Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-11-2016, 23:52   #77
Grave Witch
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Nela, Jack, Barbara



No i zobaczyli… Pierwszy drogę w głąb krypty, ujrzał Jack.


Na dobrą sprawę, nie licząc zdobnego świeżymi kwiatami i białym marmurem przedsionka, krypta nie robiła szczególnie pozytywnego wrażenia. Zejście w dół było po prostu tunelem oświetlonym przez lśniące, białe kule. Na szczęście ktoś pomyślał o tych, których wzrok nie był dostosowany do ograniczonej ilości światła i zainstalował sznurową poręcz.
Dan szedł na końcu, wyjątkowo pozwalając na zwiększenie dystansu między sobą, a Barb. Widać uznał, że zabezpieczając tyły, będzie ją lepiej ochraniał niż wisząc nad nią niczym wygłodzony pies nad kością.


Szli w ciszy, zagłuszanej jedynie odgłosem ich kroków na kamiennych stopniach. Coraz głębiej i głębiej, zupełnie jakby korytarz ów miał się nigdy nie skończyć. Z czasem jednak i kolejnymi krokami, zaczął się rozszerzać, tworząc przedsionek wychodzący na podest.
- Witajcie w Krypcie - rzucił zza ich pleców Dan, otrząsając się niczym zmokły kundel. - Nienawidzę tego cholernego korytarza.
Jego marudzenie jednak nie było w stanie zepsuć wrażenia, jakie Krypta robiła na tych, którzy ujrzeli owe miejsce po raz pierwszy.
Stojąc na podeście spoglądali na wieżyczki i dachy pałacu wybudowanego, jakby się zdawało, w samym sercu ziemi. Jaskinia, czy to twór naturalny czy powstały przy użyciu pracy fizycznej i magii, była ogromna. Nawet ze swym wzmocnionym przez wilkołaczą klątwę wzrokiem, nie byli w stanie dojrzeć jej drugiego końca. Ponad nimi sufit niknął w ciemnościach, pod nimi zaś, spadając pionowo w dół, rozpościerała się przepaść. Pośrodku zaś, na kamiennej podstawie utrzymującej się na grubej kolumnie, stała siedziba Lilliel.


Liczne mosty łączyły kolejne budynki, tworząc pajęczą niemalże sieć przejść. Nie brakowało tu rozjaśnionych błękitnym blaskiem altan i ogrodów które lśniły niczym diamenty. Ten sam blask zdawał się otaczać całą budowlę, każde z jej licznych pięter i drogę, która prowadziła w dół. Wąskie, strome schody, z jednej strony ciasno przytulające skalną ścianę jaskini, z drugiej zaś wychodzące wprost na przepaść od której podróżnych nie chroniło żadne zabezpieczenie. Dzięki temu jednak, schodząc w dół, mogli podziwiać w pełni kunszt artystów, którzy poświęcili swój czas by stworzyć ów klejnot zwany Kryptą.


U podnóża czekał na nich, lekko się uśmiechając, Rast. Z gardła Dan’a wyrwało się, zapewne niekontrolowane, warknięcie, które tylko dodatkowo rozbawiło ojca Scarlet.
- Liliel zaprasza was na kolację - pochylił przed nimi teatralnie głowę i wskazał na wykuty w białym marmurze łuk, zdobiący wejście na środkowy z trzech mostów, które prowadziły do Krypty.
Sam ruszył jako pierwszy, nie czekając na gości, co bez wątpienia uchybiało etykiecie i zasadom dobrego wychowania.
- Tia… Doczekać się nie mogę - sarknął Dan, nad uchem Barb, które to miejsce zdawało się być jego ulubionym. - Chodź, piękna, gdy wampir zaprasza na kolację, nie wypada odmówić - mruknął jeszcze, tym razem ciut bliżej małżowiny, tak iż słowa te stały się zarówno ponagleniem jak i pieszczotą.


Wbrew oczekiwaniom, kolacja minęła całkiem normalnie. Jadalnia, do której zaprowadził wszystkich Rast, była eleganckim, aczkolwiek dość niewielkim pomieszczeniem. Kameralnym, można by wręcz rzec. Po drodze spotkali licznych przedstawicieli bladolicych, wysysających krew istot, które przyglądały się im z ciekawością. Obecność półwampira skutecznie jednak powstrzymywała wszelkie próby nawiązania kontaktu. A może chodziło tu o wyraźnie agresywną postawę Dan’a? Kto wie…
Na samą kolację podano pieczoną sarnę z warzywami, wyborną, kremową zupę z gołębia i pierwszej jakości czekoladowy suflet z idealną ilością płynnego, czarnego szczęścia w środku. Liliel, jak na dobrą gospodynię przystało, utrzymywała konwersację na neutralnym gruncie, wypytując przybyłych o ich świat, jednak zmieniając natychmiast temat, gdy tylko schodził on na cel ich wizyty. Croft nie pojawiła się, wbrew temu co zapowiedziała pani tego miejsca. Także Rast nie towarzyszył im przy stole, co bez wątpienia ucieszyło Dan’a, który jak zwykle zdawał się skupiać na niczym i nikim innym, jak tylko Barb, zostawiając pozostałą dwójkę ich gospodyni.


