Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-11-2016, 16:43   #47
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DOMINIUM

Wiatr w Dominium ma swojego władcę – Pana Wiatru. Zasiada on na szczycie najwyższej w Dominium Góry zwanej Górą Wichrów, skąd spoziera w dół wyszukując tych, którzy go urazili. Żeglarzy na Krwawych Łodziach próbujących przedostać się przez burzliwe wody Morza Rozdzierającego na Wybrzeże Sztormów by łupić i plądrować. Wystarczy, by któryś splunął w morze – Pan Wiatru był gotów zesłać na załogę wichurę zdolną rozbić okręt o przybrzeżne skały. Spogląda na Stepy Bestii by wypatrzyć tych, którzy składają przysięgi na Jego Imię. Zerka w gęstwę Puszczy Cieni, by zareagować na obelgi gwiżdżących wśród uroczysk głupców. Ale najwięcej uwagi poświęca Dominium by zobaczyć tych, którzy niczym wiatr, niosą zapowiedź krwi tryskającej z ran i porywanej z wiatrem. Zapowiadało się na to, że zbliża się czas gdy Pan Wiatru nie będzie mógł dalej pozostać obojętnym…

ADAM ENOCH

Droga prowadziła go prosto malowniczą okolicą. Z jednej strony porośnięta lasami wyżyna, z drugiej te ponure wzniesienia. Krew przestała grzać jego ciało. Gorączka walki przygasła i we znaki dawało się najzwyczajniej w świecie zmęczenie.

Zmierzchało się a potem nadeszła ciemność nocy i Adam poczuł się nieswojo. Jakby ciemność … ożyła. Przestrzeń wypełniły odgłosy jakiś owadów i zwierząt. Dziwaczny koncert pisków, trzasków, pohukiwań, pobrzękiwań, popiskiwań, skrzeków i mnóstwa innych dźwięków. Jak jakaś miniaturowa, rozsiana po okolicy orkiestra.

Było oczywistym, że droga dzisiaj nie doprowadzi go w żadne miejsce i pozostało mu zatrzymać się gdzieś na noc. Wyszukał jakieś przydrożne chaszcze i … zaniemówił.

Drogą którą przyszedł Adam jego śladem podążała jakaś osoba. Gdy podeszła bliżej Adam rozpoznał charakterystyczną sylwetkę Graw Nar Grawa! Półnagi dzikus nadal oblepiony piaskiem i zakrzepłą krwią.
Widząc minę Adama Graw Nar Graw wybuchnął swoim dzikim, nieco szalonym śmiechem.

- Przecież mówiłem, że niedługo się zobaczymy. Wiąże mnie przysięga Ludu Nar.

Słowa Graw Nar Grawa były jak katalizator.

Adam poczuł świst wichru w uszach i uczucie, jakby zaraz miały popękać mu bębenki. Jak przy gwałtownym lądowaniu.

Pociemniało mu przed oczami a potem ujrzał skałę i otaczającą ją półokręgiem armię dzikusów – w futrach, w prymitywnych pancerzach, z pochodniami w umięśnionych łapach.

Lud Nar.
Lud Wzgórz!
Skandowali imię Enoch!

Morze falujących płomieni płonęło u jego stóp.
Czuł euforię. Czuł ogień w żyłach. Ale przede wszystkim czuł dziwne uczucie wzruszenia w gardle na widok Nar Grawa.

- Mogłeś sobie odpuścić to zakopywanie, Enoch, cholerny żartownisiu. Dobrze że nie kopałeś głęboko bo bym chyba się nie wygrzebał.

Słowa Graw Nar Grawa przerwały wizję armii dzikusów.

- Mam ochotę napić się wina, Enoch! – zakrzyknął Graw nar Graw z pasją. – Nic tak nie wysusza gardła jak porządna walka. Niedaleko do Mostu Tercyego. Lud Nar czasami robi tam … interesy.

