Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-11-2016, 09:49   #94
sunellica
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację
DZIEŃ II - Ogródek i polowanie na banany

W połowie drogi do posępnej Ilham dotarła nagła i dziwna myśl, a trochę może przeczucie, mianowicie, że wróżka nie prowadziła ich najkrótszą i najprostszą drogą do celu, a kręciła się jakby… coś omijała, albo chciała by rozbitkowie stracili orientację w terenie.
Kolejnymi pytaniami były czy omijała drogę nie do przejścia, coś niebezpiecznego, czy może coś chciała zataić. Zważywszy jednak, że jak na razie jedyne niebezpieczeństwa jakimi owe miejsce mogło się pochwalić byli oni sami z latającym djinnem na czele, Iranka starała się skupić na mijanym otoczeniu w celu zapamiętania trasy przejścia. Nie miała zamiaru gubić drogi i być zdana na łaskę i niełaskę dwulicowego stworzenia.
Dotarcie na skraj polanki z małą chatką, ożywiło kobietę do tego stopnia, że ta ruszyła samodzielnie na pierwsze zwiady, obchodząc drewniany budynek i zaglądając między grządki ogródka. Jej kobieca natura momentalnie odezwała się feriadą planów. Tu trzeba posprzątać, tu zamieść, tu wypielić, tam podlać. To dobrze znaczyło dla muzułmanki, która zabijała swoje myśli ciężka pracą i wysiłkiem.
Chatka była w takim sobie stanie z zewnątrz. Było widać, że jest stara ale solidnie zbudowana. Przydałoby się kilka napraw to tu, to tam. Dawno przez nikogo nie była nawet dotykana. O dziwo dach trzymał się i nie wyglądało na to, że ma zamiar zaraz się zapaść. Nie mniej jednak, w dwóch czy trzech miejscach posiadał dziury godne załatania.


