunku poruszania się. Maszerował więc dziarsko. Oczywiście po drodze objadając się soczystymi owocami. Wokoło kwiaty pyszniły się faerią barw, setki pszczół pracowało nad zbieraniem miodu dla potrzeb swojej barci napełniając powietrze wszechogarniającym bzyczeniem. Jeśli wewnątrz strefy panowała cisza, tak tutaj wędrowca ogarniało bogactwo tropikalnej przyrody. Oszałamiało, sprawiało, że język kołowaciał, kiedy miał opisać słowami tą tęczę kolorystyki, połączoną z przepięknym, unoszącym się przez wilgotne powietrze, kwiecisto – owocowym aromatem. Powoli wychodził ze strefy rosnących marakuj. Ponownie witał go las, tym razem nieco jakby suchszy oraz potężniejszy, starszy niźli nadmorskie kokosowe gaje. Drzewa wydawały się wyższe, poważniejsze, niejednokrotnie pokryte kępą mchu. Jedne potężne swoją objętością oraz wielkością korony. Niczym afrykańskie baobaby podkreślały swoją prastarą moc rozpościerając potężne konary na wiele stóp, niczym olbrzym ramiona. Inne smukłe, ale za to wysokie. Pięły się ku słońcom oraz ich życiodajnym promieniom, by dopiero na górze wystrzelić niewielką kępą listowia. Wszystkie miały swoje miejsce oraz były dobrane tak, jak nie potrafiłby najwspanialszy architekt ogrodów. Czuł się trochę jak hobbici, którzy wkraczali do lasu Fangorn. Jakby można było tutaj spodziewać się czegoś wyjątkowego, niezrozumiałego, innego. Ale przeciwnie do wybrzeża, ten las żył pełnią życia. Jakby uśmiechał się do Boytona przypominając mu prastarą szumiącą melodię, nuconą przez wszystkie drzewa wszystkich światów: „Nie było was, był las, nie będzie was, będzie las ...” Dookoła tętnił niesamowitą energią. Gdzieś wysoko, na drzewach, słyszał ćwirrr, ćwirrrr, hiiiiiyaaaa, hiiiiiyaaaaa, albo ughruuuuu, ughruuuu, albo inne dźwięki wydawane przez ptaki, dla których ludzkie głoski wydawały się zbyt ubogie, ażeby móc je odtworzyć. Prawie dostrzegał je wśród milionów poruszających się liści, ale jakoś zawsze udało mu się schwytać tylko kawałeczek chowającego się właśnie skrzydła, lub różnobarwnego ogona. Gdzieś niedaleko krzaki poruszył jakiś inny szmer. Jakieś małe stworzenie przedzierało się przez poszycie. Szybko odgarnął liście, ale nie zdążył ujrzeć. Tylko migający gdzieś ogon jakiegoś aguti, albo dalej… pancernik, absolutnie pancerniiiiiiiiiik. Normalne stworzenia, albo prawie normalne. Oprócz nich były ślady. Terry spojrzał pod nogi. Nie był tropicielem, ale gdzieniegdzie dawało się wyróżnić podwójne racice kopytnych. Jelenie, sarny, gazele? Nieważne. Kompletnie nieistotne, jakie to były stworzenia, byle nadawały się na smakowite steki. Niesamowite, nooooooooormalnoooooość! Aż każdy członek ciała podskoczył mu radośnie. Jednak było coś jeszcze. Delikatnie wkradający się szum, szum, woooodyyy! To była, to musiała być woda. Szmer stawał się coraz mocniejszy, większy, aż nagle odsunięta na bok paproć odsłoniła widok słodki niczym piersi Karen (tak jak sobie je właśnie wyobrażał). Strumień słodkiej wody, szemrzący, wesoło pluskający tysiącem bawiących się ze sobą kropli. Wspaniały wodny berek, który przez chwilę wprawił go tak w niekłamany zachwyt.