Adamowi jakoś nie spodobała się dziwna nuta którą usłyszał przy określeniu „interesy”. Zbyt często ją już słyszał. Z innych ust. W innym miejscu i życiu – w obskurnych barach USA i wiedział, że zazwyczaj nie zwiastuje niczego dobrego.

Graw Nar Graw ruszył jednak w gęstniejące ciemności nie oglądając się za Adamem.

PATRICA MADDOX


Bagna okazały się wymagającym terenem. Skrywający je opar dusił płuca, wypełniał je cuchnącym, palącym w gardło powietrzem. Pod stopami Patrici chlupotała woda. Buty bardzo szybko przemokły a nogi pokryły się gęstym, zimnym błotem.

Najgorsze były jednak owady i kałuże stojącej wody, w której widziała wykrzywione, przegniłe czaszki. Pod powierzchnią bagnisk roiło się od szkieletów.

Lothar milczał wyraźnie skupiony na wyszukiwaniu ścieżki w tym nieprzyjaznym terenie. Czuła, że musi zachować spokój, jeżeli nie chce dołączyć do szkieletów w bagnisku więc milczała pozwalając zwiadowcy wykonywać swoją pracę.

Godzinę później miała serdecznie dość tej włóczęgi. Miała wrażenie, że krążą w kółko. Jej płuca wypełniał paskudny wyziew, nogi przemarzły, a ciało pokąsały muszki, komary i pijawki, które odrywała od ciała za każdym razem, gdy wyszli na odrobinę bardziej suchy ląd.
W końcu zatrzymali się pomiędzy jakimiś kamieniami, gdzieś pośród ruin czegoś, co mogło być kiedyś mostem lub czymś takim.

Lothar podał jej bukłak i jakiś lekki, kwaskowaty alkohol pozwolił jej się pozbyć smaku bagien z ust. Potem dostała od zwiadowcy jakieś suszone mięso oraz owoce – posiłek skromny lecz dodający energii.

- Co to za ruiny? – zapytała korzystając z okazji by poszerzyć wiedzę.

- Tu kiedyś było miasto. Nosiło nazwę Minora. Ale Maska zalał je wodą, potopił mieszkańców i stworzył Bagna Straceńców. Niedaleko stąd znajduje się droga w stronę Ogrodu Zjaw. Patrz pod nogi a nie zgubisz szlaku. Ja … ja dalej nie pójdę. Ogród to nie miejsce dla takich ludzi jak ja. Poczekam tutaj gdyby coś poszło nie tak, rozbiję obozowisko i spędzę noc. Ty musisz iść dalej. Beze mnie. Odszukaj Tunel w Ogrodzie Zjaw i … zresztą sama wiesz najlepiej, co powinnaś zrobić. Moje zadani zostało wykonane…

Zamilkł gwałtownie. Zbyt gwałtownie. Wpatrując się w coś lub w kogoś za plecami Patricii wstał ujmując jedną ręką trzonek topora, który służył mu do tej pory jako narzędzie dzięki któremu wycinali sobie drogę przez zarośla i oczerety na niektórych odcinkach rozlewisk.

Gwałtownie odwróciła się za siebie przerażona jego reakcją.

- Nie ruszaj się!

Ostrzegł ją. Niepotrzebnie, bo i tak zamarła ze zgrozy.

Za nią unosił się dziwaczny stwór wielkości sporego psa. Miał cielsko nieco przypominające osę, wrzecionowate i pasiaste. Unosił się na skrzydłach obciągniętych półprzeźroczystą błoną. Najgorszy był jednak pysk kreatury. Przypominający rybę i owada jednocześnie. Zębaty i paskudny.

- Kołatka… - wyszeptał cicho.

Z pyska stworzenia wydobył się zdeformowany język – przypominał węża, lecz zamiast dwóch miał trzy zakończenia – każde zakończone żądłem lub kolcem.

Świsnął topór przebijając czaszkę kreatury, która zwaliła się na ziemię dziwacznie miotając paskudnym ciałem. Lothar poderwał się, pochwycił łuk i w oszałamiającym tempie posłał strzalę w obalonego stwora przyszpilając go do ziemi.