Po zakończonym posiłku zostali odprowadzeni do przeznaczonych im komnat. Ich przewodniczką była rudowłosa wampirzyca, która dość łakomym wzrokiem spoglądała na Jack’a.


Ten jednak, ani też towarzyszące mu kobiety, nie odczuł żadnego nacisku na umysł, przymuszającego do oddania się we władzę krwiopijczyni. Widać opieka Liliel działała niezawodnie, a przynajmniej działała tak w obecności nieodłącznego Dan’a. Ten jednak, dowiedziawszy się, że jego oczko w głowie postanowiło wraz z pozostałymi zająć jedną komnatę, a co za tym idzie będzie jej miał kto pilnować, ogłosił że musi się oddalić na czas jakiś żeby dopilnować przygotowań do dalszej drogi. Zanim jednak odszedł wręczył Barb niewielki drobiazg na srebrnym łańcuszku.


- Na wszelki wypadek - mruknął jej do ucha na odchodne, nie wyjaśniając czym jest owa błyskotka. Sądząc jednak po niezadowolonej minie wampirzycy, jej posiadanie w tym miejscu zaszkodzić nie mogło.


Komnata, która miała stać się dla nich miejscem odpoczynku tej nocy, okazała się być nad wyraz okazałym pomieszczeniem.


Nie, żeby po wyglądzie reszty siedziby Liliel można się było spodziewać czegoś skromniejszego, to jednak i tak jej przepych przytłaczał odrobinę. Szczególnie po raczej normalnych pokojach w chatce Taminy. Ich przewodniczka pożegnała się krótkim:
- Przyjemnej nocy - po czym oddaliła, posyłając Jack’owi spojrzenie wyrażające zaproszenie i obiecujące wiele, jeżeli z niego skorzysta.






Dawid



Po powrocie do obozu, do którego dotarli tuż przed świtem, oboje zlegli wymęczeni tą pierwszą przemianą i natłokiem informacji, który zalewał ich umysły. Usnęli natychmiast, gdy ich głowy dotknęły posłania. Zbudzili się także jednocześnie, sądząc po wysokości słońca, mając za sobą ledwie trzy godziny snu. Summer wyglądała blado, oddychając ciężko, niczym po długim, ciężkim biegu. Dawid nie był wcale w lepszym stanie. Jego sen… Śnił o “Pełni” ale sen ów był inny, nienaturalny, dziwny. Byli w nim wszyscy, na których mu zależało, ci żywi i ci martwi. Bawili się, tańczyli, pili… Była tam też Summer, przemykając między rodziną Polaka i jego znajomymi. Można by ów sen wziąć nawet za całkiem przyjemny, gdyby nie ból. Czuł go nawet teraz, gdy z otwartymi oczami spoglądał na swoją roztrzęsioną partnerkę. Czuł go dokładnie tam, gdzie Tamina znalazła ślad po ugryzieniu. Zupełnie jakby ponownie zadano mu tą ranę lecz tym razem uczyniono to gdy był świadomy i pozostawiono z konsekwencjami. Czy mogło to być wspomnienie?


- Zajmę się śniadaniem - kolorowłosa swym cichym głosem wdarła się w owe rozważania, zaraz po tym wymykając się z szałasu. Najwyraźniej chciała pobyć sama. Biorąc pod uwagę co o niej już wiedział, mógł się domyślić niektórych szczegółów jej snu, o ile oczywiście powodem jej pobudki był właśnie ów sen.
Wróciła po długiej chwili, niosące ze sobą kolejne truchło zająca. Najwyraźniej na zmianę w diecie nie było chwilowo co liczyć. Może gdyby się przemienili i na coś zapolowali, jednak bez tego pozostawało tylko to, co udało się złowić w sidła.







Alexander



Wyruszyli gdy tylko wszyscy byli gotowi, czyli natychmiast. Soros okazał się nie być szczególnie rozmownym towarzyszem, w przeciwieństwie do Doros, która starała się namówić oboje podopiecznych, CJ i Alexa’a do rozmowy.
Droga nie była trudna. Ścieżka, którą ruszyli, po niecałej godzinie zmieniła się w trakt. Konie przywitały ową zmianę z wyraźnym zadowoleniem, podrzucając łbami i rżąc cicho. Jakby na to nie spojrzeć, po trakcie wędrowało się o wiele lepiej niż ścieżką, która co prawda była wytyczona, ale na której nie brak było wystających korzeni i dziur. Soros poinformował ich łaskawie, że na obiad zatrzymają się w karczmie, a po obiedzie Doros wraz z CJ ruszą w innym kierunku, co zostawiało jego i Alex’a samym sobie. Nie na długo, jak wyjaśnił, bowiem wkrótce miała do nich dołączyć Meris, wraz z pozostałą dwójką, która podjęła się likwidacji alfy.