Wręcz oparł się na maczudze wzruszony. Strumień szemrzącym głosem wabił go zapraszając wesoło. Jak na strumień był całkiem szeroki. Może miał metr… Wypływał prawdopodobnie z jakiegoś wzgórza, lub wodospadu i płynął od lewej do prawej bystrym nurtem od czasu do czasu przedzielonym niewielkimi minikaskadami.


Pędził zahaczając o brzegi, przedzierając się przez wystające gdzieniegdzie kamienie. Kwiaty tysiąca barw, drzewa i krzaki o liściach z soczystej zieleni pochylały się nad nim odbijając w kroplach wody. Przezroczysta niczym powietrze woda ukazywała dno, gdzieniegdzie kamieniste, a w innym miejscu porośnięte jakąś denną florą, roślinkami z małymi listeczkami, których końcówki wychodziły na wierzch. Piękne kwiaty także potrafiły się usadowić na wodzie, ale tylko przy spokojniejszych fragmentach, gdzie zrobiły się zakola. One były pokryte królewskim storczykiem. Wspaniały wreszcie odkryty strumień, który łączył życiodajną moc oraz nieujarzmione, dziewicze piękno.

Zachwycony widokiem wody, czy widokami ogólnie, Terry musiał przesunąć dwa razy wzrokiem po linii brzegu po drugiej stronie nim zarejestrował pewien fakt.
Dosłownie na przeciwko niego, choć dzieliła ich woda kucała dziewczyna. Wyglądało na to, że pierze coś w strumyku. Całe szczęście, nie była ruda i naga… chociaż była bosa, była blondynką w kremowej, wyszywanej zwiewnej sukience. Ona też zarejestrowała z opóźnieniem obecność mężczyzny i teraz ich oczy spotkały się. Terry widział przerażone i zaskoczone niebieskie oczy, nie zwróciła więc od razu uwagi na to, że plecy dziewczyny zdobi coś szczególnego…


Rudowłose golasy prześladowały drużynę nocą, jeśli to nie sen. Bowiem jeżeli sen, to prześladowały we śnie, co także nie było fajne. Biorąc jednak wszystko pod uwagę, Terry przypuszczał, ze istnieje tutaj jakiś wpływ dziwacznych fal, lub pewnie magia. Wprawdzie ogólnie w czary nie wierzył, jednak chyba na takiej wyspie mogły funkcjonować… Jednak kobieta, która pojawiła się przed nim, wcale nie była ruda, ani nie pokazywała swoich, niewątpliwie pięknych walorów. Miała na sobie leciutką sukienkę barwy jasnego kremu, niemalże białą z arcydelikatnym odcieniem różu, na górze z ramiączkami, lub jedną delikatną wstążką, która otaczała szyję od tyłu. Boyton nie wiedział dokładnie, ponieważ miał wyłącznie widok od przodu. Sukienka sięgała pod kolana i była przy końcówce ozdobiona złotym haftem. Inną ozdobą był jasnoniebieski kamień na dole łódeczki dekoltu, od którego odchodził biało złoty pas, niczym zwisająca końcówka szalika. Tyle że milion razy delikatniejsza. Ogólnie sukienka wyglądała, niczym uszyta z cieniutkiego, a mimo to nieprzeźroczystego muślinu. Nic więcej nie skrywało jej ciała. Nie miała butów, ani czapki. Nie wydawały się zresztą jej potrzebne. Boytonowi zdała się jakoś po prostu pasować do tego miejsca. Przypominała baletnicę gracją oraz smukłością sylwetki. Twarz miała jasną, usta uśmiechnięte, łabędzią szyję, spojrzenie pełne świetlistego blasku, zaś włosy długie, sięgające pasa oraz płowobiałe. Delikatny powiew wiatru przy strumieniu rozwiewał je unosząc lekko, tak że poszczególne kosmyki niesfornie uciekały ku bokom. Ale najdziwniejsze były ze wszystkiego delikatne skrzydła, przeźroczyste niczym ćmy, jednak kształtem przypominające motyle. Wydawały się cieniutkie niczym najwspanialszy chiński jedwab, tworzony tylko dla najwyższych rangą książąt. Albo nawet jeszcze wspanialszy oraz dziwniejszy. Wokoło niej jakby rozprzestrzeniała się sfera wesołości oraz piękna, którą dodatkowo podkreślały drobne skry gwiezdnego światła, jakby otaczające dziewczynę oraz przydające jej blasku.