- Idź, Szalona Dox. Idź szybko szukać Tunelu nim zlecą się inne.

CELINE CENIS

Poza tym dziwnym stworem nad rzeką miasteczko wyglądało na wymarłe. To znaczy mieszkańcy zapewne siedzieli w domach, bo wydawało jej się, że dostrzega jakieś niepokojące, ukradkowe poruszenia za oknami. Nie miała jednak pewności czy to nie wymęczone nerwy nie dają się jej we znaki.
Czekała i czekała, lecz na ulicy nie pojawił się żaden przechodzień. Jedyną rozsądną alternatywą spotkania kogokolwiek wydawało się być pukanie po domach lub do tego przybytku, w którym najwyraźniej trwała jakaś impreza. A jak impreza to i ludzie. Po dłuższej chwili wahania otworzyła drzwi.

Kiedy weszła do tawerny muzyka zmieniła się.

Przy prostym stoliku śpiewała kobieta o szaro ciemnych włosach i jasnozielonych oczach. Z tym, że nie miała normalnej pary oczu lecz trzy – zielone niczym szmaragdy – dwa umieszczone normalnie i trzecie, na czole.

Najwyraźniej nikt nie zwracał uwagi na tę osobliwość. Wszyscy wsłuchiwali się w słowa pieśni dziewczyny, śpiewane do akompaniamentu instrumentu bardzo przypominającego gitarę w jakimś nieznanym Celine języku.

Tawerna była w klasycznym, wiejskim klimacie chociaż klientela wyglądała nieco inaczej niż w typowych tego typu miejscach. Ludzie nosili na sobie proste tuniki i koszule, trzymali pod ręką broń – średniowieczne topory i miecze. Część z nich nie było ludźmi – jak pieśniarka. Celine ujrzała kilka takich jaszczurko podobnych stworków jak przed wejściem, jakieś pokurcze przypominające żółwie na dwóch nogach i bez skorup trzymające się na uboczu, jakieś niewielkie zielonoskóre pokraki z krzywymi gębami, a także jednego czterorękiego mężczyznę, który chyba próbował tańczyć do wtóru pieśni.

Przez chwilę Celine zapragnęła wyjść ale było już za późno. Wszystkie oblicza skierowały się w jej stronę.

- Witam szlachetną panią – zakrzyknął karczmarz – wyglądający zupełnie normalnie facecik z brzuchem i z strzechą rudych włosów na głowie. – Proszę siąść gdzie pani wygodnie. Zaraz podejdę.

Czteroręki stwór warknął coś w dziwnej mowie. Chyba wskazywał jej miejsce koło siebie. Coś jednak w jego nieco pajęczej aparycji nie dawało jej spokoju. Olbrzym budził w niej jakieś obawy.

Za to pieśniarka i akompaniujący jej grajek (który wyglądał bardziej na jakiegoś rębajłę w przebraniu) wzbudzali w niej jakieś dziwne emocje. Pozytywne i trudne o określenia.


LIDIA HRYSZENKO

Krzątała się po obozowisku a żaden ze Zbieraczy nie wchodził jej w drogę. Wybuch kryształu przepłoszył stworki które trzymały się teraz przezornie na odpowiedni dystans. Nikt nie chciał skończyć jak złodziejaszek który wyciągnął lepkie łapki po rzeczy Lidii.

Pakowała więc znalezione rzeczy, które wyglądały jak jedzenie do swojej torby i do kilku noszonych przez ramię płóciennych sakw. Śpieszyła się lecz kątem oka obserwowała Tarro, który rozmawiał z jednym ze Zbieraczy, najpewniej tym Glizdawcem o którym wspomniał. Lidia nie p[potrafiła ich rozpoznać.

Z Hurrkiem nie było najlepiej. Co prawda wstał na wszystkie kopyta, lecz wyraźnie z trudem utrzymywał się na nogach. O biegu tak szybkim, jak poprzednio mogli raczej zapomnieć.

Tarro wrócił z rozmowy wyraźnie poirytowany.