Budynek, przed którym zatrzymali się gdy słońce wspięło się już dość wysoko na niebie, a żołądki i pośladki krzyczały o swoich prawach, nie wyglądał szczególnie obiecująco. Dach wydawał się grozić zawaleniem przy byle podmuchu wiatru, podobnie jak i szczerbaty komin, z którego wydobywała się wąska, leniwa smuga dymu, znak iż ktoś nie dość że znajdował się w środku, to jeszcze właśnie przygotowywał jadło. O tym zaś poinformowały ich nosy, wypełniając się wonią pieczonego mięsa i słodkim aromatem słodkiego ciasta i… truskawek? Jak nic owoce jakieś miały w owym kuchceniu udział, bowiem wrażliwe na zapachy nosy wyłapywały wyraźną ich woń.
Jak się wkrótce okazało, miały rację. Po tym jak zasmarkany chłopak w potarganych portkach odebrał od nich cugle wierzchowców, a oni sami przekroczyli próg owego przybytku, którego nazwę skrywała mgła tajemnicy, powitani zostali pieczenią z sarny i ciastem truskawkowym. Oba te przysmaki, w przeciwieństwie do samej karczmy, nie dość że prezentowały się całkiem okazale to i smakowały wybornie. Karczmarz, poczciwy mężczyzna pod pięściesiątkę z wielkim brzuchem otoczonym pocerowanym fartuchem, powitał ich, dosłownie, czym chata bogata. Na stole znalazło się zatem nie tylko jadło, do którego dołączył wciąż parujący bochen chleba, ale także butelka domowej roboty cidru, a dla niepijących dzban mleka z miodem.


Po obiedzie, tak jak to zapowiedziane zostało, CJ wraz z elfką udały się w kierunku wschodnim, zaś Alex z Sorosem, na północny zachód. Pogoda dopisywała umilając drogę promieniami słonecznymi i buczeniem owadów. W powietrzu unosiły się wonie właściwe zbliżającemu się latu. Ciepłe, zapraszające, odurzające. Wwiercały się w nosy i umysły, w nader agresywny sposób, chociaż nie aż tak, jak pierwszego dnia pobytu w Avalonie. Najwyraźniej mikstura, którą wypili, robiła swoje.







Barry



To, czego chciał, nie było mu dane. Pozwolono mu jednak odetchnąć. Wino zaczęło działać szybko, bardzo szybko. Serce wpierw przyspieszyło swe bicie, by z każdym następnym łykiem, każdą butelką, zwalniać. Świat zaczął się kurczyć. Wpierw na brzegach, powoli nadchodziła czerń. Obraz rozmywał się, kolory i kształty zlewały ze sobą. Każdy kolejny oddech był cięższy, trudniejszy do wtłoczenia go do wnętrza klatki piersiowej. Tuż przed tym jak jak odpłynął, gdy czucie niemal całkiem zanikło, poczuł ostre ukłucie. Sprzeciw, który sztyletem wbił się w jego serce, zabierając ten ostatni oddech. Coś w nim samym nie chciało tego co on. Było to obce coś, nowa cząstka o której istnieniu nie miał pojęcia. To coś było silne, było potężne, było mądre tą specyficzną mądrością natury. I on to właśnie próbował zabić. Próbował zabić też siebie. Byli połączeni, on i to coś. Decyzja zaś, którą podjął, zabijała oboje…


Jednak nie zabiła. Klatka piersiowa unosiła się powoli. Czuł każdy oddech, który zmuszał ją do tego ruchu. Przed oczami wciąż miał czerń, jednak nie była ona cicha, bezkształtna ani bezwonna. Była… zduszona, jakby coś ciężkiego przygniotło jego zmysły. Uczucie to można było porównać do wyrwanego zęba. Niby go już nie było, a jednak wciąż bolał.
Głosy… Nie, jeden głos. Miękki, uspokajający i pachnący mlekiem oraz miodem. Oddalał się i przybliżał. To nabierał nut stanowczości, to pobrzmiewał wesołością, to troską. Kobiecy głos, doszedł w końcu do wniosku. Nie znał go, a przynajmniej nie był w stanie skojarzyć z nikim, kogo kiedykolwiek spotkał. Dźwięk ów wypełniał jego uszy, nie pozwalając dosłyszeć niczego innego. Nie wiedział gdzie był, ile czasu minęło nim czerń odcięła go od rzeczywistości. Czy jednak w ogóle była to rzeczywistość?
- Obudziłeś się - usłyszał ją ponownie, tym razem bliżej. Także jej zapach stał się wyraźny, a na twarzy poczuł dotych chłodnych dłoni. Nie zimnych, nie… Były chłodne, jakby dopiero co wróciła ze spaceru na świeżym powietrzu.
Dotyk przesunął się z czoła na coś, co nie pozwalało mu otworzyć oczu. Gruby materiał oddzielał go od dostępu do zmysłu, który mógłby mu odpowiedzieć na tak wiele pytań. Gdzie był, kim była nieznajoma, dlaczego nie był w stanie się ruszyć…
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”

Ostatnio edytowane przez Grave Witch : 27-12-2016 o 22:47.
Grave Witch jest offline