Kompletnie pogubiony oraz zachwycony cudnym zjawiskiem sierżant Terry, aż usta otworzył ze zdziwienia i wypuścił maczugę. Ta spadła mu na duży palec u nogi…
- Aaa! - wyrwało mu się, bowiem maczuga trochę ważyła, nawet jeśli była tuż przy nodze oraz spadła ledwie z kilku centymetrów. Wtedy właśnie dostrzegła go, zaś ich zaskoczone spojrzenia spotkały się… sierżant ruszył do przodu …
- Aaa! - śliski brzeg schodził mocno w dół, akurat w tym miejscu. Noga w śmiesznym kłapciu pojechała na dół. Nagle równowaga została utracona, prawa poszła w górę, lewa zjechała… Jeszcze usiłował zamachać rękami próbując utrzymać się w pionie schwytać czegoś… - Aaa! - głośne łup połączone z wesołym pluskiem zakończyło zabawę. - Aaa! - tym razem zaskoczenia oraz bólu wyrwały się ze spieczonych tropikalnym ciepłem warg zmaltretowanego sierżanta Boytona. - Auu – przywalił tyłkiem w jakiś podwodny kamień, zaś głową walnął z tyłu o glebę, aż mu gwiazdki błysnęły dookoła. Szczęśliwe strumień nie był głęboki, bowiem głowa mężczyzny wystawała ponad lustro wody, ale jasny gwint, uff, bolało właściwie wszystko, nawet jeśli nic się nie stało, to był pewny siniaka na zadku oraz śliwki wielkości gruszki na potylicy. Jeszcze dodatkowo ta wredna żaba wskoczyła mu na głowę i zaczęła zadowolona rechotać na cały regulator. Pewnie moooocno zadowolona, ze znalazła nowe fajne miejsce do obserwacji owadów. Mógłby pewnikiem spędzić ją, ale był w stanie pomroczności jasnej. Stanowczo potrzebował chwili, żeby wpaść na taki skomplikowany pomysł i aby wszystkie klepki powróciły mu na miejsce oraz mroczki przestały latać przed oczyma. Bowiem obecnie widział otoczenie wokoło, niczym przez wypełnioną tysiącem falujących gwiazdek mgłę. Gdy zaś jego wzrok powrócił do normy, Terry spostrzegł, że jasnowłosa kobieta pochyla się z zatroskaną miną tuż nad nim. Przygląda się, ocenia i powoli wysuwa smukłą dłoń w stronę jego twarzy.
- Elen sila lumen omentielvo – wydukał, wypluwając wydawałoby się, tonę waty z ust. Tyle jedynie pamiętał z języka elfickiego, który wymyślił wiekopomny twórca „Władcy Pierścieni”. Gwiazda błyszczy nad godziną naszego spotkania brzmiało. Albo raczej miał wydukać, bowiem z jego ust wydobył się raczej jakiś jedynie jęk, przez który można było dopatrzyć się słów. O rany… przynajmniej plus, że żaba sobie poszła, widocznie przestraszona przez dziewczynę. Niewątpliwie właśnie odeszła do innych żab opowiadając, jak taka duża skrzydlata istota odgoniła ją od takiego wspaniałego stanowiska łowieckiego. A potem jakimś sposobem uniósł drżącą dłoń stosując nieśmiertelne: “Ja Tarzan, ty Jane”. - Ja Terry – wskazał na siebie, - ty… - zawiesił drżący, obolały głos pokazując dziewczynę. Jeśli potrzeba było planował powtórzyć słowa oraz gesty.
- Eastra mua usa? - zapytała z przejęciem dziewczyna, która miała zwyczajny delikatny głos, którym mówiła z szeptem. Wysunięta dłoń dotknęła w końcu skroni mężczyzny skoro ten nie wyglądał jakby miał zamiar szybko zerwać się do zmiany pozycji.
- Ja Terry, ty Alaen - powiedziała przy tym.
Ten język niewiele mu mówił, przypominał skrzyżowanie angielskiego z łaciną. „Aestra” przypominało mu zniekształcone „astra” czyli „gwiazdy”. Łaciny rzeczy być szczerym nie znał, ale przysłowie „Per aspera ad astra” już tak, ale dalej było trudniej. „Mua” może chodziło o coś typu „mój”. Bowiem pojawiał się tam rdzeń charakterystyczny dla ludów indoeuropejskich. Czytał kiedyś o tym w periodyku dla młodych wierszokletów na temat powstawania języków. Wreszcie końcówka była najłatwiejsza. „USA” to „USA”, czyli dziewczyna musiała mieć kontakt z Amerykanami. Możliwe więc, że ktoś mówi po angielsku, uśmiechnął się niby cielę patrzące na malowane wrota. Tia, powiedział sam sobie, sojusz amerykańsko-elficki. Jakieś jaja. Widocznie mocniej się walnąłem, niż przypuszczałem, skarcił siebie za durnowate kombinacje. Już nawet nie poprawiał błędów zaimkowych przy przedstawianiu. Tylko jeszcze raz dotknął swojej gołej klaty:
- Terry – potem skierował w nią – Alaen – uśmiechnął się do niej najcieplejszym uśmiechem, jaki miał w rezerwuarze. Wszak tego typu gesty były ogólnoludzkie, ale także ogólnoelfie. Przynajmniej właśnie taką miał nadzieję.
Powoli spróbował się podnieść, ale widać było, że średnio sprawnie mu wychodzi. Niewątpliwie potrzebował jeszcze chwili, ale jakoś głupio czuł się siedząc w strumyku niczym wodnik Szuwarek. Pomyślał, że narysuje jej przynajmniej, co się właściwie stało.