- Kryształ musi być tam, gdzie go masz. Nie pomogą nam. Złodziejski klan i złodziejskie podejście. Tak to z nimi bywa.

Mężczyzna przeniósł spojrzenie na centaura.

- Kiepsko wyglądasz.

Pół-człowiek nic nie odpowiedział.

Lidia poczuła to pierwsza. Mrowienie skóry, jakby zbierało się na burzę. Tarro wyraźnie też coś poczuł bo wbił wzrok w dal jakby próbował coś wypatrzyć na horyzoncie, tam gdzie majaczyła ledwie widoczna linia wzniesień.

- Łowca Maski – wypluł w końcu spoglądając na zniszczenia dokonane przez czarny kryształ. – Nic w tym dziwnego.

Zbieracze pojawili się znikąd. Małe, wredne stworki ciskające w ich stronę kamienie z niewielkich, skórzanych proc.

Lidia ujrzała, jak jeden z nich trafia nieszczęsnego Hurrkha w łeb z siłą, od której centaur znów przysiadł na kolana. Inny trafił Tarro w twarz i zaskoczony kudłacz złapał się za twarz. Inny Zbieracz poprawił z boku, trafiając mężczyznę w skroń. Tarro jęknął, złapał się za skroń a spomiędzy palców popłynęła mu struga krwi. Kolejny pocisk zdzielił go w czoło i mężczyzna padł blady i całkiem nieprzytomny czy nawet martwy na ziemię. Pociski powaliły też centaura – Zbieracze okazali się nadzwyczajnie skuteczni. Hurrkh próbował się podnieść, ale nie miał sił.

- Maska nas wynagrodzi! – jeden ze Zbieraczy wskazał palcem Lidię. – Brać ją!

Jak na razie nikt nie odważył się w nią cisnąć kamieniem z procy. Chyba nadal się bali tego, co może z nimi zrobić za pomocą kryształu.

A Lidia poczuła, że w jej płucach zbiera krzyk. Straszny. Dziki. Zrodzony z wściekłości nie ze strachu. Nie bała się Zbieraczy, co odkryła ze zdumieniem. Ich atak bardziej ją zezłościł. I miała ochotę wyrazić swoją wściekłość właśnie wrzaskiem.

BJARNLAUG JÓNSDÓTTIR

Skrzydlata bestia zaskoczona spojrzała na zzuwającą się w dół zbocza Bjarnlaug.

Aderbregan zachował stoicki spokój. Przyglądał się jej nie ruszając jednak z miejsca – przeklęty rudzielec.

Skrzydlaty potwór poderwał się do lotu i opadł obok Bjarnlaug rechocząc dziko, strasznym, nieludzkim śmiechem. Potężnym i przerażająco twardym.
Bjarnlaug potknęła się i jej ręka spoczęła na jakiejś kości. Poderwała się dzierżąc ją jak prymitywną maczugę. Chociaż ten zleżały gnat wydawał się jej dość śmieszną bronią. Bestii również bo nie przestała się śmiać.

- Pomożesz mi jakoś!? – wrzasnęła w stronę Aderbregana.

- Nie zamierzam stawać na drodze łowcy Maski i jego zdobyczą – odpowiedział zdradziecki karzeł burząc ostatnią nadzieję Bjarnlaug. – Możesz to przekazać Masce, Maggerenie.

Stwór skoczył. Smagnął ogonem. Uderzył skrzydłem. Bjarnlaug podskoczyła i cudem uniknęła ataków.

Maggeran natarł ponownie tym razem próbując trafić ją łapą, staranować cielskiem. Przeturlała się i cisnęła w niego kością, nie bardzo wiedząc co może jeszcze zrobić. Piszczel trafił stwora w pysk z siłą, która ułamała szczękę. Bryznęła krew – czarna i parująca, lecz bestia nie straciła rozpędu.

Kolejny cios dosięgnął dziewczynę, powalił na ziemię bez dechu. Potwór skoczył i uderzył ogonem. Jadowy kolec wbił się jej w udo. Maggeran wyrwał go, a Bjarnlaug wrzasnęła z bólu.