Ogródek… nie był zwyczajny. Gdy tylko przekraczało się próg pierwszej grządki można było to stwierdzić. Mimo “takiego sobie” stanu budynku, ogródek wyglądał tak, jakby ktoś od czasu do czasu do niego zajrzał, nie wkładając jednak zbyt wiele wysiłku w pielęgnowanie go. Coś tam rosło, no to rosło… dosłownie. A rosło tu całkiem sporo warzyw. O dziwo, wiele z nich wcale nie było tropikalnymi zasobami. Jakim więc cudem rosły w tym klimacie i dostały się na tę wyspę?
Jedno było pewne, po kilku warzywach w niektórych grządkach został ślad po wyrwaniu ich z miejsca w którym rosły. Ale, może to nic dziwnego…. w końcu marchewka była na tacy, którą przyniosły skrzydlate panny. Może więc to ich sprawka?
Ilham wypogodniała widząc staranny ogródek oraz warzywa, które będzie mogła przerobić na curry, gdy już tylko znajdzie ku temu odpowiednie naczynie. Wprawdzie niepokoiły ją trochę ślady wyrwanych marchewek, ale może djinny też muszą coś jeść? Może jakaś leniwa, albo lubiąca “orientalną” kuchnię przyszła się posilić? Ukontentowała, zamachała rękoma z paprotkami, zupełnie jakby próbowała odlecieć z miejsca, po czym spojrzała co robią inni. Jej mina mówiła jasno: “tooo co teraz?”.
Wendy stała nieopodal przy jednym z ogródkowych krzaczków i przyglądała się swojej dłoni zupełnie jakby coś tam na niej siedziało… zresztą z zachwyconą miną w stylu “znalazłam biedronkę i liczę ile ma kropek”.
Nagle z chatki dało się słyszeć potężny huk, zupełnie jakby dach zapadał się na tych, którzy do niej weszli.
Iranka potknęła się stojąc, zupełnie nie spodziewając się hałasu. Zlękniona odwróciła się w kierunku chatki, uważnie nasłuchując, czy nie potrzeba komuś pomóc. Nikt jednak nie krzyczał, że umiera i potrzebuje natychmiastowego wsparcia byłej ratowniczki, więc Il nie miała zamiaru pakować się do klaustrofobicznego pomieszczenia… gdzie byli mężczyźni.
Nie wiedząc co dalej ze sobą zrobić, udała sie na wyprawę, gdzie jak mniemała, mogła zdobyć pożywienie. Przed wejściem zostawiła paprotki na zwiędłej kupce, po czym udała na “żer”.
- Jakby się ktoś pytał… a zapewne nie będzie… poszłam po banany. - mruknęła do Wendy, starając się nie nadepnąć na nic ostrego.
- Hej! Zaczekaj… - Wendy poleciała za nią. - Jak chcesz, mogę pożyczyć ci sandały - nawet jeśli wyglądało na to, że była gotowa jej towarzyszyć, nic na ten temat nie powiedziała. Bo może Ilham bardzo potrzebowała zostać jednak sama? - Ja przejdę się po plaży. Tam nie będą mi potrzebne. - Wyjaśniła od razu.
Kobieta uśmiechnęła się tajemniczo ale i zarazem jakoś tak… wyrozumiale.
- O nie… na plaży to dopiero będzie ci potrzebne obuwie… - odpowiedziała enigmatycznie.
- Dam sobie radę, przynajmniej nie ucieknę za daleko. - Daei wysiliła się nawet na dowcip, choć błędne i zmęczone spojrzenie mówiło swoje. Po chwili kiwnęła niebieskowłosej i odwróciła się w kierunku zarysowanych czubków, prawdopodobnie, owocowych palm.
Wendy nie zatrzymywała jej… a ta powoli, acz systematycznie przybliżała się do drzew które wyhaczyła wzrokiem. Marsz boso przez teren zielony, nie był ani łatwy, ani przyjemny. Jednkże ból, jaki od czasu do czasu odczuwała po nadepnięciu na kamień lub patyk, przyjemnie trzymał ją w ryzach, nie pozwalając ponieść się myślom. Świat dookoła nie za bardzo miał teraz dla Iranki znaczenie. Skupiła się na smaku bananów, które miała nadzieję niebawem zjeść, inshallah. O reszcie nie myślała… ani o wróżce, ani o terenie po drugiej stronie strumienia, ani o spojrzeniu Moniki na księdza, ani nawet o braku Dafne… i o tym, jak nikt nie raczył jej nawet wytłumaczyć dlaczego podróżowali bez niej. Zapewne przyjdzie na to wszystko odpowiednia pora, na razie… jeść i odpoczynek.


Dochodząc do pierwszych bananowców, przed gołonogą kobietą pojawił się jeszcze jeden problem. Otóż… jak ona dotrze do owoców na samej górze? Banany rosły w kiściach i nie zwykły spadać na ziemię. Okazy wiszące nad nią, nie zaliczały się do wyjątków. Ilham zadarła bezradnie głowę, oglądając małe, czerwone bananki. Cóż… do zachodu miała jeszcze trochę czasu, więc nie tracąc go więcej poczęła obmyślać plan, szturmu na palmowca.




Po niedługim, przynajmniej dla kobiety pracującej, czasie, Ilham powróciła do obozu, w postaci jednej walącej się chatki z ogródkiem. Przytargała ze sobą gałąź z dziwnego koloru owocami.




Jak zdołała je zerwać, oraz skąd miała siłę przytachać kilkukilowy badyl, tego nie wiedział nikt, oprócz samego Allaha, który był świadkiem jej małpiego wspinania się na palmę i dyndania na gałęzi tak długo, aż ta nie spadła z łomotem na ziemię.
Muzułmańska, amazonka, usiadła przy wejściu na swoich paprociach i wyrwała sobie jedną z przekąsek, beznamiętnie wpatrując się w morski horyzont.
Zaczynało robić się ciemnawo, ale to ją niepokoiło. Dokładnie wiedziała co gdzie może znaleźć, oraz że najdalej było ze słodką wodą, ale dało się z tą odległością wytrzymać.
 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"
sunellica jest offline