Dziewczyna wyciągnęła wtedy obydwie dłonie, zupełnie jakby chciała służyć mu pomocą w podniesieniu się, zwłaszcza, że średnio mu to wychodziło… Dotknął więc jej ręki, przyjmując pomoc i powoli wydostając się na ląd. Wyglądał przy tym trochę clownowato, kiedy strumienie wody spływały po nim, niczym wodospad. Dobrze tylko, że do wnętrza spodni nie dostała się jakaś mała rybka.
Gdy Terry bezpiecznie stał już na suchym lądzie, dziewczyna zabrała dłonie i odsunęła się od niego na odległość dwóch kroków. Mężczyzna mógł spostrzec, że ta miast stać na ziemi wisi nad nią na dobre dziesięć centymetrów. Może właśnie dlatego… nigdzie nie było śladów ludzkich stóp. Elfich stóp. Chociaż przecież mogłyby być, skoro spotkał kogoś innego niż sarenkę.
Patrzyła na niego przez kilka uderzeń serca z niepewnością czającą się na twarzy.
- Ty Daphne? - zapytała w końcu.
Ponownie usta otworzył ze zdumienia. Co tu się działo? Uniósł dłonie w geście pokazania, że nie ma nic do ukrycia, potem skłonił się na znak szacunku licząc na ogólne zrozumienie, potem powiedział głośno.
- Terry - wskazał na siebie, potem powoli przeniósł dłonią pokazując na brzeg morza - Daphne - powtórzył słowa kilka razy.
Blondynka zachichotała zasłaniając przy tym usta dłonią. Wyglądała na rozbawioną czy to pokłonami, czy ostatnim gestem mężczyzny.
- Ty Daphne? Laur? Laurus? Ksieszniczca? - próbowała dalej, pozwalając sobie by rozbawienie nie znikało, a by zastąpił je teraz uśmiech.
- Daphne brzeg morza. Mare - powtórzył korzystając ze znajomości paru słów po łacinie, jakie posiadał. - Terry, sierżant - dodał dumnie, jakby owo słowo znaczyło więcej niż laury. - Daphne księżniczka, tam - pokazywał na brzeg morza oraz wykonał ruchy, jakby pływał oraz zaczął wyliczać na palcach pokazując. - Daphne - wyciągnął kciuk. - Księżniczka - wyciągnął cztery palce. - Laurus - wyciągnął dwa palce. - Sierżant - walnął się w pierś, wyciągając kolejny palec. - Tak księżniczka, Daphne, morze - próbował się dogadać.
Dziewczyna przyglądała mu się badawczo, coraz wyżej unosząc brwi. Pokręciła na boki głową z nieznikającym uśmiechem.
- Mua non shier unum - oznajmiła kiwając palcem wskazującym, zupełnie jak przestrzegająca przed czymś młodzieńca dobra ciocia. Aczkolwiek gdyby Terry zdawał sobie sprawę, że to olśniewające go zjawisko ma coś wspólnego z ciocią, to zastanawiałby się, dlaczego jego własna ciocia, pani Graham, tak nie wyglądała. Oprócz faktu, że nie umiała latać, pewnie dzieliło je coś koło czterdziestu kilo. Ale ogólnie faktycznie, kobieta była bardzo dobra.