Potem świat zawirował, poczerniał i jónsdóttir odpłynęła w ciemność bez znów.

Ocknęła się czując, że leży zagrzebana w jakieś futra. Nad sobą ujrzała skórzaną połę namiotu lub jakiś baldachim. Było ciemno i duszno. A wokół siebie słyszała dziwne szepty.

MEGAN HILL

Domostwo Berg Nar Berga było przysadzistą, górską chatą wykonaną z kamieni i darni. Ciemną i śmierdzącą dymem, wilgocią i ziemią norą. Berg Nar Berg najwyraźniej nie przejmował się niskim standardem, a może tutaj to wcale nie był niski standard – nie wiedziała.

Pokręcił się chwilę w środku i skądciś wyciągnął gliniane misy na które władował połcie pieczonego miecha i jakieś bulwy, a do sporej wielkości kubków nalał czegoś, co wyglądało jak piwo. Wskazał Megan jakieś futro i podał jedzenie, gdy już usiadła. Sam zaopatrzył się w podobną porcję, chociaż znacznie większą i przez chwilę jedli.

Posiłek, mimo że dość prymitywny był całkiem niezły, a piwo gorzkie i mocne.

Dzięki temu Megan poczuła się lepiej.

- Więc widzisz trzy księżyce – gospodarz po posiłku sięgnął po coś, co wyglądało jak fajka i zaczął napełniać cybuch jakimś zielskiem. – To oznacza, że potrafisz dostrzegać rzeczy normalnie niedostrzegalne, Me’Ghan ze Wzgórza. No, ale to oczywiste.

Zapalił i domostwo wypełnił całkiem przyjemny zapach kojarzący się z jakimiś słodkimi owocami. W tej chwili, paląc fajkę, Berg Nar Berg wyglądał jak dobroczynny wujek ze swoją siostrzenicą. I gdyby nie niecodzienność sytuacji Megan mogłaby nawet poczuć spokój w duchu.

- Opowiem ci historię Me’Ghan – powiedział niespodziewanie Berg. – O Przysiędze Ludu Nar. Wtedy zrozumiesz więcej.

Pokiwała głową.

- Walczyliśmy z Maską od zawsze. I kiedy zasiadł na tronie Dominium nasz lud dokonał wyboru. Poświęciliśmy swoje dzieci i swoją przyszłość w wielkim rytuale. Spaliliśmy wszystkie dziewczynki i wszystkich chłopców, którzy nie trzymali jeszcze w rękach topora, miecza lub włóczni. Kobiety pozbyły się dzieciąt w swych łonach, spaliły niemowlęta, podrostki – co do jednego. Wyrzekliśmy się życia by walczyć z Maską, póki nie zapłaci za swoje czyny. Nie możemy umrzeć. Wracamy. Zawsze, gdy nasze ciało zginie. Albo w nim, albo jako wygrzebańce, albo jako duchy. Ale wracamy. Póki nie dokonamy pomsty. Wtedy odbierzemy zapłatę za czyn, jakiego się dopuściliśmy. A nad tym wszystkim czuwał Var Nar Var – mój brat. To dlatego odszedłem, gdy opadły popioły stosu. Gdy wygrzebaliśmy kości naszych wnuków i dzieci i pochowaliśmy u stóp Wzgórza Nar. Wtedy ujrzałem trzy księżyce i zrozumiałem, cośmy uczynili w swym zaślepieniu. A ty co o tym sądzisz, Me’Ghan ze Wzgórza? Jak teraz oceniasz nasz Lud i możliwość spotkania z Var Nar Varem, tym który spalił całą przyszłość narodu by dokonać zemsty za przeszłość.

Nalał jej piwa wpatrując się w jej twarz z wyczekiwaniem. A Megan uznała, że znów – podobnie jak w przypadku zawoalowanej wiedźmy – jej słowa będą miały znaczenie.
 
Armiel jest offline