Nie dawało się porozumieć, więc trzeba było metodą mimiczną.
- Alaen - wskazał na nią oraz narysował na ziemi na brzegu znaczek.
- Ja Alaen, ty Terry - powtórzyła dziewczyna, widząc, że wskazuje ją i rysuje jakiś znaczek. Potem od znaczka wskazał na brzeg morza oraz zaznaczył je. Na dokładniejsze obrazki nie starczało takiego materiału, jak przykładowo piasek. Dotknął jej dłoni oraz leciutko pociągnął w stronę brzegu spoglądając pytająco. - Daphne - powiedział - wskazując drugą dłonią ku brzegowi. - Alaen, Terro do Daphne, do księżniczki - zastanawiał się, czy pójdzie z nim. Wewnątrz strefy mogli normalnie wymienić myśli.

Alaen pokiwała przecząco głową i bardzo delikatnie zabrała swoją dłoń. Chwilę po tym pochyliła się nad narysowanym na ziemi obrazkiem. Wyglądało to zjawiskowo, gdyż nawet teraz unosiła się kilka centymetrów nad ziemią. Dopisała do pierwszego namalowanego przez mężczyznę znaczka napis “Alaen” oraz dodała drugi znaczek podpisany “Terry”. Miejsce które zdaje się miało być brzegiem morza, dziewczyna podpisała “Mare?”, po czym uniosła spojrzenie na sierżanta. Było to pytające spojrzenie. Dlatego właśnie Boyton bez problemu wychwycił, że chce potwierdzenia:
- Mare - powtórzył oraz dodał kilka ruchów pływackich.
Dziewczyna znów z pewnym rozbawieniem obdarzyła go uśmiechem, widząc jego pływackie ruchy. Po tym zaś, przy brzegu morza dopisała “Daphne”, kreśląc kolejny punkt. Zerknęła tylko raz na Terre’ego jakby upewniała się, że obserwuje. Zaznaczyła w kółko jego imię po czym nakreśliła linię od niego w stronę “Daphne”. Swoje imię również zakreśliła w kółko i chociaż linia zaczęła biec w tą samą stronę, urwała się w połowie odległości od “Alaen” do “Daphne”. Dopiero po narysowaniu wielkiego koła, które obejmowało “Daphne”, “Mare”, narysowaną plażę i połowę drogi do “Terry” i “Alaen” przestała rysować by spojrzeć na swojego… rozmówcę.
Terry odpowiedział spojrzeniem i też zaczął rysować oraz pokazywać palcami udając chód.
- Terry - pokazując od miejsca ich wspólnego spotkania do brzegu. Potem zaś - Terry i Daphne - z powrotem ku wielkiemu kręgowi w połowie drogi, gdzie mieli się spotkać. On miał zawołać wszystkich, zaś ona … - Alaen - wskazał dziewczynę oraz pokazał na wielki krąg przebierając palcami. Spojrzał pytająco, czy potwierdzi skinieniem oraz wesołym uśmiechem. Dziewczyna zamiast tego jednak pokręciła przecząco głową … zmazała narysowane linie przechodzące między imionami poszczególnych osób. Zostawiła jednak wielkie koło. I jeszcze raz, ale nieco inaczej … zaczęła.

Tym razem “Terry” szedł do “Daphne”, później zaś “Terry” i “Daphne” w jednym kółku szli do “Alaen”, koło której pojawiła się linia oznaczona rysunkiem rybki… może nawet trochę kształtem przypominająca rzekę nad którą teraz byli. By mężczyzna miał pewność, Alaen dorysowała za ów rzeką górę.
- Aaa - klepnął się w głowę sierżant. - Terry - potem pokazał ku morzu - Terry Daphne - potem pokazał z powrotem na strumień powtarzając - Alaen. - Tym razem chyba się dogadali. Miał ich przyprowadzić tutaj nad wesoło szemrzący strumyk.
Alaen jakby wypuściła powietrze z płuc … przy czym był to gest tak delikatny i zwiewny, jak ona sama. Pokiwała potakująco głową i znów uśmiechnęła się, teraz jednak nie rozbawiona. Po prostu zadowolona z postępu w dogadywaniu się. Tymczasem uradowany Terry pochylił się nad strumieniem i napił nieco wody. Była smaczna, czysta kryształowo, przede wszystkim zaś była wodą. Nie sokiem, ale prawdziwą wodą. Uff, absolutnie świetna … Szybciutko wyjął dwie prezerwatywy. Otworzył plastikowe pudełko, rozciągnął, wreszcie końcówkę przyłożył do ust i wdmuchał trochę powietrza. Następnie włożył do wody z nurtem tak, aby po prostu mógł ją napełnić prawie że litrem wspaniałego płynu, który ewentualnie wewnątrz mógł nabrać nieco waniliowego smaku. Później wiązało się końcówkę i już wszystko było do użytku. Potem zaś trzeba było powtórzyć wszystko z drugą prezerwatywą. Trzecią pozostawił na inne okazji oraz, być może, do innych zastosowań, bardziej klasycznych. Maczugę zostawił. Jakby bowiem nie było, żadnego stworzenia niebezpiecznego nikt spośród ekipy nie odkrył tutaj.

Ruszając ostrym krokiem uśmiechnął się jeszcze do czekającej oraz obserwującej go Alaen.
- Papa – pomachał dziewczynie dłonią na do widzenia.
Początkowo jedynie szybko szedł. Inaczej nie dało się wśród gęstwiny drzew oraz krzaków. Później marsz przeszedł w lekki trucht. Chciał bowiem dotrzeć jak najszybciej do czekających niewątpliwie kompanów. Dlatego wracał starą trasą, którą już miał względnie opanowaną, przez dwie łąki bezpośrednio nad morze.
- Czyli znalazła się elfia księżniczka – aż sam się dziwił całej sytuacji przypominając sobie oraz analizując cały przebieg spotkania. Doskonale, że była przyjazna. Ponadto jakąż rolę miała w tym wszystkim Dafne, bowiem pojawiało się jej imię. Czyżby Aelan była matką Dafne? Zaiste byłoby szkoda. - Ale się wszyscy zadziwią oraz niewątpliwie ucieszą – mruczał wesoło do siebie. - Woda świetna. Doskonała sprawa.

Pędził solidnie niczym sam Forest Gump.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 26-10-2016 o 16:35. Powód: 1. List z Singapuru, Jonasz Kofta
Kelly jest offline